29,90 zł
Wspomnienia polskie należą do mniej znanych utworów Witolda Gombrowicza. Ogłoszone zostały dopiero po śmierci pisarza, utrzymane są w formie swobodnej, pełnej anegdot i dygresji gawędy o czasach przedwojennych, o życiu artystycznym Warszawy i spotykanych ludziach. Książka posiada walor duchowej autobiografii pisarza i jest najważniejsza dla zrozumienia innych jego dzieł.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 456
PosłowieJerzy Franczak Podwójny autoportret
„Urodziłem się i wychowałem w domu pełnym zacności” – to ironiczne zdanie, rozpoczynające jedno z moich opowiadań, mianowicie Pamiętnik Stefana Czarnieckiego, może też stanowić początek niniejszych wspomnień. Rzeczywiście byłem maminsynkiem tak zwanej „zacnej” rodziny – ale tutaj słowo „zacna” należy użyć bez ironii, gdyż był to dom ludzi raczej dobrotliwych i mających swoje pryncypia.
Ojciec mój był właścicielem niewielkiego majątku w Sandomierskim oraz pracował w przemyśle, za czasów mego dorastania był prezesem Centrali Złomu i członkiem kilku rad nadzorczych i zarządów, co zapewniało mu dochód znacznie większy niż z owych maleńkich Małoszyc. Moja matka była córką Ignacego Kotkowskiego, obywatela ziemskiego w Sandomierskim. Ojciec mój pochodził z Litwy – dziadkowi memu, Onufremu, rząd rosyjski skonfiskował dobra w 1863-im i to skłoniło dziadka do przeniesienia się do Królestwa, gdzie za resztkę uratowanych pieniędzy kupił wieś Jakubowice, a potem drugą, Małoszyce – gdzie ja się urodziłem.
My, Gombrowicze, uważaliśmy się zawsze jako „nieco lepiej” w proporcji do ziemiaństwa sandomierskiego, a to z powodu zwłaszcza rozmaitych pokrewieństw, które nam pozostały z litewskich czasów, a także dlatego, że litewska szlachta, bogatsza i od wieków osiadła na swoich majątkach, mogła poszczycić się lepszą tradycją, ściślejszą historią i znaczniejszymi urzędami. Nie jestem jednak pewny, czy sandomierska szlachta podzielała ten punkt widzenia. Ja byłem najmłodszy. Najstarszy był Janusz, potem szedł Jerzy, moja siostra Irena starsza ode mnie o dwa lata.
Moje życie w Polsce było spokojne i mierne; mało ludzi wybitnych znałem i mało doświadczyłem przygód. Ale chciałbym pokazać – choć nie wiem, czy to komu na co się przyda – w jaki sposób to życie mnie urobiło, mnie i moją literaturę. Naturalnie będą to zeznania bardzo niepełne, nieraz zatrzymujące się na samej powierzchni zdarzeń, bo nie tu miejsce na bardziej wyczerpujące analizy i brutalniejsze wywnętrznienia; ale przecież myślę, że i ta złagodzona biografia zdoła rzucić promyczek światła na rzeczywistość polską z tego okresu. Byłoby też niezłe gdybym przy sposobności mógł przekazać słuchaczowi, jak dziś widzę tamtą Polskę – z perspektywy dwudziestoletniego pobytu za granicą, z perspektywy Zachodu, z perspektywy amerykańskiej.
Chyba tylko niewielu ludziom w kraju jestem znany z gruntownej lektury moich – trudnych dosyć i ekscentrycznych – utworów. Więcej jest takich co o mnie zasłyszeli i dla tych jestem przede wszystkim autorem „gęby” i „pupy” – pod znakiem tych dwóch potężnych mitów wszedłem do piśmiennictwa polskiego. Ale cóż to znaczy „zrobić komuś gębę” lub „przyprawić pupę”? „Zrobić gębę” to – opatrzyć człowieka inną twarzą niż jego własna, zniekształcić go... gdy, na przykład, człowieka niegłupiego traktuję jak głupca, a dobremu podsuwam intencje zbrodnicze, wówczas robię im gębę. A przyprawienie pupy jest właściwie identyczną operacją, z tą tylko różnicą, że tu idzie o traktowanie dorosłego, jak dziecka, o udziecinnienie. Otóż jak widzicie, obie te metafory są związane z aktem deformacji, której człowiek dopuszcza się na człowieku. I jeśli w naszej literaturze zająłem pewne odrębne miejsce to chyba przede wszystkim dlatego, że uwydatniłem niesłychane znaczenie formy w życiu, tyleż społecznym, co osobistym człowieka. „Człowiek człowieka stwarza” – to był mój punkt wyjściowy w psychologii. Sądzę też, że ta moja wrażliwość na formę od najwcześniejszego dzieciństwa pozwoliła mi osiągnąć potem własny styl pisarski i stworzyć gatunek, który dziś powoli zdobywa sobie obywatelstwo na szerokim świecie.
Skąd jednak wzięła mi się ta wrażliwość na formę ludzką, to jest na sposób bycia człowieka? Kiedyś, przed wojną, znakomity artysta polski, Bruno Schulz, w odczycie o mojej powieści Ferdydurke powiedział, że taka książka nie została wymyślona, że musiała ona być owocem wielu i ciężkich osobistych przeżyć. Schulz się nie mylił. Na swój sposób sporo się wycierpiałem, już w samym zaraniu mojej egzystencji, i o tych to mękach formowania się polskiego na razie pomówimy, aby potem zatrącić o inne tematy.
Zacznę od tego, że mój dom rodzinny był – wbrew pozorom – jednym wielkim dysonansem, rozdzierającym stale moje dziecięce uszy. Wiele na to składało się przyczyn, a jedną z główniejszych była niezgodność temperamentu i charakteru pomiędzy moją matką a moim ojcem.
Ojciec – piękny mężczyzna, elegancki, „rasowy” jak to się wówczas podkreślało – miał opinię człowieka poważnego, odpowiedzialnego i uczciwego. Kontrast pomiędzy jego poprawnym i godnym zachowaniem a pewnymi dziwactwami nas, synów, niejednemu nasuwał refleksje w rodzaju: „co by na to powiedział ojciec pański” albo, „jaka szkoda że nie wdali się w starego Gombrowicza”. Doskonały wygląd w połączeniu z umysłem ani specjalnie głębokim, ani o zbyt rozległych zainteresowaniach, ale sprawnie działającym, zapewniały ojcu te stanowiska raczej reprezentacyjne w rozmaitych radach i zarządach.
Moja matka, natomiast, odznaczała się niezwykle żywym usposobieniem i bujną wyobraźnią. Nerwowa. Egzaltowana. Niekonsekwentna. Nie umiejąca się kontrolować. Naiwna i, co gorzej, mająca o sobie jak najbardziej pomylone wyobrażenie. Ojciec nieraz ulegał jej bystrości i inteligencji, ale częściej znosił w milczeniu jej egzaltacje, z którymi rzeczywiście trudno było dać sobie rady.
Nie chciałbym za długo rozwodzić się o najbliższej rodzinie. Powiem, że – moim zdaniem – to matka wniosła w nasz dom tę głęboką rozterkę formalną, na której wyrosłem. Nie winię jej o to, gdyż miała naturę szlachetną i najlepsze intencje, a też niezmiernie była do nas przywiązana – ale mówiąc doskonale po francusku, posiadając rozmaite wiadomości, które stanowiły edukację panny ze sfery ziemiańskiej, posiadając też niewzruszone zasady moralne, pozbawiona była tego co tyle pewności siebie, naturalności i prostoty przysparza zwykłej dziewce od krów – była nie sprawdzona przez życie. Nigdy naprawdę nie zetknęła się z życiem. Oto co odbierało jej autorytet w naszych oczach i co sprawiało, że poruszała się w próżni.
W tej próżni nie wiedziała już kim jest właściwie, i zbudowała sobie osobowość zgoła fantastyczną. – Ileż pracy włożyłam w ten ogród! – mówiła oprowadzając gości po ogrodzie małoszyckim, ale my wiedzieliśmy, że to dzieło ogrodnika. – Trochę to dziwne, przyznaję, ale mam słabość do filozofii, do ścisłego myślenia, lubię poczytać sobie Spencera – mówiła w najlepszej wierze, ale my wiedzieliśmy, że tomy Spencera pozostały nie rozcięte. – Napracowałam się ciężko wychowując dzieci – ale nam było wiadomo, że główny ciężar tej pracy spadł na guwernantki.
Tak to widziała siebie jako „kobietę pracy i zasad”, „spełniającą obowiązki”, „systematyczną, ścisłą, umiejącą zarządzać i organizować” gdy w rzeczywistości była przeciwieństwem tego wszystkiego – fantastyczna, niezaradna, niezdolna do systematycznego wysiłku i przyzwyczajona do rozmaitych ułatwień, których dostarcza pieniądz. Bynajmniej nie robię mojej matce zarzutu, że była taka jaka była. Miała też świetne zalety, choć w innym gatunku – dobroć, szlachetność, prawość, inteligencję – a jej słabości były trochę następstwem jej nerwów, a trochę wynikiem sztucznego życia i nie mniej sztucznego wychowania.
Ale to, że nie chciała być tym czym była, przyznać się do siebie, zemściło się na niej – gdyż my, synowie, rozpoczęliśmy z nią wojnę. Drażniła nas. Prowokowała. I od tego chyba zaczęły się moje bolesne przygody z rozmaitymi spaczeniami polskiej formy, które działały na mnie jak łechtanie: człowiek śmieje się do rozpuku, ale przyjemne to nie jest.
♦
Wojna, jaką ja i moi starsi bracia toczyliśmy z moją matką, polegała przede wszystkim na systematycznym przeczeniu – cokolwiek by powiedziała. Wystarczyło aby matka zauważyła mimochodem, że deszcz pada, a mnie siła przemożna zmuszała natychmiast do stwierdzenia z wystudiowanym zdziwieniem, jakbym usłyszał największy absurd: – Jakżeż! Przecież słońce świeci!
Myślę, że to wczesne ćwiczenie się w oczywistym kłamstwie i w jawnej niedorzeczności znakomicie przydało mi się w późniejszych latach, gdy przystąpiłem do pisania mych tworów.
Ale, zważywszy że było nas trzech – moja siostra nie brała udziału w tym sporcie – dom nasz zaczął powoli przypominać dom wariatów i tylko surowość i powaga ojca chroniła od zupełnej katastrofy. Nieustanna, oszalała polemika z matką dotyczyła wszystkich możliwych spraw: filozoficznych, moralnych, religijnych, społecznych, rodzinnych, towarzyskich. Jeśli matka kogoś pochwaliła, to my musieliśmy ganić. Jeśli coś jej się spodobało, my nie spoczęliśmy póki nie znaleźliśmy dziur w całym. Jej niesłychana naiwność sprawiała, iż zawsze na nowo dawała się wciągać w te niesamowite dyskusje – co nas, oczywiście, za każdym razem bardziej radowało. Zabawa! Te igraszki pozwalały nam zapomnieć o głębszych, bardziej dramatycznych zadrażnieniach, kryjących się na spodzie, i bardzo ułatwiały obcowanie z matką. Stąd zapewne wziął mi się, w późniejszej mojej twórczości kult zabawy i zrozumienie dla jej ogromnego znaczenia w kulturze.
Wówczas tej zabawie przewodził mój brat, Jerzy, – natura artystyczna, urodzony komik i kpiarz, obdarzony dużym poczuciem efektu i z ogromną inwencją w zakresie rozmaitych powiedzonek – niektórymi z nich do dziś się posługuję popełniając nędzny plagiat. Byłem wtedy całkowicie pod jego wpływem. Polemika z matką wymagała także wysuwania problemów specjalnie prowokujących, celem wywołania dyskusji – w szczególności temat rozwodów nadawał się do tego, gdyż matka była gorliwą katoliczką i osobą tak zwanych „zasad”.
– Nowy rozwód w rodzinie! – anonsował rozgłośnie Jerzy już z przedpokoju, na co ja odpowiadałem z głębi domu:
– Co?! Nowy rozwód w rodzinie! Nie może być!
– Wyobraź sobie – krzyczał Jerzy przez cztery pokoje – spotkałem w tramwaju ciotkę Różę, która przysięgała że Ela rozchodzi się ze swoim trzecim mężem!
– Nie, nie wierzę! – krzyczałem patetycznie aby wywabić matkę z sypialnego. I rozpoczynała się dyskusja, w której podtrzymywaliśmy tezę, że rozwody są doskonałym wynalazkiem, gdyż „dzieci uzyskują podwójną ilość rodziców” oraz „doskonale się czują mając do wyboru dwa domy, zamiast jednego”.
Przypominam sobie też dyskusję na temat, czy pewna nasza kuzynka dobrze robi zasiadając do brydża ze swoimi trzema eks-mężami. My twierdziliśmy że to dowód wysokiej kultury.
Jak widzicie była to wcale niezła szkoła dialektyki, która w podziw wprawiała naszą służącą, Anielę. – Co też ci panowie z naszą panią wyprawiają! Nie będę naturalnie bronił słuszności naszych poglądów, ale takie kpinki z zasad, może zanadto sztywnych, też nie były całkiem niezdrowe. Matka brała udział w życiu społecznym, była czas jakiś przewodniczącą Stowarzyszenia Ziemianek, instytucji nader świętobliwej, ale nacechowanej nieuleczalną górnolotnością stylu. My, naturalnie z dziką rozkoszą, sprowadzaliśmy te wzloty z nieba na ziemię, a ja nawet podsłuchiwałem za drzwiami te sesje aby zdobyć materiał do satyry. Ale to wszystko nie ograniczało się do zabawy. W głębi coraz silniej gryzło nas podejrzenie, że i my nie jesteśmy wolni od tej choroby „nierzeczywistości”, którą zwalczaliśmy w matce – tak, albowiem zaczynaliśmy wyczuwać, jeśli nie rozumieć, że i my, podobnie jak ona, jesteśmy nie sprawdzeni przez życie i bez istotniejszego z nim kontaktu.
Dotykam tutaj jednej z najdotkliwszych moich bolączek, która bardzo duży wywarła wpływ na mój rozwój. I nie wątpię, że na tę chorobę cierpiała w Polsce cała tak zwana klasa wyższa, z wyjątkiem tylko ostro pracujących zawodowców, jak lekarze, czy inżynierowie, których codzienny wysiłek stykał z rzeczywistością. Ale ziemiaństwo, ale zamożna burżuazja, ale spora część intelektualistów to były osoby egzystujące życiem ułatwionym, nie znające istotnej walki ani o byt, ani o jego wartości. Jakże charakterystyczne, że mój ojciec, na przykład, tylko bardzo z rzadka i jakby przypadkiem zdawał sobie sprawę z anormalności swojej sytuacji społecznej, podczas gdy my, następne pokolenie, widzieliśmy to już o ileż ostrzej... o ileż wyraźniej... Dla mojego ojca lokaj to była rzecz jak najbardziej naturalna i rozumiejąca się sama przez się, a nawet potem gdy, demokratyzując się, zjechaliśmy z lokaja na służącą, pozwalał się obsługiwać jak gdyby to leżało w przyrodzonym porządku świata. Ojciec był jeszcze panem w sposób naturalny, z całą swobodą, i muszę przyznać, że prości ludzie chwytali tę jego naturalność instynktem i o wiele chętniej krzątali się wokół niego niż wokół nas – panów już kurczowych, usiłujących nadrabiać miną.
Matka także przyjmowała pańskość jako coś doskonale naturalnego. Moi rodzice należeli do pokolenia, które prawie nie doświadczało, w sensie społecznym, tego co Hegel nazywał „złą świadomością”. Uważali, że każdy powinien żyć na tym szczeblu na jakim los go usadowił, wypełniając obowiązki które na niego spadały z tytułu przynależności do danego środowiska. Panowie powinni być dobrymi panami, a służba dobrą służbą – oto cała filozofia. Reszta to były mrzonki, wymyślone przez teoretyków.
Za to nam, młodemu pokoleniu, sprawy te wcześnie poczęły dawać się we znaki. Ale w owej wczesnej młodości mojej – od jakichś 14 do 18 lat – mniej byłem wrażliwy na aspekt moralny zagadnienia, a więcej odczuwałem związane z tą nierównością osobiste upokorzenia. Póki siedziałem w Warszawie wszystko było mniej więcej znośne. Ale gdy na wakacje wyruszałem na wieś, rozpoczynał się dramat.
Byłem w przyjaźni z rozmaitymi mymi rówieśnikami, synami chłopów i fornali. To stąd się wzięło, że kiedy jeszcze byłem dziesięcioletnim brzdącem Janusz zorganizował mi „gwardię” to jest oddział wiejskich chłopaków, którym komenderowałem. Naturalnie już wtedy przechodziłem okropne męki, gdy podczas odbywania musztry matka czy też guwernantka krzyczały z dala abym nie przemoczył sobie nóg i „czy ci nie chłodno?” W bezsilnej wściekłości, niemej i udręczonej, przyjmowałem ten bezwstyd babski, tak cyniczny, tak nie zdający sobie sprawy ze szkody jaką mi wyrządza. Sytuacja moja była przedziwna. Teoretycznie byłem wodzem, paniczem, istotą wyższą, powołaną do rozkazywania – w praktyce wszystkie atrybuty mej pańskości, jak buty, kurtka, szalik, guwernantka i, o zgrozo, kalosze, strącały mnie na dno upokorzenia i z ukradkowym, skrzętnie zamaskowanym, podziwem spoglądałem na bose nogi i zgrzebne koszuliny mych podwładnych. To niezmiernie silne przeżycie pozostało mi na zawsze i w późniejszym wieku wypowiedziało się w sztuce – jako satyra na pańskość, na wyższość, na dojrzałość.
Oto już wtedy, w wieku lat dziesięciu mniej więcej, odkryłem coś ohydnego: mianowicie, że my „państwo” jesteśmy zjawiskiem zupełnie groteskowym i niedorzecznym, głupim, boleśnie komicznym i nawet wstrętnym... Tak właśnie! Niewiele mnie obchodziło, czy jesteśmy wyzyskiwaczami ludu i jaka jest nasza moralność, natomiast przerażało mnie, że tak idiotycznie wyglądamy na tle prostych ludzi. Z tego kompleksu wyleczyła mnie dopiero Ameryka.
♦
Kiedy miałem lat jedenaście – było to w roku 1915-tym – nastąpiła wielka zmiana w moim życiu, rodzice oddali mnie do szkoły. Ta szkoła – gimnazjum filologiczne im. św. Stanisława Kostki – mieściło się wówczas dość obskurnie na którymś tam piętrze któregoś tam podwórka kamienicy przy ul. Brackiej, ale wkrótce miało przenieść się do przestronnego budynku na rogu Traugutta i Krakowskiego Przedmieścia.
Byłem przerażony. Grała we mnie nie tylko moja wrażliwość, ale i wiejska nieśmiałość, nieotrzaskanie się z ludźmi, właściwe synom domów ziemiańskich. I pierwsze lata były bolesne – wstąpiłem do drugiej klasy, więc byłem jednym z najmłodszych, a że temperament miałem niespokojny i przekorny więc wprędce stałem się ofiarą wszystkich korkociągów, nożyc pojedynczych i podwójnych, nelsonów oraz zwykłych kuksów i kopniaków. Przypominam sobie ze specjalnym rozrzewnieniem dwie tortury – jedna polegała na przesuwaniu grzbietu ręki po włosach jakimś diabelskim sposobem wydzierającym, zdawało się, uwłosienie – druga nie była tak bolesna, ale za to nie można było od niej się opędzić, zasadzała się na podbijaniu nogi „bocznym, na płask”.
Mnie zaraz dopadło kilku okropnych drabów, którzy stali się moimi dręczycielami. I co rano, idąc do szkoły z pracowicie wypchaną teczką, wiedziałem że zanim ją rozpakuję doskoczy do mnie Braksal żeby mi założyć wierciela, a Wasiński zada mi „pod pomadę”.
Mimo to nie stoczyłem się do rzędu oferm – zacząłem szukać sprzymierzeńców i zabrałem się do organizowania zaczepno-odpornego bloku, co tym łatwiej mi przyszło, że w następnym roku wstąpił do szkoły Kazio Baliński, mój serdeczny przyjaciel, syn Ignacego Balińskiego, senatora i prezesa Rady Miejskiej, a brat młodszy poety Stanisława. Z Kaziem i Zazą Balińskimi, a też z Antosiem Wasiutyńskim pobieraliśmy poprzednio lekcje prywatne od nauczycielki, pani Kiersnowskiej. Gdy więc odnaleźliśmy się w szkole z Kaziem i Antosiem, od razu uformowaliśmy przymierze do którego przystąpił potem Tadzio Kępiński, najbardziej zaprzyjaźniony z Balińskim. Ale zanim to się stało, zanim nieco zadomowiłem się w tej nieszczęsnej budzie i poznałem jej sposoby i sposobiki, przeszedłem przez wielkie męczarnie którym towarzyszył dziki chichot oprawców.
W tych pierwszych latach marzyłem, żeby podrosnąć, żeby dostać się do klas wyższych, które wydawały się niebiańską oazą cywilizacji w porównaniu z piekłem rozwrzeszczanym, rozbieganym, doskakującym, odskakującym, w stanie nieustannego wrzenia, bez jednej chwili spokoju – a do tego brud, brzydota tych miniastych szczeniaków. Age ingrat – wiek niewdzięczny – tak to nazywa się po francusku. Jednym z najdziwniejszych odkryć, jakich dokonałem w moich późniejszych podróżach na Zachód, było iż ów wiek niewdzięczny przejawiał się w Niemczech, czy na przykład we Włoszech, o wiele słabiej, tamci chłopcy byli o ileż mniej pokraczni... a kiedy znalazłem się w Argentynie okazało się, że tu prawie nie ma wieku niewdzięcznego. Elegancja, wdzięk, poprawność takiego brzdąca argentyńskiego, życzliwie uśmiechniętego i ładnego, jego wyczucie formy jest naprawdę godne zazdrości.
Gdybym zajrzał do Polski na parę miesięcy, jak miałem zamiar jeszcze w roku zeszłym, to przede wszystkim dokonałbym inspekcji brzdąców aby stwierdzić, czy nastąpiła poprawa od czasów mojego dzieciństwa i byłoby to dla mnie bardziej miarodajne w ocenie postępów kultury polskiej niż cała produkcja literacka i naukowa w ciągu czterdziestu lat. Naturalnie nie należy sądzić, że ja, gorsząc się już wtedy mymi pokracznymi koleżkami, sam byłem rodzajem małego Petroniusza, nie znającego co to krosty, brudne uszy i brudne paznokcie. Na odwrót raczej, niezależnie od tych przypadłości, byłem dodatkowo dotknięty rozmaitymi innymi... były to na ogół pozy, maniery, przemądrzałości, zblazowania, pretensjonalny estetyzm, owoc, słowem, nadmiaru wyobraźni a po trosze i atmosfery domowej. Dziś łatwo mi się o tym mówi, ale wtedy było to naprawdę straszne i ja naprawdę cierpiałem – w tym otoczeniu, zapamiętałym w brzydocie, i sam będąc nie lepszy!
To gimnazjum imienia św. Stanisława Kostki było bardzo arystokratyczne. Roiło się od Radziwiłłów, Potockich, Tyszkiewiczów, Platerów, ale nie brakowało też chłopców z niższych klas społecznych. Lepszy wygląd tych „karmazynów”, jak ich nazywał kolega Adamski, oraz ich pewna elegancja od razu wpadły mi w oko – nawet wśród nas, szczeniaków, wyróżniali się czymś bardziej europejskim a nawet nie byli pozbawieni wykwintu. Arystokracja trzymała się na ogół razem i dopuszczała do swego grona co najwyżej niektórych szczęśliwców, spowinowaconych lub nie, ale w każdym razie z rodzin należących do tak zwanego towarzystwa. Odbywało się to z zadziwiającą w tak młodym wieku precyzją, drogą jakiejś selekcji naturalnej, chyba nieświadomie – ale niezłomność, nieustępliwość owego tabu arystokratycznego na tle rozwydrzonej i wrzaskliwej naszej anarchii stała się dla mnie objawieniem niepisanego prawa – z tych co tym bardziej dają się we znaki im mniej się je proklamuje. Kazio Baliński, który miał babkę hrabiankę (nie z najlepszych) a prababkę księżniczkę, poza tym ojca senatora, należał do wybrańców, którzy ewentualnie mogli być dopuszczeni; ja, mając kilka ciotek hrabin, też od biedy mógłbym „zadawać się” z Bisiem Tyszkiewiczem czy też Władkiem Potockim i towarzyszyć im, gdyśmy wracali ze szkoły do domu. Ale ani Kazio, ani ja nie zrobiliśmy w tym kierunku żadnego wysiłku. We mnie chyba już wtedy zaznaczyła się niemożność – która tyle szkody wyrządziła mi w późniejszym życiu – obcowania z osobami wyżej postawionymi. Nie było to następstwem kompleksu niższości – pochodziło raczej z tego, że już wtedy miałem pewien własny sposób bycia i dobrze się czułem tylko z tymi, którym mogłem tę formę narzucić. A arystokracja miała własny genre, tak określony a zarazem banalny i nieosobisty, że nie dawałem rady – tutaj musiałem się podporządkować.
Przypomnę teraz poprzednie moje zwierzenia – czy pamiętacie? – o chłopakach wiejskich, o tej mojej gwardii przybocznej, której przewodziłem, podziwiając ją skrycie za to, że chodziła boso i nie używała kaloszy. Już w owym czasie zarysowały się przede mną dwa rodzaje piękności, mnie dostępnej, to jest mego chłopięcego dotyczącej wieku. Jedna – ta prosta, bosa, naturalna, druga – tych chłopców z najlepszych rodzin w kraju, niewątpliwie rasowych, już w zaraniu lat obdarzonych elegancją i nawet dystynkcją, stanowiących zamknięty klan. Co wybrać? Nie była to łatwa sprawa, gdyż natura moja, natura artysty, była jednak gdzieś na dnie instynktownie arystokratyczna – nie zapominajcie, że artysta ma instynktowne wyczucie hierarchii, wyższości, wykwintu, że sztuka polega na bezwzględnym segregowaniu wartości i wybieraniu tego, co wyższe i lepsze, a odrzucaniu i to pogardliwym tego co pospolite i byle jakie.
Nie byłoby więc dziwne gdybym wybrał Potockich i Radziwiłłów, tak jak wybrał ich Szopen, albo Proust, albo Balzac. Ale, z drugiej strony, już wtedy dostrzegałem pewne drobne obrzydliwości... tak, pewne drobne obrzydliwości... tej arystokracji, które mnie, w moich latach czternastu, dawały do myślenia...
Na przykład... dłubanie w nosie. Tak, dłubanie w nosie. Zauważyłem, że arystokracja chętnie ten sport uprawia. Zauważyłem też, że dłubanie w nosie moich chłopaków wiejskich było jakieś niewinne i nie rażące – podczas gdy ta sama funkcja dokonywana ręką Potockich czy Wielopolskich stawała się okropnie nieprzyjemna i odstręczająca.
To potężne odkrycie jęło skłaniać mnie ku lewicy. Ale jednocześnie fala snobizmu owładnęła mną i zakłóciła na długi czas mój rozwój.
♦
W tych latach wojna światowa wzbudziła we mnie nieuleczalną tęsknotę do Zachodu.
Wspominam o tym, gdyż to chyba bardzo polskie – i dziś tak żywe, jak wtedy... Jedną z najbliższych przyjaciółek mojej matki była profesorowa Mikułowska-Pomorska, której mąż był zwolennikiem państw centralnych i zajmował stanowisko ministra w rządzie Rady Regencyjnej. Pod ich wpływem, moja matka też przejawiała lekkie skłonności pro-niemieckie, co oczywiście wystarczało abyśmy – moi bracia i ja – zadeklarowali się z pasją po stronie koalicji.
Studiowałem z napięciem zmiany frontu i zaznaczałem na mapie ołówkiem każdą zdobytą wioskę gdzieś tam, w pobliżu Reims czy Amiens, z uroczystą miną – jak gdyby od tego miało zależeć wygranie wojny. Za tym frontem zaczynała się dla mnie Europa, Rosjanie i Niemcy to było jakieś drugorzędne istnienie, śmieszne, barbarzyńskie, oddzielające od tamtego – od cywilizacji. Przeczuwałem, wiedziałem, że tam jest mój świat, moja ojczyzna, moje przeznaczenie. Kiedy w roku 1918 pękła ta zapora i Zachód zaczął przeciekać, z początku kroplami, było to dla mnie równie ważne co odzyskanie niepodległości. Byłem w tłumie, witającym Paderewskiego, jadłem czekoladę „zachodnią” przywiezioną przez Amerykan, przyjaciół Janka Balińskiego, oglądałem mundury hallerczyków, widziałem z daleka samochód ambasady francuskiej...
W owym czasie miałem z moim bratem starszym następujący dialog, na wsi, w Małoszycach.
– Dobrze byłoby zrobić jaki chodnik, żeby nie topić się w błocie idąc na gumno albo do stajni.
– Zawracanie głowy!
– Dlaczego?
– A bo błoto jest błoto! Zrobię chodnik, to za trzy dni rozwalą. A błota nie rozwalisz. Błoto jest błoto!
– Błoto jest błoto u nas! Gdzie indziej nie! Dają sobie z nim radę. Tylko u nas błoto to takie błoto że już z tego błota...
– Głupiś! Mrzonki! Trzeba myśleć realnie. U nas są inne warunki.
Inne warunki! Europa to dla mnie przede wszystkim były inne warunki. Tam nie obowiązywał ten okropny realizm, charakterystyczny dla całego Wschodu, którego tyle się nasłuchałem od rozmaitych wujów i nie wujów, realizm straszliwie uległy wobec natury, wypełniony przekonaniem, że naprawdę świństwo jest obowiązujące i nie dasz rady, musisz się w nim topić. Ja Francję i Anglię wyobrażałem sobie właśnie jakoś tak: jakby tam wyłaziło się z błota i odnajdywało twardy grunt pod stopami, wracała pewność i swoboda ruchów.
Później, w Ameryce, spotkałem się z taką samą dręczącą nostalgią za Europą – ludzie, którzy, wiedząc że nigdy nie będzie ich stać na przeskoczenie Atlantyku, kupowali sobie coś europejskiego... porcelanę, mapkę Paryża lub Rzymu... i przechowywali to jak świętość. Znałem i takich co lepiej z tych mapek posiedli topografię Paryża niż rodowity paryżanin.
Jakiż wspaniały był ten rok 1918-ty! Byłem jeszcze za młody aby pojąć całą piękność finału pierwszej wojny światowej – o ileż bardziej napiętego poezją od zakończenia drugiej wojny. Było to jakieś wzruszające budzenie się do nowego życia, pełne obietnic, druzgotanie tronów monarszych i sztywnych kołnierzyków, wąsów i przesądów „honorowych”, wolność ciała mieszająca się z wolnością ducha, pogrom tużurków, lakierek, wielkie rozprężanie się młodzieży witającej swój czas, wielki wiatr swobody gdy kolana kobiece ukazywały się spod spódnic... Nie upijałem się tym jak starsi ode mnie o kilka lat poeci z grupy Picadora, późniejsi Skamandryci, którzy już przygotowywali swój start, ale przecież czułem elektryczność w powietrzu. Europa! To słowo podniecało nie mniej niż słowo Polska. Europa skrwawiona ale już błyszcząca, wschodząca jak księżyc nad do niedawna „prywislanskim” krajem, nad naszą gubernią.
Nie sformułowałem tego jasno, ale czułem, że zarysowuje się w dali jakaś możliwość wyzwolenia się z brzydot polskich, które mnie męczyły.
Popołudnia spędzałem wówczas u Balińskich – których dom był, jak to się mówiło, „światły”, „kulturalny”, obfitujący w liczne kontakty z Paryżem, Londynem, nieobcy też literaturze i sztuce. Nie miałem naturalnie dostępu do uroczystych śniadań, jakimi prezes Ignacy podejmował nuncjusza i inne osoby z korpusu dyplomatycznego, ale Staś Baliński raczył od czasu do czasu wtajemniczać nas, Kazia, Zazę i mnie, smarkaczy, w poczynania poetów Pikadora i Skamandra, którzy rozpoczynali swoją poetycką ofensywę. To było pierwsze moje zetknięcie z literaturą. Wysłuchiwałem z podziwem owych uroczystych plotek, dotyczących rozmaitych szaleństw, ekscentryczności, prowokacji Tuwima, Lechonia, Słonimskiego, i wsłuchiwałem się w pierwsze ich wiersze nic prawie nie rozumiejąc. Przy tym wszystkim pozostałem prowincjonalny do szpiku kości, nieśmiały, wiejski, dziki, trochę maminsynek i choć duchowo przeżywałem z wielką intensywnością budzącą się nowość polskiego życia, w praktyce nie umiałem nawiązać z nią styczności.
Myślę, że Stasiowi ani do głowy nie przyszło, iż ten nieśmiały i niewypierzony Ita (to przezwisko przywiózł mi z Japonii mój ojciec chrzestny, generał Dowbór-Muśnicki, i tak mnie wówczas nazywano) przemieni się kiedyś we wroga numer jeden Skamandra i wielu innych rzeczy, które on, Staś, cenił – nie wiedział, że żmiję hoduje na łonie. Myślę, że do dziś trudno mu uwierzyć, iż ten Gombrowicz z Ferdydurke i Dziennika jest tym samym potulnym Itą sprzed lat, nabożnie przyjmującym jego poetyckie objawienie.
Ale bo też ja wtedy nie umiałem się wypowiedzieć! Prawie z nikim! Ze starszymi, z rodzicami, z rodziną, z obcymi byłem jak sparaliżowany, jedynie z kilkoma najbliższymi towarzyszami odzyskiwałem zdolność – wcale niezłego – mówienia. I dojrzewały we mnie bunty, których nie umiałem zrozumieć ani okiełznać. Przypominam sobie pogrzeb, w którym brałem udział, pogrzeb pewnego krewnego – szli za trumną Balińscy, bardzo poprawni, i wiele innych osób – a mnie wtedy napadł demon i zacząłem zachowywać się prowokacyjnie, wsadziłem ręce w kieszenie, kopałem wszystko co mi się po drodze nasunęło, oglądałem się za kobietami, w końcu ku przerażeniu moich rodziców zacząłem głośno gawędzić z innymi nie mniej przerażonymi uczestnikami pogrzebu – w końcu, już na cmentarzu, napadł mnie śmiech niezwalczony i dusiłem się nad trumną z nieprzytomnego chichotu...
Innym razem poszedłem do naszego profesora rysunków, którym był malarz... już nie pamiętam nazwiska.
– Byłem na wystawie pana profesora – powiedziałem ni stąd ni zowąd – ale obrazy zupełnie mi się nie podobały. Do niczego! Aż wstyd! Dziwię się panu!
Malarz ten miał nade mną przewagę, której nie mają dzisiejsi malarze. Złapał mnie za ucho i postawił pod ścianą w kancelarii, gdzie przez godzinę całą przełykałem łzy oburzenia i upokorzenia.
W miarę dojrzewania stawałem się coraz bardziej niebezpieczny. Moje wypracowania z polskiego były najlepsze i to mnie ratowało, bo w innych materiach byłem nieuk i leń. Pewnego razu nasz profesor, Ciepliński, zadał nam wypracowanie klasowe o Słowackim. Znudzony wiecznym kadzeniem wieszczowi, postanowiłem dla odmiany dać mu bobu. Początek, o ile pamiętam, brzmiał jak następuje: „Juliusz Słowacki, ten złodziej, który okradał Byrona i Szekspira i nic własnego nie potrafił wymyślić”. Dalszy ciąg nie ustępował początkowi. Profesor Ciepliński postawił pałkę i zagroził, że prześle wypracowanie do ministerstwa, na co ja zapytałem dlaczego zmusza uczniów do hipokryzji. I, aby go zniszczyć, zadeklamowałem na całą klasę ustęp z tomiku jego, Cieplińskiego, wierszy: KSIĘŻYC LEJE NA SOSNY I WYSMUKŁE ŚWIERKI.
♦
Miałem lat szesnaście i ukończyłem szóstą klasę, gdy nadciągnęło dramatyczne lato 1920 roku. Te wakacje spędzałem na wsi, w Małoszycach. Stopniowo komunikaty wojenne stawały się coraz groźniejsze i w końcu zaczęły docierać nawet do mojej młodzieńczej świadomości. Bolszewicy zbliżali się. Pewnego dnia, już nie pamiętam z jakich względów, wróciliśmy do Warszawy i tam przeżyłem decydujące dni sierpniowe.
Były to ciężkie przeżycia. Z wojny światowej niewiele wspomnień wyniosłem, gdyż byłem jeszcze dzieckiem, wojnę poczułem dopiero teraz, wojnę z dodatkiem strachu przed rewolucją, i z czymś jeszcze dla mnie dotkliwszym... strachem przed służbą wojskową.
Cała młodzież zgłaszała się wówczas na ochotnika, wszyscy prawie moi koledzy chodzili już w mundurach, na ulicach pełno było afiszów z palcem wskazującym i z napisami w rodzaju „Ojczyzna cię wzywa”, a młode panienki zapytywały młodzieńców na ulicach: – Dlaczego pan jeszcze nie w wojsku?... Przypominam sobie, że to bardzo oburzało moją babkę. – Wyobraź sobie, Tosiu – mówiła do mojej matki – co za czasy, co za bezwstyd tych pannic, zaczepiać bez żenady młodych ludzi, przecież taki może jej odpowiedzieć: pani mi się nie podoba! Ale wprędce i babka przestała się przejmować tym co wypada i co nie wypada, zaczynało robić się gorąco.
Dla mnie wojsko to była zmora. Nie wojna, nie bitwa, a właśnie koszary, mundur, sierżant, musztra, cały tryb wojskowy, który był mi nienawistny i nie do zniesienia. W moich szesnastu latach zdarzało mi się myśleć z niepokojem o czekającym mnie wojsku za lat pięć – aż tu tymczasem psi figiel Historii sprawił, że panienki na ulicach nagabywały mnie już teraz: – Dlaczego kawaler nie w mundurze? Co prawda byłem najmłodszy w klasie – ale sam rozumiałem, że to wykręt. Co prawda moja matka, przerażona, potępiała rząd za „werbowanie dzieci” – ale nie łudziłem się, że to był wyraz jej egoistycznego strachu o własne dziecko. Pod jednym względem przynajmniej byłem na wysokości sytuacji: nie oszukiwałem się, nie ukrywałem przed sobą, że się boję wojska i jestem do niczego.
Cóż za upokorzenie! Tym bardziej, że nie byłem dotknięty chorobą, czy ułomnością – na pozór nic mi nie brakowało. A więc byłem tchórzem? Dzisiaj z większym spokojem odnoszę się do tego mego tchórzostwa, wiem, że natura moja powołała mnie do pewnych specjalnych zadań i rozwinęła we mnie inne cechy, nie mające z wojskiem nic wspólnego. Ale chłopak szesnastoletni nic jeszcze nie wie o sobie i nie ma dla niego zbawienia, jeśli nie jest jak wszyscy chłopcy w jego wieku. Ten rok 1920-ty uczynił ze mnie istotę „nie taką jak wszyscy”, wyodrębnioną, żyjącą na marginesie społeczeństwa. Takim życiem marginesowym żyję do dzisiaj – w dalszym ciągu moich wspomnień może wyjaśnię, jak takie wyobcowanie ze społeczeństwa można pogodzić z pracą z istoty swojej społeczną, jaką jest literatura. Ten rozbrat z gromadą, z narodem, zmuszający do szukania własnych dróg i życia na własną rękę, począł się dla mnie w owym pamiętnym roku bitwy warszawskiej.
Stanowcza opozycja mojej matki przemogła wolę ojca, który domagał się abym „spełnił swój obowiązek”. Zostałem przydzielony do jakiejś cywilnej instytucji – nie pamiętam, jak się nazywała – trudniącej się przesyłaniem paczek żołnierzom na froncie. Mieściła się ona w gmachu uniwersytetu i zatrudniała kilka panienek, oraz kilku chłopców, którym rodzice „nie pozwolili iść do wojska”, jak mnie.
Trudno by mi było opisać ówczesny mój stan psychiczny, tak ważny przecież dla całego późniejszego rozwoju. Byłem upokorzony – byłem też zbuntowany – te przygody pchnęły mnie w anarchię, w cynizm i po raz pierwszy zwróciłem się przeciw ojczyźnie, państwu i innym instrumentom zbiorowego nacisku na jednostkę. Byłem dość uczciwy aby nie wykpiwać się frazesami z sytuacji, której niedwuznaczność nie pozostawiała nic do życzenia. Nie miałem prawa być patriotą, skoro uchylałem się od wojska w takiej chwili. Co prawda nie mnie jednego nie puścili rodzice do wojska, sporo było szesnastolatków po rozmaitych cywilnych urzędach, ale tego rodzaju argumenty to była blaga i wolałem spojrzeć prawdzie w oczy. Ale wówczas nie umiałem jeszcze przeciwstawić gromadzie jakiejś filozofii broniącej jednostki, mogłem jedynie odpowiedzieć buntem – miałem uczucie, że jestem sam, sam, przeciwko wszystkim, że trzeba mi się zamknąć w sobie i nikomu nie dawać dostępu.
To, że młodzieńca bierze się siłą do wojska – że go się zmusza do przysięgi i że taka przymusowa przysięga jest traktowana jak dobrowolne zobowiązanie – zostaje się on na rok lub dwa niewolnikiem sierżantów i oficerów – że wymaga się od niego ślepego posłuszeństwa i ofiary z własnego życia – to wszystko może być do przełknięcia tylko dla osób, które służbę wojskową już mają poza sobą, lub dla takich, którym rutyna i zwyczaj zastąpiły bezpośrednie wyczucie rzeczywistości.
Mój kuzyn, Bebuś Rosset, wpadał do nas od czasu do czasu – był oficerem 1-go pułku ułanów, wsławionym rozmaitymi przygodami, i wnosił ze sobą atmosferę frontu i walki. Kiedyś go zapytałem:
– Jakże ty możesz narażać własne życie, dlatego tylko, że jakiś inny facet ci każe?
– Ten co mnie każe – odpowiedział swoją kresową wymową Bebuś – nie jest żaden facet, a wyższy oficer, władza.
– Jaka tam władza – powiedziałem. – Jak go rozebrać do goła taki jak ty, albo gorszy. No, i dlaczego on ma ciebie wysyłać na śmierć?
Nie wyjaśnił mi tego, tylko zaśpiewał:
Patrz w lufę tego manlichera
Z tej lufy czarna śmierć spoziera
Może wrócę zdrów
To zobaczę znów
Moje miasto Lwów.
Tak na ogół mi odpowiadano. Piosenkami, albo dowcipami, lub – w najlepszym razie – zdawkowymi wywodami na temat obowiązków itd. Ja byłem jeszcze o sto mil od opanowania intelektualnego tych trudnych zagadnień, ale już zaczynałem rozumieć, że życie ludzkie w Polsce jest tanie. W literaturze zachodniej, przede wszystkim francuskiej, którą zaczynałem studiować, jednostka miała większą wagę. Człowiek i jego egzystencja były tam sprawą poważną, ważniejszą bodaj od losów państw i narodów. Próbowałem też zrozumieć coś niecoś z Prolegomena do wszelkiej przyszłej metafizyki Kanta – i tu także objawiało mi się fundamentalne znaczenie tego „ja”, tak postponowanego w moim kraju rodzinnym.
Myślę, że to rok 1920-ty uczynił ze mnie to, czym pozostałem do dzisiaj – indywidualistą. A stało się tak dlatego, że nie potrafiłem sprostać moim obowiązkom względem narodu w momencie szczególnego zagrożenia świeżej naszej niepodległości. To postawiło mnie w sytuacji przymusowej – nie miałem wyboru. Patriotyzm bez gotowości poświęcenia życia za ojczyznę był dla mnie pustym słowem. Ponieważ we mnie tej gotowości nie było, musiałem wyciągnąć konsekwencje.
Naturalnie w późniejszym rozwoju wszystkie te fermenty młodości ucywilizowały się i uładziły. Ale nie zniknęły. Niedawno pewien znakomity uczony, odznaczony Nagrodą Nobla, dziwił się po przeczytaniu jednej mojej książki, że tak mało jestem Polakiem – bo dla niego Polacy to była śmierć bohaterska na polu walki, Szopen, powstania i ruina Warszawy. Odpowiedziałem:
– Jestem Polakiem, doprowadzonym do ostateczności przez Historię.
♦
Jesień tego roku – 1920-go – spędziłem w Małoszycach. Szkoły były nieczynne, gdyż wszyscy prawie uczniowie klas wyższych pełnili jeszcze służbę ochotniczą w wojsku. Kiedy więc przeszły dni najgorętsze obrony Warszawy i zwycięskiej ofensywy Piłsudskiego, wysłano mnie na wieś żebym powetował sobie lato zmarnowane w mieście.
Ten kilkomiesięczny pobyt w Małoszycach zapisał się w mojej pamięci w sposób szczególnie przykry. Wiecie już, jak bardzo zdemoralizował mnie fakt, że nie zgłosiłem się na ochotnika wzorem innych moich kolegów. Wróciłem do Małoszyc upokorzony, a zarazem zbuntowany – nikogo tam nie było oprócz służby i pani Bednarczykowej, gospodyni, z którą grywałem w szachy. Rzecz dziwna: zdawałoby się, że cały ten zamęt uczuć i myśli, wywołany kryzysem wojennym i osobistą kompromitacją, powinien doprowadzić mnie do jakiejś bolesnej rozterki wewnętrznej, a tymczasem wyładował się w atakach chorobliwego snobizmu!
Mój starszy brat, Jerzy, już od dłuższego czasu opracowywał nasze archiwum rodzinne – kilka setek dokumentów, sięgających końca piętnastego wieku. Wydobył je ze skrzyni, posegregował i rozpoczął studia nad przeszłością rodziny Gombrowiczów. Ja naśladowałem go wtedy pilnie, więc i tę manię przyswoiłem sobie i wkrótce posiadłem dość szczegółową wiedzę o tych dokumentach. Pierwszym utworem literackim mojego życia była, napisana w tych latach, monografia „illustrissimae familiae Gombrovici”, jak ją pretensjonalnie ochrzciłem. Pozostała w maszynopisie, zresztą nic nadzwyczajnego nie zawierała, bo Gombrowicze nigdy ponad szlachtę nie wyrośli, ale każdy szczególik dotyczący dóbr, urzędów, czy koligacji wypełniał mnie rozkoszą i powodował jeszcze gwałtowniejsze zadzieranie nosa.
Jak pogodzić ten głupkowaty snobizm z innymi moimi właściwościami, które czyniły ze mnie chłopca rozgarniętego, krytycznego i o dużym poczuciu komizmu. Jak to łączyło się z moją anarchią, buntem, lekturami filozoficznymi, upodobaniem w nowoczesności? Tajemnica. Byłem jednocześnie mądry nad wiek i przeraźliwie niewypierzony, cyniczny i naiwny, europejski i prowincjonalny, nowoczesny i zacofany, wszystko to gnieździło się we mnie powodując jaskrawe dysonanse, zgrywę, fałsz, kompromitację!
Dziś jeszcze nawiedza mnie rumieniec gdy przypomnę sobie owe gaffy bolesne sprzed czterdziestu laty.
Oto jedna z nich. W momencie kulminacyjnym bojów podwarszawskich z bolszewikami pokazuję niby mimochodem memu szefowi w tym biurze rozsyłającym paczki, gdzie pracowałem na ochotnika, fotografię pokaźnego budynku.
– To pałac mojej kuzynki Tyszkiewiczowej w Wistyczu – nadmieniam, również mimochodem.
– Ależ to gmach... w Lublinie – odpowiedział chłodno szef przypatrzywszy się fotografii i wymienił nawet nazwę instytucji, która w nim się mieściła. – Znam go doskonale – dodał.
Takie klęski spotykały mnie co chwila. Stałem się sztuczny i afektowany. Ciotki z ubolewaniem komentowały: – Ten biedny Itek! Taki zblazowany! Pozuje! Sztuczność moja wywoływała sztuczność ludzi, z którymi się stykałem. Byłem nieszczęśliwy. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca w świecie. Wszystko wypadało mi źle, nieudolnie, wszystko mnie ośmieszało, dyskwalifikowało...
W ponurym więc nastroju ducha wybrałem się do Małoszyc – dni jesienne, melancholijne, samotne – polowałem trochę na zające, ale częściej włóczyłem się po polach. Pani Bednarczykowej usiłowałem imponować moją, żal się Boże, genealogią.
Któregoś dnia przybyło do Małoszyc – już nie wiem skąd to się wzięło – kilku oficerów, przyjaciół Jurka. Zapomniałem dać im wódki do obiadu, im, oficerom kawalerii – oto miara mego otumanienia. Było mi tak wszystko jedno, że dałem im tej wódki po obiedzie. Wałęsałem się po polach z głową opuszczoną i końcem buta rozkruszałem grudki ziemi.
Świat stawał mi się niemożliwy. Wszystko było jak złośliwa karykatura. Moja rodzina, moja „sfera” socjalna – napuszone, wypieszczone, wydelikacone. Społeczeństwo, naród, państwo – wrogowie. Wojsko – koszmar. Ideały, ideologie – frazesy. A najgorszy, najbardziej sztuczny i pretensjonalny byłem ja sam – każde słowo wypadało mi nie tak, jak chciałem, każdy gest był skażony.
Bóg jakoś mi zniknął z horyzontu – właściwie nie przestałem wierzyć, tyle tylko że wiara już mnie nie interesowała, nie myślałem o tym. Samotność moja uczyniła się wskutek tego absolutna. A jednocześnie, spacerując tak po wsi, przyglądałem się tym towarzyszom moim z lat poprzednich, wiejskim chłopakom z dawnej mojej „gwardii”, którzy teraz chodzili już do roboty. Oni nie byli karykaturalni! Prości i szczerzy. Jacyś rzetelni. Każde ich słowo miało dźwięk należyty – nie mogłem zrozumieć, jak to się dzieje, że kultura, wykształcenie, wychowanie fałszują człowieka, analfabetyzm zaś daje tak pozytywne rezultaty. Aż w końcu nasunęła mi się pewna myśl. To objawienie napadło mnie w powrotnej drodze do Warszawy, w okolicznościach dziwnych i dramatycznych.
Wsiadłem do pociągu w Ćmielowie, a na następnej stacji, w Bodzechowie, wsiadł pewien mój wuj, człowiek już starszy, ziemianin z Sandomierskiego. Jechał do Warszawy i umieścił się obok mnie w przedziale pierwszej klasy, pełnym ludzi, bo jechało się wtedy, jak się dało, i nikt nie zwracał uwagi na klasy. Wuj był świetnym strzelcem i rozmawialiśmy o polowaniu, choć ja pojęcia o tym nie miałem. Naraz wuj rozejrzał się po przedziale i powiedział niezbyt głośno, ale wyraźnie:
– Proszę wyjść.
Nasi towarzysze podróży spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Wtedy wuj sięgnął do kieszeni, wyciągnął rewolwer, odbezpieczył, i powtórzył nie podnosząc głosu.
– Proszę wyjść.
Tym razem przedział wypróżnił się w mgnieniu oka. Na korytarzu powstał rejwach, wołano konduktora, kobiety płakały. Wuj zamknął drzwi przedziału i powiedział mrużąc oko filuternie: – Nareszcie jest trochę przestronniej. Był taki tłok, że nie wiedziałem, co mówiłem. Jestem kiepsko z nerwami, spać nie mogę, jadę do Warszawy żeby mi się polepszyło, bo, jak się pogorszy, będzie gorzej...
Zrozumiałem: zwariował. Zwariował i będzie strzelał, jeśli go sprowokują... Biły na mnie siódme poty. Zdołałem wytłumaczyć konduktorowi, że nie trzeba go drażnić, a ja postaram się dowieźć go do Warszawy – resztę podróży, wiele godzin, spędziłem sam na sam z wariatem, który ani na chwilę nie rozstawał się z rewolwerem. Musiałem go zabawiać rozmową i wreszcie, nie wiedząc już jakiego użyć argumentu, próbowałem przemówić mu do ambicji: – To okropne – powiedziałem – że każdy obywatel ziemski musi być dziwakiem i zachowywać się jakby miał klepki nie w porządku.
– Myślisz? – powiedział wuj. – Co? Ziemiaństwo dla ciebie takie dziwaczne? Prawda, jak Boga kocham, ja sam to nieraz zaobserwowałem. Zdziwaczało to, aż wstyd! Majątki im do głowy uderzają, czy co?
– Widzi wuj, ja mam swoją teorię – odrzekłem pośpiesznie, żeby rozmowa się nie urwała. – Niech wuj posłucha, to bardzo ciekawe. Widzi wuj, według mnie, ludzie prości mają tę przewagę nad nami, że żyją życiem naturalnym. Mają oni elementarne potrzeby, a wskutek tego i wartości ich są proste, niekłamane, rzetelne. Na przykład: człowiek prosty jest głodny, więc wartością dla niego będzie chleb.
– Co też ty mówisz – zauważył uprzejmie wuj.
– Ale dla człowieka zamożnego chleb już nie jest wartością, bo go ma pod dostatkiem. Żyjemy życiem ułatwionym, sztucznym. Nie potrzebujemy walczyć o byt, więc wymyślamy sobie sztuczne potrzeby. Wtedy staje się wartością papieros – albo elegancja – albo genealogia – albo charty... Ta sztuczność potrzeb powoduje sztuczność formy – dlatego jesteśmy tacy dziwaczni i tak trudno nam znaleźć ton właściwy...
Kiedy w kilkanaście lat potem opowiadałem przy stoliku literackim w „Ziemiańskiej” jak ze strachu przed nabitym rewolwerem wpadłem samodzielnie na tę – jakby marksizm powiedział – dialektykę potrzeb i wartości, zakrzyczano mnie, że zmyślam. A jednak tak było! I ta myśl o sztuczności formy klasy wyższej miała stać się jednym z punktów wyjściowych mojej pracy pisarskiej.
♦
Szkoła po tym wstrząsie wojennym zaczęła się z kilkomiesięcznym opóźnieniem i bez entuzjazmu, gdyż dryblasom, którzy powąchali prochu, nie w smak była rutyna i jełkie nauki nieszczęsnej „budy”. Mnie również. Wprawdzie Wasiński z Braksalem już mnie nie „wkręcali w śrubę” i moje przewagi umysłowe zapewniały mi w tej siódmej klasie minimum poszanowania, ale za to coraz wyraźniej objawiał się absurd programu i całego systemu nauczania. W Ferdydurke znajdziecie opis lekcji polskiego i lekcji łaciny, tudzież opis „ciała pedagogicznego” – te sceny pełne szaleństwa rodziły mi się w mózgu już wtedy, w siódmej klasie, gdy pławiłem się w ckliwym wykładzie poczciwego zresztą profesora Cieplińskiego o wieszczach narodowych, lub z przerażeniem przyglądałem się pokracznej i uciesznej figurze naszego łacinnika.
Nieraz postanawiałem sobie tu, w Argentynie, wypytać dokładnie przybywających z Polski o obecny program szkoły średniej, ale zawsze rozmowa schodzi na inne, pilniejsze, tematy. Obawiam się, że niewiele się polepszyło, gdyż nauczanie jest potwornie ciężkim i nieporęcznym aparatem, obfitym w ludzi skostniałych, idee skostniałe, gdzie ten biedny szczeniak – ofiara edukacji – jest właściwie na najdalszym planie, a najważniejszą rzeczą jest zatrudnić nauczycieli, wielotysięczną rzeszę tej biurokracji. Poza tym szkoła musi nadal wychowywać „w duchu narodowym”, a to oznacza zupełne spaczenie perspektywy na całą kulturę światową. Lokalne bitwy urastają do rozmiaru wydarzeń dziejowych, a o faktach naprawdę ważnych prawie się nie wspomina.
Pewnego dnia miałem następującą polemikę z naszym polonistą, profesorem Cieplińskim, którego ceniłem za łagodny sceptycyzm, jaki wkładał w swoje nauczanie.
– Proszę pana profesora, dlaczego polska młodzież szkolna nie uczy się tego, co rzeczywiście jest godne wysiłku, a tylko zmuszona jest pakować sobie w głowę rzeczy drugorzędne?
– O co chodzi, Gombrowicz? Co to znaczy?
– Bardzo proste. Na lekcjach polskiego musimy wkuwać Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego, co jest zupełnie drugorzędne z punktu widzenia literatury powszechnej – już nie mówiąc o Towiańskim. A pojęcia nie mamy o Szekspirze, lub na przykład Goethem. Tracimy czas na studiowanie wojen z Turkami, a o historii Europy, czy świata, prawie nic nie wiemy. A słówka łacińskie? Z tego powodu już nie ma czasu na zapoznanie się prawdziwe z Rzymem czy z Grecją i właściwie pojęcia nie mamy o owej kulturze. Co jest warta taka nauka?
– Możliwe, że Gombrowicz ma trochę racji. Szkoła mogłaby nieco więcej uwagi poświęcać kulturze uniwersalnej. Ale proszę nie zapominać, że jesteśmy Polakami.
– No to co z tego?
– Gombrowicz zapomina, że jeszcze niedawno Żeromski i jego koledzy byli prześladowani za mówienie po polsku w szkole.
– No to co? To dlatego my dzisiaj mamy być niedouczeni?
Jak dobrze słyszę, po latach, sarkastycznie wzgardliwy ton, którym opatrzyłem słowo „niedouczeni”. Nie chciałem nic wiedzieć o sentymentalizmach z czasów niewoli, o racjach patriotycznych – domagałem się oświecenia i wykształcenia, opartych nie na drobnym w proporcji do świata dorobku polskim, a właśnie na najznakomitszych ogólnoludzkich wartościach. Do dziś zachowałem ten punkt widzenia. Nie jest zdrowe, gdy ojczyzna staje się parawanem, zasłaniającym świat – nie jest zdrowe nawet dla tejże ojczyzny. Ale wówczas nie wiedziałem, że systemy nauczania w innych krajach nie są mniej ciasne od polskiego.
Zdawałoby się, na przykład, że w Argentynie, która liczy sobie tylko 150 lat historii i nie miała większych kłopotów z utrzymaniem niepodległości, można by sobie pozwolić na program w większym stylu, ogólnoludzki. Gdzie tam! Im mniej mają historii, tym więcej jej wykładają w szkole, żeby nadrobić. Mają swoich wielkich mężów, tak zwanych proseres, ale o niejednym z nich dałoby się powiedzieć, że na bezrybiu i rak ryba. Rezultat taki, iż przeciętny Argentyńczyk, mając głowę wypełnioną miejscowymi generałami, słabe tylko ma wyobrażenie o reszcie ludności. Na szczęście literatura argentyńska jest kiepska i to zmusza ich do czytania książek zagranicznych. My, Polacy, cierpimy na domiar na niezłą literaturę, dość dobrą aby zapełnić nam godziny, które przeznaczamy na lekturę, a nie dość dobrą aby zrównoważyć powstałe wskutek tego braki znajomości wielkich światowych pisarzy, na których studiowanie już nie mamy czasu.
Obawiam się, że teraźniejsza szkoła polska niewiele się różni pod tymi względami od tamtej sprzed lat czterdziestu. Cóż z tego, że – jak sobie wyobrażam – wyrzucono z klas łacinę wraz z jej majestatyczną głupotą i że wprowadzono, zapewne, więcej nauk ścisłych i więcej techniki? Szkoła nie ma być jedynie fabrykacją inżynierów, czy adwokatów, ale tworzeniem ludzi jako tako zorientowanych w świecie i w ludzkości. Czy uczeń ma, powiedzmy, jakie takie wyobrażenie o współczesnej myśli, nie tej fachowej, ciasnej, a tej najszerszej, najgłębszej? Czy wie coś o Kancie, Schopenhauerze, Nietzschem, Heglu? Czy znane mu jest nazwisko Kierkegaarda i czy zasłyszał o egzystencjalizmie? Czy wie co to jest surrealizm? Czy znane mu są wielkie prądy duchowe, które stworzyły Europę? Czy też jego wiedza jest ograniczona Polską i względami praktycznymi?
Niestety marksizm, zamiast otworzyć uczniowi głowę na świat, jeszcze silniej ją zablokował. Lekcje materializmu dialektycznego są bardzo podobne do wykładów religii w szkołach jezuickich z osiemnastego stulecia – podaje się tę doktrynę jako jedyną i najwyższą prawdę i w ten sposób marksizm staje się żelazną kurtyną, izolującą od wszystkich innych osiągnięć Europy. Marks był człowiekiem niegłupim i dobrym Europejczykiem – póki nie spreparowali go marksiści. Prowincjonalność rosyjsko-komunistycznego myślenia, przypisującego Rosjanom wszystkie wynalazki kiedykolwiek dokonane, i nacechowanego dziecinną zarozumiałością, także musi mieć trochę wpływu na szkołę w Polsce.
Według statystyki UNESCO z roku 1953, szkoła polska zmusza ucznia do wytężonej pracy. Dwieście dwanaście dni szkolnych na rok i 6840 godzin wykładowych – gdy w Stanach mają 180 dni i 5400 godzin, a w Belgii 200 dni i 4800 godzin. Ja, jeśli czego nauczyłem się w szkole, to raczej na pauzach od kolegów, gdy mnie tłukli... poza tym kształciłem się na czytaniu książek, zwłaszcza zakazanych, a także na nic nierobieniu – bo swobodnie błądząca myśl próżniaka jest tym co najbardziej rozwija inteligencję. Niezbyt tedy podoba mi się ta olbrzymia ilość godzin szkolnych, zabierających uczniowi jego życie osobiste – jeśli w dodatku owe godziny zostaną wypełnione nauką nieinteligentną, ciasną, dążącą jedynie do stworzenia fachowca z automatyczną duszą marksisty, no to trudna rada, pozostaniemy narodem nieoświeconym.
Dogorywały w tym czasie pewne formy... do niedawna pełne życia... czemu przyglądałem się z dziką uciechą wyrostka, prącego w przyszłość. Dogorywał więc honor, ten dawny honor uroczysty i groźny, z sekundantami, cylindrami, pistoletami i protokołami. Dobre wychowanie było sztywne – jeśli się nawiązywało rozmowę w pociągu, należało po kilku zdaniach wstać i przedstawić się: jestem X. Pozwoli pan, że się przedstawię. Mam nadzieję, że już nie jest aktualna w Polsce anegdota, którą raczyłem się za czasów mego dzieciństwa: pewien jegomość zaszedłszy do ustępu stwierdził po niewczasie, że nie ma przy sobie papieru. Wspina się niewiele myśląc po przegródce, oddzielającej od sąsiedniego ustępu i mówi: – Pozwoli pan się przedstawić. Jestem X. Czy mogę prosić o kawałek papieru? Na to ten drugi jegomość z kolei wspina się po ścianie i mówi: – Bardzo mi przyjemnie. Jestem Igrek. Oto papier. Tak, ufam, że ta anegdota już między wami niemodna, ale głowy bym za to nie dał.
Damy całowało się w rękę i na większych przyjęciach można było oglądać mężczyzn cmokających i cmokających dłonie wysuwające się z kanapy. Były już na skonaniu sztywne kołnierzyki, getry, laski, spodnie prążkowe, żakiety, tużurki – i wiele innych rzeczy, których nie zliczę. Honor jeszcze czasami objawiał się krwawo. Pewien oficer nie chciał pokazać konduktorowi biletu: – Pan nie ufa słowu oficera polskiego? – zapytał marszcząc brwi i zaczął strzelać, gdy konduktor wezwał policjanta. Przypuszczam, że dzisiaj honor nieco pofolgował (oby nie zanadto), natomiast wcale nie jestem pewny, czy Polska proletariacka wyleczyła się z ceremonialności. Panie inżynierowe i panie mecenasowe, nadjeżdżające tu z Polski, wciąż jeszcze wypadają trochę uroczyście na tle swobodnych manier argentyńskich, a ich wysłowienie nie wyzbyło się tytułomanii, tyle tylko że już nie szlacheckiej, a mieszczańskiej i biurokratycznej.
Kiedy pewne obyczaje są na wykończeniu, ulegają rodzajowi sklerozy – uchodzi z nich treść żywa, a pozostaje tylko sztywność „czystej formy” jak by powiedział Witkiewicz. Otóż mnie pasjonował ten formalizm, drażniło mnie to, ale i zachwycało artystycznie – w mojej twórczości pełno takich form umierających, kilka razy, na przykład, przewija się scena pojedynku, nie mówiąc już o innym, dworskim i arystokratycznym, ceremoniale. I te gwałtowne przemiany w powszechnym sposobie bycia coraz bardziej zwracały moją uwagę na rolę formy w życiu, na wpływ potężny gestu, miny, na nasze najbardziej wewnętrzne treści. Myślę iż odczuwałem to tak silnie dlatego, że przyszło mi wchodzić w życie w momencie, gdy umierające formy owej odchodzącej epoki miały jeszcze pewną żywotność i mogły ugryźć... my na przykład, w budzie, jeszcze wymierzaliśmy sobie dumne i rozgłośne policzki, choć one już nie kończyły się pojedynkiem. Znieważony musiał „oddać”, jeśli nie chciał stracić honoru – ale wtedy jego przeciwnik musiał z kolei „oddać”, gdyż prawo niepisane głosiło, że ten kto ostatni da w mordę wygrywa. Kiedyś z Tadziem Kępińskim przeszliśmy dwukrotnie całe podwórko szkolne waląc się po mordzie i twarz miałem jak banię, a on także.
Dziwne były te mastodonty z tamtego, już zamkniętego, czasu, błąkające się po tej nowej demokracji, która z każdym dniem stawała się bardziej wszechobejmująca. Ale anachronizm kołatał się tu i ówdzie aż do ostatnich lat dwudziestolecia i niekiedy wystrzelał niesamowitym dziwactwem. Pamiętam, w roku 1936, czy 1937, mój brat mnie poprosił o wyszukanie rządcy na wieś, do majątku. Zjawiło się na oznaczoną godzinę kilku kandydatów, a między nimi młody blondyn, który przez służącą przekazał mi swój bilet wizytowy, nader dystyngowaną wizytówkę, na której widniało nazwisko z przydomkiem oraz herb. Po krótkiej rozmowie okazało się, że nie ma odpowiednich kwalifikacji – wówczas wstał i poprosił o zwrot biletu wizytowego. – Jak to? Po co? – zapytałem. – Proszę mi oddać – powiedział. Zacząłem szukać, ale przeklęta wizytówka gdzieś się zapodziała. – Nie wyjdę póki pan mi nie zwróci biletu! – Ależ na co panu ten bilet?! – To jest bilet z herbem i ja nie jestem pewny, czy pan go uszanuje. Nie pozwolę żeby mój herb został wrzucony do kosza... albo i co gorszego! Widząc, że jestem o krok od sprawy honorowej, wlazłem pod wszystkie meble w bezpośrednim zasięgu i w końcu na szczęście znalazłem.
Jedną z najważniejszych przemian formalnych owego czasu, bogatego w zmiany, było skasowanie zarostu męskiego – nie tylko brody, ale i wąsy znikały – zmiana potężna, olbrzymia, zważywszy że brodacz i wąsacz to zupełnie inny typ człowieka, niż wygolony. Skłonny jestem sądzić, że następstwa tego wydarzenia były niezmierzone – w sztuce, w moralności, obyczajach, nawet w polityce, nawet w metafizyce, choć może nietrudne do uchwycenia. Nigdy nie zapomnę wrzasku, jaki podniosła jedna moja kuzynka na widok ojca wchodzącego do mieszkania z twarzą zupełnie ogoloną – właśnie zostawił brodę i wąsy u fryzjera, zgodnie z duchem czasu. Był to krzyk przeraźliwy kobiety, obrażonej w najgłębszej swojej wstydliwości, gdyby ojciec był goły nie narobiłaby okropniejszego krzyku – i właściwie miała rację, bo to rzeczywiście był bezwstyd pierwszej klasy ta twarz ojcowska, dotąd zawsze ukryta w uwłosieniu, teraz po raz pierwszy wyłaniająca się skandalicznie.
Tak właśnie wyłaniała się nam, wyrostkom, twarz epoki – i mój już wtedy dosyć wyczulony smak dyktował mi jasno, że pewne czyny lub opinie były „w duchu epoki”, a inne nie... i to dla tych innych było wyrokiem śmierci. Aczkolwiek co chwila popadałem, jakby naumyślnie, w rozmaite anachronizmy – jak ów snobizm, o którym wspomniałem – to jednak miłość mojego czasu była we mnie bardzo silna a wraz z nią poczucie solidarności z moim pokoleniem. Kiedyś rozmawialiśmy o tym, tu, w Ameryce, z pewnym rówieśnikiem moim, pisarzem z Ameryki Środkowej, i on przyznał się do tej samej słabości, a nawet sformułował ją jaskrawo. – Ja wtedy dla mego pokolenia – rzekł – mógłbym był poświęcić mego ojca. Dlaczego nawet Ameryka doznała wówczas czaru historii, którego dzisiejsza młodzież nie doświadcza? Ależ bo tamten, to był czas wyzwalający, epoka pełna obietnic nie tylko dla nas, Polaków – dopiero potem przyszły ciosy, jeden za drugim, i wszystko jęło się obsuwać w krew, boleść, nudę i gniotącą szarość... Nie wiedzieliśmy wtedy, że w dwóch imperiach rozgromionych wojną już tlą się zarzewia nowej katastrofy.
Ze wszystkich kończących się po pierwszej wojnie środowisk, stylów, duchów, najwspanialej wykańczało się ziemiaństwo, duch szlachecki. Był to duch okazały, który wczoraj jeszcze rządził krajem, urobiony przez tradycję, polerowany przez literaturę, zawierający w sobie prawie wszystkie krasy polszczyzny. Jakim widowiskiem były męki szlagonów, dobrodusznych, poczciwych, zażywnych a ograniczonych, gdy wszystko zaczynało kurczyć się im w rękach i musieli stawić czoło nowoczesności zbrojni w garść truizmów, z Weyssenhoffa i Sienkiewicza! Gratka nie lada dla młodocianego sadysty – i ja z rozkoszą jąłem oddawać się prowokacji w rozmaitych dworach i dworkach sandomiersko-radomskich. Ruch robotniczy jeszcze wtedy mnie nie interesował. Z komunizmem się nie stykałem. W socjalizm nie wierzyłem – przy pierwszym zetknięciu wydał mi się ckliwym marzycielstwem.
Zbliża się matura. Byłem w sytuacji nieco kłopotliwej, gdyż od kilku lat prawie nie zaglądałem do podręczników, na lekcjach ćwiczyłem się w coraz świetniejszych podpisach, z zakrętasem lub bez, a z klasy do klasy przemycałem się psim swędem. Jeszcze w czwartej klasie dyrektor Jaczynowski wykrzyczał mnie za to, że nie przynosiłem ze sobą do szkoły książek, a tylko mały kajecik do robienia notatek. Odpowiedziałem na to wynajmując posłańca – stali wówczas tacy posłańcy na rogach ulic – i ten to posłaniec wkroczył za mną do gmachu szkolnego dźwigając tornister z książkami.
Kazio Baliński i Antoś Wasiutyński byli mocni w matematyce, a siedzieli na pierwszej ławce – im zawdzięczam podpowiadanie i ściągaczki na klasówkach. W innych materiach, mniej strasznych, ratowała mnie wrodzona bystrość, wymowa i wybitna zdolność zawrócenia głowy profesorowi. Ale jechałem na trójczynach i choć raz tylko spadła na mnie poprawka – z łaciny – byłem uczniem kiepskim i starałem się jedynie osiągnąć minimum bez którego pod koniec roku nie można było przedostać się na wyższy szczebel nauczania.
W dniu, w którym ujawni się cała prawda o tym nauczaniu szkolnym – dzień ten jeszcze bardzo odległy – ludzkość znajdzie się w obliczu gigantycznej mistyfikacji i monstrualnego oszustwa. Wyjdzie na jaw wtedy, że nauczyciel ględzi, uczeń nie słucha; że nikt nic nie robi; że uczeń oszukuje, nauczyciel daje się oszukiwać; że gdyby ścisnąć, trzydzieści godzin intensywnej nauki starczyłyby za trzy kwartały obecnej szkoły. Szkoła w obecnej postaci jest znakomitym przygotowaniem... ale tylko do życia urzędniczego, do biurokratycznego trwonienia czasu i „markowania” roboty. To nauczanie rozwleczone, rozględzone, biurokratyczne, apatyczne, jest przeciwieństwem prawdziwej nauki, tej zwięzłej, natężonej i elektryzującej.
Na kilka miesięcy przed egzaminem maturalnym zdałem sobie sprawę z grozy położenia. Od lat nie uczyłem się systematycznie, pojęcia nie miałem o łacinie, algebrze, trygonometrii i w innych przedmiotach byłem koronnym osłem... Czekało mnie pięć egzaminów piśmiennych i osiem ustnych – co robić? Jako konsekwentny próżniak postanowiłem nic nie robić, tym bardziej że właściwie już nic nie było do roboty poza oddaniem się w opiekę Najwyższemu. Tak nadszedł groźny dzień, w kwietniu chyba, 1922 roku: zasiedliśmy w największej z sal szkolnych, każdy na osobnej ławce, aby uniemożliwić ściąganie i w śmiertelnej ciszy podano nam temat wypracowania polskiego. Napisałem sporo i dosyć byłem z siebie zadowolony. Właściwa tragedia rozpoczęła się dnia następnego gdy pojawił się na moim pulpicie papier z łacińskim tekstem, który należało przetłumaczyć. Rzuciwszy okiem na tych kilka zdań, pojąłem, że nic nie wiem, nic nie rozumiem, nic nie chcę wiedzieć, że nie przetłumaczę nawet trzech słów. Cisza panowała śmiertelna. Sam na tej ławce wobec tego idiotycznego papieru, sam wobec tej łaciny z nieprawdziwego zdarzenia – nigdy absurd, zarzynający, zabójczy, nie uderzył we mnie z równą mocą.
To samo powtórzyło się – niestety – na egzaminach piśmiennych z matematyki. Mój antytalent matematyczny zaznaczył się jaskrawo. Zadanie trygonometryczne zaatakowałem ze śmiałością straceńca – i ku najwyższemu zdumieniu po dziesięciu minutach już je rozwiązałem. Wypadło mi wszystko jakoś tak gładko, że tylko zsumować kilka cyfr i już gotowe. Ale wiedziałem że to zbyt piękne aby mogło być prawdziwe i, przerażony, szukałem jakichś innych rozwiązań... cóż kiedy za każdym razem wjeżdżałem, jak pociąg na ślepym torze, na to samo prościutkie, gładziutkie, bijące w oczy swą oczywistością, rozwiązanie. W końcu uległem – nie można było się oprzeć oczywistości – i tonąc w najgorszych przeczuciach oddałem kajet. Wiedziałem, że dostanę sztyka – ale cóż miałem robić jeśli nie było skazy na mym dziele? Tak, sztyk z trygonometrii, sztyk z algebry, sztyk z łaciny – trzy jedynki uwieńczyły te moje wysiłki. Zdawało się, że nie ma ratunku.
Ale z wypracowania polskiego dostałem piątkę z plusem. A z francuskiego, którym władałem nieźle z domu, też piątkę z plusem. Komisja egzaminacyjna zbaraniała i postanowiła przesłać moje prace do ministerstwa, gdzie zapadł wyrok przychylny: zdałem. Maturę oblewaliśmy w mieszkaniu tak zwanego Prezesa, czyli Miecia Grabińskiego, na ulicy Jerozolimskiej wprost Dworca Głównego. Ja się upiłem, jak wszyscy, i rzygałem z okna piątego piętra na ulicę; ale nie zauważyłem w pijanym widzie, że na dole była kawiarnia i stały stoliki na chodniku. Ryk dochodzący z dołu skłonił mnie do pośpiesznego zaalarmowania moich towarzyszy i zabarykadowaliśmy drzwi wejściowe, gotowi bronić się do ostatka.
To lato spędziłem nad Bałtykiem w Sopotach. Co miałem studiować na uniwersytecie? Nic mnie nie pociągało Bogiem a prawdą – trochę może filozofia – ale już wtedy zorientowałem się, że aby coś wiedzieć o filozofii trzeba pójść do księgarni, kupić trochę książek i poczytać nie tracąc czasu na słuchanie wykładów i seminaria. Wybrałem w rezultacie wydział najwygodniejszy i najbardziej pociągający leniów: prawo. Na jesieni zacząłem chodzić na wykłady prawa rzymskiego profesora Koschembara-Łyskowskiego.
Wprędce jednak przestałem pokazywać się na uniwersytecie. Prawo okazało się nieludzkim nudziarstwem, a koledzy też nie byli zbyt interesujący. Kiedy czytam w dziennikach Żeromskiego o jego latach uniwersyteckich, barwnych, obfitych w przyjaźń, politykę, marzenie, wiersze i inne deklamacje, tak wypełnione tym „genialnym, studenckim gadaniem”, jak on to określa, zazdroszczę – bo mnie los odmówił tych entuzjazmów. Dziwna rzecz – choć Żeromski dojrzał bardzo szybko i w wieku lat dwudziestu paru miał brodę oraz sporą ilość złamanych serc na rozkładzie, nie mówiąc już o innych doświadczeniach, ja, szczeniak w porównaniu z nim i maminsynek byłem jednak w jakiś inny sposób o wiele bardziej dojrzały. Ta moja dojrzałość objawiała się w przeświadczeniu że „życie jest życiem”, jak mawiali moi wujowie na wsi, i że żadne reformy, akcje, zrywy, walki nie przysporzą moim kolegom ani szczypty rozumu i nie przemienią świata w raj. Byłem realistą do szpiku kości – miałem wstręt do złudzeń, frazesów i teorii papierowych. Nienawidziłem entuzjazmu.
Istnieje aforyzm – nie wiem kto go wymyślił – że „gdy się ma lat dwadzieścia jest się podpalaczem; a po czterdziestce – strażakiem”. Szczęśliwie czy nieszczęśliwie – prawdopodobnie nieszczęśliwie, jeśli idzie o moje osobiste życie – zaliczałem się do strażaków już w okolicach dwudziestki i ze sceptycznym uśmieszkiem przysłuchiwałem się gromkim mowom i śpiewom wzburzonej, jak zawsze w dziejach, studenterii. Dzisiaj nie mam sobie tego za złe. Brak tej wrzaskliwości duchowo-fizycznej nie oznacza bynajmniej ani miękkości, ani ustępliwości – Anglicy są tego dowodem – i można doskonale zdawać sobie sprawę ze wszystkich nędz naszej zapalnej łatwowierności, tudzież z całej surowości życia, a jednocześnie obstawać twardo przy tym co się uznało za wartość. Możliwe że dręczył mnie już jakiś przedsmak nadchodzącego bankructwa, tajne przeświadczenie, że szklanym domom sądzony jest druzgoczący kopniak podkutego buta. Nie brałem udziału w festynie niepodległości, trzymałem się z dala, a gdy na ulicy zdybały mnie dźwięki wojskowego marsza i rytm przechodzącego oddziału, starałem się maszerować nie w takt. Szukałem może własnej muzyki i własnego marsza? Ale bieda z tym była, że jeszcze nie miałem pojęcia, czego się imać. Czym będę? Adwokatem? Sędzią? Groszorobem? Profesorem? Filozofem? Artystą? Hreczkosiejem? Żadna z tych ról nie była mi całkowicie niedostępna, ale też żadna nie przypadała mi zanadto do smaku.
Pod jednym względem byłem, jak moje pokolenie... nie mogłem znaleźć „swojej” rzeczywistości. Brałem jedną książkę po drugiej do ręki i mówiłem „to nie to”. Czytałem gazety wszystkich odcieni i mówiłem „to nie to”.
Na jesieni tego roku rozchorowałem się na płuca. Było to tylko tak zwane zajęcie szczytów w połączeniu z lekką podgorączką w godzinach wieczornych, ale moja matka się przestraszyła i postanowiła wysłać mnie na wieś. Mój brat Janusz niedawno się ożenił, a żona jego była właścicielką majątku w Iłżeckim, który nazywał się Potoczek – dwór był w lasach, które to lasy przecinała smuga pięciu stawów, ciągnących się rzędem kilka kilometrów aż do wsi – krajobraz iście weyssenhoffowski. Braterstwo moi mieszkali wtedy w Małoszycach i rzadko tutaj zaglądali. Postanowiono tedy, że do tego Potoczka nasyconego żywicą leśną mam jechać na całą zimę. Wybierając się tam nie wiedziałem, co mnie czeka.