46,00 zł
Jest rok 2001. Mia Krüger, studentka akademii policyjnej, jest zdeterminowana, by zostać pierwszą kobietą, która dołączy do norweskiej drużyny SWAT. Ma zarówno siłę psychiczną, jak i fizyczną, by to zrobić, ale jej plany zmieniają bieg, gdy przystępuje do testu, który pokazuje, że ma wyjątkowy talent do patrzenia na sprawy w niekonwencjonalny sposób. Kobieta otrzymuje ofertę nie do odrzucenia od Holgera Muncha, który właśnie został szefem nowej jednostki dochodzeniowej i skompletował zespół najlepszych norweskich detektywów. Mia nie wie, że ta decyzja strąci ją do świata ciemności. Niebawem otrzymują sprawę zabójstwa dwóch jedenastoletnich chłopców. Ich ciała znaleziono starannie ułożone, z czerwonym wilkiem starannie umieszczonym między nimi, na polu na przedmieściach Oslo. Scena jest dziwna i niepokojąca. Przypomina nierozwiązane dochodzenie ze Szwecji, gdzie również odnaleziono dwóch chłopców w tym samym wieku, a zabójca pozostaje na wolności. Zegar tyka, a elitarna jednostka Muncha wkrótce zostaje wzmocniona przez Patricka Olssona, czterdziestoletniego szwedzkiego psychiatrę i kryminalistę, który pracował nad nierozwiązaną szwedzką sprawą. Mię pociąga charyzmatyczna osobowość i niezwykły intelekt Patricka. Razem zagłębiają się w umysł zabójcy, próbując rozszyfrować prawie niewidoczne wskazówki, które im zostawił. Kiedy znikają kolejni jedenastolatkowie, Mia dokonuje szokującego odkrycia… Po raz kolejny Bjørk oferuje nam elektryzującą historię pełną emocji w mistrzowskim stylu, który posiada niewielu norweskich pisarzy. Na każdej stronie wstrząsa czytelnikiem do szpiku kości i sprawia, że czuje ten się jak na kolejce górskiej...Wilk to głęboka intrygująca powieść o obsesji. Niesamowite. Randberg 24 Akcja trzyma w napięciu do końca. Obowiązkowa lektura dla wszystkich miłośników skandynawskich kryminałów. NDB Po raz kolejny Bjørk napisała dynamiczną i wciągającą powieść, o której czytelnik długo nie zapomni. Najwyższej klasy skandynawski suspens! ThrillZone Ten prequel jest idealnym wprowadzeniem dla tych, którzy jeszcze nie odkryli Samuela Bjørka. Thriller ma wszystkie elementy, które czynią go uzależniającym. „Gazet Van Antwerpen”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 513
Ulven
Copyright © Samuel Bjørk 2021
Published by agreement with Ahlander Agency
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Milena Skoczko-Nakielska
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Harald Øren
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Joanna Habiera, Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz
This translation has been published with the financial support of NORLA.
ISBN: 978-83-8230-540-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
THOMAS BORCHGREVINK STAŁ na parkingu przed starą szkołą Fredheim w Lørenskog. Miał nadzieję, że wkrótce powieje lekki wiatr. Nie wiedział, dlaczego wybrała na spotkanie właśnie to miejsce, ale miał pewne przypuszczenia. Chciała mu to maksymalnie utrudnić? O to chodziło? Nie mylił się? Trzydziestosześciolatek rzucił okiem na zegarek w chwili, gdy stado wron poderwało się do lotu z pobliskiego drzewa. Ich głośne, gardłowe dźwięki niosły się nad pustkowiem. Nic tu nie było, tylko pola, żwirownia i ten stary biały budynek szkoły, do której sam chodził jako dziecko. W innym życiu. Przed zdarzeniem. Od dawna nie zapuszczał się do tej części świata. Od dawna nigdzie się nie zapuszczał. Dwanaście lat za kratami. Wyszedł kilka miesięcy temu i jeszcze nie przywykł do tego uczucia. Że może robić, co chce. Thomas owinął się szczelniej kurtką, usiadł na schodach starego budynku i skierował twarz w stronę delikatnych promieni słońca, które ostrożnie wyłaniały się zza zagajnika.
Za kwadrans dziewiąta. Mieli się spotkać o dziesiątej, ale nie zamierzał ryzykować. Była zdolna do wszystkiego. Sami widzicie, umówiliśmy się na dziewiątą, ale on się nie zjawił. Naprawdę uważacie, że ma prawo spotykać się ze swoim synem? Ostatni raz, gdy się widzieli, chłopiec miał zaledwie dwa lata. Jesteście tego świadomi? Nagle korony drzew na końcu drogi cicho zaszeleściły, sprawiając, że poczuł lekki optymizm. Może jednak się zerwie? Wiatr? Z tym latawcem to był jednak idiotyczny pomysł. Godzinami się zastanawiał, co mogliby robić na dworze, ale nic nie wymyślił. Tak długo stał w sklepie z zabawkami, że aż w końcu ekspedientka podeszła do niego i spytała, czy wszystko w porządku. W porządku? Nic nie było w porządku. To chyba jasne? Co ona sobie myślała? Oczywiście, to nie była jej wina, więc sięgnął po pierwszą lepszą zabawkę. Latawiec. Na dworze. Przy starej szkole. Będą puszczać razem latawiec. Fajnie, prawda? Chociaż teraz tego żałował, bo wiatr znowu ucichł. Szachy. To była jego pierwsza myśl. Nauczyć chłopaka reguł, może zagrać z nim kilka razy. Ale porzucił ten pomysł, gdy się dowiedział, że spotkanie odbędzie się na dworze. Z przyzwoitką. Że pod żadnym pozorem nie zgodzi się, żeby został z nim sam na sam.
Gdy przyszła go odwiedzić, inaczej mówiła. Siv Johnsen. Nawet jej nie pamiętał. Borchgrevink, masz gościa. Pierwszego od trzech lat. Jakaś dziewczyna. Siedzi w dwójce.
Gość?
Dziewczyna?
Mama?
Nie.
Oczywiście, że nie.
Wystrojona jak na jakąś wielką okazję, z kwiatami we włosach i czerwonymi policzkami, w krótkiej letniej sukience. Siv Johnsen. W liceum chodzili do tej samej klasy. Przez tych parę miesięcy, kiedy tam się zjawiał, zanim głosy w jego głowie przejęły nad nim kontrolę.
I przychodziła tak przez prawie trzy lata, co dwa tygodnie, aż w końcu prawie ją polubił. Zdjęcia z porodówki. Z pierwszych urodzin synka. Martin tęskni za tatą!
Nagle koniec.
Nigdy więcej.
Inny mężczyzna. Z czasem to do niego dotarło.
Nieważne.
Nie obchodziła go.
Ale dziecko?
Najcudowniejszy chłopiec na świecie.
Jego syn.
Martin.
Nie, kurwa mać!
Thomas wstał ze schodów i wyszedł na plac, żeby wyrzucić to z siebie.
Spokojnie.
Nie wściekaj się.
Nagle przestała przychodzić, za to dostawał mnóstwo listów, pisanych na komputerze pism od anonimowych urzędników informujących go o tym, że już nigdy nie zobaczy syna.
Kopnął kamień i znowu spojrzał na zegarek.
Piętnaście po dziewiątej.
Ani żywej duszy.
Zresztą po co ktoś miałby się tutaj zapuszczać? Przecież tu nic nie było. Na Losbyveien, za Finstad? Tak daleko chyba nikt nie mieszkał? Tuż za zakrętem znajdowała się strzelnica, a za zagajnikiem żwirownia. Znał tam każdy kamień, kochał tę szkołę, to miejsce, przychodził tu każdego ranka, uwalniając się od pobytu w domu, od ciemnego mieszkania, od tych zimnych ludzi, którzy mieli się nim opiekować. Dźwięk budzika na nocnym stoliku, ramiona Myszki Miki, które pokazywały, że najwyższa pora wstać, jeśli chce zdążyć wyjść, wymknąć się po cichu, w skarpetkach, tak żeby nikogo nie obudzić. Śniadaniówka, którą wypełniał tym, co udało mu się znaleźć.
W szkole nie był orłem, raczej średniakiem, w każdym razie do najsłabszych uczniów również nie należał.
Ale to ciepło.
Od kogoś, komu zależało.
Za kwadrans dziesiąta pojawił się pierwszy samochód, lekko zardzewiała toyota corolla. Blondynka w okrągłych okularach nerwowo uścisnęła mu dłoń.
– Astrid Lom, Urząd do spraw Opieki nad Dziećmi.
– Thomas.
Ciche pochrząkiwanie nad teczką, która zapewne zawierała to samo, co przysłali jemu.
Skazany za zabójstwo.
Osiemnaście lat.
Dobre sprawowanie.
Przedterminowe zwolnienie.
Matka wyraziła zgodę na spotkanie z synem.
Pod nadzorem.
Za pięć, w końcu nadjechał samochód.
Biały.
Drogi.
Jakżeby inaczej.
Znalazła sobie coś lepszego, ale to nie miało znaczenia, nie teraz.
Thomas poczuł, że robi mu się gorąco, kiedy z wilgotnymi dłońmi wyszedł im na spotkanie.
– Nie, nie, proszę zaczekać.
Czyjaś dłoń zatrzymała go.
– Tak, jasne, sorry.
Krok po kroku.
Na warunkach chłopca.
Martin.
Jest tutaj.
Thomas uśmiechnął się szeroko, gdy zobaczył, jak otwierają się drzwi samochodu.
Ciemne włosy.
Brązowa bluza.
Lekkie zakłopotanie na twarzy, kiedy chłopiec stanął przy samochodzie. Żadnego znaku, że osoby siedzące z przodu zamierzają mu pomóc.
Cholerni idioci.
Nie widzicie, że on…?
Na szczęście urzędniczka miała trochę więcej wyczucia, szybkie kroki po placu, ramię wokół chudego ciała i nagle stał przed nim. Thomas musiał bardzo się starać, żeby się nie rozpłakać.
– Cześć, Martin.
– Cześć…
Piękne niebieskie oczy, które nie chciały na niego patrzeć. Zamiast tego zerkały na jego buty.
– Jak się masz?
– Co?
Spojrzenie, lekko zaciekawione.
– Masz bardzo fajną bluzę.
– Ee… dzięki.
Chłopiec podniósł wzrok na urzędniczkę, jakby chciał zapytać, kim ona jest i co tu robi.
– Czy to robot?
– Co? Nie. Bionicle.
Thomas zrobił sondujący krok do przodu.
– Bionicle. Fajne imię.
Martin roześmiał się nieśmiało.
– On się nie nazywa Bionicle. On jest Bionicle.
– Ach tak, sorry. W takim razie jak ma na imię?
– Ten tutaj?
– Tak?
Blondynka odeszła nieco na bok.
– Makuta.
– Cool. To twój ulubieniec?
Chłopiec znowu rzucił mu nieśmiałe spojrzenie.
– Ee… nie. Najbardziej lubię Ehleka, ale nie mieli z nim bluzy.
– Co za głupota!
– No. Ale mam jego figurkę.
Rzucił szybkie spojrzenie za siebie, w stronę białego samochodu.
– Straszna szkoda, że nie wiedziałem, że lubisz Bionicle, bo mógłbym zabrać je ze sobą.
– Nieważne.
Zdmuchnął grzywkę z czoła i spojrzał z zaciekawieniem na torbę foliową leżącą na schodach.
– Co tam masz?
– Niestety nic ciekawego. Miałem nadzieję, że będzie wiatr.
– Wiatr? Dlaczego?
– Żebyśmy mogli go puścić. Latawiec. Sam nie wiem. Na pewno uważasz to za nudziarstwo.
– Wcale nie – odparł i uśmiechnął się lekko. – Chętnie puszczę latawiec.
Drzewa znowu trochę zaszumiały, więc tam w górze jednak ktoś się o niego troszczył.
– Tak? – ucieszył się Thomas. – Sprawdzimy, czy nam się uda?
– Okej.
– Może wyjdziemy na pole? Zdaje się, że tam wieje trochę mocniej.
Wyjął latawiec z reklamówki i spojrzał na urzędniczkę.
– Zgadza się pani, żebyśmy…?
Skinęła głową.
– Dlaczego spytałeś ją o pozwolenie? – zdziwił się Martin, gdy opuścili stary budynek i latawiec leżał na ziemi między nimi.
Kwiecień w Norwegii.
Zapach świeżo zaoranej ziemi.
Wkrótce ziarno wykiełkuje, wykorzysta lato do tego, by nabrać żółtego koloru.
Walczył teraz ze sobą.
Żeby powstrzymać emocje.
– Ona jest tutaj, żeby pilnować.
– Pilnować? Kogo?
– Ciebie. Chcesz pierwszy go puścić? Ty biegniesz, a ja trzymam?
– Okej.
Znowu się uśmiechnął, a potem podniósł latawiec.
Teraz nie miało to już żadnego znaczenia.
Dwie twarze w samochodzie.
Urzędniczka z plikiem dokumentów.
Te wszystkie lata.
Teraz zniknęły.
Tylko ten mały chłopiec, który biegł po polu, uśmiechając się szeroko, gdy latawiec w końcu oderwał się od ziemi i po chwili łopotał dumnie między chmurami.
– Spójrz! Wow!
Dwadzieścia pięknych krótkich sekund, zanim latawiec poddał się i runął na końcu pola.
A potem – to, czego Thomas Borchgrevink nie zapomni do końca życia.
Chłopiec wrócił, lecz z zupełnie innym wyrazem twarzy.
– Co się stało, Martinie?
– Tam ktoś leży.
– Co ty mówisz?
Mała dłoń, która wstydliwie usiłowała zasłonić mokrą plamę z przodu spodni.
– Nie ruszają się.
HOLGER MUNCH SIEDZIAŁ w czarnym audi i słuchał suity wiolonczelowej nr 1 G-dur Bacha. Czuł wyrzuty sumienia, że zostawił rodzinę, odchodząc od niedzielnego śniadania. Nie żeby się skarżyli. Nigdy tego nie robili. W każdym razie nie wtedy, kiedy dzwoniono w tych sprawach. Późnym wieczorem. W samym środku urlopu. W wigilię, kiedy na stole właśnie wylądowały żeberka. W każdym przypadku – pełne zrozumienie. Czterdziestotrzyletni Holger Munch prawie od dwudziestu lat pracował jako śledczy i zawsze mógł na nią liczyć. Na Marianne. Sympatię z ogólniaka. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, a ślub wzięli tuż po zdaniu egzaminów. W końcu, po dziewięciu latach, na świat przyszła ich córka Miriam, która teraz miała czternaście lat i wbrew obiegowym opiniom o nastoletnich dziewczynach wcale nie było z nią aż tak źle. Rodzina zawsze stała po jego stronie. Bez względu na to, jak wiele go omijało. Zeszłej jesieni świętowali nawet jego awans, chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że odtąd będzie miał jeszcze więcej pracy. Nowa jednostka do spraw zabójstw. W oddzielnym lokalu. Daleko od komendy policji w Grønland. Munch nie tylko zdobył zaufanie jako szef tego historycznego tworu, ale dano mu również wolną rękę przy wyborze członków zespołu. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna miał za sobą fantastyczną zimę. Zwykle szedł w kompletnej ciemności, ukryty za rudą zamarzniętą brodą, przeklinając wszystko i wszystkich, zwłaszcza tych idiotów, którzy jeździli na nartach i uwielbiali śnieg, ale w tym roku miał na głowie zupełnie inne rzeczy. Generalny wykonawca. Prawie przedsiębiorca. Właśnie tak się czuł. A jednak to spojrzenie jej oczu. Coś w nim było. Miał rację?
Korpulentny śledczy odsunął od siebie tę myśl i pokazał legitymację funkcjonariuszowi, który zatrzymał go przed taśmą policyjną. Już wtedy to zobaczył, młody policjant miał towypisane na twarzy.
To jest coś zupełnie innego.
Minutę później podobne nerwowe spojrzenie ukryte za solidną fasadą munduru, gdy zaparkował obok białego budynku szkoły.
– Nilsen, dowódca akcji.
Munch skinął głową i wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni beżowej budrysówki.
– Czy jest już ktoś z mojego zespołu?
– Tak… Ta blondynka. Prawniczka?
– Goli.
– I ten w garniturze… Fredrik?
– Riis – powiedział Munch i zapalił papierosa.
– Technicy pierwsi przybyli na miejsce i siedzą tam już od dobrej chwili – oznajmił umięśniony policjant, wskazując pole za ich plecami.
– Patomorfolog?
– Też już jest. Od niedawna.
Funkcjonariusz zdjął jedną rękawiczkę i przyłożył palec do mapy.
– Rozstawiliśmy blokady tutaj i tutaj. Na Losbyveien. To słabo zaludniony obszar. Tylko kilka gospodarstw. Musieliśmy zostawić otwarty wjazd, więc rozciągnęliśmy taśmę wzdłuż tej drogi, Vålerveien. W porządku?
– A co z drugim końcem pola? – spytał Munch.
– Wysłałem tam ludzi – odparł Nilsen. – Powinno być dobrze.
– Co tam jeszcze masz?
Z zaciekawieniem wskazał głową mapę, po czym odwrócił się w stronę lasu.
– Ten teren to prawdziwy koszmar – wymamrotał Nilsen. – Chłopcy leżą na końcu pola, dokładnie tutaj – wyjaśnił, wskazując palcem miejsce na mapie. – Wszędzie dookoła ciągną się pola i lasy, sam zobacz. Naszym zdaniem sprawca dostał się tędy, po czym oddalił się tą samą drogą. Praktycznie zero ruchu. Będziemy mieć szczęście, jeśli znajdziemy kogoś, kto coś widział.
– Co to jest? – spytał Munch, przykładając palec do mapy.
– Strzelnica.
– Zamknęliśmy ją?
– Ee, nie, jeszcze nie… Przecież ona leży…
– Zamknij ją – powiedział z rezygnacją w głosie. – I wyślij tam zespół. A to?
– Ogromna żwirownia – odparł Nilsen i wskazał miejsce w oddali za lasem na wschodzie. – Mamy…?
– Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to tak. I…?
Spojrzał na policjanta, który zwlekał z odpowiedzią.
– Tam też wysłać zespół? – zapytał w końcu Nilsen.
– Doskonale – przytaknął Munch i ruszył przez plac w kierunku Anette Goli, która właśnie wyszła ze starego budynku szkoły.
Zatrudnił ją jako pierwszą.
Nie wahał się ani sekundy.
– Byłeś tam? – spytała zdolna prawniczka, przeciągając dłonią po blond włosach.
– Jeszcze nie. Jak to wygląda?
– Źle. Właśnie skończyłam rozmawiać z Vikiem. Zastanawia się, czy ich przykryć, czy wolałbyś zobaczyć ciała tak jak leżały, gdy je znaleziono.
– Niech ich nie rusza – odparł i zapalił kolejnego papierosa, odpalając od poprzedniego. – Kto ich znalazł?
– Jakiś istny cyrk na kółkach – westchnęła i spojrzała w stronę budynku szkoły. – Usiłuję rozeznać się w ich relacjach.
– Tak?
– Sprawa o ojcostwo, jeśli dobrze zrozumiałam. Facet przyjechał tutaj, żeby spotkać się ze swoim synem. Matka jest na miejscu, z nowym mężem, no i mamy jeszcze przyzwoitkę z… chyba z Urzędu do spraw Opieki nad Dziećmi. Nie jestem pewna. W każdym razie musiałam ich rozdzielić. Ojciec jest tam, a pozostali w innych pomieszczeniach. Chcesz z nimi porozmawiać?
– Nie teraz. Ale upewnij się, że podali wszystkie szczegóły.
– Katja się tym zajmuje.
– Jest tutaj?! – zawołał zaskoczony i uśmiechnął się przelotnie. – Sądziłem, że…?
– Jak widać, posada w Kripos1 jednak nie była aż tak lukratywna – odparła, mrugając porozumiewawczo. – Zgarnęłam ją po drodze. Nie masz nic przeciwko?
– Jasne, że nie – zapewnił ją i znowu się uśmiechnął.
Pracownik numer dwa.
Katja van den Burg.
Wybór był równie prosty i oczywisty jak ten pierwszy.
– Chcesz tam teraz iść?
– Tak. Gdzie leżą?
– Idź tamtą drogą – wskazała. – Ale radzę, żebyś zmienił obuwie. Tam jest dość grząsko.
– Okej.
Upuścił papierosa na żwir i wrócił do samochodu po kalosze.
DWUDZIESTOJEDNOLETNIA MIA KRÜGER siedziała z tyłu małej sali audytoryjnej w piwnicy Wyższej Szkoły Policyjnej i starała się nie zamykać oczu. Całą noc spędziła poza domem. Znowu. Nie przyłożyła głowy do poduszki przed – która to była godzina? Szósta? Ukryła ziewnięcie w chwili, kiedy ostrzyżony na jeża wykładowca w wypolerowanych oficerkach wyświetlił kolejny slajd. Cholera jasna, dlaczego nie położyła się wcześniej? Przecież tak bardzo cieszyła się na to spotkanie. Zebranie informacyjne dotyczące centralnej jednostki reagowania kryzysowego. Delta. Przecież właśnie dlatego rozpoczęła te studia. Pomimo ostrzeżeń rodziny. Pomimo smutku w oczach matki, kiedy jej oznajmiła, że studiowanie literatury w Blindern nie jest dla niej. Że już rzuciła studia. I że postanowiła trochę popodróżować, a od jesieni zacząć od nowa.
Policja, Mio? Ależ…
To bez znaczenia.
Pierwsza dziewczyna w jednostce reagowania kryzysowego. Czytała artykuł w jakimś czasopiśmie, że to cholernie ciężka służba i że dotąd żadnej kobiecie nie udało się spełnić warunków naboru. I właśnie wtedy podjęła decyzję. Yep. Dokładnie tak. Delta. Właśnie to miała zamiar robić.
Pieprzcie się wszyscy.
Mia Krüger zdławiła kolejne ziewnięcie, kiedy na ścianie pojawiła się lista. Oczywiście wstępna. Minimalne wymagania, nic więcej. Potem czekały ich mordercze tygodnie testów, fizycznych i psychologicznych, i właśnie na nich odpadały nieliczne dziewczyny, które postanowiły spróbować swoich sił. Ale nie ona. Oczywiście, że nie. Będzie pierwsza na liście. Pokaże im wszystkim, raz na zawsze, aż im w pięty pójdzie. Tym szowinistycznym dupkom. Tym, którzy teraz rzucają w jej stronę lekko pogardliwe spojrzenia i zastanawiają się, co ona, kurwa, tu robi. Jedyna dziewczyna na sali.
Szeroki uśmiech blond idioty siedzącego w pierwszym rzędzie, który uważa, że jest darem od Boga dla ludzkości. Dostawiał się do niej na sali treningowej już na pierwszym roku, zaledwie po kilku tygodniach znajomości. Na samą myśl robiło jej się niedobrze. Rzucał teksty z jakiegoś podręcznika uwodzenia dla frajerów, prężąc muskuły przed lustrem niczym neandertalczyk i wierząc naiwnie, że to mu pomoże.
Masz takie piękne oczy…
Tak niebieskie jak najpiękniejsze morze…
Ach tak?
Że niby poeta?
Twoje są osadzone zbyt blisko siebie. A poza tym tam u góry, między oczami a linią włosów, powinno znajdować się czoło, wiesz?
A twoje włosy tak egzotyczne i ciemne… Tak pięknie opadają na twoje chude ramiona… Do jakiego rodzaju dziewczyn należysz? Lubisz się trochę poprzytulać?
O Boże.
Poważnie?
Fucking loser.
Jeszcze tego samego wieczoru obcięła je w mieszkaniu, które wynajmowała na Torshov. Włosy. Stała wściekła przed lustrem z nożem w ręce i patrzyła, jak jej loki wpadają do zlewu. Od tego czasu powtarzała ten seans za każdym razem, gdy były zbyt długie.
Na ekranie lista wymagań, które znała aż za dobrze. Żałowała, że w drodze do sali nie kupiła sobie kawy. Chociaż byłaby to kawa z automatu, o smaku błota. Teraz wypiłaby cokolwiek, byle pozbyć się uczucia, że zaraz zemdleje.
Wzięła się w garść i spojrzała na ekran.
Bieg na trzy kilometry w czasie poniżej 12:30.
Odhaczone.
W domu w Åsgårdstrand już w wieku piętnastu lat pokonywała ten dystans w jedenaście minut i piętnaście sekund. I ten obleśny trener, który lubił komentować wygląd młodych dziewcząt w ciasnych spodniach od dresu, drapał się po głowie, patrzył na stoper i prosił ją, żeby pobiegła jeszcze raz, bo „to musi być jakiś błąd”.
Ach tak?
Fuck you.
50 przysiadów.
Poważnie?
Odhaczone.
50 pompek.
To zajęło jej trochę więcej czasu, ale tylko minimalnie. Przymocowała drążek do sufitu w małym mieszkaniu, które dzieliła z dwiema dziewczynami z roku, bardziej zainteresowanymi tym, jak wyglądają i kto z kim co robił po piątkowym wyjściu na piwo zorganizowanym przez zrzeszenie studentów. Każdego ranka, zanim obudziły się współlokatorki, podciągała się do chmur, aż w końcu ramiona nie chciały dłużej jej unosić.
10 podciągnięć nachwytem.
Dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Odhaczone.
Przepłynięcie 400 metrów.
Poważnie?
Odhaczone.
Swobodne nurkowanie do głębokości 4 metrów.
Mia nieźle się z tego uśmiała.
Wybrzeże Meksyku, kilka lat temu, lato po zakończeniu liceum, kiedy miała wszystkiego dość. Biała żaglówka unosząca się lekko na falach pod delikatnymi chmurami, ci wspaniali ludzie, nurkowie, no i oczywiście Francuz o niebieskich oczach i muskularnych opalonych ramionach.
You will feel so free down there, Mia.
Nigdy wcześniej tego nie próbowała.
Ani z butlą, ani bez butli.
Ciemność daleko w dole. Niesamowita cisza. Niezwykłe piękno.
Przerażone twarze wysoko w górze, na jachcie, gdy w końcu wypłynęła na powierzchnię.
Oh, my God.
You are crazy.
Francuz zmył się niedługo potem, ale to nie miało znaczenia, bo zdążyła znaleźć swoją wielką miłość.
Ciemność.
Sama.
W głębinach.
Cztery metry w dół?
Nie ma problemu.
Niemal żałosne.
Odhaczone.
Miał ją teraz na oku, facet z Delty, w wypolerowanych oficerkach. Czuła to wyraźnie.
Co ty tu właściwie robisz?
Mia zawsze taka była. Wyczuwała emocje innych ludzi.
Widzisz rzeczy, których inni nie dostrzegają, prawda, skarbie?
Babcia, która nie była jej prawdziwą babcią, a jednak była tak bardzo do niej podobna. I tak różna od innych babć. Czasem niemal szalona. Mając prawie osiemdziesiąt lat, wciąż przesiadywała w ogrodzie do późnej nocy, paliła fajkę, piła whisky, wyła do księżyca i miała gdzieś, co inni o niej myślą.
Brzęczenie telefonu. Zareagowała automatycznie. Szybkim ruchem wyjęła komórkę z torebki.
Sigrid?
Nie.
Oczywiście, że nie.
Od wielu miesięcy nie miała kontaktu z siostrą bliźniaczką.
To dlatego nocami krążyła po mieście.
Chodziła ulicami w ciemności, rozdając wydrukowane kartki.
Widziałaś/-łeś tę dziewczynę?
Sigrid Krüger.
Zadzwoń do mnie, jeśli coś wiesz, please!
Sigrid i Mia.
Śnieżka i Śpiąca Królewna.
Bliźniaczki.
Jedna jasna, druga ciemna.
Urodzone przez szesnastolatkę, która nie mogła, nie chciała ich zatrzymać. Adoptowane przez Evę i Kyrrego Krügerów z Åsgårdstrand, on nauczyciel, ona kierowniczka sklepu z farbami w Horten. Mia przyłożyła instynktownie palce do bransoletki zawieszonej na lewym nadgarstku. Prezent na konfirmację. Kotwica, serce i litera. S na opasce Sigrid, M na jej. A potem, pewnej nocy pod kołdrą na poddaszu.
Chcesz moją, a ty dasz mi swoją?
Od tamtej pory nigdy jej nie zdejmowała.
Cholera jasna, Sigrid!
Gdzie jesteś?
Mia odsunęła od siebie rozpacz i wrzuciła telefon z powrotem do torebki, gdy niespodziewanie otworzyły się drzwi i do sali wsunęła głowę pracownica administracji.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy jest tutaj Mia Krüger?
Szmer na sali.
Nagle spojrzenia wszystkich skierowane na nią.
– Ee, tak, tutaj?
– Rektor chce z tobą rozmawiać.
– Okej.
Kobieta wciąż stała w drzwiach.
– Teraz?
– Tak, teraz.
Spakowała swoje rzeczy i zeszła szybko po schodach. Z pierwszego rzędu doleciał do niej pogardliwy śmiech.
– Co się stało?
Gdy zamknęły się za nimi drzwi i stały same na korytarzu.
– Nie wiem – odpowiedziała siwowłosa kobieta. – Ale to chyba coś ważnego. Wiesz, gdzie to jest?
– Tak, oczywiście – przytaknęła i przewiesiła torebkę przez ramię.
Windą do góry, a potem przez plac do głównego budynku po drugiej stronie asfaltu.
O co chodzi tym razem?
Już kiedyś tam była.
Stała grzecznie przed wielkim biurkiem jak mała dziewczynka z gimnazjum, to dorosłe spojrzenie, którego nie była w stanie wziąć na serio.
Dyscyplina, Mio. Dotarły do mnie skargi od wielu wykładowców…
Tak, tak, oczywiście.
Nie moja wina, że ludzie tutaj wciąż wierzą, że żyjemy w latach pięćdziesiątych.
Śpisz w szkole, Mio? Wendelbaum powiedział, że znalazł cię skuloną na podłodze w klasie. Znowu?
Whatever.
Była we Frognerparken. Szukała Sigrid. Za Monolitem, gdzie zbierały się ćpuny, zaledwie kilkaset metrów od szkoły. Nie dałaby rady pokonać długiej drogi do domu.
Tym razem miała zupełnie inny wyraz twarzy, kiedy zapukała do drzwi i usłyszała głęboki głos.
– Dzień dobry, Mio. Wejdź, wejdź.
Stanęła w progu, lekko niepewna, co to ma oznaczać. Rektor Magnar Yttre podniósł się z fotela i spojrzał na nią z uśmiechem, otwierając szeroko ramiona.
– Napijesz się czegoś? Może kawy?
MUNCH SIEDZIAŁ PRZY oknie w kawiarni na rogu Bernt Ankers gate i Mariboes gate, zaledwie kilkaset metrów od biura. Wyłączył dźwięk w obu telefonach. Należał do starej szkoły i jeszcze nie przyzwyczaił się do ciągłego brzęczenia komórek w kieszeniach. Najbardziej lubił siedzieć w ciszy, by móc spokojnie myśleć, co teraz było oczywiście niemożliwe. Od dwudziestu czterech godzin ciągle ktoś dzwonił. Jedną z takich osób był jego dawny kolega, obecnie rektor Wyższej Szkoły Policji. Munch odebrał telefon właściwie tylko po to, żeby powiedzieć, że nie ma czasu na rozmowę, ale Yttre był w euforii i prawie nie dopuścił go do głosu. Chyba ci kogoś znalazłem, Munch. Wyjątkowo nieodpowiednia chwila, ale mimo to posłuchał.
Yttre już kiedyś wspominał o tym teście. Jego autorami byli naukowcy z UCLA. Testowali wszystkich studentów drugiego roku, mówiąc im, że to tylko zabawa, żeby nie czuli presji. Kilka zdjęć z miejsca popełnienia przestępstwa. Co widzisz? Ta dziewczyna zdała śpiewająco.
W porządku. Pół godziny i tak go nie zbawi. A przy okazji będzie mógł coś zjeść. Niedawno znowu zadzwoniła do niego Marianne, jak zawsze martwiła się o to, czy złapał chociaż kilka godzin snu i czy pamięta o jedzeniu.
Ona jest nieco specyficzna, Munch.
Ale daj jej szansę, okej?
Ledwo zdążył wrócić do stolika z kanapką i kawą, gdy otworzyły się drzwi i w progu stanęła ona.
Dwadzieścia jeden lat.
Młoda, ale Munch wiedział z doświadczenia, że to nie musiało nic znaczyć. Wiele osób w jego zespole, spora część z tych najzdolniejszych, było jeszcze przed trzydziestką. Właściwie nie zamierzał nikogo więcej zatrudniać. Zmontował ekipę, jakiej potrzebował, a tu ten zwykle tak rozsądny, trzeźwo stąpający po ziemi Yttre – skąd u niego aż takie poruszenie? Nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy, Munch. Nikt nawet nie zbliżył się do takiego wyniku. Ta dziewczyna jest po prostu niesamowita.
Oczywiście, że wzbudził jego ciekawość.
– Pan Munch?
Miała na sobie czarny golf, czarne obcisłe jeansy, czarne conversy, ale pierwsza rzecz, na którą zwrócił uwagę, to jej oczy.
Błyszczące, niebieskie, zaskakująco przejrzyste. Jasnobrązowa skóra, prawie jak u Indianki. Kruczoczarne półdługie włosy, nierówno obcięte. Wyglądały tak, jakby ktoś rzucił się na nie z tępymi nożyczkami, ale ona chyba niespecjalnie się tym przejmowała. Młoda studentka stała przed nim wyprostowana, jakby to spotkanie było czymś najbardziej naturalnym pod słońcem, i wyciągała do niego szczupłą dłoń.
– Mia Krüger.
– Cześć, Mia. Witam.
– Dziękuję – powiedziała po prostu i usiadła z torbą przewieszoną przez ramię. Zupełnie jakby nie miała zamiaru jej zdjąć.
– Zjesz coś? Może się czegoś napijesz?
Rzuciła okiem na menu wiszące za ladą.
– Nie, dziękuję.
– A może w ogóle nie pijesz kawy?
– Owszem, ale nie tutaj.
– Aż tak? – zdziwił się. – Czyżbyś była koneserką kawy? Prawdziwą znawczynią?
Powiedział to z wyraźną ironią w głosie. W ostatnim czasie w Oslo bary kawowe wyrastały jak grzyby po deszczu, jeden bardziej nowoczesny od drugiego – młodzi zmanierowani hipsterzy traktowali je prawie jak coś w rodzaju miejsca kultu religijnego. Ale jego komentarz nie zrobił na niej żadnego wrażenia.
– To im mam się przyjrzeć? – spytała, spoglądając na dwie jasnobrązowe teczki, które leżały pod jego telefonami.
– Tak. Czy Yttre coś ci powiedział?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Doskonale – przytaknął. – Chciałbym, żebyś spojrzała na kilka fotografii i powiedziała mi, co o nich myślisz, okej?
– Okej.
– W tej – zaczął i wziął do ręki jedną z teczek – znajdują się zdjęcia z miejsca zbrodni, o której zostaliśmy poinformowani wczoraj rano. Natomiast w tej…
Położył drugą teczkę obok pierwszej.
– Tu są zdjęcia z miejsca zbrodni, do której doszło w Szwecji. Osiem lat temu. Chciałbym, żebyś przyjrzała się dokumentacji i powiedziała mi, co widzisz, okej?
– Czy chodzi o tego samego sprawcę?
– Tego nie powiedziałem.
– Ale to miał pan na myśli?
Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego pytająco. Munch nie mógł powstrzymać uśmiechu. Yttre miał rację. Ta dziewczyna była naprawdę wyjątkowa. Rozmawiała z samym Holgerem Munchem. Szefem jednostki do spraw zabójstw na Mariboes gate 13. Przywykł do tego, że ludzie, których spotykał, patrzyli na niego z niemal nabożnym szacunkiem, ale młoda studentka siedząca naprzeciwko niego zdawała się w ogóle tym nie przejmować.
– Tak, właśnie to miałem na myśli.
– To dlaczego pan tego nie powiedział?
– Ponieważ mogłabyś się tym niepotrzebnie zasugerować, a ja chciałbym, żebyś była tak otwarta, jak to tylko możliwe. Niewykluczone, że zobaczysz coś innego, coś, na co ja nie zwróciłem uwagi.
– Okej, rozumiem – przytaknęła i odwróciła teczki w swoją stronę.
Nie otworzyła ich. Siedziała i czekała.
– Mogę zostać sama? – spytała, podnosząc na niego wzrok, kiedy przez dłuższą chwilę się nie odzywał.
– Oczywiście. Jak myślisz, ile ci to zajmie?
– Nie wiem. Dwadzieścia minut?
– Doskonale. Będę tuż obok, gdybyś czegoś potrzebowała.
Wstał, zabrał kanapkę i znalazł wolną ławkę po drugiej stronie ulicy.
Dziewięć nieodebranych połączeń. Większość od Anette.
– Cześć, tu Holger. Co się dzieje?
Prawniczka westchnęła cicho do słuchawki.
– Lepiej spytaj, co się nie dzieje. Dreyer czeka na briefing. Ministerstwo na nią naciska. Ona uważa, że powinniśmy zorganizować konferencję prasową…
– Tak jak mówiłem, czekamy.
– Właśnie to jej powiedziałam, ale to chyba nie wystarczyło.
– Nie wystarczyło? – powtórzył zirytowany.
– Nie wrzeszcz na mnie. Wiesz przecież, jaka ona jest.
Hanne-Louise Dreyer. Nowo mianowany komendant główny policji w Grønland. W policji zawrzało, kiedy wyszło na jaw, że ministerstwo powołało w stolicy odrębną jednostkę do spraw zabójstw. Kierownictwo wymachiwało szabelkami, uznając to za wyraz niezadowolenia z jego pracy. Munch przez jakiś czas miał nadzieję, że wraz z nominacją nowego komendanta coś się zmieni, ale nie. Widocznie taki już jego los. Nigdy nie dostanie szefa, z którym będzie żył w dobrych stosunkach. Zresztą to nie miało znaczenia. Teraz to on rozdawał karty i nic nie mogli na to poradzić. I chyba właśnie to najbardziej ich drażniło.
– Poproś ją, żeby się wstrzymała – powiedział. – Nie podamy nazwisk, zanim nie porozmawiamy z obiema rodzinami. Czego ona nie rozumie?
– Powtarzam: nie wydzieraj się na mnie. Matka Tommy’ego ląduje o trzynastej. Poprosiłam Katję, żeby odebrała ją z lotniska. Na litość boską, kto wyjeżdża do Hiszpanii, zostawiając jedenastolatka samego w domu?
– Może miała jakiś powód? Na razie trudno się do tego ustosunkować.
– I pozwoliła, żeby sąsiedzi go doglądali? Chociaż oni nawet nie wiedzieli, że są za niego odpowiedzialni?
– Porozmawiamy z nią o tym, kiedy się zjawi. Co z furgonetką?
To był jak dotąd ich jedyny trop. Świadek widział biały samochód dostawczy w zagajniku przy Losbyveien.
– Oxen siedzi w centrum ruchu drogowego. Droga kończy się przy klubie golfowym, więc furgonetka nie mogła pojechać w tamtym kierunku. Skupiamy się na drodze krajowej 159 na wschód i na zachód. I na punkcie poboru opłat na E6. Właśnie przygotowują nagrania. Zdaje się, że znaleźliśmy siedem kamer. Mam go na drugiej linii, więc da znać, jak tylko coś zobaczą. Ale…
– Ale co?
– Biała furgonetka? Ile takich jeździ po Oslo?
– To był niedzielny poranek – uspokoił ją. – Musimy wierzyć, że dopisze nam szczęście. Co z rodziną Lundbergów?
– Są bardzo pomocni – mówiła dalej Goli. – Szczerze mówiąc, dziwnie spokojni. Wydaje mi się, że nie do końca rozumieją, co się stało. Fredrik tam jest. Wkrótce do mnie zadzwoni. Wspólny briefing o szesnastej aktualny?
– Tak. Powiadomisz wszystkich?
– Okej. Słuchaj, muszę kończyć. Dreyer znowu dzwoni.
– Żadnej konferencji prasowej, zanim… – zaczął Munch, ale Anette już się rozłączyła.
Pieprzeni idioci.
Dadzą mu w końcu odrobinę spokoju?
Jakby sami nie mieli o czym myśleć.
Trzy papierosy później zobaczył, że młoda studentka skończyła. Przez cały czas obserwował ją przez szybę. Prawie się nie poruszyła, ale teraz teczki leżały zamknięte przed nią na stole.
– Jak poszło? – spytał, gdy wrócił do kawiarni.
Sprawiała wrażenie, jakby nie zauważyła, że stanął obok niej. Niebieskie oczy miała szeroko otwarte, ale myślami błądziła daleko stąd.
– Sorry – powiedziała w końcu i przeciągnęła dłonią po ciemnych włosach.
– W porządku – odparł i zerknął na zegarek.
Od chwili, gdy opuścił gabinet, minęło prawie czterdzieści minut. Musieli się jak najszybciej pożegnać. Słodka, fakt, test zdany celująco, kierowany ciekawością wyświadczył Yttremu przysługę, ale miał ważniejsze rzeczy do zrobienia. I tak, oczywiście, że pomyślał o tym samym.
Kto wyjeżdża do Hiszpanii?
I pozwala, żeby mały chłopiec został sam w domu? Zaledwie jedenastolatek?
– Brakuje kilku fotografii – powiedziała ostrożnie młoda studentka.
– Słucham?
Położyła palec na jednej z teczek.
– W tej.
– Co masz na myśli?
– To, co powiedziałam. Brakuje kilku zdjęć.
Munch zmarszczył brwi.
– Nie bardzo rozumiem…?
– Przecież musiał zwiększyć trochę swoją wysokość, prawda?
– Kto?
– Sprawca?
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Chyba musiał na czymś stać?
DWUDZIESTOSIEDMIOLETNI FREDRIK RIIS zaparkował samochód przed domem jednorodzinnym na Timoteiveien 18. Przez chwilę stał i spoglądał w stronę niskich bloków po drugiej stronie pola. Finstad. Dokładnie między Oslo a Lillestrøm. Niedaleko Lørenskog. Ani to miasto, ani to wieś. On sam mieszkał w Briskeby, w samym sercu Frogner, z widokiem na ikoniczną starą remizę strażacką, w dzielnicy, w której żył od urodzenia. Dziesięć lat temu jego rodzice wprowadzili się do Bærum, po tym jak ojciec ukończył specjalizację. Teraz był jednym z najbardziej uznanych chirurgów plastycznych w Skandynawii. Pozwolili synowi przenieść się do oddzielnego mieszkania, gdy ten miał zaledwie siedemnaście lat. Od tego czasu utrzymywali sporadyczny kontakt. Nie żeby mu to przeszkadzało. Aż tak bardzo za nimi nie tęsknił. Jego dzieciństwo było… – nigdy nie wiedział, jakimi słowami je opisać, kiedy ktoś o to pytał. Niewidoczne? Chyba właśnie tak się czuł? Jakby się nim nie przejmowali? Jakby ulżyło im, kiedy stał się na tyle dorosły, by mogli dać mu taki prezent. Spójrz, tu masz mieszkanie. Odtąd sam musisz się o siebie troszczyć. Nieważne. Młody śledczy wiele nauczył się w okresie dojrzewania i był dużo twardszy, niż mogło się ludziom wydawać.
Ciągle powracające wspomnienie czegoś, co wtedy wydawało mu się wyjątkowo atrakcyjne. Wycieczki. Do Finstadjordet. Tutaj mieszkali jego kuzyni i zanim ojciec pokłócił się o coś ze swoim bratem i zerwał z nim kontakt, często tu przyjeżdżali. Gdy był mały, życie na łonie natury ogromnie go fascynowało. Tak bardzo różniło się od ciszy w jego własnym domu. Rzędy kolorowych dużych domów jednorodzinnych, z wielkimi zielonymi ogrodami i sielskimi nazwami ulic. Tymotkowa, Koniczynowa, Tulipanowa, Konwaliowa. Czuł zazdrość o wszystko, co ta okolica miała do zaoferowania dziecku: obiekty sportowe, place zabaw, łąki i te wszystkie niemal magiczne zagajniki, do których można było chodzić na wyprawy odkrywcze. Kiedy wracali do miasta, siedział podekscytowany na tylnym siedzeniu, ponieważ wiedział, że zaraz to nastąpi, zaraz wywiąże się dyskusja między rodzicami, czy nie powinni się tam przeprowadzić. Matka całym sercem była za, ponieważ sama dorastała w podobnym miejscu, ale ojciec oczywiście uważał inaczej. Nie zamieszkamy na wsi. I to tyle. Wciąż pamiętał uczucie zawodu, które towarzyszyło mu za każdym razem, gdy szala zwycięstwa przechylała się na stronę ojca. Perlisty śmiech wśród wodnych zraszaczy w zalanym słońcem wielkim ogrodzie. Wymalowane twarze piratów biegających po lesie z mieczami i pistoletami zrobionymi samodzielnie w bogato wyposażonym pokoju, w którym wujek oddawał się swojemu hobby. Rodzinna wspólnota, w której można było odnieść wrażenie, że wszyscy się kochają i lubią ze sobą przebywać.
Widok, który miał teraz przed sobą, przywiódł mu na myśl coś zupełnie innego, nie tak przyjemnego. Biedota.Tak nazywali ich jego kuzyni. Tych, którzy nie mieli własnych domów, lecz mieszkali w blokach po drugiej stronie płotu, zaledwie sto metrów dalej. Szczerze mówiąc, dziwnie się poczuł, gdy Munch spytał go, czy w imieniu ich jednostki mógłby wziąć na siebie kontakt z rodziną chłopca. Timoteiveien 18? Byłem tu już wcześniej, prawda? Chłopiec, z którym się bawili, przyjaciel jego kuzynów, Fredrik nie pamiętał jego imienia, a poza tym to było dawno temu. W dużym szarym domu mieszkała teraz nowa rodzina. Na kwiecistej tabliczce obok drzwi znajdowały się cztery inne imiona. Tutaj mieszkają: Sanna, Ruben, Vibeke i Jan-Otto Lundgrenowie. Samochody zaparkowane nieco dalej na drodze. Fotografowie z długimi obiektywami. Dyskretni, a jednak nie bardzo. Policja nie podała nazwisk chłopców do publicznej wiadomości, ale prasa oczywiście już je znała. Tutaj nigdy nie zaznasz spokoju, ciekawscy sąsiedzi, idioci wtykający nos w nie swoje sprawy, tak brzmiał jeden z lżejszych, mizantropijnych argumentów ojca w dyskusjach prowadzonych w samochodzie.
Ruben Lundgren.
Jedenaście lat.
Znaleziony nagi na polu niecały kilometr od domu.
Obok innego chłopca.
Tommy’ego Sivertsena.
Z bloków po drugiej stronie płotu.
Fredrik przyłożył palec do dzwonka i cofnął się o kilka kroków na żwir.
– Tak?
Twarz w ledwo uchylonych drzwiach.
– Dzień dobry. Jan-Otto?
– Tak?
Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby nie docierało do niego, że ktoś stoi przed jego domem.
– Fredrik Riis. Dzwoniłem niedawno.
– A, tak. Dzień dobry. Proszę wejść.
Zupełnie zwyczajny dom. Zupełnie zwyczajne metalowe schody, które drżały lekko, kiedy wszedł za mężczyzną do środka. Zupełnie zwyczajny przedpokój. Równe rzędy butów na stojaku z IKEA. Kurtki w różnych rozmiarach i kolorach wiszące na kolorowych kołkach, pod półką z pudełkami do przechowywania ubrań, z przyklejonymi do nich karteczkami, na których ktoś starannie napisał: Czapki, Szaliki i Rękawiczki. Mama, Vibeke Lundberg. Trzydzieści osiem lat. Szefowa sprzedaży w spółce zajmującej się oprogramowaniem, z siedzibą tuż przy Centrum Handlowym Strømmen. Tata, Jan-Otto Lundgren. Czterdzieści dwa lata, inżynier systemu, zatrudniony w Telenor. Sanna, pięciolatka chodząca do grupy starszaków w przedszkolu Løken, zaledwie kilkaset metrów od domu.
Zupełnie zwyczajna rodzina.
Zupełnie zwyczajne życie.
Do czasu, gdy zadzwonił telefon.
Dwadzieścia cztery godziny temu.
Mężczyzna przywołał na twarz coś, co miało być uśmiechem, wzrok miał nieobecny. Fredrik zdjął buty i podążył za nim do salonu. Nakryty stół przy oknie wychodzącym na podwórze. Dzbanek termiczny. Małe, białe, identyczne filiżanki do kawy. Półmisek z ciastkami. Mama, Vibeke, siedziała na krześle z tym samym martwym spojrzeniem co jej mąż. Gdy policjant wszedł do pokoju, podniosła się powoli.
– Vibeke Lundgren.
Uścisnął dłoń, w której prawie nie było życia.
– Frederik Riis. Jednostka do spraw zabójstw.
Szczupła kobieta drgnęła, gdy usłyszała nazwę jednostki. Natychmiast pożałował swoich słów. Powinien był wybrać coś bardziej neutralnego, po prostu policja, ale to zadziało się automatycznie – robił to po raz pierwszy, nigdy wcześniej nie był odpowiedzialny za kontakt z rodziną ofiary. Przez całą drogę przygotowywał się do tego spotkania.
Oczywiście w żaden sposób nie mógł się do czegoś takiego przygotować. W dużym domu było tak cicho, że słyszał tykanie owalnego zegara wiszącego przy wejściu do kuchni. Szuranie krzesła o parkiet, kiedy odsunął je, by na nim usiąść. Brzęczenie łyżeczki o dno filiżanki z kawą, kiedy mieszał kostki cukru, które Vibeke podała mu lekko drżącymi rękami.
Głos kogoś, kto uciszał dziecko gdzieś w głębi korytarza.
Kto to jest, babciu? Czy to Ruben? Czy Ruben wrócił do domu?
– Przepraszam, że zakłócam państwa spokój – zaczął młody śledczy, gdy oboje rodzice usiedli przy stole. – Wiem, że wczoraj była u państwa policja, ale musimy potwierdzić wszystkie szczegóły. Od tej pory to ja będę się z państwem kontaktował. Jestem do państwa dyspozycji o każdej porze, okej?
Wsunął dłoń do górnej kieszeni marynarki, wyjął z niej dwie wizytówki i położył je ostrożnie na białym obrusie.
– Macie coś nowego?
Jej głos był cienki, a mimo to zachrypnięty, jakby powietrze wydobywało się z wątłych płuc i przeciskało przez wyścielone papierem ściernym gardło. Próbowała upiąć włosy w węzeł na karku, ale i tak z jednej strony kosmyki opadały luźno na plecy. Kremowożółta bluzka była źle zapięta i wisiała krzywo na zgarbionych ramionach.
– Chwilowo nie. Niestety.
– Ale… pracujecie nad…?
Był nieogolony, miał ciemnobrązowe oczy i mówił bardzo cicho. Jak robot, któremu wyczerpywała się bateria. Nie wiedział, jak ani po co miałby kończyć rozpoczęte zdania.
– To, co teraz jest dla nas ważne, to ustalenie, co Ruben robił w ciągu ostatnich godzin – wyjaśnił Fredrik, otwierając notes. – Wiem, że wczoraj rozmawiali państwo z funkcjonariuszem, ale dla pewności chciałbym omówić z państwem kilka spraw.
Jan-Otto Lundgren skinął powoli głową.
– Ostatni raz widzieli państwo Rubena w sobotni wieczór, około godziny dwudziestej drugiej, zgadza się?
– Wiem, że powiedzieliśmy dwudziesta druga – odparła Vibeke i potarła czoło. – Ale czy to nie było pół godziny później? Wydaje mi się…
– Nie, to była dwudziesta druga – powiedział mężczyzna i położył dłoń na jej ręce. – Po imprezie klasowej. Pamiętasz?
– Impreza klasowa? – powtórzył Riis.
– Tak. Wie pan, w telewizji. Wielka impreza klasowa.
Fredrik Riis rzadko oglądał telewizję, ale oczywiście wiedział, o jaki program chodzi. Sobotni program rozrywkowy emitowany przez NRK. Cały kraj siedział przed telewizorami. Dwie znane osoby spotykały swoich dawnych kolegów, z którymi chodziły razem do liceum, i próbowały przypomnieć sobie, kim oni są.
– Był na mnie zły – odezwała się Vibeke i znowu zapadła się w sobie, tym razem z delikatnym uśmiechem na twarzy. – Chciał pizzę z mięsem mielonym. Ale Sanna takiej nie lubi, woli samą szynkę. Dlatego zeszłam do piwnicy po colę, chociaż teraz już jej nie pijemy. Nie jest dobra dla zębów, prawda? Za dużo cukru.
Mężczyzna pogłaskał ją po ręce.
– Kiedy skończyliśmy jeść, Ruben poszedł do swojego pokoju. Miał grać na komputerze, nie dłużej niż do dwudziestej trzeciej. Taka była umowa.
– Zaglądali państwo później do niego? – spytał śledczy. – Wieczorem? Sprawdziliście, czy śpi?
Na moment zapadła cisza.
– Szczerze mówiąc, nie pamiętam… – zaczęła Vibeke. – Chyba zajrzałam…? Zawsze to robię…
– Sannę bolał brzuch – wyjaśnił mężczyzna, jakby na usprawiedliwienie, kiwając głową. – Nie mogła się uspokoić. Czytałem jej na łóżku i w końcu sam zasnąłem. Gdy się obudziłem, była godzina… chyba wpół do pierwszej w nocy.
– Czyli przez cały wieczór byliście razem z Rubenem? Oglądaliście telewizję? A potem on poszedł do swojego pokoju? Nie miał żadnych planów, o których byście wiedzieli?
– Planów? – powtórzyła Vibeke. – Jakich planów?
– Tak tylko pytam. Nie był z nikim umówiony? Z przyjaciółmi? A może ma dziewczynę?
– Dziewczynę? – prychnęła szczupła kobieta. – On ma dopiero jedenaście lat. Był w domu razem ze swoją rodziną. Potem poszedł do pokoju i się położył. Tak jak zawsze. Plany? Jakie mógłby mieć plany?
Spojrzała zakłopotana na męża, który ścisnął mocniej jej chudą dłoń.
– Okno było otwarte do połowy – powiedział Jan-Otto, po raz pierwszy patrząc policjantowi w oczy. – Kiedy w niedzielę rano wszedłem do jego pokoju, żeby obudzić go na śniadanie. Musiał wyjść tamtędy.
– I nie wiedzą państwo, kiedy…?
– To musiało być w nocy. Nie ma innego wytłumaczenia.
– Czy on to robił już wcześniej? Uciekał z domu?
– Nie, nie, nie…
Mamrotała cicho. Przyciągnęła rękę do siebie.
– On nigdzie nie chodzi. Przez cały czas siedzi w domu. Jest najmilszym chłopcem na świecie. Nie wymyka się z domu przez okno. Zawsze leży w swoim łóżku. W czystej pościeli. Z pokemonami. Najbardziej je lubi. Kupiłam dwa zestawy pościeli, żeby zawsze mógł w niej spać. Właśnie wyprałam drugi komplet.
W kieszeni Fredrika zabrzęczał telefon. Śledczy wyjął go i spojrzał szybko na wyświetlacz.
Anette Goli. Wyłączył dźwięk i położył komórkę na stole.
– A Tommy Sivertsen? Czy on był przyjacielem Rubena? To znaczy, czy mieli zwyczaj…?
Nagle Vibeke Lundgren podniosła się i stanęła bezradna na środku pokoju. Trzęsła się na całym ciele i wyglądała na całkowicie zdezorientowaną.
– Ruben?
– Myślę, że chyba musimy… – Mężczyzna powoli pokiwał głową i objął żonę ramieniem.
– Oczywiście – chrząknął Fredrik i schował notes do kieszeni marynarki.
Z powrotem na chrzęszczącym żwirze. Robił, co mógł, żeby nie słyszeć tego dźwięku.
Tego rozpaczliwego wycia dolatującego z domu.
Telefon znowu zadzwonił.
Gdzieś w oddali.
– Fredrik, słucham?
– Tu Anette. Gdzie jesteś?
– U Lundgrenów.
– Możesz to przerwać? Jesteś mi potrzebny.
– Okej, co…?
– Znaleźliśmy coś obok strzelnicy. Obudowaną studnię. Wygląda na to, że chłopcy mogli tam być. Możesz się stamtąd urwać? Teraz?
– Oczywiście – przytaknął i wsunął telefon do kieszeni.
A potem pobiegł żwirową drogą do samochodu.
STARY MĘŻCZYZNA O BIAŁYCH włosach wiedział, że niektórzy z tych, których fotografie wisiały na ścianie, prawdopodobnie będą bardzo zirytowani, że nie zostali zaproszeni na przyjęcie. Dzisiaj jednak mieli świętować z wielką pompą i dlatego zaprosił wyłącznie najbliższe grono. Planował to od wielu dni. Nawet wyprasował obrus. Ten z koronkowym haftem. Dostał go na Boże Narodzenie od swojej babki. A może od matki na konfirmację? Stary mężczyzna nie pamiętał dokładnie. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia. Nie mógł się dzisiaj zadręczać tymi dziwnymi myślami. Dzisiaj miał zamiar podwójnie świętować. Siedemdziesiąt lat, pomyślałby kto? I nowa praca. To oczywiście było najważniejsze. A jak! Mówili, że skończył się jako aktor. O nie. Staruszek uśmiechnął się, upuścił ręcznik na ziemię i wszedł do zimnej wody.
Zadebiutował już jako osiemnastolatek w gimnazjum Uddevalla, w jasełkach, które wystawiano co roku. Oczywiście marzyło mu się, że zagra Świętego Józefa, ale rola odźwiernego wcale nie była taka zła, jak się mogło ludziom wydawać. No bo kto właściwie był tam najważniejszy? Ten biedak, który stał przed gospodą i błagał, by ich wpuszczono? Ten, któremu nie udało się nawet zapłodnić własnej żony? Czy ten, który decydował o tym, kto zanocuje w gospodzie? Właśnie. To się rozumiało samo przez się. Staruszek o białych włosach znowu się uśmiechnął, potarł szczotką po kawałku mydła, zanurzył ją w wodzie i zaczął szorować nią plecy. Ach, jak pięknie wyglądało Lilla Köperödssjön w tym świetle! Mieszkał tutaj sześćdziesiąt cztery lata, najpierw ze swoją matką i babką. Potem tylko z matką. Potem sam.
Chociaż…
Nie, nie miał teraz siły o tym myśleć. Niedługo zaczynała się impreza. Lilla Köperödssjön. Z linią brzegową o długości tysiąca sześciuset metrów. I dziewięcioma metrami w najgłębszym miejscu, a nie pięć przecinek jeden metra, jak twierdzili w Ray’s Bilservice, gdzie udał się, żeby zapytać, ile wezmą za naprawienie jego starego volva stojącego w garażu. Pięć przecinek jeden metra to była średnia głębokość, to znaczy, kiedy zmierzyło się wszystkie głębokości, dodało je do siebie i podzieliło. Porządnie się rozzłościli, gdy przebyli długą drogę przez las, a w garażu nie było żadnego volva. Mnóstwo przekleństw i brzydkich gestów. Ale o co chodzi? Może to była jego wina? Oczywiście, że nie. Idiota potrząsnął głową i splunął na ziemię tuż przed nim. Właściwie szkoda. Przydałby mu się samochód. Dużo łatwiej byłoby dotrzeć w niektóre miejsca. Zamiast tego przeniósł rower przez las i pojechał nim aż do Systembolaget2 w Uddevalli, tylko z tej okazji. Hallands Fläder3. A jak! Nie zamierzał na niczym oszczędzać. Trzydzieści osiem procent, o smaku kwiatów dzikiego bzu i cynamonu. Mężczyzna przestał szorować plecy i zanurzył się w wodzie po szyję, żeby spłukać z siebie mydliny.
O co chodziło z tym Sztokholmem?
Nie, nie o tym miał myśleć.
Allan Edwall4.
To było to.
On był oczywistym numerem jeden. Najwyższy czas zastanowić się nad listą, nad tym, kto ma siedzieć przy stole, a kto nadal wisieć na ścianie.
Nie, Sztokholm, ze swoją słoną wodą i nierządnicami, które brały zapłatę za to, że wyginały ciała w pokoikach cuchnących śmiercią, po tym, jak człowiek wypił za dużo wódki.
Dziękował lasowi na obrzeżach Uddevalli.
Tutaj dało się żyć.
Jego druga wielka rola i być może ta, z której był najbardziej dumny, to ta w więzieniu. Jako osadzony numer 112-452311. Oskarżony o publiczne obnażanie się w parku Wazów i o paserstwo. Był jeszcze ktoś, kto długo nie schodził z plakatu. Przez czternaście miesięcy. Tak popularny był w tej roli.
Ingmar Bergman?
Przy stole?
Staruszek potrząsnął głową i zaśmiał się cicho, ubierając się, a potem ruszył w górę wąską ścieżką w stronę podwórza.
Nie planował tego.
Oczywiście, że nie.
Zresztą zdjęcie tego idioty już nawet nie wisiało na ścianie.
Z powrotem w kuchni. Zupełnie zapomniał, żeby wykorzystać drogę powrotną na myślenie o tym, o czym powinien pomyśleć, więc nie zostało mu nic innego, jak tylko udać się tam jeszcze raz. Nad brzeg jeziora. Lilla Köperödssjön. Z linią brzegową o długości tysiąca sześciuset metrów. Dziewięć metrów w najgłębszym miejscu, a nie pięć przecinek jeden, jak twierdzili w Ray’s Bilservice.
Czy to, co zobaczył tam przy cyplu, to był cień?
Tak?
Znowu się pojawił?
Potwór morski?
Może powinien jeszcze raz zadzwonić do tego dziennikarza z „Bohusläningen”?
Nie, niewiele by to dało.
Okej.
Skupienie.
Kto ma siedzieć przy stole?
Na ścianie wisiało trzydzieści sześć zdjęć. Sami prawdziwi szwedzcy bohaterowie, których miał okazję poznać osobiście. Niektórych tylko we śnie, ale to bez różnicy.
Do diabła! Zupełnie wyleciało mu z głowy, że ma myśleć o tym, o czym powinien myśleć, a już był z powrotem, więc musiał znowu pójść nad jezioro.
Słońce tak pięknie odbijało się w cudownej wilgotnej tafli wody, na pomarańczowo i kwietniowo żółto. Lilla Köperödssjön. Z linią brzegową o długości tysiąca sześciuset metrów. Dziewięć metrów w najgłębszym miejscu, a nie pięć przecinek jeden, jak twierdzili tamci.
Okej.
Trzydzieści sześć na ścianie.
I tylko sześć miejsc przy stole.
Sześć osób.
Każda na swoim krześle, bo miał tylko sześć krzeseł.
No tak, skrzynia na opał chyba nie liczyła się jako krzesło ani mały taboret, na którym siadał, kiedy obcinał paznokcie u stóp.
Powiedziałem krzesła?
Co?
Nie, miejsca do siedzenia, tak powiedziałem.
Zamachnął się zaciśniętą pięścią.
I co ty na to, Allanie?
Może stracisz swoje miejsce?
Co?
Będziesz nadal wisiał na ścianie, wystawiając się na pośmiewisko, podczas gdy my będziemy się delektować Hallands Fläder?
Tak, dobrze słyszałeś.
Tu się nie oszczędza na delicjach.
Pożałował swoich słów i szybko dodał: tak tylko żartowałem. Oczywiście, że będziesz siedział przy stole.
Dostaniesz żółte krzesło.
Tym razem wszedł do domu i długo stał zamyślony przed zdjęciami wiszącymi na ścianie.
Cornelis Vreeswijk5.
Tak?
Okej.
Tak.
Ostrożnie odpiął fotografię i zaniósł ją uroczyście do stołu.
Czerwone krzesło.
Tomas von Brömssen6.
Hm…
Okej.
Może.
O czym to myślał?
Tak.
Hebbe-Lille7.
Oczywiście, że tak.
Tomas von Brömssen.
Niebieskie krzesło.
Jeszcze trzech, jeszcze trzech…
Można się napić?
Allan Edwall otworzył butelkę Hallands Fläder i już miał nalać sobie kielicha, cholera, ale będzie impreza, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili.
Jeszcze nie pijemy, okej?
Żadnego alkoholu przed rolą, zgadza się?
Jak by to wyglądało?
Stary mężczyzna potrząsnął głową z rezygnacją i odstawił butelkę tak wysoko, jak potrafił, do szafki nad kuchenką.
Podszedł z powrotem do ściany i już miał wybrać numer cztery, gdy nagle w całym pokoju rozległo się brzęczenie.
Co jest?
Wzdrygnął się i przez chwilę nie rozumiał, skąd dochodzi dźwięk.
Nowy telefon.
Komórkowy.
Praca.
Lekkim krokiem przeszedł po drewnianej podłodze i otworzył szufladę.
Niebieski.
Taki mały.
I taki piękny.
Na wyświetlaczu wiadomość tekstowa.
Strona 1. Scena 1. Okej?
Z uśmiechem wpisał odpowiedź.
Okej!
Staruszek z białymi włosami podszedł do półki pod oknem, wyjął czarny segregator, otworzył go na pierwszej stronie i wciągnął głęboko powietrze.
A potem usiadł przed swoim drugim telefonem.
MAŁY PORTAL Z KOLUMNAMI, potem dwie pary przesuwnych drzwi ze szkła i szarego metalu, a dalej otwarte foyer, które wyglądało na świeżo wyremontowane. Widziała, że przez całą drogę starał się nie dać po sobie niczego poznać, ale nie za bardzo mu to wychodziło, temu rudemu, brodatemu śledczemu o ciepłym uśmiechu. W jego zazwyczaj spokojnym, inteligentnym spojrzeniu dostrzegła połączenie ciekawości i radości, jakby nie wierzył w to, o czym sam niedawno pomyślał, a jednocześnie jakby się zastanawiał, co z tym fantem zrobić.
Nie zawsze wyjdzie ci to na dobre, Mio. To, że widzisz więcej niż inni.
Babcia w jeden ze swoich najgorszych dni, wtedy była już od dawna chora, ale oczywiście odmawiała pójścia do lekarza. Chuda, o niemal czarnych oczach, skulona na materacu na ziemi. Łóżka rzecz jasna nie chciała, ta wspaniała uparta dama, którą Mia tak bardzo kochała.
Możesz czuć lęk. I samotność. Inni nie rozumieją tego, co ty. Życia. Ludzi. I tego, jak wszystko się ze sobą łączy. Pomyśl o mnie, kiedy mnie już nie będzie, obiecasz mi to, Mio? Jeśli poczujesz się samotna.
Cała babcia. To ona była chora, ale nadal chciała pomagać. Na szczęście kilka tygodni później wyzdrowiała i wkrótce miała świętować osiemdziesiąte urodziny. W ten weekend. Mia Krüger cieszyła się. I lękała. Ponieważ wiedziała, co się stanie. Z mamą. Jeśli Sigrid tam nie będzie.
A jej oczywiście tam nie będzie.
Gdzie jesteś, Sigrid?
Mia Krüger rzuciła ukradkowe spojrzenie na swój telefon, kiedy łagodny śledczy uśmiechnął się i nacisnął przycisk windy.
– Mieścimy się na drugim piętrze. Jednostka została formalnie przeniesiona tutaj zeszłej jesieni, ale remont nadal trwa. Prace wykończeniowe, rozumiesz?
Polubiła go od pierwszej chwili.
Holger Munch.
Od razu wiemy, czy kogoś lubimy.
W każdym razie w jej przypadku tak było.
To jest człowiek, na którym można polegać, który jest uczciwy, przy którym można się czuć bezpiecznie, który pomoże w każdej sytuacji, jeśli kiedyś będziesz tego potrzebować.
Nie zawsze tak konkretnie, czasem to tylko przeczucie, ciepłe, dobre przeczucie, w przeciwieństwie do złego, ohydnego. Żadne hokus-pokus. W każdym razie nie w jej przypadku. Towarzyszyło jej to przez całe życie i właściwie nigdy nie traktowała tego jako coś, co można by wykorzystać. Kiedy była dzieckiem, sądziła, że wszyscy są tacy jak ona. Nie na zewnątrz, bo przecież widziała, że nie wszyscy wyglądają jak mali Indianie z intensywnie niebieskimi oczami, ale w środku. Dopiero jako nastolatka zrozumiała, że jest trochę inna.
Wkrótce skończy dwadzieścia dwa lata.
Za pół roku.
W listopadzie.
Sigrid i ona.
Poprzednim razem świętowała sama.
Tym razem będą we dwie.
Przysięgła to sobie.
Znajdę cię.
Bez względu na wszystko.
Mia Krüger zdławiła małe ziewnięcie, kiedy otworzyły się drzwi windy, ukazując szyld:
Komenda Policji w Oslo
Wydział do spraw przemocy
odd. Mariboes gate 13
– Tak, tu mieszkamy. – Munch z uśmiechem wpisał kod w panelu na szarej ścianie i przytrzymał Mii drzwi.
Zupełnie zwyczajne biuro, nawet lekko rozczarowujące, nudne. Resztki wykładziny na korytarzach wymienione na parkiet. Gabinety z oszklonymi ścianami, próba stworzenia czegoś w rodzaju otwartej przestrzeni, to, co było teraz takie nowe i hippie w korpoświecie – synergia, być razem, choć nie do końca. Wyraźna potrzeba prywatnych rozmów, która nie pasowała do wizji architekta wnętrz; okna większości gabinetów zasłaniały kremowobiałe, prostokątne pionowe taśmy, poza tymi gabinetami, które stały puste, a było ich kilka, miejsca do rozwoju, jak wyraził się Munch, kiedy ich rozmowa w kawiarni dobiegła końca. Spojrzał wtedy na nią tym samym zaciekawionym wzrokiem.
– Ile chciałabyś dostać?
Później sam z siebie się śmiał, taki niewinny żarcik. Uśmiechnęła się lekko, ale oczywiście rozumiała, że mówi poważnie.
– Chcesz u nas pracować?
Zmiana taktyki. Miała pójść z nim i obejrzeć ich siedzibę. Poznać resztę ekipy. Czy ma na to ochotę?
W samym środku śledztwa w sprawie zabójstwa.
Podczas gdy jego telefony bezustannie mrugały.
Prawie trzydzieści godzin od chwili znalezienia zwłok.
Dwaj jedenastoletni chłopcy.
Na polu.
Podobno pierwszych czterdzieści osiem godzin jest najważniejszych?
Przeczytała to w jakiejś książce.
Przecież nie była głupia. Ta na pozór przypadkowa, niewinna uwaga wykładowcy, kiedy przystępowali do testu UCLA. Nie, to nic ważnego. Tylko taka zabawa. Żebyście oswoili się z miejscem zbrodni. Nie czujcie żadnej presji.
Mia nie czuła presji, a jednak fotografie ją zaskoczyły. Były żywe. Jakby do niej mówiły. Rozejrzała się dookoła, żeby sprawdzić, czy inne osoby na sali odniosły to samo wrażenie, czy były tak samo zdziwione, ale nic na to nie wskazywało. Z gorliwością małej dziewczynki trzymającej w ręce swoją pierwszą książkę z obrazkami zatopiła się w zdjęciach i przebudziła dopiero wtedy, gdy wykładowca stał obok niej z plikiem arkuszy, trzymając dłoń na jej ramieniu.
– A tutaj siedzę ja.
Munch niczym przewodnik wycieczki po policyjnych lokalach, wciąż tak samo miły i zaciekawiony, powaga na chwilę ustąpiła.
Znowu szklane boksy, większość chroniona przed spojrzeniami z zewnątrz długimi, białymi, sztywnymi taśmami, ale potem mała odmiana, zakręt, a za rogiem coś, co rzeczywiście było otwartą przestrzenią. Dwie osoby, lekko zestresowane, podniosły wzrok znad dużych ekranów, dwóch z w sumie czterech, ustawionych na wielkim stole na środku pomieszczenia tak, że tworzyły kwadrat.
– To Anja i Ludvig – przedstawił ich Munch.
Lekko podstarzały mężczyzna, chyba po pięćdziesiątce, podniósł się nieco i podał jej rękę. Miał okulary w półokrągłych stalowych oprawkach i burgundową kamizelkę z czerwonym krawatem wydzierganym na drutach. Mii przypomniał się dowcip: Cześć, dzwonią lata siedemdziesiąte. Chcą odzyskać swoje ubrania, ale nie miała powodu, by z niego żartować, bo mężczyzna sprawiał wrażenie wyjątkowo miłego. Serdeczny uśmiech, ciepła dłoń, kontakt wzrokowy.
– Ludvig Grønlie.
– Cześć, Mia Krüger.
– A to jest Anja.
– Cześć.
Młoda kobieta w okularach w rogowych oprawkach nie wstała, tylko rzuciła jej przelotne spojrzenie, a potem westchnęła i przeniosła wzrok z powrotem na ekran, podczas gdy jej szybkie palce poruszały się po klawiaturze jak po klawiszach fortepianu.
– Czy ty jesteś poważny, Munch?
– Anja Belichek. Nasz niecierpliwy geniusz komputerowy. Prosto z Harvardu.
– Nie. Harvard jest dla mało inteligentnych snobów, które dostają się tam tylko dlatego, że mają bogatych rodziców. Ja studiowałam na MIT. – Westchnęła i podrapała się po krótkich brązowych lokach.
Była ubrana w spódnicę w szkocką kratę i twarzową białą bluzkę, która wyglądała tak, jakby pochodziła z lat pięćdziesiątych. Na jej nadgarstku widniał tatuaż przedstawiający małe czerwone serce.
– Mamy już pięćdziesiąt tysięcy stron – powiedziała i w końcu odwróciła się od ekranu.
– Ma rację – odparł Grønlie.
Zdjął okulary i wytarł je w jasnoniebieską koszulę, która wystawała spod kamizelki.
– Potrzebujemy więcej ludzi.
– Ze śledztwa w Szwecji – wyjaśnił Munch. – Poprosiliśmy o przesłanie akt sprawy.
– I dokumenty nie przestają przychodzić – wymamrotała Anja Belichek.
Coś, co przypominało zrezygnowany, lekki uśmiech, kiedy zmarszczyła nos pod okularami o mocnych szkłach. I dopiero wtedy zwróciła uwagę na Mię.
– A ty to kto?
– To jest Mia Krüger – odparł Munch.
– Okej.
– Ale poważnie, Holger?
To znowu Grønlie, w okularach z powrotem na nosie.
– Oczywiście – przytaknął Munch. – To już załatwione. Poprosiłem Wilkinsona, żeby zmontował dla was ekipę w Grønland. Siedem, osiem osób. W porządku?
– To lepsze niż nic – westchnęła Anja.
– Nie chcesz, żebym się tam przeniósł? – spytał Grønlie. – Dopilnował, żeby robili to, co do nich należy? Szukali tam, gdzie mają szukać? Tego jest cholernie dużo.
– Wilkinson to ogarnie. Ty jesteś mi potrzebny tutaj.
Munch wyprowadził Mię z pomieszczenia, ale zawrócił na rogu.
– A tak przy okazji: przygotuj dla niego listę priorytetów.
– Okej.
Grønlie przygotował notes i długopis.
– Ślady, podejrzani, przesłuchania świadków, rodziny. W tej kolejności. Wszystkie czerwone flagi bezpośrednio do mnie. Każdego wieczoru przed północą oczekuję pisemnego raportu na maila.
– Chyba żartujesz?
Anja odwróciła się. Mia zobaczyła, że grymas niezadowolenia był udawany.
– Butelka wódki Dworek, jeśli coś znajdziesz. – Munch mrugnął do niej.
– Powiedzmy, skrzynka i umowa stoi – skontrowała młoda dziewczyna i zniknęła za ekranem.
– Polka – wyjaśnił Munch, kiedy znaleźli się na korytarzu.
Zaprowadził ją do nowego dużego pokoju i wtedy Mia to zobaczyła. Powagę czającą się w jego spojrzeniu. Zegar tykający gdzieś za jego oczami. To całe show, ten uśmiech miał przyklejony do ust z jej powodu.
Trzydzieści godzin.
Widziała pierwsze strony gazet.
Przeczytała wystarczająco dużo książek, żeby rozumieć, o co toczy się gra.
Koniec zabawy.
Właśnie to zrobiła po przeżyciu, którego doznała podczas testu. Poszła do biblioteki. Tuż po zajęciach wybrała się do Deichmanske, przez wiele tygodni spędzała tam każde popołudnie. Czytała wszystko, co wpadło jej w ręce. O miejscach zbrodni. Seryjnych mordercach. Kryminologii. Medycynie sądowej. Technikach kryminalistycznych. Próbowała zrozumieć, czego doświadczyła w głowie i ciele. I właśnie tam, między tymi wszystkimi zakurzonymi półkami, otworzył się przed nią fascynujący świat. Zupełnie jakby…
Nie, nie.
Zespół reagowania kryzysowego.
Delta.
To po to trenowała.
To właśnie na tym jej zależało.
Pierwsza kobieta.
Pokaże tym sukinsynom.
Koniec z jego lekko żartobliwym, łagodnym wyrazem twarzy korpulentnego śledczego, włączył więcej światła i nagle stanęła otoczona tym, nad czym pracowali. Wnętrze sprawy opisywanej w gazetach. Fotografie, której jej pokazał, przyczepione do jednej ze ścian. I dużo, dużo więcej. Rozejrzała się zafascynowana.
– Tu jest nasz briefing room, to tutaj wszystko się odbywa – wyjaśnił Munch wciąż z tym poważnym, nieobecnym wzrokiem.
Nagle poczuła, że im przeszkadza. Obejrzała kilka zdjęć, zgadza się, ale to była rzeczywistość. Chciała się pożegnać, zjechać windą na parter i wyjść na ulicę, żeby pozwolić tym ludziom pracować w spokoju, ale ten pokój był tak atrakcyjny, że nie ruszyła się z miejsca.
– Chcę ci przypomnieć, że to, co tutaj widzisz, jest tajne.
– Jasne.
– Złamałem co najmniej milion przepisów, pozwalając ci tu wejść.
– Rozumiem.
– Ale to, co mi powiedziałaś…
Spojrzał na nią. Lekkość zupełnie zniknęła z jego okrągłej twarzy. Śmiertelna powaga. Wpatrujące się w nią, przepełnione bólem oczy. Niemal potrafiła czytać w jego myślach.
Dwie rodziny straciły swoje dzieci.
Już nigdy ich nie zobaczą.
A na mnie spoczywa odpowiedzialność za to, żeby go znaleźć.
Żeby rodziny doczekały się sprawiedliwości.
Cały świat na nas patrzy.
Rozumiesz?
– Rozumiem – wymamrotała cicho.
– Co?
– Sorry, ja tylko…
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ drzwi za nimi otworzyły się i szybkim krokiem weszła do pokoju kobieta po trzydziestce. Surowe spojrzenie, blondynka, włosy do ramion, ubrana tak, że zdaniem Mii bardziej pasowała do banku niż do policji.
– Gdzie byłeś? Dzwoniłam do ciebie setki razy. Zdaje się, że mamy furgonetkę. Oxen ma…
Munch przerwał jej.
– Anette, poznaj Mię Krüger.
Blondynka zatrzymała się zaskoczona, po czym spojrzała na nią dziwnie.
– Mio, to jest Anette Goli. Moja prawa ręka.
– Cześć. – Mia nieśmiało skinęła głową.
– Co się dzieje? – spytała lekko zirytowana kobieta, wymachując rękami. – Mamy dwa przejazdy przez bramki tego samego pojazdu, pierwszy raz przy Metrosenter w Lørenskog, a drugi tuż przed portem w Lillestrøm. Powinniśmy…
– Daj nam dwie sekundy – wszedł jej znowu w słowo i zwrócił się do Mii: – Możesz na nie spojrzeć? Jeszcze raz? Dla Anette? Powtórzysz jej to, co mi powiedziałaś?
W jego spojrzeniu znów pojawiła się serdeczność.
– Teraz? – zdziwiła się Mia.
– Tak.
Uśmiechnął się lekko i wskazał ręką fotografie wiszące przed nimi na ścianie.
FREDRIK RIIS POKAZAŁ legitymację, przejechał przez blokadę i zaparkował samochód obok tablicy, na której widniał napis: Związek Strzelecki Lørenskog. Założony w 1891 roku. Dwa duże brązowe karabiny zdobiły owalne logo. Przywiodło mu ono – co lekko go zdenerwowało – na myśl ojca, który miał zamiłowanie do starej broni i całkiem pokaźny arsenał w piwnicy w Bærum. Oczywiście Fredrikowi nie było wolno tam wchodzić. Ojciec nigdy nie zaproponował, żeby wybrali się razem na polowanie. Nie żeby Fredrik miał wielką ochotę strzelać do ptaków ze starych winchesterów, ale jednak. Odsunął od siebie tę myśl i wysiadł z samochodu.