Wrzeciono Boga. Wdowi grosz - Andrzej H. Wojaczek - ebook + audiobook

Wrzeciono Boga. Wdowi grosz ebook i audiobook

Andrzej H. Wojaczek

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwudziestolecie międzywojenne. Teofil Kłosek – weteran powstań śląskich, zaprawiony w boju ułan i zasłużony działacz niepodległościowy – jest rozczarowany rzeczywistością wolnej Polski. Nuży go praca szarego robotnika, nie wystarcza spokojne życie u boku ukochanej żony Klary, pali ogień ideałów...
Nad Górny Śląsk nadciąga cień swastyki. Teofil z grupą wiarusów tropi siatkę niemieckich konspiratorów. Kiedy ułańska fantazja i brawura stają się przyczyną tragedii, opętany pragnieniem zemsty Teofil lekceważy wszelkie ostrzeżenia, rzucając na szalę honor, dobre imię i zasady, którym wiernie hołdował.
Wdowi grosz to drugi tom poruszającej, wielowątkowej sagi Wrzeciono Boga zainspirowany prawdziwymi losami śląskiej rodziny. Na kartach powieści ożywają burzliwe czasy śląskich zrywów powstańczych i torowania dróg do wolności. Fabuła koncentruje się wokół cichych bohaterów, którzy do ojczyźnianej skarbony złożyli przysłowiowy wdowi grosz – najcenniejszy dar. To ponadczasowa opowieść o miłości i honorze, wierności ideałom i przyjaźni aż po grób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 1 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
4,1 (47 ocen)
21
16
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amelka84

Nie polecam

Drugiej części nie dalismy rady przejść.
00
Fargula

Nie oderwiesz się od lektury

Życie Teofila Kłoska, to już nie walka na kamienie, ale bitwa na śmierć i życie o wolną Polskę. To nie tylko udział w powstaniach śląskich, to walka z niemieckim terrorem i propagandą, które utrudniały oderwanie Śląska od Rzeszy Niemieckiej. Zatem poznajcie Teofila Kłoska, prawdziwego konspiratora, pierona, marzyciela, dla którego wolność nie ma ceny, który bezgranicznie i szczerze kocha nie tylko swój Śląsk.    Racja o wolność i niewątpliwy zmysł dowodzenia głównego bohatera w połączeniu z sensacyjnymi akcjami czyni tę powieść porywającą, a obyczajowy wątek z życia Teofil genialnie oddaje jego powstańczy i porywczy temperament. Teofil dusi w sobie bolesną tajemnicę brata, dźwiga odpowiedzialność za rodzinę i swoich ludzi z konspiracji złapanych w pajęczynę wojny, ale nic nie jest w stanie go powstrzymać, bo czas zaczyna więcej zabierać niż dawać. Ciekawi czy w walce o polski Śląsk Teofil położy na szali swoje życie, swoje małżeństwo? - zatem zapraszam gorąco do lektury i zapewniam, że...
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki, stron tytułowych i działowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© Ron Harvey | Depositphotos.com, © Narodowe Archiwum Cyfrowe

Redakcja

Marta Jakubowska (Słowa na warsztat)

Korekta

Wioleta Żyłowska (Słowa na warsztat)

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Adam Dąbrowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.

Wydanie I, Katowice 2022

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2021

ISBN 978-83-67102-40-7

AMDG (1997–2021)

Dla Żanety – Miłości mojego życia

Antoni Słonimski

Dwie ojczyzny

W twojej ojczyźnie karki się zgina

Przed każdą władzą,

Dla zwyciężonych – wzgarda i ślina,

Gdy ich na rzeź prowadzą.

W twojej ojczyźnie, gdyś hołdy składał –

Przed obce trony.

W ojczyźnie mojej, jeśli kto padał,

To krwią zbroczony

W twojej ojczyźnie do obcych w wierze

Bóg się nie zniża.

Moja ojczyzna świat cały bierze

W ramiona krzyża.

W twojej ojczyźnie sławnych portrety –

Tom w etażerce.

W mojej ojczyźnie słowa poety

Oprawne w serce.

Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty

I noc bezgwiezdna,

Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,

Jeśli jej nie znasz? 1

1 Źródło: https://polska-poezja.com/antoni-slonimski/dwie-ojczyzny/ [dostęp: 31.08.2021].

Jezus spojrzał i zobaczył bogatych ludzi,

którzy wrzucali swe ofiary do skarbony.

Zauważył też pewną ubogą wdowę,

która wrzuciła tam dwie drobne monety.

Wtedy powiedział: „Naprawdę mówię wam:

Ta uboga wdowa wrzuciła więcej niż wszyscy inni.

Oni bowiem wrzucali na ofiarę z tego, co im zbywało,

a ona ze swego ubóstwa wrzuciła wszystko,

co miała na utrzymanie”.

(Łk 21, 1–4) 2

2 Cytat za: „Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem w opracowaniu Zespołu Biblistów Polskich z inicjatywy Towarzystwa Świętego Pawła”, Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2009, s. 2315.

OD AUTORA

Od dawna stawiam sobie pytanie, czym kierowali się ludzie, którzy przed stu laty chwycili za broń i upomnieli się o śląską ziemię oderwaną od sześciuset lat od Polski. Czyżby oczy mieli otwarte na coś, na co inni byli ślepi, dostrzegali to, co niewidoczne dla zmysłów – szli za głosem serca, nosząc wewnętrzne przekonanie, że w życiu trzeba się za czymś opowiedzieć?

Wbrew pozorom nie jest to książka o powstaniach śląskich. Ocenę tamtych dramatycznych wydarzeń pozostawiam historykom. Wdowi grosz jest owocem mojej wyobraźni, autorskim rozwinięciem części wspomnień Teofila, które dowodzą, że trzecie powstanie nie oznaczało końca walki. Życie w młodej, nieopierzonej Polsce nie było usłane różami, a kiedy w Rzeszy Niemieckiej władzę przejęli naziści i Śląsk stał się areną działań hitlerowskich organizacji politycznych, wielu dawnych weteranów ponownie stanęło na straży zagrożonej niepodległości.

O tym jest ta opowieść: o Ślązakach, ludziach takich jak Teofil Kłosek – przedstawiciel tych, o których Jan Pietrzak, jeden z Bardów Solidarności, śpiewał po latach: „nadziei uczą ci, co na stos umieli rzucić swój życia los” – reprezentant ojców, mężów, synów i braci, ówczesnych – nie boję się tego słowa – proroków wsłuchanych w pomruk historii, umiejących zestroić puls z rytmem serca drzemiącego w trzewiach ziemi przodków.

Wiele opisanych w powieści postaci i zdarzeń jest fikcyjnych, dlatego nie powinny być przedmiotem dociekań. Jeśli zaś chodzi o samego Teofila Kłoska… Był. I Klara była. I Józef. I teatr był – a jakże! – takoż miast bliskich powieściowemu Miasteczku nie brakowało.

Reszta jest osobistym hołdem wobec strażników polskości wszystkich czasów i każdej z epok, wobec tych, dla których słowo i czyn znaczyły o wiele więcej niż ostracyzm, krew, a nawet życie.

Andrzej H. Wojaczek

Wspomnienie św. Ignacego Loyoli

31 lipca 2021 roku

– Starziku?

– Godej, synku.

– Powiedzcie, jak to rychtyk było z Mojżeszem? Nie rozumia, czamu uciekł z pałacu faraona.

Starzik dumają dłuższą chwilę. Ogień huczy pod blachą, rozlewając po izbie przyjemne ciepło.

– Mnie się zdaje, że Ponboczek go wygnoł, bo za długo się Mojżesz zasiedzioł w miejscu, do kierego nie należoł.

– Jak to?

– Ano uwierzył, że skoro ludzie mają go za Ponboczka, to wszystko mu wolno, nawet zabić. Miarka się przebrała, kiedy ubzduroł sobie o własnych siłach wyzwolić braci z niewoli. Zapomnioł, że yno Pan Bóg może wyratować człowieka od zguby. Srodze się Mojżesz przeliczył. I z gańby uciekł na pustynię, kaj przez następne czterdzieści lot wypasoł owieczki.

– I co?

– I nic, synku – powiadają starzik i wpatrują się w gasnące w popielniku węgle. – Tak to już jest, że na wolności człowiek czuje się bardziej zniewolony niż niejedyn haresztant 3.

3 Refleksje na temat Mojżesza zostały zainspirowane medytacją księdza Krzysztofa Wonsa SDS; [w:] Krzysztof Wons SDS, „Gdy Bóg przychodzi w ciemnościach. Lectio divina do czterech nocy zbawienia”, Wydawnictwo Salwator, Kraków 2015.

Miasteczko

Czwartek, 22 października 1935 roku, popołudnie

1.

–Mosz?

– Co?

– Krzywe nogi, jak srosz! Się jeszcze głupio pytosz! A coś mioł skołować?

– Pa-papierosy…

– Papierosy, papierosy… Po naszymu to są cygarety.

– Aha.

– Powtórz.

– Cy-cygarety.

– Bardzo dobrze. – Krótki kuksaniec wyrażał oszczędną aprobatę, wystarczającą, by na twarzy chudzielca ostrzyżonego na zapałkę zakwitł blady rumieniec. – Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz. Pan Krostka powtarza to na każdej lekcji, zatem ucz się, synek, żebyś nie był pośmiewiskiem i nie narobił mi gańby.

Smyrgnęli w głąb ogrodu, dali nura w tunel splątanych krzewów śnieguliczki. Październikowe słońce wyglądało niczym zatknięta w błękicie broszka i grzało jakby na zapas, jakby miało go starczyć na ponury czas nadchodzących miesięcy. Rudek biegł przodem. W przeciwieństwie do depczącego mu po piętach kamrata był u siebie i znał okolicę jak własną kieszeń. Gnał wydeptaną wstęgą ścieżyny wiodącej ku obracającym się w ruinę zabudowaniom pobliskiej chlewni. Od unoszącego się w powietrzu smrodu aż mdliło. Kwiczały świnie, szczekał pies. Chłopcy przesadzili zmurszały, ceglany murek, wpadli w labirynt rdzawych, broczących tynkiem ścian, odnaleźli w końcu przystań w zagruzowanej izdebce.

– Kurzyłeś już kiedyś?

Chudzielec zaprzeczył nerwowym ruchem głowy. Wychylił się przez pozbawione szyby okno, spenetrował okolicę podejrzliwym spojrzeniem i dopiero wówczas wyciągnął z kieszeni spodni sfatygowany kartonik z charakterystycznym czerwonym logo Polskiego Monopolu Tytoniowego.

Rudek ze świstem wciągnął powietrze.

– Rąbnąłeś staremu paczkę triumfów? Mosz ty dobrze w głowie?

– B-bo co?

– Jako to? Twój stary się nie kapnie, że mu podkradosz cygarety?

– Chyba nie…

– Mój by od razu się kapnął. Straszny z niego szpyndlikorz… Nie wiesz, co to znaczy, pra? Hm, jak by ci to wytłumaczyć, Ryszek?

– Rysiek.

– Ryszek – kozi stryszek. Swoją drogą, kiery cię tak głupio zmianowoł, synek? Przeca tyś je Richard! Musisz o tym pamiętać, bo jak nie…

– …będą się ze mnie śmiali.

– Właśnie! – Ryśkowa odpowiedź po raz drugi spotkała się z uznaniem starszego kolegi. – Wartko się uczysz. Głowa do góry! Rudek jeszcze zrobi z ciebie Ślązoka. A szpyndlikorz, hm… – W zamyśleniu ścisnął podbródek. – To ktoś dokładny, akuratny. Rygorysta. Durch jak mój stary – podsumował z zaciętą miną. – Twój tata też taki jest?

Ojciec Ryśka nie był rygorystą, lecz kolejarzem, co wymagało i dokładności, i precyzji. To zmęczony życiem wdowiec, posępny milczek, który… cóż – istniał, ale na tym jego rola właściwie się kończyła.

Rudek sięgnął do kieszeni, skąd wyjął paczkę zapałek. „Kołki” – wyjaśnił, a następnie wetknął papierosa w usta, przypalił, zaciągnął się ze znawstwem i popisowo wypuścił nosem smużkę dymu. Rysiek, obracając w palcach zapałki, przypatrywał się koledze z narastającym napięciem. „Twoja kolej” – oto, co zaraz usłyszy. Zaczynał żałować, że dał się namówić Rudkowi, ale ten był cwany – przekonał Ryśka, że kilka cygaret to niezbyt wygórowana cena, za jaką można wkupić się w łaski klasowych kamratów. „Dam ci przyjacielską radę. Zrobisz, jak tam chcesz, ale wbij sobie do głowy, że nie będę cię niańczył w nieskończoność, Ryszku”. Rysiek w duchu wyrzucał sobie naiwność. Zbyt późno odkrył, że przyjacielska rada to zwykły szantaż.

Tknięty impulsem, zdecydował się na ucieczkę do przodu.

– Daj! Teraz moja kolej.

Rudek okręcił się na pięcie jak hiszpański torreador.

– Zetwej, nomielitku!

– No daj!

– Godom ci, żebyś…

Dalsze słowa Rudka zagłuszyło łupnięcie otwieranych na oścież drzwi. Rysiek z wrażenia upuścił zapałki na ziemię.

– Co tu się wyprawia?! – Ostry ton postawił konspiratorów na baczność, ale nie na długo. Gdy pierwszy szok opadł jak kurz po bitwie, w umyśle Rudka gorączkowo dojrzewał plan ucieczki. Oj, nie było mu do śmiechu, nie było! Dobrze znał tarasującego wyjście mężczyznę o ciemnych, lśniących oczach i krzywym, wiecznie kpiącym uśmieszku.

– Woźny! Chodu!

Pozbył się triumfów, wypluł dogasającego peta i popchnął Ryśka z całych sił. Wystrzelone niczym z katapulty wątłe ciało czternastolatka staranowało woźnego, który stęknął i klapnął zadkiem na podłoże usiane kawałkami cegieł. W ogólnym zamieszaniu Rudek dał szczupaka przez okno. Szelest roztrącanych krzaków i tupot oddalających się kroków wieńczyły jego brawurową ucieczkę.

Rysiek postanowił pójść śladem kolegi. Jak piskorz wywinął się z objęć woźnego. Serce waliło mu jak młot. Odzyskawszy pion, rozbieganym wzrokiem omiótł zagracone pomieszczenie. Uciec, ale dokąd? Chyba tylko przez okno – szczęśliwą dla Rudka drogą na wolność. Już był w ogródku, już witał się z gąską… W ostatniej chwili woźny wyciągnął nogę i podciął gotującego się do skoku Ryśka. Chudzielec stracił równowagę i wyłożył się jak długi. Nagle i boleśnie. Cóż, albo nie zdążył w porę wyciągnąć rąk do asekuracji, albo był zbyt wolny, w każdym razie zarył nosem o ziemię. Przeszyła go oślepiająca fala, gwałtowny spazm, a zaraz po nim impuls, który pobudził powieki do rozpaczliwego trzepotu – daremnej i zupełnie niepotrzebnej reakcji obronnej. Na prawo, na lewo, w górę i w dół… Zdrętwiały nos, strumień łez i usta powoli wypełniające się krwią.

– Coś za jeden? – Usłyszał nad sobą zdyszany głos. – Wiela to mosz lot, pieroński giździe, żeby się brać za kurzenie cygaret? Hę?

Rysiek i bez pomocy Rudka odczytał sens wymierzonego weń pytania. Wpadł jak śliwka w kompot. Gorycz pretensji, które narastały w nim od dłuższego czasu, stała się wręcz nie do przełknięcia. I na dodatek w ustach czuł posmak świeżej krwi.

Zignorował wyciągniętą w jego kierunku pomocną dłoń.

– Obejdzie się – rzucił buńczucznie, choć wątpił, że woźny cokolwiek zrozumie z bełkotu wydobywającego się przez zmiażdżone wargi. Walczył z nadciągającym płaczem, gdy stanął chwiejnie na miękkich nogach trochę jak źrebak, który dopiero co wypadł matce spod ogona.

– Bumelka?

Rysiek strzyknął zabarwioną na czerwono plwociną. Podniósł głowę i przyjrzał się nieznajomemu. Nie był stary, młody też nie. W oczach nastolatka każdy trzydziestolatek to takie nie wiadomo co, ani gruby, ani chudy, wysoki – owszem, wzrost woźnego od razu rzucał się w oczy, podobnie oblicze, nawet sympatyczne, ale psuł je złośliwy uśmieszek – taki, jakim w ostatnim czasie częstowali Ryśka nowo poznani koledzy.

– Nie znam tego słowa – wymamrotał. – Nie jestem stąd.

– A skąd?

– Z daleka.

– Czyli?

– Spod Warszawy.

Woźny gwizdnął i skrzyżował ręce na piersi.

– To ci spotkanie – rzucił. – Bumelant ze stolicy.

– Z Cechowa. To taka miejscowość.

– Prędzej zadupie. Wiem, gdzie to jest. Pochodził stamtąd kolega z pułku.

– Serio?

– Serio, serio. – Woźny otrzepywał spodnie z brudu. – Świat nie jest aż taki wielki. Można wiedzieć, jakież to wiatry przygnały cię na daleki Górny Śląsk?

Wzmianka o rodzinnych stronach i dźwięk dawno niesłyszanej czystej polszczyzny poruszyły w sercu Ryśka czułą strunę.

– Przeprowadziliśmy się. Ojciec jest kolejarzem…

– A matka?

Chwila zawahania, prawda tym bardziej bolesna, im dalej od domu, prawdziwego domu, nie tej nory, którą zajmowali na ziemi tyle obcej, co niegościnnej.

– Matka nie żyje.

– Jak ci na imię?

– Rysz… Znaczy Richard.

Po raz pierwszy na twarzy woźnego pojawił się uśmiech, szeroki i – jak się Ryśkowi wydawało – szczery, tak różny od kwaśnego grymasu, który dotąd szpecił jego oblicze.

– Taki z ciebie Richuś jak z koziej dupy trąbka. Jak się nazywasz?

– Mielecki. Ryszard Mielecki.

– Ryszard… – Woźny pokiwał głową z uznaniem. – To znaczy „potężny i silny”. Masz takie piękne imię, a pozwalasz innym wodzić się za nos.

– Nieprawda!

Woźny schylił się i podniósł porzucone przez Rudka pudełko triumfów. Uśmiechał się samymi ustami, sięgnął po zapałki.

– Nieprawda, że potężny i silny, czy nieprawda, że pozwalasz sobą pomiatać? – Kątem oka obserwował chłopaka, który bladł i czerwienił się na zmianę. – Komu je zwędziłeś? – spytał, pokazując paczkę. – Ojcu?

– Nie pańska sprawa.

Woźny oparł się o zmurszały parapet, wytrząsnął cudzesa, włożył do ust.

– Poczęstuj się, młody. – Podsunął Ryśkowi opakowanie. – W końcu po to tu przyszedłeś. Nie chciałbym psuć twoich planów. Śmiało!

– Nie…

– Nie krępuj się.

– Kiedy nie chcę!

– Zamknij dziób i rób, co mówię.

Głos woźnego ciął jak skalpel. Brzmiał niczym drapanie paznokciami po tablicy. Ryśkowi trzęsły się ręce. W co on się wpakował? Poturbowana twarz i poobijane łokcie przypomniały o sobie ze zdwojoną siłą. Walczył, aby nie rozkleić się do końca. I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą poczuł do tego dziwnego człowieka coś w rodzaju cienia sympatii.

Zrobił, co mu kazano. Papieros był lekki jak piórko, miękki w dotyku, a jego zapach kojarzył się chłopakowi z ojcem. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Skwiercząca zapałka rozżarzyła końcówkę papierosa. Ciepły, gryzący dym, odpychający smród – bezdyskusyjnie paskudne doznanie. Rysiek wlepił w woźnego mordercze spojrzenie. Mężczyzna odrzucił głowę do tyłu i wypuścił dym przez nos, do złudzenia przypominał w tym smoka, którego ilustrację młokos widział w podręczniku do polskiego.

– Palisz jak baba! Zaciągnij się, młody. Tylko porządnie.

Złość w parze z ambicją to nie najlepsze połączenie, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi całkowity brak doświadczenia. Chłopiec starał się, jak mógł, a i tak cuchnący opar wdarł mu się do płuc, czym sprowokował napad suchego kaszlu.

– Dobrze jest! Jeszcze raz, młody!

Rysiek poczuł zrezygnowanie. Co tam. I tak go wyśmieją. Z dwojga złego lepiej, by zrobił to dorosły niż któryś z kolegów. W jednej chwili świat chłopca zawęził się do trójkąta, którego wierzchołki tworzyły czubek nosa, końcówka papierosa i przytrzymująca go roztrzęsiona ręka. Wdech. Ostrożny wydech. Wdech – wydech. Migotliwa obręcz żaru spalająca kremową bibułkę, ręka zakreślająca coraz bardziej wyraziste esy-floresy, karuzela w głowie, utrącony słupek popiołu, drugi i kolejny. Wdech – wydech. Nowicjusz wzdrygnął się i z nieskrywanym wstrętem odrzucił peta na ziemię, po czym przygniótł butem jak wyjątkowo paskudnego robaka. Charknął i splunął, ale ta sztuka ewidentnie mu nie wyszła – gęsta plwocina zawisła chłopcu na brodzie.

– Brawo! – Oparty o parapet mężczyzna pokiwał głową z uznaniem. – Idzie ci całkiem nieźle. Dalej, częstuj się!

– Nie…

– Ćwiczenie czyni mistrza.

Rysiek poczuł, że cały się trzęsie, serce stukało mu w wątłej piersi jak dzięcioł, z oczu ciekły łzy, a w głowie kręciło się jak na karuzeli.

– Proszę – wycharczał. – Niech mi pan pozwoli odejść…

Woźny zignorował jego płaczliwą prośbę. Spokojnie przypalił drugiego papierosa i podał Ryśkowi.

– Przecież nic panu nie zrobiłem…

– Pal.

– O co ci chodzi, człowieku?

– Nie dyskutuj.

Wdech – wydech.

– Pal jak mężczyzna, nie jak baba!

– Kiedy ja już nie mogę…

– Co mnie to obchodzi?

– Dlaczego pan to robi?

A gdyby tak wezwać pomoc? Rozedrzeć się na cały głos? Tylko kto go usłyszy? Najwyżej pochrząkujące za ścianą świnie. Kiepski pomysł. Nie wiadomo, czym to mogłoby się skończyć. Woźny wyglądał na takiego, po którym można się było spodziewać najgorszego… Postanowił zagrać na czas.

– Czym się pan zajmuje? – zagaił.

– A co ci do tego?

– Służył pan w wojsku?

– Książkę piszesz? Sztachniesz się wreszcie czy będziesz tak plótł po próżnicy?

Wdech – wydech. Napad kaszlu. Splunięcie. Tym razem, na szczęście, udane.

– Co to za miejsce?

– Diabli wiedzą. Chlew. Śmierdząca nora pełna świń.

Rysiek nie miał odwagi zapytać, co przygnało woźnego w takie miejsce. I bez tego miał dosyć kłopotów.

– Nie próbuj ze mną pogrywać, młody. – Usłyszał. – My tu sobie gadu-gadu, a cygaretę kto wykurzy? Chyba nie chcesz, żeby kierownik dowiedział się o twoich nowych zainteresowaniach, co?

A to drań! Cholerny sadysta! Rysiek aż zagotował się ze złości. Podniósł papierosa do ust i dokończył z desperacką łapczywością. Na efekty nie trzeba było specjalnie długo czekać. Oczy wyszły mu z orbit, ziemia uciekła spod nóg, ciałem wstrząsnęły gwałtowne torsje. Upadł na kolana i zwymiotował. Dobrych kilka minut wyrzygiwał sobie wnętrzności, czemu woźny przyglądał się z wyrazem nieskrywanej satysfakcji, a potem pstryknął niedopałkiem, oderwał się od parapetu, schował pozostałe papierosy do kieszeni i minąwszy charczącego Ryśka, zniknął za ścianą.

Świnie pochrząkiwały, jakby rozbawione całą sytuacją.

2.

Szedł ze spuszczoną głową, wbijając wzrok w brukowaną uliczkę. Starał się poruszać równym krokiem, żeby nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Czasami przystawał w bramie, żeby zejść z drogi przechodniom. Odwracał się wówczas twarzą do ściany i kontemplował smutną szarość niewysokich kamieniczek. Paliły go poobdzierane łokcie, stłuczone kolana, rozbite usta i spuchnięty nos, ale najbardziej palił wstyd, gorycz upokorzenia. Cholerne hanysy – pieklił się w duchu i sięgał po zapożyczony od ojca ciąg obraźliwych skojarzeń. Ni to Polacy, ni to Niemcy. Rodacy z marginesu – ot, kolejne barwne określenie z repertuaru kolejarza spod Warszawy.

Rysiek tęsknił za domem, w którym spędził kilkanaście pierwszych lat życia. Nie znosił Miasteczka, podziurawionej kominami okolicy, rudych familoków przypominających kurniki, gdzie wszyscy – ponieważ żyli jak w mrowisku – wszystko o sobie wiedzieli. Wielka wylęgarnia wszelkiego dobytku – psów, kotów, królików i gołębi – napełniała go odrazą. Mierziły okopcone ściany i duszące powietrze. Stronił od ludzkiej gromady, krzywił się na sam dźwięk okaleczonej polszczyzny i rubasznego akcentu. Widok niedomytych twarzy wracających z szychty górników budził w nim niesmak, a roziskrzone, wiecznie podkrążone oczy straszyły po nocach.

– A cóż to ci się stało, karlusie? Czyżby cię psy poszarpały?

Zignorował zaczepkę pobrużdżonego zmarszczkami brodacza siedzącego na schodkach. Z wysiłkiem wspiął się na piętro. Zziajany jak pies, zatrzymał się przed mieszkaniem, które zajmowali wspólnie z ojcem. Ostrożnie nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Włożył głowę w szparę i dłuższą chwilę łowił odgłos miarowego chrapania.

Jak się wytłumaczy przed ojcem? Skłamie? Przecież nie przyzna się do kradzieży papierosów. Nie był aż takim idiotą! Musiał poszukać jakiejś dobrej wymówki. Ojciec nie należał do ludzi w gorącej wodzie kąpanych, ale kiedy wpadał w gniew, rękę miał ciężką.

Za ścianą skrzypnęło łóżko. Rysiek wyprostował się, jakby go ktoś dźgnął w plecy czymś ostrym. Z przejęcia zaschło mu w gardle. Nie mógł pokazać się ojcu w takim stanie. Czuł narastającą panikę, więc wycofał się na klatkę schodową i po cichu zamknął za sobą drzwi. Nie zważał na kłucie w boku, wybiegł na podwórze, pochylił nisko głowę i pognał przed siebie, byle dalej. Skręcił w bramę, mało nie wywinął orła na kocich łbach. Ach, niech no tylko uniezależni się od ojca. Nie zostanie w Miasteczku ani minuty dłużej, niż to konieczne.

Składał uroczyste obietnice, kiedy wyszedł poza ponury obszar kolonii robotniczej. Od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Przystanął na dłuższą chwilę, wystawił twarz do słońca, poczuł ciepło przenikające skórę. Zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem. Znalazł się jakby w zupełnie innym świecie. Miał przed sobą łąkę, której przeciwległy kraniec ginął w pofałdowanym terenie. Szlak wytyczony grzbietem trawiastej miedzy wiódł ku rzeczce płynącej w dole, zasłoniętej gęstwiną leszczyn. Im bliżej, tym więcej w powiewie łagodnego wiatru wyczuwało się mokrego chłodu. Rysiek szedł jak urzeczony, lekki jak piórko.

Woda w rzece, którą miejscowi z niewiadomych względów nazywali Muchówką, przepływała spokojnym nurtem, podobnym do mieniącej się w słońcu wstęgi płynnego złota. W łagodnym zakolu połyskiwała piaszczysta plaża. Skrawek raju w nieodległym sąsiedztwie piekła… Gruba przesada, ale Rysiek ujęty dramatyzmem porównania postanowił w żadnym wypadku nie ocieplać wizerunku górniczego osiedla.

Przedarł się przez krzaki, padł plackiem na rozgrzany piasek i zamknął oczy. Przez dłuższą chwilę starał się nie myśleć o niczym konkretnym, jakby Miasteczko, szkoła, familoki i wszystko to, czego tak szczerze nie cierpiał, nie istniało. Znów był Ryszardem Mieleckim, Ryśkiem, nie żadnym Ryszkiem czy Richusiem. Tutaj wszystko stało na głowie! Agnieszka była Nyszką, Elfryda – Fridą, Józef – Zeflikiem, a Jadwiga – Hyjdlą. Widział kto kiedy coś podobnego? Zacisnął powieki, starał się odpędzić przykre myśli, ale dokuczliwy ból nie pozwalał zapomnieć o tym, co wydarzyło się w świniarni. Rysiek miał ochotę wykrzyczeć całemu światu swój sprzeciw wobec przykrości, jakie przyszło mu znosić, odkąd przyjechali na Śląsk. Cholera! Cholera! Cholera! Wbił pięści w miękką powierzchnię piasku. Jeszcze się odegra, wszyscy zobaczą, na co go stać, kim naprawdę jest! To tylko kwestia czasu.

Wciągnął do płuc wilgotne powietrze i bardzo powoli je wypuścił. Tego nauczyli go w szkole, prawdziwej szkole, takiej, w której pracowali prawdziwi nauczyciele i w której miał prawdziwych kolegów. Przyjaciół. W której dobrze się czuł. Nie to co tutaj! Znów miał ochotę rąbnąć pięścią w piach, ale tym razem się powstrzymał. Powtórzył sztuczkę z oddychaniem. I jeszcze raz. I jeszcze… Rezultat okazał się zadziwiający. Napięcie uchodziło z niego jak powietrze z przekłutego balonu. Woda przelewała się z szelestem, w koronach drzew świergotały ptaki, pachniało lasem.

Ciemność pod zaciśniętymi powiekami Ryśka stała się nagle niejako ciemniejsza. Chłopak otworzył oczy i ujrzał kontur pochylającej się nad nim pary dziewcząt. Zerwał się do pionu, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody. Co u licha? Jak to możliwe, że dał się tak łatwo podejść?

– Co ci się stało?

Na widok niezdrowej fascynacji w spojrzeniu dziewczyn Rysiek oblał się rumieńcem. Przyglądały mu się, jak gdyby był dziwadłem z cyrku. Obie były mniej więcej w wieku Ryśka. Kojarzył je, spotkał na przerwie raz czy dwa. Przyjaźniły się ze sobą, papużki nierozłączki, awers i rewers, jedna gruba i brzydka, druga szczupła i ładna.

– Leci ci krew.

No tak. Nie dość, że gruba i brzydka, to jeszcze bezpośrednia. Bezceremonialnie podniosła w stronę twarzy Ryśka wyciągnięty palec. Zrobił unik, nie pozwolił się dotknąć.

– Zostaw!

– Coś taki wrażliwy?

– Co tu robicie? Podglądacie mnie?

Grubaska aż poczerwieniała z oburzenia.

– Jakbyś nie był nowy, mazłabych cię bez pysk – warknęła. – To nasze miejsce! Zawsze tu przychodzymy z Ursulą. Pojrzyj sobie, jak nie wierzysz. – Pokazała ręką. – Tam jest nasza deka.

Rysiek przewrócił oczami w ostentacyjny sposób. Deka… Kolejny wyraz, którego znaczenia mógł się tylko domyślać. Deka. Rozciągnięty na piasku koc w kolorowe wzorki.

– Przepraszam – wymamrotał. – Nie wiedziałem.

– Co ci się stało, nowy?

– Jestem Rysiek.

Grubaska wzruszyła ramionami.

– Aniela – powiedziała. – A to jest Ursula – przedstawiła koleżankę. – Ursula Klintz – dodała, jakby to cokolwiek zmieniało.

– Jesteś cały poobijany – powiedziała Ursula miękkim głosem, w którym, jak się Ryśkowi zdawało, pobrzmiewało zatroskanie.

– Powiesz nam wreszcie, co ci się stało? – wypaliła Aniela.

Gruba. Brzydka. Bezpośrednia. Ciekawska. Jeśli szło o Anielę, gorzej być nie mogło.

– Ktoś ci zrobił krzywdę? Chłopcy cię pobili? – dopytywała.

Skąd ta podejrzana dociekliwość? Jeszcze tylko tego brakowało, aby wyszedł w oczach dziewczyn na chłopca do bicia.

– No co wy? – prychnął lekceważąco, zdecydowany postawić wszystko na jedną kartę. – To sprawka woźnego. Nakrył nas na paleniu papierosów. Mnie i Rudka.

Dziewczyny rozdziawiły buzie w wyrazie zaszokowania. Rysiek wypiął pierś jak do orderu.

– On ci to zrobił? Woźny?

– No…

– Kiedy?

– Po lekcjach.

Ursula ujęła Ryśka za ramiona. Twarz miała pobladłą. Wyglądała na przejętą, co tylko dodawało jej uroku. Rysiek poczuł, że zasycha mu w gardle.

– A co z Rudkiem? – zapytała.

– A co ma być?

– Mówiłeś, że był z tobą.

– Bo był…

Co miał powiedzieć? Prawdę? Że wielki Rudolf zwiał, aż się kurzyło, i zostawił Ryśka na pastwę losu? Co to w ogóle za pytanie? To on tu krwawi i cierpi, a ta się przejmuje głupim Rudkiem!

– Nic mu się nie stało?

– Niby komu?

– Rudkowi, głuptasie!

– Skąd mam wiedzieć? Chyba nie…

Odpowiedź Ryśka wprawiła Ursulę w melancholijny nastrój. Dziewczynka sięgnęła do kieszeni, skąd wyjęła złożoną w kwadracik białą chusteczkę. Lekko trzęsły jej się ręce.

– Usiądź – nakazała.

Wykonał polecenie, patrzył, jak zanurza bose stopy w płytkiej wodzie, moczy chusteczkę, a następnie podchodzi i w milczeniu przykłada ją do jego poranionej twarzy. Wstrzymał oddech, nie że bolało – czego jak czego, ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewał.

– Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy.

– Nie boję się – zapewnił.

– Nic nie mów.

Była delikatna. Z wielką sprawnością starła mu z twarzy zakrzepłą krew, kilka razy wypłukała chusteczkę w rzece. Rysiek przypatrywał się czerwonym smugom rozpływającym się w ruchomej toni.

– Mocno oberwałeś – powiedziała Aniela.

Rysiek otaksował ją niechętnym spojrzeniem. Stała na uboczu, krzyżując ręce na pokaźnym biuście – jedynym wartym uwagi szczególe jej fizyczności. Uśmiechała się samymi ustami.

– No…

– I padosz, że to sprawka woźnego?

– Słyszałaś – wtrąciła Ursula. – Przecież mówił.

– Musieliście mu strasznie zaleźć za skórę.

– Chcieliśmy tylko zapalić.

– Nie wierzę – mruknęła Aniela i pokręciła głową z dezaprobatą. – Wszystkie nasze synki kurzą i jakoś nikt nie robi z tego afery, tym bardziej nikt nikogo nie bije. A już na pewno nie woźny. To bardzo miły człowiek.

– Skąd wiesz? Znasz go?

– Przestań, Aniela. – Ursula zwróciła się do koleżanki. – Daj mu spokój. Widzisz, jak wygląda. Przecież nie zmyśla. Umyj się – popchnęła Ryśka w kierunku rzeki – i ściągnij ten mundurek. Trzeba go opłukać.

Rysiek, wdzięczny Ursuli za wsparcie, posłusznie zrzucił szkolny uniform, posłał przy tym Anieli mordercze spojrzenie. Nie polubił tej Ślązaczki, oj, nie polubił. Przeszkadzała mu jej obecność, przy niej czuł się spięty. Nieswój. Ursula była inna: wyciszona i jednocześnie zdecydowana, otwarta i pozbawiona uprzedzeń. Rysiek doceniał język, jakim się posługiwała, i nawet nie przeszkadzał mu pobrzmiewający w nim niemiecki akcent.

Oddalił się nieco, ochlapał łokcie i kolana, przepłukał usta i doprowadził się do jako takiego ładu. Chciał dobrze wypaść w oczach Ursuli i chociaż w ten sposób odwdzięczyć się jej za bezinteresowną pomoc. Brodził w płyciźnie, czując na sobie ukradkowe spojrzenia. Na co tu patrzeć? Przypominał stracha na wróble. Był jak owinięty pergaminem tobołek, w który Opatrzność wczepiła nieproporcjonalnie dużą głowę, cieniutkie jak rureczki ramiona i patykowate nogi. Kiedyś nie zwracał na to większej uwagi, ale przeprowadzka do Miasteczka pokazała mu, że jedno z bardziej trafnych określeń, jakie do niego przylgnęły, to budzący politowanie chuderlok, obiekt wyzwisk i drwin. Ryszard Mielecki. Gorol.

– Sto razy godałach ci, żebyś przestała się interesować Rudkiem. Co ty w nim widzisz, dziołcha?

– Chciałabym wiedzieć, co on znowu nawyrabiał…

– Na pewno nic dobrego.

– Porozmawiam z nim.

– Po co?

– Zapytam, o co poszło tym razem.

– Nie bądź naiwna… – W głosie Anieli pojawiło się zniecierpliwienie. – Rudka nie znasz? Tylko oczy ci zamydli. Na twoim miejscu…

– Wiem, wiem! Na moim miejscu kopłabyś mu do rzyci.

– Właśnie! Tak bych zrobiła! Z wielką chęcią!

– Ale nie jesteś na moim miejscu.

Aniela machnęła ręką i, zrezygnowana, pokręciła głową. Każda z prób przekonania Ursuli, że Rudolf Kaszyca to chachar i gizd, kończyła się fiaskiem. To było jak rzucanie grochem o ścianę.

Rysiek podsłuchał wystarczająco dużo. Czego się spodziewał? Że dziewczyna pokroju Ursuli Klintz zwróci uwagę na kogoś takiego jak on? Owszem, zwróci, ale tak, jak zwraca się uwagę na psa potrąconego furmanką.

– Hej! A ty dokąd?

– Dajcie mi wszyscy święty spokój… – mruknął przez zaciśnięte zęby.

– Nowy! Zaczekaj!

Nawet nie zapamiętały jego imienia. Dla nich był i pozostanie nowy, nijaki. Splunął z odrazą i przyspieszył. Pal licho mundurek. W tej chwili poplamiona szmata to ostatnia rzecz, na jakiej by mu zależało. Przedarł się przez krzaki i wybiegł na łąkę. Przed nim rozciągała się ponura panorama Miasteczka.