Wszystkie Święta umarły - Bryan Smith - ebook

Wszystkie Święta umarły ebook

Bryan Smith

3,7

Opis

Pozostał zaledwie tydzień do Halloween, a w miasteczku Willow Springs w Tennessee grasuje szalony morderca!

Dwadzieścia pięć lat temu grupka miejscowych chłopców zrobiła coś bardzo złego. Teraz zamaskowany szaleniec prześladuje miasteczko zostawiając za sobą stosy trupów i zakrwawionych dyń. Celem obłąkanego zwyrodnialca jest brutalna zemsta na byłych oprawcach i zabicie trzydziestu jeden osób nim nadejdzie Halloween. W miarę jak przybywa ofiar, lokalni stróże prawa robią, co mogą, żeby dopaść tego pozornie nieuchwytnego zabójcę i powstrzymać krwawą jatkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (15 ocen)
4
4
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Z braku laku…

Nie udający niczego więcej horror klasy B. Błyskawiczna akcja, psychopata, zemsta, dużo trupów, seks, flaki, dynie, czas Halloween. Końcowe rozdziały bardziej mają więcej zastojów oraz zakończenie - domyślałam się że takie będzie. Na Halloween lektura idealna! Wersja ebook ma masę błędów i tłumaczenie momentami jak z translatora Google. Wstyd.
00
pajaczek_borderline

Całkiem niezła

su lubiłam nawet oglądać slashery, obecnie czuję do nich pociąg w okolicach Halloween, jednak okazuje się, że z książkami tego typu nie potrafię polubić się na dłużej, brakuje mi w nich głębszej psychologii postaci i z czasem zaczynają nużyć. Jednak pomijając te odczucia mogę powiedzieć, że książka zaczęła się bardzo dynamicznie, przez co na początku i mniej więcej do połowy naprawdę mocno mnie wciągnęła. Do tego dynamiczna akcja i bardzo bezpośrednie opisy sytuacji raczej odstręczających były długo na plus. Na minus jest to,, że zabrakło tu nie pewności co do tego kim jest morderca - mamy go niemal podanego na tacy od samego początku książki. Zakończenie znowu, musze przyznać a raczej pewna swego rodzaju puenta, lekko mnie zaskoczyła i spodobała mi się. Podsumowując, tytuł bardzo na tak w tym konkretnym okresie roku ;)
00
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Bryan Smith, All Hallow's Dead, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Kamila Recław

Tłumaczenie: Katarzyna Dyrcz

Projekt okładki: Rafał Brzozowski, Digital Art Fire

Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I 

ISBN: 978-83-67342-12-4

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

1

Siedem dni do HalloweenWillow Springs

Podmuch wiatru sprawił, że po pustej, dwupasmowej drodze przemknęło mnóstwo pożółkłych i brunatnych liści. Było kilka minut po szóstej wieczorem i niemal wszystkie promienie słoneczne zniknęły z nieba, a na horyzoncie utrzymywał się jedynie cień delikatnej szarości. Lloyd McAfee siedział skulony na fotelu za straganem z dyniami i patrzył, jak gaśnie resztka dnia. Tego ranka wyszedł z domu ubrany jedynie w dżinsy i flanelową koszulę. Dzień zaczął się pogodnie i słonecznie, jednak później zrobiło się chłodniej, niż początkowo prognozował.

Owa gwałtowna zmiana nie stanowiła czegoś zupełnie niezwykłego jak na tę przejściową porę roku – okres, w którym pogoda wahała się między ciepłem typowym dla wczesnego lata a chłodem zwiastującym nadchodzące zimniejsze miesiące. Dorastał w tej okolicy i dobrze wiedział, jak nagle może się zmienić aura. Powinien winić tylko siebie za to, że nie wziął tego pod uwagę. Dlatego jutro, niezależnie jak ciepło będzie o świcie, postanowił zabrać ze sobą lekką kurtkę, którą mógł założyć w ciągu dnia.

Rodzina Lloyda od pokoleń prowadziła stragan z dyniami w tym samym punkcie, przy drodze. Jego zdaniem nie było to już dobre miejsce, mimo że znajdowało się w dogodnej lokalizacji, zaledwie kilka kilometrów od rodzinnej farmy. Czasy się zmieniły. Zmienili się ludzie. Większość mieszkała już i pracowała w mieście, przez co wiejska populacja wyraźnie się zmniejszyła. W rezultacie ruch na tym odcinku drogi stanowej był znacznie mniejszy niż kiedyś. Z roku na rok coraz gorzej, a przynajmniej tak się wydawało Lloydowi.

Ten dzień wyglądał na jeden z najgorszych, jakie pamiętał od piętnastu lat prowadzenia dyniowego biznesu. Znikomy ruch, a momentami po prostu nie było go wcale. Większość kierowców przejeżdżała tędy tak szybko, że wątpił, by go w ogóle go zauważyli. Mógł tylko przypuszczać, że jadą gdzieś, gdzie jest o wiele ciekawiej niż tutaj. Tylko garstka zatrzymała się, by przyjrzeć dyniom. Spośród nich może połowa jakąś kupiła. Cały utarg wyniósł nieco ponad dwadzieścia dolarów. Nie wydawało się to warte zachodu.

W chwili, gdy o tym myślał, za zakrętem drogi, jakieś ćwierć kilometra dalej, pojawiły się światła reflektorów. Lloyd przeklął swoje lenistwo, ale miał nadzieję, że samochód się tu nie zatrzyma. Powinien zamknąć sklep już godzinę temu, ale zwlekał z powrotem na farmę, spodziewając się, że nie będzie zbyt przyjemny. Nie zgadzali się z ojcem w wielu sprawach, a już najmniej w kwestii stoiska z dyniami. Od wielu godzin czekał jednak na przyjemność otwarcia pierwszego zimnego piwa tej nocy, a teraz będzie musiał poczekać trochę dłużej.

Samochód zwolnił i zjechał z drogi. Mamrocząc jakieś przekleństwa, Lloyd przypomniał sobie, że ma się uśmiechać i starać się sprawiać wrażenie przyjaznego, gdy tylko podejdzie do niego potencjalny klient. Srebrny minivan zaparkował obok jego ciężarówki. Chwilę później drzwi się otworzyły, uwalniając sześcioosobową rodzinę. Młoda, przypuszczalnie zamężna para i ich czwórka rozwydrzonych bachorów. Lloyd zgadywał, że najmłodsze ma może pięć lat, a najstarsze pewnie nie więcej niż dwanaście. Ojciec miał słuszny wzrost i przystojną aparycję, a matka okazała się ładną i szczupłą blondynką. Oboje ubrani w stylu, który charakteryzował ich jako typ korporacyjny. Lloyd nie miał pojęcia, co robili na tym odludziu.

Ta zagadka została rozwiązana, gdy matka podeszła do straganu i nawiązała rozmowę. Okazało się, że dowiedzieli się o stoisku z dyniami McAfee od starego znajomego i uznali, że w tym sezonie na Halloween przydałoby im się coś rustykalnego. Lloyd zacisnął zęby na dźwięk słowa „rustykalny”, ale udało mu się zachować sztuczny uśmiech, gdy rozpoczął krótką, za to zabawną opowieść o historii stoiska. Ubarwił ją anegdotą o wielkiej dyni, którą wyhodował lata temu i która urosła prawie tak duża jak jego ciężarówka. To oczywiście czysta bzdura, ale pani i pan z korporacyjnej Ameryki łyknęli ją bez problemu. W tym czasie dzieciaki ganiały się wokół dyń rozstawionych przy stoisku, piszcząc i kłócąc przy tym z ogłuszającą intensywnością o to, która jest idealna na ich ganek.

Na widok tego oczywistego impasu ojciec podniósł jakąś przypadkową dynię i od razu zapłacił. Lloyd pochwalił go za wybór, mówiąc, że ma dobre oko. Jeszcze jedna bzdura. Wkrótce byli już w drodze, a Lloyd otrzymał kilka dolarów więcej za codzienną pracę. Nie było to wiele, ale co tam, lepsze to niż nic. Teraz przyszedł najwyższy czas, by zamknąć stoisko, załadować ciężarówkę i wrócić na farmę, by jutro znów zacząć wszystko od nowa.

Ziewnął i rozprostował kończyny. Kolejny długi dzień siedzenia na tyłku sprawił, że czuł się zesztywniały i zmęczony. Nie mógł się doczekać, kiedy wróci do siebie i zacznie pić. Wychylenie kilku zimnych puszek zawsze poprawiało mu humor. Być może usłyszy pomruki dezaprobaty od swoich bliskich, ale nie przejmował się tym. Zasłużył, by się trochę rozluźnić po tylu bezsensownych godzinach siedzenia bezczynnie w samotności.

Lloyd opuścił tylną klapę ciężarówki i zaczął ładować dynie do wyścielonego kocem bagażnika. Ten żmudny proces zajmował mu zwykle około godziny. Po raz kolejny przeklął swoją opieszałość i przyrzekł, że jutro zamknie sklep wcześniej. Był dopiero w połowie roboty, kiedy poczuł, że jest obserwowany. Odwrócił się w stronę gęstego lasu graniczącego z drugą stroną drogi. Zobaczył tylko ciemną linię drzew i uznał, że ma atak niewytłumaczalnej paranoi. Przecież nie widział tu nikogo innego, a nie nadjechał kolejny samochód. Tylko on i dynie.

Jednak wciąż wpatrywał się w drzewa i to uczucie bycia obserwowanym go nie opuszczało. Nic nie widział, ale zmysły podpowiadały coś innego. Czuł czyjąś obecność. Czegoś złośliwego i drapieżnego. Nie wiedział tylko dlaczego. To nie miało sensu. Nigdy nie miał daru jasnowidzenia. Mimo to ogarnęło go silne pragnienie, by wsiąść do ciężarówki i szybko ruszyć w stronę domu. Jedynym powodem, dla którego tego nie zrobił, była świadomość, jak bardzo rozwścieczony będzie ojciec, gdy się dowie, że zostawił niezabezpieczone stoisko i towar bez opieki.

Wpatrywał się w tamto miejsce przez co najmniej pełną minutę, czekając na… jakiś ruch. W końcu odetchnął i nerwowo się roześmiał, mówiąc na głos, żeby przestał być taki głupi i nie popadał w paranoję. Już miał zacząć ponownie ładować dynie do ciężarówki, gdy zza linii drzew wyłoniła się ciemna postać i zaczęła przechodzić przez drogę.

Serce Lloyda załomotało. Ktokolwiek to był, nie mógł być nikim dobrym. Ten sukinsyn czaił się i obserwował. Skąd on się tu wziął? I gdzie znajdował się jego samochód? Cała ta sytuacja wydawała się dziwna, ale Lloyd pozostał na miejscu przygwożdżony przez własną bezradną ciekawość i obawę przed gniewem ojca.

Nieznajomy dotarł na jego stronę ulicy. Wciąż się zbliżał, a ciemne oczy wyraźnie widoczne na bladej i pozbawionej wyrazu twarzy wpatrywały się w Lloyda. Ręce wsunął głęboko w kieszenie czarnego prochowca. Wiatr rozwiewał jego długie, ciemne włosy, pozostawiając je w nieładzie. Wyglądał na szczupłego i miał może nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Było coś znajomego w tej kanciastych rysach szczupłej twarzy o zapadniętych policzkach. Lloyd jednak, jeśli kiedykolwiek znał tego człowieka, nie potrafił go do końca skojarzyć.

– W czym mogę pomóc? – spytał z udawanym uśmiechem.

Potrzebuję trzydziestu jeden najlepszych dyń – odparł nieznajomy. – Tylko najlepszych, pamiętaj. Tylko najlepsze, nie zapomnij. Żadna gorsza nie będzie wystarczająca.

Pierwszą reakcją Lloyda na te słowa była niepewna ekscytacja. Trzydzieści jeden dyń za jednym zamachem? To by odmieniło ten, skądinąd marny, dzień. I byłaby to bardzo ciekawa historia do opowiedzenia przy stole, kiedy wróci do domu. Ale ekscytacja zniknęła niemal natychmiast. Powoli rozejrzał się po okolicy, zanim ponownie skupił wzrok na nieznajomym.

– Proszę posłuchać, chętnie sprzedałbym panu trzydzieści jeden dyń. Byłbym zachwycony. Ale gdzie jest pański samochód?

Nieznajomy uśmiechnął się po raz pierwszy. Jedna z jego rąk zaczęła wyłaniać się z kieszeni prochowca.

– Dobre pytanie, Lloyd. Cieszę się, że je zadałeś. Przyjechałem kradzionym samochodem. Porzuciłem go kawałek w górę drogi i dotarłem tutaj przez las, aby zachować jakże ważny element zaskoczenia. Przy okazji, wezmę twoją ciężarówkę.

– A niech to. Poczekaj chwilę. – Lloyd zmarszczył brwi. – Skąd znasz moje imię?

Ręka nieznajomego w pełni wyłoniła się z kieszeni. Światło księżyca zalśniło na długim i błyszczącym ostrzu. Podszedł szybko do zaskoczonego Lloyda i wbił mu je w brzuch aż po rękojeść.

Ból był natychmiastowy i przeszywający. Lloyd krzyknął.

Nieznajomy wyszarpnął ostrze i zanurzył je w ciele ponownie.

Gdy nóż znów został wyjęty z jego wnętrzności, sprzedawca dyń upadł na kolana. Krew tryskała i rozbryzgiwała się na pokrytej kurzem ziemi.

Nieznajomy odsunął się od niego i przyjrzał dyniom. Wybrał jedną z nich. Uklęknął na ziemi obok Lloyda, który z mieszaniną przerażenia i niezrozumienia patrzył, jak mężczyzna wbija zakrwawiony nóż w dynię i zaczyna rozcinać.

Spojrzał w stronę Lloyda i uchwycił jego przerażone spojrzenie.

– Szkoda, że mnie nie pamiętasz. Gdybyś pamiętał, mógłbyś zrozumieć, dlaczego to wszystko przytrafia się właśnie tobie.

Lloyd zerknął na swoją ciężarówkę. Kluczyki znajdowały się w kieszeni. Ta część jego duszy, która nadal pragnęła przeżyć, nakłaniała, by je wydobyć, jakoś znaleźć siłę, by stanąć na nogi i podbiec do samochodu. Może nie jest jeszcze za późno? Jeśli uda mu się dotrzeć do lekarza, może zdoła się ocalić. Ale i tak już niewiele sił wyczerpało się zbyt szybko.

Lloyd przewrócił się na bok i utkwił przerażony wzrok w mordercy:

– Kim… jesteś?

Nieznajomy wydłubał z dyni wnętrzności.

– Można powiedzieć, że Duchem Przeszłości Halloween. Dokonam w tym mieście zemsty na wszystkich, którzy mnie skrzywdzili. Zacząłem od ciebie, Lloyd. Trzydziestu jeden zginie jeszcze w tym tygodniu. Ty masz zaszczyt być pierwszym.

Lloyd jeszcze przez chwilę wpatrywał się uważnie w twarz mężczyzny. I w końcu sobie przypomniał.

– Och – wycharczał, unosząc oczy i plując krwią.

Umarł ze świadomością, kto jest jego zabójcą.

Mężczyzna w prochowcu odciągnął ciało poza zasięg wzroku przejezdnych, chowając je za stojakiem z dyniami. Przykucnąwszy za nim, wyjął z innej kieszeni tasak do mięsa i dokonał niezbędnych czynności na ciele Lloyda. Potem załadował potrzebne mu dynie do ciężarówki i odjechał.

Zanim to jednak nastąpiło, zostawił prezent dla śledczych. Coś, czego mogliby poszukać w okolicy, coś w rodzaju halloweenowego odpowiednika polowania na wielkanocne jajka.

2

Dwadzieścia pięć lat wcześniejWillow Springs

Elliot Parker, który przez ponad tydzień zbaczał ze swojej zwykłej trasy do domu, postanowił, że gdy tylko szkoła skończy się w dzień przed Halloween, znów będzie miał szansę pójść tą drogą. Nastał piątek i miał przed sobą cały weekend z dala od kolegów z klasy, którzy lubili mu dokuczać. Elliot uwielbiał Halloween i cieszył się, że spędzi kilka następnych nocy, oglądając horrory ze swoim bratem Robertem, który był chory i większość ostatniego roku spędził przykuty do łóżka. Borykający się z problemem alkoholowym rodzice nie chcieli z nim szczerze rozmawiać o stanie jego zdrowia, ale Elliot podejrzewał, że to ich ostatnie wspólne Halloween. Zasmuciło go to, ale był zdeterminowany, żeby zrobić wszystko, by ten czas, który Robertowi pozostał, okazał się jak najlepszy.

Ktoś musiał przynajmniej spróbować. Rodzice z pewnością nie nadawali się do tego zadania. Większość nocy spędzali na kłótniach i upijaniu się do nieprzytomności. Awantury odbywały się głównie za zamkniętymi drzwiami, ale głośne pijackie histerie sprawiały, że wszelkie próby zachowania dyskrecji były niedorzeczne. Do trzynastych urodzin Elliota pozostał jeszcze miesiąc. Świat dorosłych i ten codzienny, w którym żyli, w dużej mierze pozostawały dla niego tajemnicą. Wiedział jednak wystarczająco dużo, aby zrozumieć, że Linda i Mark Parkerowie nie są jak większość rodziców. Głęboki konflikt między nimi zaczął się na długo przed początkiem choroby Roberta. Chłopcy przez lata przyzwyczaili się do słuchania bezustannych krzyków. To nie było w porządku. Ich najstarsze dziecko umierało, a oni skupiali się jedynie na kłótniach. W najczarniejszych momentach Elliot był pewien, że chcieliby, aby Robert już odszedł, a oni mogliby zająć się swoim życiem. Zawsze, gdy pojawiała się ta myśl, Elliot czuł, że nienawidzi ich z wielką, wręcz przerażającą siłą. Czasami fantazjował, że ich zabija i pozoruje winę kogoś z zewnątrz. W ten sposób on i jego brat mogliby trafić pod opiekę dziadków w Georgii, którzy przynajmniej nie byli nienawistnymi pijakami.

Gdy szedł chodnikiem, usłyszał klakson samochodu. Zerknął w lewo i zobaczył pana Spurlocka, nauczyciela przedmiotów ścisłych, siedzącego za kierownicą Hyundaia. Clinton Spurlock był uprzejmym, starszym mężczyzną o łagodnej twarzy. Elliot pomyślał, że ma pewnie około pięćdziesiątki. Nauczyciel od jakiegoś czasu szczególnie się nim interesował. Często interweniował, gdy dzieciaki się nad nim znęcały. Chłopak był mu za to wdzięczny, szczególnie wtedy, gdy zapobiegał pewnemu pobiciu. Problem polegał na tym, że prowadziło to tylko do pogłębienia niechęci tych, którzy go dręczyli. Szyderstwa zawsze stawały się potem agresywniejsze, a groźby zjadliwsze. Nazywano go pupilkiem nauczyciela, lizusem i jeszcze gorzej. Inne dzieciaki podejrzewały, że pan Spurlock jest pedofilem i regularnie go pieprzy. To bzdury. Nauczyciel był po prostu miły i litował się nad nim. Ale to rozróżnienie nic nie znaczyło dla jego prześladowców.

Elliot wiedział, dlaczego się go czepiali. Był samotnym, nieporadnym chłopakiem. Utrzymywanie kontaktów towarzyskich z kimkolwiek spoza kręgu rodzinnego zawsze nastręczało mu trudności. Często było to wręcz niemożliwe. Przeraźliwie chudy, wyglądał dziwnie i był po prostu inny. W gimnazjum, do którego trafił w tym semestrze, nie było większego grzechu niż bycie innym.

Pan Spurlock nacisnął przycisk, opuszczając szybę od strony pasażera.

– Hej, Elliot. Wracasz do domu?

Elliot szedł chodnikiem, a Hyundai sunął obok niego.

– Tak, proszę pana.

– Potrzebujesz podwózki?

Elliot zmarszczył brwi, zastanawiając się przez chwilę. Podwiezienie wyeliminowałoby ryzyko bycia znowu napadniętym przez Lloyda McAfee i jego kumpli dupków. Jednak pomimo strachu przed większymi i wredniejszymi chłopakami, nienawidził tego, że czuł się jak tchórz. Wyobrażał sobie, że całe życie będzie się bał takich ludzi jak McAfee. Ta perspektywa jednocześnie napawała go wstrętem i rozpalała wściekłość, która przerażała. Kiedy był wściekły, że snuł jeszcze bardziej mordercze fantazje. Wyobrażał sobie Lloyda i innych przywiązanych do krzeseł i zdanych na jego łaskę, płaczących oraz drżących ze strachu, gdy robił im różne rzeczy za pomocą noża. Czasami te fantazje wydawały się tak żywe, że niemal czuł, jak ostrze wsuwa się w ich miękkie brzuchy.

Elliot potrząsnął głową.

– Dziękuję, panie Spurlock, ale wolałbym iść pieszo.

Nauczyciel zacisnął usta, a po chwili powiedział:

– Jesteś pewien? To tylko kilka ulic. Odwiozę cię w mgnieniu oka.

Elliot uśmiechnął się na użycie przez nauczyciela słowa „w mgnieniu oka”. To takie głupie, starcze powiedzenie, w którym było jednak coś dziwnie ujmującego. Nie po raz pierwszy chciał, żeby jego ojciec był choć trochę podobny do tego człowieka. Albo jeszcze lepiej – żeby pan Spurlock był jego ojcem. Ale jak zawsze powtarzał Mark Parker: życzenie w jednej ręce, gówno w drugiej, zobaczymy, która pierwsza się zapełni.

Elliot przytaknął.

– Jestem pewien. Mamy ładną jesień. Jest przyjemnie. I lubię takie krajobrazy.

Pan Spurlock rozejrzał się po wysokich drzewach rosnących na chodnikach po obu stronach ulicy. Liście przybrały różne odcienie żółci, pomarańczu i brązu. Wszędzie leżały ich całe zaspy.

– Tak, jest ładnie – Westchnął. – Cóż, po prostu bądź ostrożny, Elliot. Wiesz, że się o ciebie martwię. Pamiętaj, że zawsze możesz dać mi znać, jeśli będziesz miał jakieś kłopoty.

Elliot się uśmiechnął.

– Wiem, panie Spurlock. Dzięki.

Mężczyzna skinął głową, pożegnał się i odjechał z uśmiechem.

Elliot poczuł tylko ukłucie żalu, gdy patrzył, jak tylne światła samochodu nauczyciela gasną w oddali. Byłby w tym samochodzie bezpieczny. Nie ma co do tego wątpliwości, ale liczył, że dziś mu się uda. Od ostatniego spotkania z Lloydem i jego kolesiami minęło półtora tygodnia. Najwyraźniej nie wiedzieli o tej dłuższej drodze do domu, którą wybrał. Nie czekaliby na niego w zwykłym miejscu. To bez sensu.

Ale co do tego Elliot bardzo się mylił.

Od domu dzieliły go jeszcze kolejne kilometry. Na tym odcinku nie wybudowano żadnych domów. Po obu stronach drogi ciągnęły się więc tylko gęste drzewa. Skrawek lasu po jego prawej był głębszy, niż można by sądzić po bliskim sąsiedztwie rozległego osiedla. Wiedział to od czasu, gdy w lepszych momentach swojego życia przemierzał go z bratem i obaj udawali żołnierzy w ogarniętej wojną Europy sprzed pół wieku. Przemykali od drzewa do drzewa, dzierżąc w dłoniach grube gałęzie, które udawały karabiny maszynowe. Chłopcy Parkera zawsze musieli improwizować, bo nie mogli liczyć na kupno żadnych zabawek. Ale to tylko podsycało ich wyobraźnię i przez pewien czas wykazywali nawet oznaki utalentowanych gawędziarzy. Elliot wciąż trzymał zeszyty pełne odręcznych opowieści o kosmitach i zaginionych światach zamieszkanych przez dinozaury i jaskiniowców. Ale, jak wiele innych rzeczy, porzucił ten zwyczaj, kiedy Robert zachorował. Od czasu do czasu Elliot próbował rozweselić brata, snując tamte dawne i nowe opowieści przy jego łóżku.

Rozmyślał właśnie nad świeżą historią, którą mógłby opowiedzieć swojemu umierającemu bratu, gdy usłyszał gdzieś za sobą, szelest liści. Po nim nastąpił chrzęst stóp na jarzębinie. Ktoś wychodził z lasu. Serce Elliota gwałtownie zabiło. Próbował sobie wmówić, że to tylko przypadkowy dzieciak, który się tam bawił, ale instynkt podpowiadał, że jest inaczej. Najrozsądniej byłoby rzucić się do ucieczki i nie oglądać za siebie. Dobrym pomysłem mogło być nawet zrzucenie z siebie plecaka, by móc biec szybciej. Mógłby po niego wrócić później. Gdyby ktoś go ukradł, straciłby tylko kilka podręczników i zeszytów. Można by je wymienić. W najgorszym wypadku straciłby notatki z zajęć, ale to drobiazg, który warto poświęcić w imię bezpieczeństwa.

Pojawił się jednak inny impuls, który uniemożliwił natychmiastowe przejście w tryb ucieczki. To ta część, która była już zmęczona uciekaniem jak mała suka – jak ująłby to jego ojciec – przy pierwszych oznakach kłopotów. Musiał stać się mężczyzną i nauczyć się bronić, a może nawet, choć raz, stanąć do walki. Jak zwykle, gdy przychodziła mu ta myśl, chwilowo pomijał fakt, że przeciwnicy są o wiele więksi i silniejsi. Gniew wypalił w nim jednak wystarczająco dużo strachu, aby mógł dalej iść tym samym, niespiesznym tempem, mimo że słyszał za sobą kroki na chodniku. Był śledzony. To niezaprzeczalne. Ale nie musiało tkwić w tym nic złowrogiego. Ten hipotetyczny, przypadkowy dzieciak też może wracał do domu.

Jednak Elliot musiał wiedzieć na pewno. Wypuścił oddech i zaryzykował spojrzenie przez ramię. Jego oczy rozszerzyły się na widok zawadiackiej twarzy Jimmy'ego Martina. Jimmy był jednym z gangu Lloyda. Znacznie większy chłopak stał zaledwie kilka kroków od niego. Miał obszerną klatkę piersiową i muskularną budowę przyszłego zawodnika drużyny ofensywnej. Jego nadgarstki wyglądały na co najmniej dwa razy grubsze niż nadgarstki Elliota i był o wiele wyższy. Było jasne, jak niedorzeczne jest rozważanie stanięcia twarzą w twarz z tym behemotem.

– Czekałem na ciebie, kutasie. – Zaśmiał się Jimmy. – Najwyższy czas, żebyś zaczął tędy wracać. Jesteś gotów wziąć swoje lekarstwo?

Miał jeszcze czas na ucieczkę, więc zrzucił z siebie plecak i popędził przed siebie. Zdążył przebiec zaledwie kilka metrów chodnikiem, gdy zahaczył czubkiem buta o lekko podniesioną wyrwę. Boleśnie runął na ziemię, obcierając ręce i kolana. Zanim zdążył spróbować odzyskać równowagę i wznowić przerwany bieg, para silnych rąk złapała go za tył koszuli i podciągnęła do góry. Usłyszał rechot, który wskazywał, że Jimmy ma towarzystwo. Wielkolud obrócił go i Elliot zobaczył Lloyda McAfee oraz Chucka Everly'ego, stojących na chodniku. Obaj mieli wredne, bezlitosne uśmieszki na twarzach.

Chuck trzymał w ręku coś, co wyglądało jak świeżo wyrzeźbiony dyniowy lampion. Cienkie nitki dyniowych wnętrzności były widoczne w kącikach jego ostro wytrzeszczonych oczu. Prawdopodobnie dynia pochodziła z farmy należącej do rodziny Lloyda. Większość dyń sprzedawanych w tym mieście, w każdym sezonie Halloween, pochodziła właśnie stamtąd, ale oczywiście Lloyd zawsze wybierał najlepsze z najlepszych. Ta konkretna wydała się Elliotowi najdojrzalsza i najokrąglejsza, jaką kiedykolwiek widział. Wyglądała na świeżo wyciągniętą z pola i pewnie tak było.

Lloyd podniósł plecak i wyrzucił go na ulicę.

Elliot odwrócił głowę i zobaczył go na środku dwupasmówki. Wylądował dokładnie na podwójnej, żółtej linii. Zerknął jeszcze raz, a potem w drugą stronę, mając nadzieję na widok zbliżającego się auta. Nic z tego. Droga ziała pustką w obu kierunkach. Elliot przełknął rozgoryczenie. Pierwszego dnia po powrocie na tę trasę, powinien był się spieszyć, ale miał głowę w chmurach.

Wredny uśmieszek Lloyda się pogłębił.

– Widzę, że nadal jesteś pieprzoną cipą, Elliot. Wyglądasz, jakbyś miał się zaraz rozpłakać.

Ku jego zawstydzeniu, to była prawda. Oczy Elliota wypełniły się po brzegi łzami.

– Bła… błagam… nie…

– Nie ma sensu błagać, ty mały smarkaczu – zaśmiał się Lloyd. – Zaraz dostaniesz w dupę.

Reszta chłopaków zarechotała na ten dowcip.

Lloyd zszedł z chodnika, kiwając głową w stronę linii drzew.

– Chodźcie, chłopaki. Do lasu. W ostatnim przypływie desperacji, Elliot próbował wyrwać się z uścisku Jimmy'ego. Nagły, gwałtowny ruch zaskoczył go i na krótką chwilę udało mu się uwolnić jedną rękę. Niestety, druga pozostała mocno zablokowana wokół górnej części ramienia Elliota i nie był w stanie się uwolnić. Jimmy wymierzył mu mocny cios w głowę, zanim ponownie umocnił swój uścisk na nim.

Rozległo się więcej wrednego szyderczego śmiechu. A potem poszli do lasu, z którego Elliot nie mógł się wydostać przez wiele godzin.

3

Sześć dni do HalloweenWillow Springs

Wracając do domu z rodzinnego obiadu w Logan’s Roadhouse, Chuck Everly skręcił hondą odyssey w Hodder Street, zmarszczył brwi, czując ukłucie bólu przechodzące prosto przez środek czoła. Trójka jego dzieci siedziała z tyłu minivana. Toczyły głośną i coraz bardziej zażartą kłótnię o najnowszy sensacyjny boysband. Dwie dziewczynki uważały, że toprawdopodobnie najwspanialsza grupa w historii muzyki pop. Twierdziły stanowczo, że jest z pewnością lepsza niż to stare i nudne badziewie – Beatlesi.

Blake Everly, najstarsze dziecko i jedyny syn Chucka, nie zgadzał się z tą opinią z równą zaciekłością i więcej niż odrobiną szyderczego oburzenia. Chłopiec przechodził właśnie fazę klasycznego rocka. Ostatnie kilka miesięcy spędził na obsesyjnym słuchaniu i poznawaniu wszystkich największych oraz najbardziej uznanych zespołów z poprzednich epok muzycznych. Wcześniej interesował się hip hopem i innymi popowymi kawałkami, które lubiła większość dzieciaków w jego wieku. Niewątpliwie miał rację w swoim krytycznym spojrzeniu na piosenki boysbandów, ale Chuckowi trudno było się nie uśmiechnąć się, gdy słuchał jego wywodów na ten temat. Jeszcze jakiś czas temu miał takie same problemy z gustem jak dziewczyny.

Cóż, taka jest kolej rzeczy. Rzeczy, które dzieci lubią, a które zmieniają się z wiekiem. Pewnego dnia dziewczyny wyprą się tego, że kiedykolwiek lubiły boysbandy, i to nie tylko dlatego, że zespoły pop mają krótkie życie. W wieku nastoletnim zaczęłyby się wstydzić dziecinnych rzeczy, które kiedyś tak wiele dla nich znaczyły. Podobny proces dział się w przypadku Chucka i jego dorastającego rodzeństwa. Dla ojca bycie świadkiem tego procesu było nieskończenie fascynujące. Nigdy nie nudziło mu się obserwowanie ich wzrostu i ewolucji. Żałował jedynie, że dzieje się to zbyt szybko. Pomimo nieznośnego natężenia sporu, szczerze ich wszystkich kochał. To były dobre, dobrze ułożone, kochające zabawę dzieciaki. Wiedział, że byt szybko jednak dorosną i wyprowadzą się z domu, wyjadą na studia lub do pracy, budując własne życie.

Myślenie o tym sprawiło, że Chuck poczuł tęsknotę. Zerknął na żonę siedzącą obok i dostrzegł, że uśmiecha się do niego. Gdy Chuck skręcił minivanem w kolejną ulicę, słońce oświetliło blond włosy Karen w sposób, który sprawił, że wyglądały szczególnie promiennie. Na ten widok jego serce zabiło szybciej. Nadal była tak piękna jak w dniu, w którym ją poznał dziewiętnaście lat temu, w ostatniej klasie liceum. Niedawno przeniesiona z innego miasta, od razu wpadła Chuckowi w oko i to pierwszego dnia jesiennego semestru. Od tamtej pory był zapatrzony tylko w nią. Cóż… głównie tylko w nią.

Jak wielu młodych mężczyzn, którzy wcześnie się ożenili i całe dorosłe życie spędzili w jednym związku, od czasu do czasu nachodziły go pożądliwe myśli dotyczące innych kobiet. Ale Chuck przyjmował to jako coś normalnego. Pewnego razu, wiele lat temu, doszło jednak do pewnego oralnego wybryku. Ponieważ nie doszło do niczego więcej, uznał ten incydent jako niestanowiący zdrady. Poza tym nigdy nie działał zgodnie ze swoimi pożądliwymi impulsami. Aż do teraz. Po przegranej z męczącym uczuciem pokusy, popełnił kilka znacznie poważniejszych grzeszków, wszystkie z tą samą osobą. Ale czuł się z tego powodu okropnie i absolutnie nie miał zamiaru burzyć idealnego życia z cudowną żoną i wspaniałymi dziećmi.

Te nieprzyzwoitości się skończą. Wkrótce.

Chuck wyhamował, zbliżając się do wjazdu na ulicę Trenton prowadzącą do nowego, pięknego osiedla, które klan Everly nazywał domem przez ostatnie dwa lata. Kierując się drogą przez Brighton Estates i przyglądając się doskonale wyglądającym, nowym budynkom oraz ogólnie atrakcyjnym ludziom, którzy je zamieszkiwali, Chuck znów miał okazję zastanowić się nad tym, jakim jest szczęściarzem.

Miał dobrą pracę, która pozwalała jego rodzinie żyć w wygodnym i bezpiecznym otoczeniu. Jako dzieciak nie miał tak dobrze. Zmagania finansowe jego rodziców nie miały końca. Nie byli złymi ludźmi. Chucka i jego braci nigdy nie bito ani nie maltretowano psychicznie. Ale dominujący negatywizm spowodowany problemami finansowymi ciążył nad domem Everlych przez większą część jego młodości. Doprowadziło to do pewnych nieprzemyślanych młodzieńczych zachowań. Robił głupie rzeczy i wpadał w kłopoty. Na szczęście pozbierał się, zanim poznał Karen. Bardzo się cieszył, że tak się stało. Życie mogło bowiem łatwo pójść w dużo mroczniejszym kierunku.

Kłótnia o boysband ucichła, gdy zbliżyli się do ich domu na Broadbent Lane. Wiedział, że mocje szybko ostygłą, gdy dzieci zaczną się rozchodzić do swoich pokoi, aby zająć się własnymi sprawami przed zejściem do jadalni na wieczór filmowy. Dzisiejszym seansem było nowe wydanie na Blu Rayu najnowszego przeboju Marvela. Na osiemdziesięciocalowym ekranie 4K będzie się go oglądało niesamowicie, a wysokiej klasy system dźwiękowy wstrząśnie pokojem w ten głęboko wciągający sposób, który wszyscy lubili. Wieczór filmowy był ich uwielbianą tradycją rodzinną, zakorzenioną jeszcze bardziej dzięki częstym modernizacjom technicznym Chucka, który czuł się, jakby posiadał małe kino. Przez to, oczywiście, ich dom był popularnym miejscem spotkań dla okolicznych dzieciaków. Chuck czasami udawał, że jest z tego powodu niezadowolony. W rzeczywistości sprawiało mu to dodatkową radość. Podobało mu się, że ich dom uznano jako fajne i bezpieczne miejsce.

Dzieci wysypały się z samochodu natychmiast, jak tylko Chuck zaparkował na podjeździe i wyłączył silnik. Karen również nie traciła czasu przy wysiadaniu i szybkim krokiem podążyła do drzwi wejściowych. Chuck usłyszał, jak mamrocze coś o tym, że bardzo potrzebuje skorzystać z łazienki. Miał przeczucie, że jego żona właśnie żałuje wyboru pikantnego posiłku.

Jej roztargnienie i pośpiech utrudniły szukanie kluczy w torebce, ale jemu pozwoliły na kilka chwil, by stanąć na podjeździe i popatrzeć na dom po drugiej stronie ulicy. Duży, wielopoziomowy w stylu wiejskim, z długim gankiem i balustradą z drewna. Fawn Hightower siedziała w bujanym fotelu, czytając książkę dosłownie na skraju ganku. Jej włosy sięgające ramion miały jasny odcień blondu, podobny do włosów jego żony, ale Fawn nosiła je w innym, bardziej nowoczesnym stylu. Prostsze i krótsze do około centymetra nad ramionami, podczas gdy Karen stawiała przede wszystkim na objętość – jej gęste włosy sięgały połowy pleców, gdy tylko je rozplątywała. Fawn była też mniejsza od jego żony, niższa o dobre pięć centymetrów oraz szczuplejsza. Miała też bardzo delikatną sylwetkę. Kiedy dwa lata temu po raz pierwszy zauważył ją z daleka, założył, że to nastoletnia córka sąsiadów. Młodsza od niego o kilka lat. Parę dni później spędzili razem około godziny w pokoju hotelowym. Za pierwszym razem Fawn była w łóżku szczególnie energiczna, kręcąc małym ciałkiem w zadziwiająco wysportowany sposób, podczas gdy on robił, co w jego mocy, by wyruchać ją do nieprzytomności.

Na koniec ich ostatniej schadzki Fawn powiedziała, że jest w nim zakochana. Stwierdziła też, że chce zostawić swojego męża i dzieci, by móc żyć z Chuckiem. On zaś odpowiedział, że ma już rodzinę i nie widzi żadnego interesu w jej rozbijaniu. Potem sprawy przybrały nieprzyjemny obrót. Pośpiesznie ubrała się i wyszła bez słowa. Od tamtej pory spędził sporo czasu, obawiając się, co ta kobieta może zrobić. Martwił się, że gniew może skłonić ją do czegoś nieprzemyślanego, na przykład do powiedzenia Karen o romansie. Od tamtej pory Fawn nie odpowiadała na jego SMS-y i telefony.

Chyba wyczuła, że się jej przygląda. Podniosła wzrok znad książki, odwróciła głowę w jego stronę, uśmiechnęła się i zamachała. Następnie przyłożyła dłoń do ucha, dając mu znak, żeby do niej zadzwonił. Najwyraźniej była gotowa, żeby znów porozmawiać. Ale ten uśmiech zmartwił Chucka. Jedynym powodem, dla którego tak bardzo starał się z nią skontaktować, była chęć upewnienia się, że nie zrobi nic głupiego. Ona mogła zaś odnieść wrażenie, że chce powrotu do status quo. Od incydentu minęło kilka dni. Prawdopodobnie przeszła jej złość. Teraz Chuck obawiał się, jak zareaguje, gdy jej powie, że chce definitywnie zakończyć ich romans. Bazując na wcześniejszych doświadczeniach, prawdopodobnie nie przyjmie tego zbyt dobrze.

Musi po prostu zrobić wszystko, by przemówić jej do rozsądku. Zabawili się, a teraz czas wrócić do normalnego życia. Tak w każdym razie planował to przedstawić. W rzeczywistości pogląd Chucka na ten temat nie był tak nonszalancki. Rozdzierało go winy, że naraził na szwank idealne życie rodzinne. Wstyd z powodu zdrady bardzo mu ciążył. W jakiś sposób musiał się upewnić, że Karen i dzieci nigdy się o tym nie dowiedzą.

Wszedł do domu ostatni. Gdy zamknął drzwi frontowe, usłyszał dobiegające z kuchni podekscytowane głosy. Dzieci miały tendencję do nadmiernego ekscytowania się różnymi rzeczami, ale coś w tym, co teraz słyszał, odróżniało się od zwykłego, nastoletniego wybuchu nieuzasadnionego entuzjazmu.

Powód szybko stał się oczywisty. Na środku kuchennego stołu leżało pięć dorodnych dyń. Twarze żony i dzieci zwrócone się w jego stronę wyrażały zmieszanie i niedowierzanie.

– Nie patrz na mnie. – Chuck potrząsnął głową. – Nie mam z tym nic wspólnego.

Niezdecydowany uśmiech zaczął zakrzywiać kąciki ust Karen. A potem zgasł, gdy brwi zmarszczyły się w coraz większym zakłopotaniu.

– Chcesz powiedzieć, że to nie jest jakaś dziwna niespodzianka na Halloween?

Chuck ponownie potrząsnął głową, wpatrując się w dynie, które ułożono w równym kręgu, a każda z nich miała precyzyjnie wyrzeźbioną charakterystyczną minę skierowaną na zewnątrz. Nad wyłupiastymi oczami czerwonym flamastrem wypisane było imię. Dla każdego członka rodziny przewidziano po jednej.

– Czyli ktoś włamał się do naszego domu? – To pytanie padło z ust Evy, jego najstarszej córki. Wyglądała na przestraszoną.

Chuck nie mógł się jej dziwić. Gdy minął początkowy szok, zrozumiał dokładnie, jakie to dziwne. Wiedział na pewno, że dom został przed ich wyjazdem do Logan's Roadhouse dokładnie zamknięty.

Serce Chucka zaczęło szybko i mocno bić.

– Wszyscy z powrotem na zewnątrz! – podniósł głos, podczas gdy reszta wpatrywała się w niego w osłupieniu i z otwartymi ustami. – Teraz, do cholery!

Wzdrygnęli się na ostry ton i głośny krzyk. Ale tym, co naprawdę ich poruszyło, był fakt, że Chuck używał dosadnego słownictwa wobec innych dorosłych, ale nigdy nie przeklinał przy dzieciach. To był dla nich wyraźny sygnał, że sytuacja jest poważna i powinni się bezzwłocznie podporządkować.

Całą rodziną wrócili tą samą drogą, którą przyszli i po chwili żona i dzieci Chucka stali już na trawniku, podczas gdy Chuck pozostał na ganku, trzymając rękę na krawędzi otwartych drzwi. Po drugiej stronie ulicy zobaczył Fawn opartą o barierkę i obserwującą nieoczekiwany rozwój wypadków. Jakaś paranoiczna część niego zastanawiała się, czy to może być jej sprawka. Ale z tego, co wiedział, nie dostała klucza. I trudno mu było sobie wyobrazić, jak cierpliwie rzeźbiła te wszystkie dynie i układała je w ten sposób. Prawdziwym winowajcą był z pewnością ktoś inny, a ta myśl nie dawała spokoju i sprawiała, że jej przyglądanie się stawało się denerwujące.

Karen wyglądała teraz na zirytowaną.

– Dlaczego nas tu wyprowadziłeś, Chuck? Nie lubię, gdy się na mnie tak krzyczy!

– Wiem, kochanie, i przepraszam. Wracam na chwilę do środka. – Mężczyzna skinął głową na torebkę wciąż zwisającą z jej ramienia. – Masz tam swój telefon?

– Tak. Dlaczego pytasz?

– Zadzwoń na 112.

Zaczął iść z powrotem w stronę domu.

Zirytowany wyraz twarzy Karen ustąpił miejsca spojrzeniu pełnemu niepokoju.

– Chyba nie myślisz, że ktoś jest jeszcze w środku?

Chuck potrząsnął głową i wysilił się na uśmiech, który, miał nadzieję, wyglądał uspokajająco.

– Oczywiście, że nie. Muszę tylko coś sprawdzić.

Dzieci wołały do niego, gdy cofał się w stronę drzwi, ale Chuck zdążył już wejść do środka. Zamknął za sobą i zaryglował. Potem ruszył w kierunku swojego biura, gdzie w dolnej szufladzie biurka trzymał Magnum 44.