Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wyniku nieudanej akcji wymierzonej w niemieckich konspiratorów Teofil Kłosek, trzydziestotrzyletni weteran walk o powrót Górnego Śląska do Polski, trafia za kratki. Upokorzony, dręczony poczuciem winy i skazany na samotność przez najbliższych, z okruchów wspomnień odtwarza mozaikę dawnego życia.
Tymczasem Niemcy stawiają jego żonę przed dramatycznym wyborem. Czy Klara poświęci małżeństwo w zamian za życie Teofila?
Zbliża się piętnasta rocznica wybuchu trzeciego powstania śląskiego, a wraz z nią premiera legendarnego spektaklu, który – u progu drugiej wojny światowej – ma przypomnieć o straszliwych konsekwencjach konfliktu zbrojnego. Ewie Majewskiej i jej młodym artystom przyjdzie zmierzyć się z niechęcią środowisk mniejszościowych oraz z agresją rosnącej w siłę bojówki młodzieżowej.
Jutrznia to ostatni tom trylogii Wrzeciono Boga – poruszającej sagi inspirowanej losami śląskiej rodziny. To głośny antywojenny manifest, powieść o niezwykłej sile kobiet, mitotwórczej roli słowa i potędze miłości zdolnej do największych poświęceń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 504
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki, stron tytułowych i działowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcia na okładce
© Kathryn Servian | Depositphotos.com i © Narodowe Archiwum Cyfrowe
Redakcja
Marta Jakubowska (Słowa na warsztat)
Korekta
Wioleta Żyłowska (Słowa na warsztat)
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Adam Dąbrowski
Przygotowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.
Wydanie I, Katowice 2022
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA
ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
www.liber.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2021
ISBN 978-83-67102-77-3
AMDG (1997–2022)
Dla Księdza Prałata Józefa Fronczka
Kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz.
Tiziano Terzani
Benjamin Malachi Franklin
Tkacz
Żywot mój ziemski jako tkanina
przy której, pracując, Pan mój i ja;
Nie mnie wybierać barwy, które
spokojna Jego ręka tka.
Dzieło Swe często smutkiem przetyka;
gdy jak głupiec dumną pierś nadymam.
Nie pomnę, iż to On widzi wierzch,
ja spód zaś jeno oglądam.
Póki tkackie nie ucichnie krosno,
czółenka lotu nie skończą swego,
póty nie rozwinie Bóg płótna
i nie odpowie „dlaczego”.
I nieodzowne są wątki czarne
w ręki zręcznej tkackim rygorze,
tak jak złota i srebra ślady
w stworzonym przez Niego wzorze.
(przełożył Sławomir Ibrom)
Natan Tenenbaum
Modlitwa o wschodzie słońca
Każdy Twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą Twoją się ukorzę.
Ale chroń mnie Panie od pogardy
Od nienawiści strzeż mnie Boże.
Wszak Tyś jest niezmierzone dobro
Którego nie wyrażą słowa.
Więc mnie od nienawiści obroń
I od pogardy mnie zachowaj.
Co postanowisz, niech się ziści.
Niechaj się wola Twoja stanie,
Ale zbaw mnie od nienawiści
Ocal mnie od pogardy, Panie.
Na dnie szybu jest ciemno i zimno. Jak w studni albo w grobie. I tak tu cicho. Trzepią mną dreszcze. To zrozumiałe, tłumaczę sobie. Pod butami grzechocze lampa, a raczej to, co z niej zostało po upadku z wysoka – w przeciwieństwie do mnie rozleciała się na kawałki. Bywają upadki, po których jedni się rozbijają, a inni – rozbudzają. Zadzieram głowę, ale w miejscu, gdzie powinien jaśnieć wylot szybu, kłębi się nieprzenikniona czerń – zatrzaśnięte wieko bezgwiezdnego firmamentu.
Po omacku zmierzam do upadu milczącą pochylnią. Im niżej schodzę, tym ciemność staje się gęstsza, a im ciemniej, tym większy odczuwam chłód. Dalsza wędrówka zakrawa na szaleństwo, ale nie zamierzam się poddawać, gdyż pod stopami wyczuwam powierzchnię chodnika wydeptanego krokami rzeszy górników.
Kiedy na dobre tracę poczucie czasu i przestrzeni, na tafli ciemności rozkwita kropelka światła. Jego łuna rozchodzi się w szczelinach mroku. Zaciekawiony, podchodzę bliżej, a razem ze mną cień, który im bliżej światła, tym rośnie większy na ścianach chodnika, pokraczny i koślawy, niekształtny jak rozlany inkaust, nieufny i nad wyraz płochliwy.
Na haku pod stropem wisi karbidka. Płomień zamknięty w jej wnętrzu rzuca krwawą poświatę na starego górnika. Starzec nosi długą brodę. Siedzi na kamieniu, jest odziany w powłóczystą szatę. Spracowane dłonie opiera na stylisku kilofka.
Z szacunkiem przyklękam na jedno kolano.
– Szczęść Boże, skarbniku.
– Co tu robisz, synku?
Opowiadam, że wpadłem do szybu, że słupek, na którym opierała się drabina, musiał być przegniły, bo jeno zatrzeszczało i… Już miałem powiedzieć: „jak nie dupło”, ale w porę ugryzłem się w język, bo przeca w obecności skarbnika grubszych słów używać nie wypadało.
– W każdym razie rozpadło się toto z hukiem i porwało w bezdeń. I odtąd błąkam się po ciemku jak dusza pokutująca.
– Dziękuj Bogu, że żyjesz. – Źrenice skarbnika tlą się jak węgielki pod blachą, połyskują czerwienią rubinów. – Na tych, którzy chodzą bez światła, czyha wiele niebezpieczeństw. Światła należy strzec, w przeciwieństwie do ciemności, której trzeba się strzec. Dobrze to sobie zakonotuj i bacz, byś opierał się na czymś trwałym i solidnym.
Wiedzie mnie labiryntem korytarzy, kluczy drogą wśród poczerniałych wyrobisk i groźnych zapadlisk. Przyświeca sobie lampą, przed światłem której cienie uskakują w popłochu.
Teofilu…
W połowie drogi dogania mnie upiorny szept. Słyszę, jak pełznie, tylko czekać, aż ukąsi mnie w piętę. „Jeno wstecz się nie oglądaj…”Ciarki biegną mi po krzyżu, ale – pomny przestrogi skarbnika – trzymam głowę prosto.
Teofilu… Po co tam idziesz?
Korci mnie, by obrócić się przez ramię, choćby po to, aby splunąć w gębę temu, kto stara się mnie zatrzymać w podziemiu.
Na powierzchni nic dobrego cię nie czeka, Teofilu.
Szmer, którego dźwięk budzi drzemiące we mnie demony – kłamstwo, którego szpetotę łatwo dostrzec w świetle skarbnikowej lampy. Im bliżej wyjścia, tym głos robi się bardziej natarczywy.
Złudne twe nadzieje, Teofilu. Nikt na ciebie nie czeka, a z twojego powrotu ucieszą się tylko świnie.
Przebudzenie. Rozczarowujące jak sen, a sen – równie bolesny jak wspomnienia. Całe w strzępach. Nogawica pogryziona przez psa. Moja pamięć.
– Nie drzyj się – mruczy Lenin z sąsiedniej pryczy. – Dałbyś pospać człowiekowi.
Lenin to zagorzały komunista, członek PPS-u, ale do paki nie trafił za poglądy. Trudni się przemytem, szmugluje spirytus i broń. Typowy powrotowiec. Lenin jest jak zły szeląg. Wychodzi i wraca, jakby nie mógł się zdecydować, czy lepiej mu za kratami, czy na wolności. Nie mam bladego pojęcia, o czym śni ktoś taki jak on. Może o tej swojej Dorce? Dorka to, Dorka tamto. Synkom z celi to pasuje. Podpuszczają Lenina, a ten mieli ozorem od świtu do zmierzchu. Nie dziwota, że śpi potem słodko jak bajtel w kołysce. Takie fandzolenie męczące jest. Mnie nie pomaga, choć zdzieram gardło w bezgłośnych dysputach z nieistniejącym rozmówcą. Powoli osiągam w tym mistrzostwo, sportowiec normalnie, zawodowy bokser, choć w istocie bliżej mi do pospolitego krzykacza; ostatecznie mocny jestem tylko w pysku, a i to nie do końca odpowiada prawdzie. Wykłócam się w skrytości ducha, ciskam w niewidzialnych adresatów potworne obelgi, ubliżam Bogu i ludziom, dźgam ich wszystkich ostrzem niesprawiedliwych zarzutów. Co dziwne, im dłużej wysyłam w eter litanię pretensji, tym głębszy odczuwam spokój. Nie od razu dociera do mnie, że to trochę jak modlitwa, ten odarty z fałszu monolog. Niespecjalnie mnie to zaskakuje. Bezkarne sięganie do głębin jestestwa przynosi zauważalną ulgę. Podświadomy słowotok staje się procesem wyklepywania fraz, które z czasem nabierają zarówno kształtu, jak i sensu, łącząc widzialne z niewidzialnym, rzeczywiste z nadprzyrodzonym, ciało z duchem. Czuję się po tym uzdrawiająco odprężony. O wiele bardziej istotne staje się pytanie, do kogo się modlę, kiedy się modlę. Galeria twarzy zakotwiczonych w umyśle maluje trudną do zidentyfikowania podobiznę kogoś, kto góruje nad ołtarzem, gdzie składam całą moją boleść i żałość.
Próbuję przypomnieć sobie, kim właściwie jestem. Nie interesuje mnie babranie się w przeszłości – mimo że z jej okruchów można by złożyć całkiem imponujący monument – ale to, kim byłem, natenczas nie ma większego znaczenia. Jestem, kim jestem – więźniem, numerem w ewidencji.
Mam trzydzieści trzy lata. Bronek Kocur, który wie, o czym mówi (miał starkę wróżbiarkę), powiedział mi kiedyś, że to dobre cyfry – liczba charakteryzująca przewodnika. Gadanie! Taki ze mnie przewodnik, jak z koziej dupy rajzentasza. Wystarczy przywołać Stasia Kocybę, który wykrwawił się na stole operacyjnym, młodego Biegańskiego, którego Niemcy złapali, oddział, który poszedł w rozsypkę, i jego dowódcę (znaczy się mnie), którego przymknęli. Oto droga mistrza!
Język ucieka do dziury po wybitym zębie. Ciężką rękę miał mój oprawca. I wprawę. Wiedział, gdzie bić i jak bić, żeby bicie miało sens. Takie coś nie przychodzi samo z siebie. Nikt się z czymś takim nie rodzi. Do czegoś takiego człowieka odpowiednio długo się szkoli. Facet, który przesłuchiwał mnie w piwnicy „Gościńca nad Stawem”, był zawodowcem, prawdziwym skurczybykiem, groźniejszym niż sam Kurt Haman. Zimna krew i ciepłe spodnioki.
Dłonie zaciskają się w pięści, na dnie serca buzuje gniew. Pragnienie zemsty – silne, choć ulotne. Od czasu do czasu budzi się we mnie stary człowiek i daje o sobie znać. Cicho, Teośku, próbuję ugłaskać drania, ale to nie takie proste. W takich chwilach pozwalam sobie na upust emocji. Przechodzę samego siebie. Tłukę łbem o ścianę celi. Gryzę palce do krwi i wyrywam włosy z głowy. Toczę pianę z pyska jak wściekły pies. Wyobrażam sobie Bóg wie co. Snuję podejrzenia, które ciężko zweryfikować. Szaleję z rozpaczy o los najbliższych. Od tygodni nie mam wieści na temat Klary. Kobieta, która przed ołtarzem Pańskim ślubowała mi na dobre i na złe, ani razu nie przyszła mnie odwiedzić. Może dopadli ją ludzie z Volksbundu? Krew za krew? To dość sensowne wytłumaczenie. I jedyne, które dopuszczam. Chyba wolałbym, aby nie żyła, niż żeby istniał inny powód jej milczącej nieobecności.
Szaleństwo ustępuje, cichnie jak wiosenna burza. Odzyskuję względny spokój. Nie wiem, na jak długo. Stary człowiek leży skrępowany powrozami zdrowego rozsądku. Liże rany, wywracając ślepiami. Żal mi go. To w końcu ja. Pora zaczerpnąć nieco oddechu. Mogę tak sobie gdybać do końca odsiadki, zamartwiać się na śmierć, jakby to cokolwiek zmieniało. Wracam na linię mety albo – jak kto woli – startu w nową rzeczywistość.
Prosto z gościńca, poobijany do nieprzytomności, trafiłem do aresztu. Od dawna zbierały się nad nami czarne chmury. Wystarczająco długo balansowaliśmy na cienkiej linie, ale cyrk, który odstawiliśmy w gościńcu, przebrał wszelką miarę. Nie od razu dotarło do mnie, że zbrojna napaść pociągnęła za sobą daleko idące konsekwencje, dlatego na początku robiłem dobrą minę do złej gry, jednak udawanie głupiego nie było najmądrzejszym pomysłem. Więzienna rzeczywistość bardzo szybko starła uśmieszek z mojej gęby. W ambulatorium rany opatrzył mi facet o fizjonomii pijaka. Dość długo przysłuchiwał się melodii mojego wnętrza, zaś to, co usłyszał, nie wzbudziło jego zachwytu, gdyż kazał mi połknąć jakąś tabletkę.
– Co się tak patrzysz, synu? – Łypie na mnie spod okularów w drucianej oprawie. – Tabletki nie widziałeś?
Nie stawiam się. Robię, co każą. W głębi duszy dziękuję im za okazaną pomoc. Jestem u kresu wytrzymałości. Odprowadzają mnie do celi. Kolejne zaskoczenie. To bardziej izolatka, w środku całkiem przyzwoite warunki. Padam na pryczę i zasypiam jak kłoda. To pewnie zasługa tabletki. Bez niej biłbym się z myślami przez pół nocy.
Przesypiam większą część doby. Kiedy się budzę, okienko jest czarne. Medykament wyczerpał swoją czarodziejską moc, bo wszystko mnie boli, czuję, że rozpadam się na części pierwsze. Słaby jak mucha, nie potrafię ruszyć ręką. Mam gorączkę; czoło rozpalone do białości, dreszcze, w takt których zęby grzechoczą jak kości umarlaka. Coś niedobrego dzieje się z moim sercem, gdyż podskakuje niczym wóz na wybojach. Znam ten objaw – dawniej uśmierzałem go gorzałką. Przechodziło. Teraz jest inaczej. Nie żebym bał się śmierci; żywot, który wiodłem, nie zasługuje na uwagę, to cierpienie budzi we mnie najgłębsze obawy. Kapituluję w obliczu strachu, który wynurza się z ciemności i zaciska pętlę na mojej szyi. Nie radzę sobie z samotnością. Brakuje mi Klary, która w chwilach takich jak ta przygarniała mnie do piersi i gładziła po policzku. Wmawiam sobie, że wkrótce się z nią zobaczę. Może już tu jest? Czeka za drzwiami, żeby mnie odwiedzić? Wszystko jej wytłumaczę. Powiem, że nie było innego wyjścia. Zrozumie. To mądra kobieta.
Rozklejam się jak dziecko, a to tylko potęguje lęk. Walczę o oddech, ale nierówny to pojedynek. A jeśli koniec czai się w progu celi? W życiu byłem przecież świadkiem znacznie bardziej banalnych śmierci, wycieczek w zaświaty całkowicie pozbawionych heroizmu. Może i na mnie przyszła kryska? O Jezu! Strach jeży włosy na głowie. Sterczą jak druty. Przypominam sobie umierającego Witka i przerażenie towarzyszące mu w ostatnich chwilach. „Udziel rozgrzeszenia, bracie”, prosił, zaciskając pięści na mojej koszuli. „Strach stawać przed Bogiem bez pojednania”. A co ze mną? W więzieniu jestem sam. Przeklęty na wieki. Konduś, Witek – obaj moi bracia umierali w samotności, z dala od bliskich. Dlaczego miałbym być wyjątkiem? „Boję się…”, Witek w godzinie śmierci kwilił jak niemowlę. „Tyle złego zrobiłem, tyle zła wyrządziłem. Jezu, Jezu, ratuj, Jezusiczku, ratuj mnie, grzesznika!” Nie wiem, ile zła wyrządzili Konduś z Witkiem, ale wystarczająco dobrze znam własne przewinienia, sumienie śmierdzące jak onuce po szychcie. Niemało tego, w bród! „Jezu Chryste, Jezu Chryste”, powtarzam za Witkiem w sinusoidzie łapczywych oddechów. „Jezu Chryste, Jezu Chryste” – zanoszone po stokroć, po tysiąckroć wezwania przenoszą mnie w rzeczywistość pełną głosów trzepoczących jak ćmy pod kloszem lampy.
Wyrzucam Bogu pogardę, jaką żywi wobec mnie. Obojętność, z jaką pozwolił mi stoczyć się w głębinę tego, co szumnie bywa nazywane wolnością. A ja gardzę wolnością, która zniewala – jest jak ogień, co w jednej chwili zamienia w popiół dorobek życia. Dlaczego o mnie nie walczyłeś? W porę nie powstrzymałeś podniesionej ręki? Chciałbym Ci wybaczyć, marnotrawny Ojcze, ale prawda jest taka, że nie mam czego wybaczać. Co najwyżej mogę sobie tylko współczuć. Mało mi było?
Teraz śmieją się ze mnie! Połowa Miasteczka plotkuje, jakby od tego zależało ich życie. Już wszyscy wiedzą, co się stało. „Skandal! Kompromitacja!”, krzyczą. „Kłosek? Ten woźny? Wydawał się porządny. Porządny? Panie! Co też pan? Każdy jest porządny do czasu. Wiycie, co godają? Że hajok był z niego. Ano hajok! I za kragiel też nie wylewał. Ożarty sztyjc chodził”. „Nieprawda”, protestuję, ale mój sprzeciw ginie w powodzi gówien, którymi mnie obrzucają. „Kłosek – wielki wojok! Powstaniec! Posraniec, jak już! Na pewno nie był świętoszkiem. Swoje to on mioł za uszami. Nie dość, że poczciwego Niemca młotkiem skatował (nie ma sensu tłumaczyć, że „poczciwy Niemiec” w przyrodzie nie występuje), to i świnie nafutrować gwoździami chcioł! Sadysta normalnie. Pomylone dziwadło. Takiego to powinno się izolować, zamknąć w szpitalu dla głupich”. „Ze świniami przestajesz, świnią się stajesz”, mówi Rysiek Mielecki. Chłopak spluwa z pogardą wprost pod moje nogi. „Wetknij pan sobie w dupę swoje dobre rady!” Młody Kaszyca też wytyka mnie palcami. Owinięty ręcznikiem, zaśmiewa się do rozpuku. „Kto by tam słuchał haresztanta!” Pozostali chłopcy podnoszą kamienie i obrzucają stróżówkę. Słychać brzęk wybijanych szyb. Odłamki szkła ranią mnie w twarz. Oblicze spływa krwią, ale to nie krew, nawet nie pot, jeno łzy. „Nie płacz, Teoś”, Klara przyciska mnie do piersi. „Będę walczyła za nas oboje. Jestem twoją dłużniczką”. „Nie jesteś mi nic winna!”, krzyczę. Nie słyszy. Głaszcze mnie po głowie, ale jej gesty pozbawione są czułości. Klara przypomina dziewczynkę tulącą w ramionach psa, którego przejechała furmanka. „Spłacę dług i wreszcie się od ciebie uwolnię. Nie chcę żyć z kimś tak okrutnym! Zabiłeś Reiffa!” Brzęk tłuczonego szkła. „Skrzywdziłeś nas! Ryśka i Ewę!” Uchylam się przed kolejnymi kamieniami lecącymi w moją stronę, ale – wrośnięty w ziemię – nie mam pola manewru. „Przez ciebie umarł Stasiek! Ilu jeszcze ludzi zranisz, zanim pojmiesz, że nie jesteś pępkiem świata?”
Tego już za wiele – wiem, że majaczę. To się nie dzieje naprawdę! Umysł dręczony gorączką lub szaleństwem płata okrutne figle. Zbyt wiele pytań! Oto wracam ku czemuś, co teraz wydaje się szczególnie istotne. Wywracam kieszenie na drugą stronę, ale ze zgrozą uświadamiam sobie, że świecą pustkami. Serce dudni jak młot w kuźni Hermana Klugego. Na próżno przetrząsam pamięć w poszukiwaniu podpowiedzi. Tracę zmysły. I oddech. Niczym Hiob (choć bliżej mi do Kajfasza) rozrywam koszulę na piersi i odnajduję Boga. To ten sam umęczony Chrystus, zawieszony na uszkodzonym krzyżyku wieńczącym różaniec znaleziony ongiś w chacie strzygonia. Zaciskam palce na zdeformowanej sygnaturce. „Kiedy bydzie ci ciężko w życiu, podziwej się na krzyż. W krzyżu znajdziesz ratunek”, głos starzika Fridka dźwięczy w ciemności. Muskam wytarte paciorki. „Co się stało z twoim przyjacielem, Teofilu?” – pytanie wzbija się ponad kopułę szalejących emocji, jak gwiazda nad Betlejem roztacza w ciemności oślepiający blask. No tak! Nieobecność i poczucie nieobecności to skrajnie różne pojęcia.
Budzę się jakiś czas później. Żywy, choć sponiewierany. Czoło mam chłodne, oddech – ciężki, ale miarowy. Klawisz, który przynosi jedzenie, nie wykazuje zainteresowania ani moją osobą, ani tym, jak się czuję. Posilam się z apetytem. Umysł pracuje ociężale, jakby ktoś sypnął piaskiem między tryby maszyny. Straciłem rachubę czasu. Obstawiam środę, ale mogę się mylić. Mija dzień, drugi i kolejny. Tłukę się po celi jak marek po piekle. Odzyskuję siły. Z niewiadomych przyczyn służba traktuje mnie jak powietrze. Nie znam się na więziennych procedurach, ale chyba nie powinni mnie tu trzymać w nieskończoność. Może chcą, abym skruszał i zaczął sypać? Dopraszam się uwagi. Nikt nie reaguje. Nabieram animuszu i podwajam wysiłki. Wykrzykuję, co mi ślina na język przynosi. Może mało w tym parlamentaryzmu, ale guzik mnie to obchodzi. Nadal nic się nie dzieje. Skołowany, zasypiam. Budzi mnie zgrzyt kraty. Ktoś zwleka mnie z posłania. Czuję chłód posadzki. W ruch idą pięści i kopniaki. To tylko zaprawa. Piotrowy taniec. Nic nie widzę (mam nadzieję, że to wina nocnej pory), wszędzie krew (wiem, czym różni się od potu), w uszach piszczy, ale nie na tyle, bym w cichnącym stukocie oddalających się kroków nie rozpoznał podzwaniania kluczy wiszących u pasa.
Nad ranem zjawia się strażnik i zastaje mnie w kałuży krwi. Trafiam do znajomego ambulatorium. To się chyba nazywa déjà vu. Tym razem oględziny odbywają się na leżąco i sprawiają o wiele więcej bólu. Nastawianie nosa to koszmar gorszy od szycia, któremu doktor (ten sam co ostatnio) oddaje się z niezdrową pasją. Zakłada opatrunki. Robi zastrzyk, podaje tabletkę, ale inną niż poprzednio. Szkoda – po tamtej prawie wcale nie bolało.
Z doktorem też nie można się porozumieć.
– Nie powinieneś się tak rzucać na posłaniu, synu. Następnym razem zrobisz sobie kuku.
Ostrzeżenie? Czy może groźba? Udaje, że nie słyszy, i tylko mamrocze coś pod nosem jak czarnoksiężnik.
– Co ze mną będzie?
– Przejrzysz na oczy, jak opuchlizna zejdzie.
Wracam do celi. I czekam. Nocami popłakuję, w dzień – truchlejąc o los najbliższych – przemierzam ciemnicę od ściany do ściany. Czas płynie po swojemu. Zgrzyt kraty. Polecenia i rozkazy. Wizyta w przestronnej sali. Smutni ludzie pozbawieni życia – szachowe figury poruszające się według ścisłych reguł. I żadnej znajomej twarzy. Dowiaduję się, że za pobicie i wynikłe z tego uszkodzenia ciała grozi mi proces i widmo odsiadki. Zrywam się jak pies z łańcucha. Ale o co chodzi? Że niby kto wniósł oskarżenie? Marcel Reiff? Przecież na sumieniu miałem o wiele gorsze przewinienia! Czego się spodziewałem? Volksbund celowo ukręcił łeb sprawie. Szwaby poświęciły Reiffa, byleby odwrócić uwagę władz od awantury w gościńcu. Pretensje mogę mieć tylko do siebie! O konsekwencjach moich wyborów należało myśleć wcześniej, kiedy był na to czas, zanim strzelba została zdjęta ze ściany, nim palec pociągnął za spust, zwalniając serię wydarzeń. Kłosek skandalista! Pospolity bandzior, diosecki opryszek, co to w biały dzień ludzi morduje, z prasą walczy ogniem i mieczem jak jakiś prymityw. Kłosek, głupcze! Gańba, wstyd! Pośmiewisko z siebie zrobiłeś. I kto teraz pokrzyżuje Niemcom plany? Sam siebie wyeliminowałeś z gry. Nie, nie może tak być! Wydzieram się na całe gardło, żywo gestykuluję, co nie znajduje uznania w oczach stróżów prawa. Radzą sobie ze mną szybko i skutecznie. Przez następne dni co innego zaprząta moją uwagę.
Czekam. Który to już miesiąc? Piąty? Wiosna puka do okien, a ja wciąż wracam myślami do dnia, w którym przestałem być Teofilem Kłoskiem, a stałem się po prostu haresztantem. Kiedy oddawałem do depozytu cywilne ubranie, czułem się, jakbym ostatecznie rozstawał się z dotychczasowym życiem. Musiałem pogodzić się z myślą, że właśnie przekroczyłem granicę, za którą zaczynał się nowy rozdział mojego życia. Musiałem oddzielić grubą krechą przeszłość od teraźniejszości. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Od tej pory miałem funkcjonować jako utrzymanek państwa.
Więzienny drelich, pościel, przybory toaletowe, onuce i sfatygowane buty, smutna wyprawka na nową drogę życia… Później było już tylko gorzej. Golenie na pałę i dezynfekcja, bo przecież zmiana wizerunku i odzieży to dla nich za mało.
Czuję się, jakby pogrzebano mnie za życia. Nic nie mogę zrobić, nic poradzić, do niczego wrócić, niczego odkręcić, niczemu zadośćuczynić. Tracę ubranie i włosy, które przyklejają się do butów golibrody o mrocznym spojrzeniu; tracę przeszłość i tożsamość, dokonania i zaszczyty, rodzinę i przyjaciół. Niełatwo zdjąć skórę z żywego człowieka. Uznano mnie za jednostkę pogrążającą się w bagnie bezprawia i przydzielono do grupy objętej programem resocjalizacji. Naprawiam buty. Znam się na tym i mam do tego dryg. Dryg mam do wielu zajęć, ale pozwalają mi tylko naprawiać buty. I czytać, ale do tego nie trzeba mieć drygu, a zacięcie.
W Wigilię sięgam dna rozpaczy. Myślami biegnę w stronę domu rodzinnego i rozklejam się na dobre. Krążę po spacerniaku z łbem zwieszonym na piersi i wypłakuję sobie oczy. W rzyci mam, czy ktoś widzi gile, które zwisają mi z nosa jak lameta na choince. Chcę do domu – mało brakuje, bym upadł plackiem i zaczął tłuc pięściami o ziemię wzorem rozwydrzonego bajtla. Powstrzymuję się wysiłkiem woli. Tęsknię do Klary. Puszczę w niepamięć wszystkie niesnaski, każdą urazę precz za siebie rzucę, udam, że nic się nie wydarzyło, byle móc wziąć ją w objęcia, a niechby i przez szybę, wizjer pieroński, choćby z okna, zza murów, niech no tylko ktoś mi powie, że z Klarą wszystko w porządku, że nie ucierpiała przeze mnie, że żyje! Przysięgam na wszystko, co święte, że jeśli los nas ze sobą powtórnie złączy, wyrzeknę się tego, co miała mi za złe, czym ją zraniłem. Poza Klarą nie liczy się nic – ale Klary nie ma! Od tygodni nie daje znaku życia, co w głowie się nie mieści, to nieludzkie! Żeby wszyscy się ode mnie odwrócili z dnia na dzień?! Mamulka z ojcem swoje lata mają, ale pofatygować się w odwiedziny do ostatniego z żyjących synów to nie łaska? A Józef? Politykier zatracony. Ewa? Paniczka! Wszystkim wam zęby powypadały ze strachu, ogony żeście podkulili i przyznać się nie macie odwagi do Kłoska chachara, co ludzi młotkiem bije.
O północy idziemy na pasterkę. Wciskam się w kąt, by mnie który z kamratów nie przyuważył, jakby mnie tak na ślimtanie znowu wzięło. Cóż, kiedy bierze mnie, nim jeszcze ministrant w dzwonki uderzył. Wszystko przez stajenkę, którą mam tuż przed nosem. Wypisz, wymaluj szopka starzika Fridka, nad którą w dawnych czasach dłubał z pół roku albo i dłużej. Któregoś lata umyślił sobie wyrzeźbić betlejkę, coby dzieciska miały zimą trochę uciechy – tak mówił. Uciecha brała człowieka od samego patrzenia, kiedy w starzikowych rękach kawałek drewna zmieniał się – przeobrażał – w anioła, wielbłąda, owieczkę czy inną nieodzowną figurę. Betlejemski sztafaż robił imponujące wrażenie i jednocześnie spory kłopot, gdyż z racji pokaźnych gabarytów trudno było znaleźć dla niego odpowiednie miejsce w chałupie. Stajenkę ostatecznie usytuowano przy studni, gdzie stanęła w asyście przyniesionych z lasu świerczoków. Nie byliśmy już wtedy z Witkiem aż takimi bajtlami, a jednak uwielbialiśmy wystawać pod stajenką, nie bacząc na śnieg ani tęgi mróz.
– Wołek!
– Osiołek!
– Panienka z Józefem!
– Dzieciątko!
Byli i pasterze, i aniołowie, i mędrcy ze Wschodu przybytni na wielbłądach; był też – ku naszej niebywałej konsternacji – starzik Fridek we własnej osobie, wystruganej w drzewie.
– A któż to, starziku?
– A kogo wom przypomino, synki?
– Nom się zdaje, że was.
– To co się głupio pytocie.
– Chyba nom tu jakieś bery opowiadocie, starziku.
– Żodne bery, synki.
– Ale jakże to? Was przeca nie było przy stajence.
Pamiętam, że starzik ujął się pod boki i zmierzył nas groźnym wzrokiem.
– Nie wy mi bydziecie godać, kaj byłech, a kaj mnie nie było. Ale jeśli chcecie, to posłuchejcie…
Posadził nas na leżance, a sam, jak to miał w zwyczaju, usadowił się na ławie za stołem i zapatrzywszy się w ogień buzujący pod blachą, rozpoczął opowieść:
– Bo widzicie… Hań, hań downi zdarzyło mi się terminować w mieście Nazaret, u stolorza, na kierego wołali Józef.
– Synkowi ciotki Rozalki też jest Józef – wtrącił Witek, rad, że i on coś wie.
– Mosz recht, synku – pochwalił Witka starzik. – Możno nawet w podobnym wieku byli. Tamten Józef z Nazaretu trudnił się ciesielką, a że i mnie fach ten nieobcy, zrobił mnie swoim czeladnikiem. Zżyliśmy się, bo dobry był z niego majster, a chociaż młody, głowę nosił nie od parady. Nieraz zachodziłem do jego chałupy na wieczerzę, gdzie obmyślaliśmy roztomajte konstrukcje i czekające nas prace. A żebyście widzieli, jako mioł gryfno żoneczka. Miriam jej było.
Pamiętam, że w tym momencie wymieniliśmy z Witkiem porozumiewawcze spojrzenia, bo już miarkowaliśmy, że starzik cyganią nas w żywe oczy. Nie śmieliśmy jednak puścić pary z ust, bo po pierwsze – w doma uczyli nas, że starszym się nie przerywa, a po drugie – starzikowa opowieść zwyczajnie nabierała rumieńców.
– Któregoś dnia Józef zjawił się w warsztacie wielce zafrasowany. „Pójdź, Fridek”, rzecze do mnie. „Trzeba mi się z kimś rozmówić, bo ciężko na sercu. Może coś wspólnie uradzimy przy wieczerzy”. Jak się okazało, ichniejszy cysorz zarządził spis ludności, na mocy kierego każdy mieszkaniec państwa musioł udać się do swojego miasta rodzinnego i tam wypełnić określony kwitek. Wy tego nie wiycie, ale z Nazaretu do Betlejem, rodzinnego miasta Józefa, jest kawał drogi. Pośrodku pustynia, kaj hyc okropnisty, dzikie bandy, a Miriam przeca w dziewiątym miesiącu przy nadziei. Co tu robić? Wypełnić, co cesarskie, czy zatroszczyć się o siebie? Było nad czym deliberować. Józef mioł na ta podróż długie zęby, Miriam – wręcz odwrotnie. Ta dziołszka nigdy w niczym nie widziała problemu. Zawsze chodziła pogodno i uśmiechnięto, jakby czym innym żyła. „Pojada z wami”, godom do Józefa. „Raźniej wam będzie, a i przydom się na coś, bo ty, przede wszystkim, powinieneś trzymać pieczę nad powierzoną ci Małżonką i Dzieciątkiem, które pod sercem nosi”. „Pójdziesz, Fridek?”, pytają z niedowierzaniem. „A pójdę”, odpowiadam. „Z wami to niechby i na koniec świata”. I poszliśmy, a właściwie poszliśmy ja z Józefem, bo Miriam pojechała na osiołku.
– Na takim jak ten, kierego wystrugaliście? – wtrącił Witek.
– Na takim samym.
– A jak on się mianowoł? Ten osiołek? – zapytałem i ja, żeby nie być gorszym od Witka.
Starzik podziwoł się i tako mi rzecze:
– Osiołek mianowoł się Teofil.
Zachichotaliśmy z Witkiem. Starzik też wyglądał na rozbawionego.
– Chcecie posłuchać, co było dalej?
– Toć, że chcemy! – odkrzyknęliśmy zgodnym chórem, co rzadko nam się zdarzało.
– Wyobraźcie sobie, że przez cało podróż byłech stołeczkiem, ryczką, podpórką, jak zwał, tak zwał, coby wygodnie było Miriam na Teofilka wsiodać. Józef trzymoł osiołka, żeby się bydlę nie spłoszyło, a dziołszka – fik!, i już siedziała mu na grzbiecie.
Pamiętam, że nie spodobało mi się słowo „bydlę”, którym starzik od czasu do czasu określali osiołka, na którym podróżowała Matka Boska.
– W podróży rozpalałem ognisko, ciosałem drwa, bo wiycie, synki, że się na tym trocha znom. Kiedy zatrzymywali my się na nocleg w gospodach, co nie zdarzało się za często, bo Józef z Maryją nie opływali w luksusy, futrowołech Teofilka. Gdy wreszcie po wielu trudach dotarli my do Betlejem, możecie sobie wyobrazić, że żodyn z tamtejszych gospodorzy nie chcioł nas przyjąć w gościnę. Wszystkie pierony po jednych pieniądzach!
– Wiemy, starziku! – Znowu ta podziwu godna jednomyślność. – Proboszcz nam o tym opowiadali.
– Pół biedy, jeśli o mnie chodzi. – Starzik machnął ręką. – Ale żeby takiej młodej dziołszce przy nadziei, kiero na ostatnich nogach była, odmówić miejsca w gospodzie, to już szczyt szczytów i dyshonor okropnisty! Krew we mnie zawrała, a wiycie, synki, że jak jo się znerwuja… – Wiedzieliśmy, co też wartko potwierdziliśmy. – Już miało dojść do ostudy, kiejby nie Józef, kiery w ostatniej chwili chwycił mnie za łokieć i rzekł: „Odpuść mu, Fridku. Nie po to tu jesteśmy, żeby ludzi bić”. „Ależ Józefie! A co z Maryją? Lada chwila przyjdzie na Nią czas. Kaj ją położysz? Przeca nie w stajni!”
– Dyć w stajence! – Witek pokręcił głową, jakby od początku wiedział, co się stanie, mądrala.
– Józefowe oczka zaświeciły się jak dwa węgielki. Pochwycił mnie za ramiona i wycałowoł na prawo i lewo, aż żech się chyba czerwony jak pultok zrobił z gańby. Reszty się domyślocie. Udali my się do jednej z grot, bo podziurawione są nimi tamtejsze okolice. Józef fachowym okiem wybroł miejsce najbardziej odpowiednie jego zdaniem. A kiedy się zećmiło, Miriam poczuła, że to już czas… – Starzik zawiesili głos. – Nie byda wom o tym opowiadał, boście są jeszcze trocha za smarkaci na te tematy. Zresztą, niewiela miołbych do powiedzenia, boch się dyskretnie wycofoł. Wszak wielkim nietaktem byłoby uczestniczyć w tajemnicy Bożego Narodzenia. Siedza więc przed grotą, dziwom się w trzeszczący ogień, pazury gryza z nerwów, aż tu nagle światłość z nieba pado wielko! Widno robi się jak w dzień, blask taki, że ledwo co widać, słychać jeno trzepot skrzydeł anielskich i śpiew tak cudowny, że człowiekowi miękko robi się na sercu. Nagle słysza wołanie Józefa. Leca na złamanie karku, oby się yno co nie stało! Zatrzymuja się u wejścia, patrza, a on mi pokazuje Jezuska. Mały taki jak kruszynka, cały trzęsie się z zimna…
– Płakoł?
– Nie – odparł starzik w zamyśleniu. – Wcale a wcale. Patrzył tymi swoimi czornymi borówkami, jakby mnie znoł, a oczka mioł durch jak Jego Matka, wypisz, wymaluj. I jak nie zaciśnie piąstki na moim palcu, godom wom, synki, siła w Nim była jak u niejednego mocarza.
– Taki mocny?
– Taki mocny. Mocarz nad mocarze.
– Pan Jezus – wyszeptałem jak zahipnotyzowany.
– Rychtyk tam byliście, starziku? – Witek zrobił się cokolwiek podejrzliwy. – I naprawdę zajmowaliście się Panem Jezuskiem?
Starzik potarmosił nam czupryny. Wydawał się bardzo poważny.
– Kiedy człowiek zajmuje się Panem Bogiem, Bóg zajmuje się człowiekiem. A jak bydziecie o Niego dbali, synki, to możecie być pewni, że w największym utrapieniu On nie dość, że przy was bydzie, ale jeszcze zatroszczy się o waszych wrogów.
Oczy Witka stały się wielkie jak talerze.
– Pozabijo ich!
– Prędzej ocali – uściślił starzik, co wywołało nie lada rozczarowanie na twarzy mojego starszego brata. – Byłech ze Świętą Rodziną, kiedy przeżywali trudne chwile. Podróżowałem z Nimi ku Narodzeniu, aby Oni mogli towarzyszyć mi w podróży ku śmierci. Tam też pójda piechty. Nie liczyłbym na osiołka…
Osiołek. Mógłbym być nawet osłem, byle tylko znaleźć towarzystwo kogoś, kto nad tym wszystkim panuje. Osiołek. Teofil. Przyjaciel Boga, tego samego, którego swoi nie przyjęli, którego zamęczyli i rozpięli na drzewie krzyża. Taki mocny. Mocarz nad mocarze. Gdzie jesteś, przyjacielu? Czuję, że łzy znowu cisną mi się do oczu. Przyjaciół się nie zostawia. „To ty się na niego obraziłeś”, powiedziała Klara. „Wybrałeś śmierć i jeszcze masz pretensje o to, że nie żyjesz”.
Spoglądam na stajenkę, która tak gryfnie świeci w mrokach pasterskiej nocy. Pasterze, Trzej Królowie, ubodzy wieśniacy – wszyscy z czymś przyszli. A ja? Nie mam nic! „Daj, co masz”, powiedział Benek Chudek, obrzucając mnie szelmowskim uśmiechem. Kiedy ja naprawdę nie mam nic. Mocarz nad mocarze.
Słowa starzika dźwięczą mi w uszach na długo po wyjściu z kaplicy. Cyganił czy nie, zmyślał czy nie, powiedział coś, co szczerze poruszyło strunę mojego udręczonego serca. Zajął się Bogiem, bo miał wiarę, że Bóg zajmie się nim.
Robię gwałtowny zwrot i pędem wracam do kaplicy. Padam na kolana przed stajenką, składam ręce do modlitwy, wyrzucam w pośpiechu nieskładne słowa:
– Dobrze! Godzę się na to! Przyjmuję wszystko, na co mi przyszło, nie będę przed tym uciekał, nie będę żebrał o litość czy ulgę. Zawiśniemy obok: Ty – niewinny, ja – grzesznik! I nie zejdę z krzyża, to może wreszcie choć trochę stanę się do Ciebie podobny, jak przyjaciel do przyjaciela.
Całuję posadzkę i wracam do celi. Dni upływają jednostajnym rytmem. Poranki i wieczory spięte klamrą lichej więziennej strawy, monotonnej pracy w szewskim warsztacie, ściśle wyznaczonym niewolniczym szlakiem i stałymi porami równie stałych czynności. Więzienie chroni mnie przed samym sobą. Odcięty od świata, odzwyczajam się od życia, jakie wiodłem do tej pory. Odzwyczajam się od wszystkiego, ale najbardziej – od samego siebie. W więzieniu odzyskuję wolność. W modlitwie – spokój. Wszystko, czym do tej pory żyłem, okazuje się nie aż tak bardzo ważne; świat się nie zawalił, słońce świeci, jak świeciło, a życie toczy się po swojemu, bez względu na to, czy jestem jego częścią, czy nie. Goły i wesoły. Wcześniej nie rozumiałem tego powiedzenia. Goły i wesoły. Dosłownie. Chwilami czuję się wolny jak nigdy dotąd.
Udało mi się nawiązać nić porozumienia z jednym ze strażników. Godula okazał się poczciwym człowiekiem, rozmownym i uczynnym. Cierpliwie wysłuchał, co miałem do powiedzenia. Obiecał zasięgnąć języka.
– Nie mam dla ciebie dobrych wiadomości, Kłosek – oznajmił jakiś czas później. – Z tego, czego się dowiedziałem, nikt nie interweniował w twojej sprawie, nikt o ciebie nie rozpytywał.
– Jak to?
– Czasami, kiedy człowiek trafia do pudła, bliscy odwracają się od niego. Pogódź się z tym, Kłosek. I zrozum, że życie nie kończy się na jednej babie.
Zaklęcia nie działają. Nie potrafię przymusić nocy do ustąpienia. Nie potrafię ponaglić nadejścia poranka. Zupełnie jakbym znalazł się pośród ciemnego lasu, zdezorientowany, pozostawiony samemu sobie, bez światła, bez gwiazd, bez jakiejkolwiek mapy. Kręcę się w kółko, dokądkolwiek bym nie poszedł, trafiam w pustkę i w mrok. Sytuacja wydaje się pozbawiona sensu, a z drugiej strony jest bezlitosnym następstwem wyborów, które podejmowałem w ostatnich latach. Ze wstydu najchętniej zapadłbym się pod ziemię. Brzydzę się sobą, czuję wobec siebie najszczerszą odrazę, a mimo wszystko jest mi siebie jakoś dziwnie żal.
Bóg, któremu tyle naubliżałem, którego obwiniałem o wszelkie życiowe klęski i niepowodzenia, któremu zarzucałem obojętność, którego miałem za okrutnika i złośliwca, okazał się bezsilny wobec moich decyzji, wobec woli, której nie odważył się nagiąć, a tym bardziej – złamać. Po ludzku bardzo Mu współczuję. Kruszy się spoiwo twardych wyroków, nieomylnych ludzkich sądów, jakie przez wszystkie te lata składałem Bogu na Jego udręczone barki, a On poniósł je, nawet się nie zająknąwszy. Czy ktoś kazał Witkowi zaciągnąć się do armii? To nie Bóg zawinił w przegranym starciu z Volksbundem. To ja zbagatelizowałem przestrogi i ostrzeżenia, a przecież miałem pełną świadomość ryzyka towarzyszącego akcji. Nikt nie kazał wracać do gniazda szerszeni. Czego się spodziewałem? Powitania chlebem i solą? Czerwonego dywanu? Dostałem wpierdol i tyle. Mogło być gorzej. Kosa pod żebra, siup do stawu i po sprawie. Zamiast tego wylądowałem w więzieniu. Z wybitym zębem, złamanym nosem i przestawionym obojczykiem – poharatany, ale żywy. Niedobrze mi się robi, kiedy rozkładam przeszłość na części jak karabin. Uszedłem z życiem, ale nie jest mi do śmiechu. Przypominają mi się słowa piosenki z powstańczych czasów. „Nie porzucaj oręża, póki walczysz – zwyciężasz. Wykuj siłę w słabości, rozpal światło w ciemności i trwaj”.
Wszystko zaczyna się w pewien słoneczny dzień. Zażywam codziennej porcji spaceru, spoglądając w niebo, z którego wiatr przepędza chmury. Nieopodal chłopcy siłują się na ręce.
– Postawisz coś, Kłosek?
Rozkładam dłonie.
– Nie mam czego.
– Daj, co masz.
Wiem, o co im chodzi. O siłę moich żylastych ramion. Nie ma sensu tłumaczyć, że to żałosna inwestycja.
– Kiedy ja nic nie mam.
– Nie szkodzi.
– W takim razie bierzcie wszystko!
Szczerzę zęby i odchodzę. Chłopaki ryczą ze śmiechu.
– Jeszcze na tym zarobisz, Kłosek! – wołają za mną.
„Daj, co masz” – słowa, które dźwięczą mi w uszach przez resztę dnia. Słyszę je wieczorem, kiedy wykończony kładę się na pryczy. Słyszę je w nocy, kiedy złorzeczę przez sen. „Daj, co masz” – niesie się echem w godzinach bladego przedświtu.
– Kiedy ja naprawdę nic nie mam – mówię na głos.
– Co tam mamroczesz, Kłosek?
– Nic ważnego. Śpij, Lenin…
Przez następne dni nie mogę przestać powtarzać zasłyszanych słów. Zaczynam podejrzewać, że toczy mnie kolejny z objawów więziennego obłędu. Staram się, jak mogę, koncentrować na pracy. „Daj, co masz” – uparty refren wdziera się w przerwy pomiędzy uderzeniami młotka, daj-co-masz, rytmicznie wykłuwam szpilorkiem dziury w skórze, klastruję, kołkuję „trójkami”, „czwórkami”, „piątkami” i mruczę pod nosem absurdalną przyśpiewkę.
– Prawdziwy z ciebie fachman, Kłosek! – Wachmajster Obirek cmoka z uznaniem na widok naprawionych kozaków żony. – Jak ze sklepu! A jak się błyszczą! Gdzieś ty się tego nauczył?
– Starzik mnie przyuczyli – odpowiadam. – Sadzali na dupie i kazali się przypatrywać. Toch siedzioł, bo coch mioł robić?
– Mądry był ten twój starzik. Ale i tyś niezgorszy fachman – powtarza i po kryjomu wciska mi do ręki zmięty banknot. – Po drugiej stronie miałbyś wzięcie, chłopie. Przemyśl to.
Daj, co masz…
– Kiedy ja nic nie… – zaczynam swoim zwyczajem. Hasło – odzew. Milknę w połowie słowa bo wreszcie dociera do mnie, że gdzieś już słyszałem coś podobnego. Podrywam się z krzesła jak dźgnięty szpilką. Nabieram powietrza, zamykam oczy i przeczesuję pamięć w poszukiwaniu wspomnienia, które kiedyś zakopałem pod stertą rupieci. Odnajduję je, wyłuskuję z wyraźną niechęcią.
Odtąd czytam Biblię, poruszam przy tym wargami w półszepcie. Przypomina mi się sławetny dzień mojego upadku, równie sławetny jak spędzona na wolności „ostatnia niedziela” – zwieńczenie życia pełne upokorzenia. Próba wykpienia przeszłości to kiepski pomysł. Czuję łzy cisnące mi się do oczu. Pamiętam wszystko, każdą sekundę. Wydarzenia przemykają przed oczami jak film: poranek ponury jak noc, gorzki smak kawy i wizyta u schorowanej matki zamordowanego Staśka – powinność, której nie dało się uniknąć, równia pochyła; msza, z której wygnały mnie czarty drzemiące w trzewiach, wywlekły na zewnątrz, kazały narzygać pod kościelnym murem, jakby zdzierżyć nie mogły (oto Słowo Pańskie) słów Mateuszowej Ewangelii, ważnych słów, istotnych, których – owszem – wielokrotnie słuchałem, ale nigdy nie słyszałem. Ot, dziecięca historyjka, „temu pięć, temu dwa, ostatniemu jeno jeden”, trudno, w życiu próżno sprawiedliwości szukać, powiadali starzik Fridek: „Bier, synek, co dają, bier zaroz, bo na drugi raz gówno dostaniesz”. Tyż prowda, starziku – posyłam w zaświaty wiązkę uśmiechu i pochylam się nad tekstem, jak bajtel nad strafarbeitem za czasów Ploschkego, i dukam słowo po słowie, przeżuwam jak krasula w saradeli na lazarowej stronie, a co to: „własne przemożenia, i wnetże odjechał…”, „który był wziął dwa, zyskał drugie dwa…”, „gdyżeś nad małem był wiernym…” – zawiłe to, mętne i niejasne, ale jeno z pozoru, jak mi się wydaje, więc ugniatam skronie i wracam do początku, od którego wszystko się zaczęło: „Abowiem jako człowiek precz odjeżdżając, wezwał sług swoich i dał im majętności swoje”1, a na to i ciągle, i sztyjc nakłada się uchachane „daj, co masz” i moje uparte „kiedy nic nie mam”, mimo że to cygaństwo, wiem o tym, lecz trudno mi się z tym pogodzić, bo w istocie lepiej mi byłoby nie mieć, niż puścić w obieg to, co się ma, choćby i to, czego się nie ma.
1Por. Mt25, 14.
Przepisuję sobie ów fragment, a potem, starym zwyczajem, uczę się go na pamięć i recytuję przy każdej możliwej okazji. Gdyby ktoś spytał mnie wówczas, co też mną kierowało, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Czułem, że tak trzeba, że tak jest dobrze. W przypowieści o talentach kryje się coś, co mówi o mnie samym, do końca jeszcze nie wiem co, ale nie mam wątpliwości, że jestem istotną częścią tej historii.
Daj, co masz…
Noszę w sobie wściekłość! Ach, ileż mam w sobie furii, agresji i wzburzenia! Tym bardziej teraz, kiedy powoli dociera do mnie, że ilekroć mówię, że nic nie mam, kłamię! Łżę jak pies, bo jestem wręcz przepełniony rozgoryczeniem i kipi we mnie żółć.
Daj, co masz…
– A weźże sobie cały mój gniew, żal i pretensje! – wołam, rozzłoszczony. – Zabierz drętwotę i ckliwość, wieczne utyskiwanie i ciągły frasunek, gnój, w którym z lubością taplam się jak świnia! Mam tego tyle (utalentowany człowiek ze mnie), że pół świata obdzielę i jeszcze zostanie!
Coś we mnie wstępuje, jakiś napad szału, że siadam na pryczy, zwieszam nogi z posłania i naprędce wywlekam to wszystko, co schowane głęboko, skryte (skryłem talent twój w ziemię), zawzięcie obtłukuję twardą skorupę jestestwa i jedna po drugiej zrywam warstwy, którymi obrosłem. A weźże to sobie – szastam ramionami na prawo i lewo – a masz!, a masz! Hojnie, niczym panisko, rozrzucam gyszynki, mój cały dobytek, mój posag, talenty głęboko w serce wkopane, skarby zakryte przed światem, bezsilność i niemoc, strachy i lęki, pragnienia i żądze, obmowy, oszczerstwa, opinię wątpliwą jak cnota Trudki Nowokowej, złamane przyrzeczenia i słowa, których wypowiedzieć nie zdążyłem, a także te, których cofnąć już nigdy nie zdołam – precz ode mnie! – hop! Daję susa na ziemię, rozrywam więzienny drelich, stuk-stuk-stuk-stuk – to guziki sypią się na podłogę ku uciesze gapiów współwięźniów („Kłosek zwariowoł, dalibóg pizło synkowi na dekiel”) – i goły, jak mnie Ponboczek stworzył, padam na zimną posadzkę, kładę się krzyżem, bez czucia, świecący pustkami sak – jeno skóra a kości.
Spodziewałem się, że od teraz pójdzie z górki. Ale tak nie jest. Porównanie do rozprutej sakwy wydaje się całkiem udane. Miałem być lekki jak piórko, a tymczasem czuję się jak przekłuty balon – flak, z którego uszło powietrze. Co, do pierona, zrobiłem nie tak, poza tym, że uznano mnie za wariata i odesłano do ambulatorium? Niczego już w sobie nie ukrywam. Dałem, co miałem. Pytanie brzmi: komu to dałem?
Siedzę na ławce i wystawiam twarz do słońca. Słyszę pokrzykiwanie chłopaków grających w piłkę; pamięć przenosi mnie na murawę boiska w Miasteczku, piłka wydaje identyczny odgłos. Do kogo się modlę, kiedy się modlę? – powracająca zagadka, równie natarczywa jak pragnienie zadzierzgnięcia mojej osobistej historii w przypowieść o talentach.
Wiosną okazuje się, że Niemcy wycofali oskarżenie. Jakiś czas później mam widzenie. Właściwie przywidzenie, biorąc pod uwagę tożsamość mojego rozmówcy. Reinhold Gaszka. Kierownik szkoły. Mój pracodawca. Podejrzewam, że były pracodawca. Wyraźnie spięty. Twarz biała jak kartka. Wzrok rozbiegany, roztrzęsione dłonie – objawy typowe dla kogoś, kto nie nawykł do składania wizyt w miejscu takim jak to.
Na jego widok nogi miękną mi w kolanach. To tyle, jeśli chodzi o owoce duchowego katharsis, które dokonywało się w moim wnętrzu ostatnimi miesiącami. Choć patrzę na siebie przez pryzmat zmiany, to zmiany nie dostrzegam w sobie żadnej. Bądźmy szczerzy, cenzurka, którą sam sobie wystawiłem, sprawia wrażenie ordynarnej fałszywki kupionej na bazarze.
Niczego się nie nauczyłem. Trzęsę się jak galareta. Przyglądam się onieśmielonemu Gaszce, jednocześnie strzelam wzrokiem na wszystkie strony, ale realia są bezlitosne. W świetlicy nie dostrzegam żadnej znajomej twarzy.
– Panie Kłosek – kierownik podnosi się z krzesła na mój widok – niezmiernie się cieszę, że widzę pana w dobrym zdrowiu.
Nie przesadza. Wyczuwam to po sposobie, z jakim ściska moją dłoń, po męsku, a zarazem z pewną dozą desperacji, może ulgi wynikającej ze spotkania z kimś, kogo zna. Odwzajemniam chwyt, ale nie potrafię wyzbyć się obaw odnośnie do celu jego wizyty.
– Co z moją żoną? – Nie stać mnie na kurtuazję. Pytanie, które dręczy mnie od miesięcy, wyrywa się na wolność jak ptak wypuszczony z klatki. – Czy wszystko u niej dobrze?
Na twarzy kierownika pojawia się grymas, jaki zwykle towarzyszy komuś, komu trafia się kamień w miękiszu chleba.
– Kierowniku! Co z Klarą?!
– Panie Kłosek, niechże pan siada. Wszystkiego dowie się pan w swoim czasie.
– Siedzę od października!
Gaszka mityguje się, bo faktycznie wyszło trochę niezręcznie. Wzdycha z samego dna trzewi i zaczyna od nowa.
– Panie Teofilu, stawia mnie pan w trudnej sytuacji. Proszę zrozumieć, że nie reprezentuję pana bliskich ani nie posiadam żadnych kompetencji, żeby zabierać głos w tak delikatnej kwestii.
– Czy Klara żyje?!
Moja natarczywość nie podoba się dozorcy, który łypie na nas od progu. Osuwam się na krzesło. Dyszę jak parowóz. Jestem gotów paść Gaszce do stóp, objąć w kolanach i błagać o zmiłowanie. „Proszę” – powtarzam bezgłośnie ruchem samych warg. Proszę. Łzy płyną mi po policzku jak woda z cieknącego kranu. Nic na to nie poradzę. Wstrząśnięty kierownik gapi się na mnie z przerażeniem w oczach.
– Proszę się uspokoić, kolego Kłosek. Wkrótce zobaczy się pan z rodziną – mówi ściszonym głosem. – Przecież niebawem wyjdzie pan na wolność.
„Wkrótce zobaczy się pan z rodziną” – to może oznaczać cokolwiek. Obstawiam, że zaprowadzą mnie na cmentarz, postawią nad grobem i każą spojrzeć na wyryty w kamieniu napis.
– Dlaczego?
– Cóż, sporo się ostatnio wydarzyło.
– Pytam, dlaczego nie chce mi pan powiedzieć, co z moją żoną. Od miesięcy nie mam z nią kontaktu.
– Panie Kłosek, do jasnej cholery, dajże mi święty spokój! Ile razy mam powtarzać, że nie jestem tu po to, aby rozmawiać z panem o sprawach rodzinnych? Przyjechałem po pana! Nie cieszy się pan?
– Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. Cokolwiek się dzieje, jeszcze to do mnie nie dociera. Inne zmartwienia zaprzątają mój umysł.
– Wielu ludzi walczyło o to, aby odzyskał pan wolność. Koledzy, uczniowie, nasza kochana młodzież powstańcza, aktorzy.
– A gdzie Volksbund? Jak wszyscy, to wszyscy, nie?
Kierownik chichocze pod nosem. Nie wyczuwa sarkazmu.
– W ostatnim czasie pańskie nazwisko pojawiało się na ustach wielu ludzi.
Nabieram powietrza, głęboko oddycham. Trochę się uspokajam. Z nadmiaru emocji kręci mi się w głowie. Opieram czoło o chłodny blat stolika. Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Co komu przyszło z miesięcy mojej bezlitosnej izolacji? Parskam niekontrolowanym śmiechem, co budzi zaniepokojenie Reinholda Gaszki.
– Dobrze się pan czuje?
– Czytał pan Hrabiego Monte Christo?
– Nie rozumiem.
– Edmund Dantès. Mówi coś panu to nazwisko?
Kierownik zaczyna się wyraźnie niecierpliwić. Wierci się na krześle i chrząka, jakby coś zalegało mu w gardle.
– Pan wybaczy, Kłosek, ale o literaturze możemy chyba podyskutować kiedy indziej. Wolałbym mieć już za sobą wizytę w tym nieszczęsnym przybytku.
– Kwestia przyzwyczajenia.
– Do pewnych sytuacji lepiej się nie przyzwyczajać.
– Doprawdy?
Zostawiam go z tym pytaniem. Koniec widzenia. Dozorca wyprowadza mnie ze świetlicy. Nie wracam już do celi, nad czym ubolewam. Ubolewa także naczelnik, w którego pokoju zatrzymują mnie papiery do podpisania.
– Dobrze się sprawowałeś, Kłosek. – Podaje mi rękę na odchodnym. – Nie każdemu to mówię, ale ciebie będzie mi akurat brakowało.
– Zrobię panu przyjemność i wrócę.
– Nie kracz. – Grozi palcem. – Lepsi od ciebie wracali.
Odbieram, co moje, podpisuję, co trzeba, i wychodzę. Więzienna brama zatrzaskuje się za mną z głuchym łoskotem. Wiatr rozsiewa w powietrzu aromat wiosny. Po przeciwnej stronie ulicy stoi zaparkowany samochód. Przy nim Reinhold Gaszka. Macha ręką w moim kierunku. Jest sam.
Sobota. 26 października 1935 roku. Popołudnie
„Miasteczko. Dworzec centralny” – głosił napis umieszczony na tablicy informacyjnej. Pociąg wtoczył się na stację w kłębach dymu i pary. Świdrujący pisk hamulców wdarł się do uszu mężczyzny wyglądającego przez okno wagonu. Wysoki facet o posturze atlety zdjął z półki niewielką walizkę i przeszedł do wyjścia. Zeskoczył na płytę peronu i rozejrzał się ponad tłumem kłębiących się podróżnych, między którymi przeciskał się służbista wyprostowany jak struna, ostrzyżony na krótko, w beżowym dwurzędowym trenczu z gabardyny.
– Vogt?
Niemiec zamknął jego dłoń w krótkim mocnym uścisku.
– Fritz Butze. Jak minęła podróż? – zagadnął po niemiecku.
– Znośnie.
– W takim razie zapraszam.
Przeciskając się przez tłum, powiódł Vogta w stronę kolumny samochodów zaparkowanych wzdłuż ulicy. Na widok zbliżających się mężczyzn młodzieniec oparty o karoserię lśniącego w słońcu adlera trumpfa odrzucił peta i roztarł go podeszwą buta. Zgiął się w ukłonie, przejął walizkę z rąk Vogta i umieścił ją na tylnej kanapie.
– Roman – przedstawił chłopaka Fritz. – Kierowca.
– Piękny wóz. – Vogt pochwalił elegancką linię adlera. – Nie mieliście czegoś bardziej rzucającego się w oczy?
Roman o mało nie pękł z dumy.
– Prawda, że robi wrażenie? Herr Urbisz wie, jak zaimponować gościom.
– Czyżby?
– A jakże, panie szanowny! Stara prawda: jak cię widzą, tak cię piszą.
– Przymknij się, Roman, i rób, co do ciebie należy. – Lodowaty ton Fritza uciął trajkotanie chłopaka, który posłusznie otworzył drzwiczki i wskazał gościowi miejsce z tyłu. Następnie uruchomił silnik i płynnie włączył się do ruchu.
Fritz, siedzący obok kierowcy, wlepił spojrzenie w miejski krajobraz przesuwający się za oknem. Nie wydawał się zainteresowany podjęciem choćby nawet grzecznościowej formy konwersacji. Jak sam później przyznał, rozmówcą był kiepskim, przewodnikiem – jeszcze gorszym. Nie znał Miasteczka, do którego zawitał zaledwie przed paroma dniami.
Roman, w przeciwieństwie do mrukliwego Niemca, tryskał humorem.
– Pierwszy raz u nas? – zagaił Vogta, zerkając przez ramię.
– U nas? To znaczy?
– W Miasteczku.
Vogt już bywał w Miasteczku, ale niewiele pamiętał z wizyt, które miały miejsce na długo przed tym, nim wyjechał z kraju i stał się Joachimem Vogtem.
– Bywałem w różnych miasteczkach.
Roman zachichotał.
– Zabawna nazwa, nie? Miasteczko. Ale trafna, moim zdaniem. Ni to miasto, ni to wieś. Miasteczko pasuje jak ulał. Skąd pan przyjechał?
– Z daleka.
– Zmęczony podróżą?
– Nie tak łatwo mnie zmęczyć.
– Domyślam się. Kawał faceta z pana. Ze dwa metry jak nic.
– Jak nic.
– Ale wylewny to pan nie jest – stwierdził Roman tonem zdradzającym rozczarowanie. – W porządku. Nie moja rzecz. Ja tu tylko robię za szofera.
– Czyżby?
Roman już otwierał usta do odpowiedzi, ale Fritz powstrzymał go uniesieniem palca.
– Skup się, Roman – polecił. – I pozwól panu odpocząć.
Po obu stronach ulicy wznosiły się ponure kamienice, których brudne, okopcone ściany zdawały się pochłaniać światło równie ponurego dnia. Roman zręcznie poruszał się w miejskim labiryncie, kluczył między ciężarówkami i wozami. Vogt patrzył przez szybę na trotuary, którymi przelewała się struga bezbarwnych przechodniów. Na moment poczuł się zawiedziony. Wszędzie tak samo – pomyślał. Szary tłum, łypiące spode łba podkrążone oczy, nieufność, podejrzliwość granicząca z wrogością, zachowawczy dystans. Na placu pokrytym spękanym asfaltem paru zabiedzonych chłopaków uganiało się za piłką, przygarbiony łachmaniarz z wysiłkiem toczył wyładowaną rupieciami dwukółkę – pejzaż smutku i przygnębienia…
Opuścili zatłoczone centrum i wjechali na teren ciasno zabudowanej kolonii górniczej. Roman skręcił w bramę wiodącą na podwórze jednego z budynków i zaparkował za węgłem odrapanego gołębnika.
– Dalej pójdziemy pieszo – oznajmił i zerknął na Fritza.
Mężczyźni wysiedli z auta. Vogt rozprostował nogi i z zainteresowaniem rozejrzał się po okolicy. Uderzyła go martwota przestrzeni: wokół nie było żywej duszy, tylko gruchanie gołębi i odległe pianie koguta. Za ogrodzeniem z drutu ciągnęło się kamienne usypisko – szeroki, pozbawiony życia teren, kominy kopalni czerniące się w oddali i kontur wieżycy szybu, wyraźny na tle ołowianego nieba.
– Co to za miejsce?
– Bezpieczne.
Vogt zmierzył Fritza spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
– Dokąd nas przywiozłeś?
– Cierpliwości, Vogt.
– Jestem cierpliwy, ale na dostarczonych mi fotografiach okolice rezydencji Karla Urbisza prezentowały się zgoła inaczej.
– Nie przyjechaliśmy do rezydencji – uciął Fritz zamykający pochód.
Zapewne nieprzypadkowo – uznał Vogt. Szedł jak na szczudłach, starał się nie zabrudzić drogich trzewików, wypastowanych na wysoki połysk. Przez jakiś czas maszerowali wzdłuż płotu ścieżką wydeptaną w karłowatych zaroślach. Nieopodal pasła się koza. Uwiązana na postronku, wyskubywała żółtawe pozostałości tego, co do niedawna było trawą. Chuderlawe zwierzę zdawało się nie zwracać uwagi na przechodzących intruzów, czego nie można powiedzieć o kuropatwach – spłoszone, rozbiegły się na wszystkie strony z głośnym trip-trip-trip. Dróżka opadała po stromym zboczu na samo dno kotliny.
Mężczyźni omijali rozległe wądoły kałuż i zdradliwe zapadliska, aż dotarli w pobliże zrujnowanych zabudowań należących do terenu kopalni.
– Tędy – powiedział Roman i skierował się w stronę opuszczonej rudery służącej niegdyś za kotłownię. Powiódł ich środkiem szerokiego placu.
Vogt przestał zawracać sobie głowę butami. Lustrował otoczenie i próbował nie okazywać najmniejszych oznak narastającego zaniepokojenia. W załomach posępnego gruzowiska świszczał wiatr, co potęgowało poczucie osaczenia.
Wnętrze budynku, do którego weszli przez dziurę w ścianie, sprawiało jeszcze gorsze wrażenie. Zmurszała cegła, powykręcane barierki, rdzewiejący złom, wilgoć, brud i smród. Pod stopami chrzęściło szkło.
Vogt zadarł głowę. Na niewysokim balkonie wyrastającym ze ściany stał mężczyzna. Młodzian. Wsparty o barierkę, palił papierosa i z zaciekawieniem przyglądał się trójce przybyszów.
– Kurt Haman. – Fritz dokonał prezentacji na znaczną odległość. – Nasz gość specjalny: Joachim Vogt.
Haman ściągnął usta z niesmakiem.
– Całkiem zbędne wsparcie z zagranicy. Jak miło.
– Było miło, zanim mnie tu ściągnęliście – burknął Vogt, wciskając ręce do kieszeni spodni. – Mordujecie tu kogoś?
– Powiedzmy, że rozwiązujemy niewielki problem.
– W takich dziurach zwykle rozwiązuje się poważne problemy, więc albo nie potrafisz ocenić skali problemu, albo łżesz.
Twarz Hamana pociemniała z oburzenia. Pstryknął papierosem wypalonym do połowy, wypuścił z ust chmurę dymu, jednocześnie odepchnął się od barierki i zeskoczył z podestu. Podszedł do Vogta i stanął tak blisko, że niemal stykali się nosami.
– Wiesz, co spotyka ludzi, którzy zarzucają mi kłamstwo?
Vogt z trudem zniósł cuchnący tytoniem oddech Hamana.
– Oświeć mnie – mruknął. – W raportach na twój temat nie było o tym wzmianki. Sporo miejsca poświęcono za to wysokiemu poczuciu mitomanii.
Haman zacisnął szczęki z mocą, aż pod skórą zarysowały się kości żuchwy. Vogt spiorunował go stalowym spojrzeniem i wycedził, zniżając głos do szeptu:
– Zachowuj się, Haman, i wyjaśnij mi, z łaski swojej, po jakiego diabła kazałeś mnie tu sprowadzić. Być może lubisz babrać się w gównie. Ale czy ja ci wyglądam na kogoś, kto podziela tego typu upodobania? Spójrz na moje buty.
Ujął Hamana za łokieć, odciągnął na bok. Nie było w tym geście cienia kurtuazji, prędzej podlane irytacją zniecierpliwienie.
– Dowiem się, co planujesz?
– Coś taki nerwowy, Vogt?
– Masz minutę, Haman, potem stąd wyjdę, wrócę do miasta i skontaktuję się, z kim trzeba.
Niemiec stracił cierpliwość.
– Kim ty, do cholery, jesteś?! Ledwo się zjawiasz, a zachowujesz się, jakbyś pozjadał wszystkie rozumy!
Vogt bez słowa obrócił się na pięcie i ruszył przez podwórze. Fritz zastąpił mu drogę. Uniósł dłonie w pojednawczym geście.
– Jestem pewny, że możemy się dogadać – powiedział, nie kryjąc zdenerwowania. – Haman nie miał zamiaru cię obrazić.
Vogt spojrzał na zegarek.
– Zostało wam pół minuty, aby przekonać mnie, że powinienem zostać.
– Grupa lokalnych działaczy zalazła za skórę ludziom z Volksbundu – wyjaśnił Fritz. – To dawni powstańcy, gończe psy wojewody. Mają się za bezkarnych. Od jakiegoś czasu szantażują redaktora naszej gazety. Chcą, aby ujawnił tożsamość dziennikarza odpowiedzialnego za serię antypolskich artykułów. Nie przebierają w środkach. Są bezwzględni. Zagrozili spaleniem redakcji.
– Dlatego wy postanowiliście być bardziej bezwzględni.
– Haman postanowił. Chce dać Polakom nauczkę, pokazać, do czego jesteśmy zdolni, że nie warto z nami zadzierać.
Vogt prychnął Fritzowi w twarz.
– Haman jest głupi. Gówno wie o Polakach. Ludzi, o których mówisz, nie da się zastraszyć pokazem brutalnej siły. To ich tylko rozjuszy, przyniesie odwrotny skutek. Z Polakami trzeba inaczej. Jeszcze tego nie pojęliście?
– Powiedz to Hamanowi.
Vogt błysnął zębami w cierpkim uśmieszku.
– Żebyś wiedział, że tak zrobię.
Zastał Hamana w tym samym miejscu pod zmurszałą ścianą z cegieł.
– Vogt?
– Herr Oberleutnant Vogt. – Gość podsunął Hamanowi pod nos legitymację wyjętą z wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Nie wiem, kogo się spodziewałeś, ale po twojej reakcji wnoszę, że przełożeni bardzo nieprecyzyjnie przedstawili ci szczegóły mojego udziału w cyrku, który zupełnie bezpodstawnie nazywacie operacją.
Papiery Vogta zrobiły na Hamanie piorunujące wrażenie. Wciągnął powietrze i wyprężył się jak struna. Pewnie byłby strzelił obcasami, gdyby tylko pozwalało na to podłoże.
– Proszę wybaczyć, Herr Oberleutnant. Widzę, że zaszła jakaś katastrofalna pomyłka.
Vogt rozciągnął wargi w paskudnym uśmiechu.
– Ka-tas-tro-fal-na – przyznał, smakując każdą sylabę. – W rzeczy samej. Ale odłóżmy tę sprawę na bok. Fritz powiedział mi, w czym rzecz. Moim zdaniem, co nagle, to po diable. Na siłowe rozwiązania przyjdzie pora. Radziłbym bardziej stosować się do zaleceń Führera, niż polegać na własnych koncepcjach. Nie lepiej wystawić powstańcom jakiegoś pionka? To ich udobrucha i na jakiś czas będziecie mieli ich z głowy.
Haman w zamyśleniu skubał podbródek.
– Człowiek, który nimi dowodzi, nie jest głupi – powiedział. – Trudno przewidzieć, jak zareaguje, kiedy zorientuje się, że z niego zakpiliśmy.
– Nie martw się na zapas, Kurt.
– Trochę się pan spóźnił, Oberleutnant.
– Co masz na myśli?
– To, że zgarnęliśmy ich człowieka. – Haman spojrzał na Vogta z miną wystraszonej łasicy. – Uznałem, że nie mogę tego tak zostawić.
– Tak, czyli jak?
– Bezkarnie. – Haman, mimo że zaczynał wiercić się jak uczniak przyłapany na gorącym uczynku, wytrzymał pełne dezaprobaty spojrzenie oficera wyższego szarżą.
– Rozumiem, że to twoja całkowicie samodzielna inicjatywa.
– Tak jest.
– Uprowadziłeś Polaka.
– Tak jest.
– Zabierz mnie do niego.
– Tak jest.
Haman trzymał Polaka w podziemiach na tyłach zrujnowanej hali. Biedak dygotał z zimna; siedział na krześle w samych majtkach, z workiem zarzuconym na głowę.
– Zdejmijcie to z niego! – rozkazał Vogt, zaplatając ręce na piersi.
Jeńcem okazał się wystraszony dzieciak, który strzelał na boki oszalałym spojrzeniem. Z trudem łapał oddech.
– Chcesz powiedzieć, że ów groźny bandyta ma za sobą powstańczą przeszłość?
Haman skulił się jak pod ciosem.
– Nie w tym sensie, Herr Oberleutnant. Źle się wyraziłem.
– Widzę, że często ci się to przydarza. Jesteś durniem, Haman, co nie znaczy, że wszyscy są durniami. Pojąłem, w czym rzecz. Porwałeś człowieka. Co dalej?
Haman miał plan, cholernie dobry plan, choć równie szalony jak on sam. Vogt, chcąc nie chcąc, musiał to przyznać. Jeniec przyciśnięty do muru zadziwiająco prędko wyśpiewał informacje, które pozwoliły Hamanowi zaplanować dwutorowy odwet. Zamierzał podzielić swoich ludzi na dwie grupy: pierwsza miała pojmać dowódcę oddziału terroryzującego komórkę Volksbundu, zadanie drugiej polegało na „rozmówieniu się” z jego żoną.
W spojrzeniu Vogta pojawiła się stal.
– Ostrzegam cię. Odkręć to, póki czas. Porwałeś człowieka. Jeszcze ci mało?
– Tylko tyle ma pan do powiedzenia?
Vogt zmełł w ustach przekleństwo.
– Nie po to odwoływano mnie z centrali, żebym musiał użerać się z miejscowym watażką.
– Nie jestem miejscowym watażką.
– Mnie się widzi co innego, ale tę kwestię poruszę w obecności twoich przełożonych – powiedział, czując niemałą satysfakcję na widok blednącego Hamana. – Zapewniano mnie, że moimi podkomendnymi będą ludzie przywykli do bezwarunkowego wypełniania rozkazów. A tymczasem kogo widzę? Ideowców bujających w obłokach. Mamy do pogadania, panowie.
– Mamy robotę. – Haman nie pozwolił się zbić z tropu. – Przydałoby się nam pańskie doświadczenie.
Vogt ani myślał pakować się w kłopoty. Nie po to tu przyjechał.
– To twój cyrk, Haman. I twoje małpy. Radź sobie sam.
Haman przełknął gorzką pigułkę.
– Trudno – mruknął. – W takim razie ja i Roman zajmiemy się dowódcą, natomiast Fritz złoży wizytę… – Podrapał się po głowie, gdy szukał w pamięci brakującego nazwiska. Zirytowany, ujął więźnia za podbródek i wykręcił ku sobie.
– Nazwisko twojego dowódcy. Przypomnij mi je!
Chłopak kilkakrotnie poruszył obolałą szczęką i oblizał spękane wargi.
– Kłosek – burknął. – Teofil Kłosek.
Na twarzy Vogta nie drgnął nawet najmniejszy mięsień, co innego serce, które zatrzymało się na niepokojąco długą chwilę, a następnie podjechało do gardła i runęło jak uszkodzona winda. Byłby się zachwiał, co z pewnością nie uszłoby uwadze Hamana. Pochylił głowę i zdecydowanym krokiem opuścił ponurą celę, głuchy na protesty Fritza.
– Dość tego, Kurt! – Zagniewany głos niósł się echem po korytarzu. – Za bardzo się rozpędzasz.
– O co ci chodzi?
– Ściągniesz na nas kłopoty.
Dalsza część sprzeczki utonęła w gwarze wyraźnie zbliżającego się pojazdu. Vogt wychylił głowę przez dziurę w ścianie. Ujrzał nadjeżdżającą ciężarówkę. Nogi miał jak z waty, a plecy – mokre od potu. Teofil Kłosek? Niemożliwe! To musiał być zbieg okoliczności. Oddalając się z pośpiechem z feralnego miejsca, walczył z pokusą pozacierania za sobą wszelkich śladów. Nie mógł zdezerterować. Nie w takiej chwili. Haman okazał się irytujący, a jego samowola narażała na szwank powodzenie operacji, ale gdyby udało się ugasić pożar, Vogt mógłby założyć Niemcom kaganiec i nauczyć ich moresu.
Truchtał zboczem hałdy, aż dotarł w pobliże zaparkowanego adlera. Przysiadł na jego masce. Nie czekał długo. Fritz wyłonił się zza gołębnika, tuż za nim podążał Roman. Obaj zziajani, otwartymi ustami ciężko chwytali powietrze.
– Co ci odbiło, Vogt?
– Szkoda waszej fatygi. Żądam, abyście mnie natychmiast odwieźli na dworzec.
– Przestań! Sam mówiłeś, żeby nie martwić się na zapas. O co te pretensje?
– Pomyśl, kim trzeba być, żeby zadzierać z Polakami!
– Zdaje się, że już wałkowaliśmy tę kwestię.
Vogt uśmiechnął się. Jego uśmiech był skąpy i lodowaty.
– Widocznie za mało – stwierdził. – Mam wam przypomnieć, co jest naszym zadaniem? Wy chyba nie macie pojęcia, na czym polega konspiracja! Poprzewracało się wam w głowach. Zdajecie sobie sprawę, że dążycie do otwartego konfliktu na międzynarodową skalę?
– Zrozum, Vogt! – Fritz nieco spuścił z tonu. – Plan wydaje się całkiem, całkiem. Chodzi o to, żeby trochę tych polaczków utemperować, rozumiesz?
– Uprowadziliście chłopaka, a teraz nastajecie na życie kolejnych ludzi. Ty to nazywasz planem?
– Vogt…
– Mówię do ciebie, Fritz!
Fritz skulił się w sobie. Rzadki widok, jeśli wziąć pod uwagę, że wzrostem niewiele ustępował Vogtowi. Co się zaś tyczy Romana, trzymał gębę na kłódkę.
– Co radzisz?
– Gdzie Haman?
– On nie odpuści, jeśli o to ci chodzi.
– Chcę wiedzieć, co zamierza.
Fritz wzruszył ramionami i zaczął mówić. Z jego krótkiej relacji wynikało, że Haman postanowił trzymać się planu. Odjechał ciężarówką, zabrał ze sobą jeńca. Kierowcą okazał się niejaki Franke, zaufany człowiek Karla Urbisza.
Vogt udał, że bije się z myślami.
– Znacie adres tego Kłoska?
Fritz potwierdził skinieniem głowy.
– W takim razie nie traćmy czasu.