Wujec. Związki przyjacielskie - Ludwika Wujec, Michał Sutowski - ebook

Wujec. Związki przyjacielskie ebook

Ludwika Wujec, Michał Sutowski

4,8

Opis

Ludwika Wujec w rozmowie z Michałem Sutowskim opowiada o dzieciństwie wśród komunistów – na sowieckim Uralu, w powojennej Łodzi i w Warszawie – i o dorosłości w gronie demokratycznej opozycji, która ruszając na pomoc robotnikom, rzuciła wyzwanie machinie autorytarnego państwa. Mówi o swoich żydowskich korzeniach w katolickiej Polsce i o tym, jak przez tytułowe „związki przyjacielskie” trafiła w sam środek Wielkiej Historii Jedna z matek-założycielek prasy podziemnej w PRL-u wspomina ludzi nocami redagujących „Robotnika” w inteligenckiej rzeczpospolitej warszawskiego blokowiska – by później budować III RP. Tłumaczy też, dlaczego rewolucjonista powinien mieć rodzinę i że lepszy świat buduje się razem z przyjaciółmi – choć przecież nie tylko dla nich.

 

 

Ludwika Wujec (1941) – działaczka społeczna i samorządowa, redaktorka, nauczycielka; współpracowniczka Komitetu Obrony Robotników, współtwórczyni wydawanego poza cenzurą „Robotnika” i legalnej „Niezależności”; redaktorka w Agencji Solidarności, internowana w okresie stanu wojennego; w latach 80. członkini redakcji podziemnego „Tygodnika Mazowsze”, później asystentka Tadeusza Mazowieckiego przy obradach Okrągłego Stołu i zastępczyni dyrektora Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Po 1989 roku działaczka ROAD, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, a także m.in. sekretarz warszawskiej gminy Centrum. Matka Pawła, żona Henryka Wujca.

 

Michał Sutowski (1985) – politolog, publicysta, tłumacz; absolwent kolegium MISH UW, autor wywiadu-rzeki z Agatą Bielik-Robson Żyj i pozwól żyć; redaktor m.in. Pism politycznych Jacka Kuronia, a także Pism politycznych Stanisława Brzozowskiego, tłumaczył m.in. książki Manuela Castellsa, Ulricha Becka, Haralda Welzera, Borisa Budena, Michaela Kazina, Roberta Skidelskiego, Marci Shore oraz Iwana Krastewa. Pracownik Instytutu Studiów Zaawansowanych, od roku 2007 członek zespołu Krytyki Politycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kto się na związek tar­gnie nasz,

su­ro­wej go­dzien będzie kary,

gdy zro­bi to — za jego łeb

pękniętej nie dałbym gi­ta­ry.

Ma nas na oku wiek — i wie,

gdzie w ty­ra­lier­ce łańcuch rzad­szy…

Uj­mij­my się za ręce wraz,

bo źle stu­le­ciu z oczu pa­trzy.

Nie dla nas roz­gwar cu­dzych uczt,

wdziek po­dej­rza­nych prawd nie dla nas,

biel piór od po­chwał mil­sza nam,

nie­chby zo­stała nie­ska­la­na.

Gdy byle kiep po­wia­da, że

sądzo­ne nam da­le­kie cele,

uj­mij­my się za ręce wraz.

Złączmy ra­mio­na, przy­ja­cie­le.

Gdy przyj­dzie dzie­lić cały kram,

przaśne nie skuszą nas kołacze,

nie nam uchy­li raj swych bram,

za to Ofe­lia nas opłacze.

Do­pokąd zaś nie za­grzmiał dzwon,

że czas się zbie­rać, cze­ka dro­ga,

uj­mij­my się za ręce wraz,

złączmy ra­mio­na swe na Boga!

BUŁAT OKUDŻAWASta­ra pieśń stu­denc­ka

tłum. Wi­told Dąbrow­ski

dzie­ciństwo — zsrr — nowa pol­ska

Pani ze Lwo­wa?

Częściej mnie py­tają: — To pani jest z Biłgo­ra­ja? Na co ja mówię: — Nie, tyl­ko się do­cze­piłam do Heńka, bo to on jest spod Biłgo­ra­ja. Ale jak py­tają, skąd je­stem, to mówię, że chy­ba z Łodzi. We Lwo­wie uro­dziłam się przez przy­pa­dek. A dokład­nie nie przez przy­pa­dek, tyl­ko przez wojnę.

W kwiet­niu 1941 roku.

Tak jest. Ro­dzi­ce po­cho­dzi­li z Łodzi. Chy­ba. Nie­ste­ty za późno zaczęłam się in­te­re­so­wać swy­mi ko­rze­nia­mi. Jak już wszy­scy star­si bli­scy po­wy­mie­ra­li, to troszkę grze­bałam po ar­chi­wach — i wygląda na to, że mama uro­dziła się praw­do­po­dob­nie w Łodzi. To nie jest ja­sne, nie ma me­try­ki — mogła też uro­dzić się w Cie­cha­no­wie, bo stamtąd po­cho­dziła bab­cia.

Dzia­dek ze stro­ny mamy — Re­gi­ny z domu Bur­ger­man — był pie­ka­rzem. Wiem, że po­cho­dził ze Skier­nie­wic. I wiem, że w którymś mo­men­cie ra­zem z bra­tem ucie­kli od swe­go ojca — tak mama opo­wia­dała — po­nie­waż próbował ich, zda­je się, trzy­mać bar­dzo twardą ręką, więc się wy­rwa­li na wol­ność. Jak tra­fił do Łodzi, nie wiem, bo ślub z bab­cią brał jesz­cze w Cie­cha­no­wie, w 1895 roku. I wiem jesz­cze, że dzia­dek był na fron­cie…

W ar­mii car­skiej?

Tak, w cza­sie I woj­ny świa­to­wej. Używając języka mo­jej mamy, można po­wie­dzieć, że był „postępowy”, to zna­czy nie­re­li­gij­ny i z lek­ka le­wi­cujący, choć nie angażował się po­li­tycz­nie. Wiem jesz­cze, że był bar­dzo ciepło ser­decz­ny. Zmarł w trzy­dzie­stym trze­cim roku, przed­wcześnie. Na­to­miast bab­cia się zaj­mo­wała do­mem — licz­nym, bo miała sześcio­ro dzie­ci: pięć córek i jed­ne­go syna, i dość bied­nym. To jest jed­na stro­na.

Jeśli cho­dzi o stronę taty, Oska­ra Okren­ta, to jego ro­dzi­na pocho­dziła z Włoszczo­wy — tam się za­cho­wało więcej aktów uro­dze­nia, me­tryk. Ślub jego ro­dzi­ce wzięli w Łodzi. Nic nie wiem o jego mat­ce, poza tym, że młodo zmarła. Później była ma­co­cha, z którą tata miał do­bry kon­takt, o niej też nic więcej nie wiem. To była bar­dzo bied­na ro­dzi­na, też z dużą liczbą dzie­ci. Z całego licz­ne­go ro­dzeństwa ojca i mat­ki przeżyły tyl­ko czte­ry oso­by. Jed­na to brat mamy Cha­skiel, który wy­emi­gro­wał około 1928 roku do Bra­zy­lii. Wy­je­chał trochę za­rob­ko­wo, a trochę ucie­kał z Pol­ski, po­nie­waż zdążył przed­tem tu po­ko­mu­ni­zo­wać i po­sie­dzieć.

Był w Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Pol­ski?

Tak. I od tego chy­ba chciał uciec. Za­miesz­kał w São Pau­lo, utrzy­my­wa­liśmy z nim po­tem kon­takt. Ze stro­ny taty przeżyli dwaj bra­cia i sio­stra. Naj­star­szy brat, Ma­jer, wy­emi­gro­wał jak Cha­skiel do Bra­zy­lii, pra­co­wał tam jako kra­wiec. Jego młod­szy brat Mie­tek (Moj­sze), z za­wo­du ta­pi­cer, przeżył get­to łódzkie, Oświęcim, gdzie zginęli jego żona i sy­nek, i chy­ba w 1949 roku dołączył do Ma­jera, bo już miał wszyst­kie­go dosyć. Po get­cie nie chciał da­lej miesz­kać w Łodzi. Przeżyła też sio­stra taty, cio­cia Zo­sia, która wojnę spędziła w ZSRR, a do Pol­ski wróciła z I Armią Woj­ska Pol­skie­go. Byłam z cio­cią bli­sko związana.

Czy­li z tych wiel­kich ro­dzin, które przed wojną zdążyły mieć tyle dzie­ci, mogłabym mieć ja­kieś zatrzęsie­nie ku­zynów, sióstr cio­tecz­nych, bra­ci stry­jecz­nych i tak da­lej — ale pra­wie wszy­scy zginęli.

Pani oj­ciec też ko­mu­ni­zo­wał?

Był człon­kiem KPP, a na­wet ja­kimś działaczem, sie­dział dosyć długo. Mama też była za­an­gażowa­na.

A jak tra­fi­li do ru­chu ko­mu­ni­stycz­ne­go?

Nie wiem, kto ich zwer­bo­wał, ale oko­licz­ności są dość oczy­wi­ste. To były dwie bar­dzo ubo­gie ro­dzi­ny, mama miesz­kała na ro­bot­ni­czych Bałutach, w ro­dzi­nie ojca też była strasz­na bie­da. Mama opo­wia­dała na przykład, że cio­ci Zosi jako dziec­ku zda­rzyło się z głodu ze­mdleć. W żydow­skim get­cie za­an­gażowa­nie w so­cja­lizm albo ko­mu­nizm to była na­tu­ral­na, naj­prost­sza dro­ga wyjścia na zewnątrz. Zwłasz­cza jeśli nie po­cho­dziło się z miesz­czaństwa, z in­te­li­gen­cji, tyl­ko właśnie z bie­do­ty…

Mówi Pani o „get­cie” — czy oni byli bar­dzo re­li­gij­ni?

Bab­cia za­wsze cho­dziła w chu­st­ce, ale była nie­prze­sad­nie re­li­gij­na. Do ja­kie­go stop­nia, to ilu­stru­je pew­na hi­sto­ryj­ka. Mama po skończe­niu szkoły przy­uczyła się do za­wo­du — zo­stała kraw­cową, dobrą zresztą. Miała dzie­więtnaście lat i długo nie mogła zna­leźć pra­cy. Wresz­cie zna­lazła coś w sa­lo­nie kra­wiec­kim — pracę nie naj­go­rzej płatną, ale zor­ga­ni­zo­waną w ryt­mie pol­skim.

Czy­li w sza­bas też.

Oczy­wiście — w so­botę pra­cu­jesz, w nie­dzielę masz wol­ne. Mama bar­dzo sta­rała się nie ura­zić bab­ci, w związku z czym w so­botę zry­wała się wcześniej i szła niby do którejś ze star­szych sióstr czy na ja­kieś spo­tka­nie. Nie mówiła, że idzie do pra­cy. Bab­cia zaczęła mieć do niej na­wet pre­ten­sje, że taka ego­ist­ka, że nig­dy nie zo­sta­nie w domu. Że ucie­ka od ro­dzi­ny. I tak prze­cież w so­botę nic nie musi robić, bo w so­boty się nie pra­cu­je. W domu by so­bie od­poczęła, za­miast gdzieś wy­by­wać. A w nie­dzielę z ko­lei uda­wała…

Że idzie do pra­cy.

Po ja­kimś cza­sie się wydało — bab­cia przyszła do którejś z córek w nie­dzielę i tam mamę za­stała. Ale nie miała pre­ten­sji, bo zro­zu­miała, że to tyl­ko po to, by jej nie ura­zić, i że to ko­niecz­ność życio­wa, prze­cież za­ra­biać na życie trze­ba. Sio­stry mamy były szwacz­ka­mi, szyły bie­liznę poście­lową. A brat był kraw­cem. Po­tem w São Pau­lo miał pra­cow­nię kra­wiecką, z ma­lut­kim skle­pi­kiem.

A ro­dzi­na ojca nie była re­li­gij­na?

Dzia­dek był re­li­gij­ny, a o bab­ciach — tej na­tu­ral­nej i tej później­szej — nic nie wiem.

To by ozna­czało, że wejście mat­ki do ru­chu czy­sto świec­kie­go, so­cja­li­stycz­ne­go czy ko­mu­ni­stycz­ne­go było dość na­tu­ral­ne? Nie mu­siało ozna­czać gwałtow­ne­go ze­rwa­nia z tra­dycją?

Tak. Kie­dy mama opo­wia­dała o ja­kichś żydow­skich świętach czy oby­cza­jach do­mo­wych, to mówiła o tym troszkę w kon­wen­cji baj­ko­wej, nig­dy w ka­te­go­riach za­bo­bo­nu czy ja­kiejś opre­sji kul­tu­ro­wej. U niej w ro­dzi­nie właści­wie wszy­scy jakoś le­wi­co­wa­li… Ro­dzeństwo mamy ob­sa­dziło chy­ba wszyst­kie le­wi­cujące or­ga­ni­za­cje, w których byli Żydzi: od Bun­du przez Po­alej Sy­jon aż po Ko­mu­ni­stycz­ny Związek Młodzieży. Niektórzy wie­rzy­li w sy­jo­nizm, ale nie na tyle, żeby szy­ko­wać się na emi­grację do Pa­le­sty­ny.

A w ro­dzi­nie ojca? To mogła być jakaś for­ma bun­tu?

Tak, to było szczególnie wyraźne u cio­ci Zosi, czy­li młod­szej sio­stry ojca, młod­szej też od mamy o dwa — trzy lata. O ile moja mama była bar­dzo taka ciepło-miękka, to cio­cia była bar­dziej ra­dy­kal­na, re­wo­lu­cyj­na.

A jaką drogą dziec­ko z ubo­gie­go, na­wet nie bar­dzo kon­ser­wa­tyw­ne­go domu, tra­fia do or­ga­ni­za­cji ra­dy­kal­nej?

Przez szkołę i te­atr. To była pol­ska szkoła, choć w tam­tym re­jo­nie uczyły się głównie żydow­skie dzie­ci. I przez swo­ich na­uczy­cie­li tra­fiła do tak zwa­nej łódzkiej Sce­ny Ro­bot­ni­czej. Od tam­tej pory już za­wsze in­te­re­so­wała się te­atrem, po­ezją, re­cy­tacją. Właśnie tam spo­tkała Wi­tol­da Wan­dur­skie­go, jed­ne­go z naj­ważniej­szych poetów ko­mu­ni­stycz­nych owe­go cza­su, który reżyse­ro­wał i wy­sta­wiał z nimi swoją Śmierć na gru­szy. Oczy­wiście za­nim wy­je­chał do Mo­skwy, gdzie go w cza­sie sta­li­now­skiej czyst­ki za­mor­do­wa­no. Wiem, że uczył młodzież dyk­cji i wy­ma­wia­nia te­atral­ne­go „ł”:  — No stań tam — mówił — stań no i po­wiedz „War­sza­wa Główna”.

O Wan­dur­skim w PRL zbyt głośno się chy­ba nie mówiło?

Pamiętam scenę z czasów, kie­dy już byłam w li­ceum, sie­działyśmy u przy­ja­ciółki mamy, jesz­cze ze szkoły. Mama opo­wia­dała właśnie o Wan­dur­skim, a tam­ta mówi: — I czym ty dziec­ku głowę na­py­chasz? Do­pie­ro po­tem się zo­rien­to­wałam, że nie wol­no, że mama opo­wia­da mi o cu­dow­nym, wspa­niałym człowie­ku, ale „niesłusznym” po­li­tycz­nie. Ten kon­tekst po­li­tycz­ny zro­zu­miałam później — wte­dy mama po pro­stu opo­wia­dała mi, jak jej było do­brze w tej łódzkiej Sce­nie Ro­bot­ni­czej.

Mówi Pani, że mat­ka in­te­re­so­wała się po­ezją — to nie­oczy­wi­ste, sko­ro nie po­cho­dziła z in­te­li­genc­kie­go domu. I że przez pu­bliczną szkołę można było wejść w działalność społeczną, inna spra­wa, że an­ty­państwową.

Mój oj­ciec też był zna­ko­mi­tym uczniem; jego na­uczy­ciel przy­cho­dził do dziad­ka i pro­sił, żeby po pod­stawówce posłał ojca do szkoły, że po­sta­ra się o sty­pen­dium dla nie­go. Ale dzia­dek się uparł, że nie, że oj­ciec musi za­ra­biać i ko­niec. Tak to wyglądało. Ale prawdą jest, że były pew­ne dro­gi wyjścia z tych dołów, wy­rwa­nia się w szer­szy świat.

Pani ojca ko­mu­nizm za­pro­wa­dził do więzie­nia.

To praw­da, wy­szedł z więzie­nia w Sie­ra­dzu do­pie­ro w 1938 roku po kil­ku la­tach od­siad­ki. Miał cho­re płuca i po wyjściu na wol­ność spędzi­li z mamą urlop w Spa­le. To był chy­ba ich je­dy­ny na­prawdę pry­wat­ny, własny, ser­decz­ny czas. Jak mama mówiła o la­sach spal­skich, to się za­wsze roz­ma­rzała. Mówiło się wte­dy, że so­sno­we lasy do­brze robią na płuca. Niedługo po­tem wy­buchła woj­na.

A jak ro­dzi­na zna­lazła się we Lwo­wie?

We­dle opo­wieści mamy na początku września „oj­ciec po­szedł na obronę War­sza­wy”, choć nie wiem dokład­nie, co to zna­czy. Nie wiem, czy zo­stał powołany, choć ze względu na jego przeszłość — nie sądzę. Praw­do­po­dob­nie zgłosił się na ochot­ni­ka, a później ra­zem z co­fającą się armią zna­lazł się we Lwo­wie. Wiem też, że kie­dy zaczęła się oku­pa­cja, mama była w Łodzi. W pierw­szej chwi­li nie była świa­do­ma za­grożenia związa­ne­go ze swo­im żydow­skim po­cho­dze­niem. Opo­wia­dała mi, że jakiś żołnierz nie­miec­ki zaczął się do niej przy­sta­wiać na uli­cy, a ona mu od­po­wie­działa, żeby dał jej święty spokój i od­cze­pił się od ko­bie­ty „niższej rasy”… Ze złością rzecz ja­sna, ale bez świa­do­mości…

Że mógł ją po pro­stu za­strze­lić.

Na przykład. Wi­docz­nie to były te pierw­sze dni. Z jed­nej stro­ny, jako ko­mu­nist­ka, świa­do­ma po­li­tycz­nie działacz­ka wie­działa, czym jest hi­tle­ryzm. Z dru­giej stro­ny, nie miała wy­obraźni, co to ozna­cza na co dzień. Przy­najm­niej na początku. Po­tem były już mniej za­baw­ne hi­sto­rie, na przykład kie­dy z ko­lej­ki po chleb zo­stała jako Żydówka wypędzo­na przez lu­dzi, którzy ją zna­li, bo byli z sąsiedz­twa. Na szczęście dość szyb­ko wy­je­chała z Łodzi, nie zdążyła się na­wet otrzeć o get­to.

A jak tra­fiła na Wschód?

Pocz­ta funk­cjo­no­wała — w końcu ZSRR i Niem­cy to były wówczas kra­je so­jusz­ni­cze — i do mamy do­tarła in­for­ma­cja, że oj­ciec jest we Lwo­wie i chce ją do sie­bie ściągnąć. Wcześniej do Lwo­wa po­je­chała jego sio­stra, cio­cia Zo­sia, nie mówiąc zresztą o tym ma­mie, o co mama miała po­tem do niej żal. W Łodzi zo­stał mój dzia­dek ze stro­ny ojca; żył nędznie, utrzy­mując się z ro­bie­nia dziu­rek w bu­tach, miał ma­szynkę i me­ta­lo­we kółecz­ka… Zo­stał z żoną, dzie­ci się roz­pierzchły.

Bab­cia ze stro­ny mamy nie zo­stała sama, były z nią star­sze sio­stry i jed­na młod­sza, tyl­ko moja mama poszła za mężem, co było dla nich zro­zu­miałe. Z opo­wieści pamiętam, że mama szła na Wschód ra­zem z jed­nym z bra­ci ojca, moim wuj­kiem. Miała ja­kieś pie­niądze za­szy­te pod pod­szewką płasz­cza, bo prze­cho­dze­nie przez zie­loną gra­nicę było jed­nak strasz­nie trud­ne. Jak już Niem­cy się zor­ga­ni­zo­wa­li i zaczęli pil­no­wać gra­nicy, to trze­ba było do­brze tra­fić, żeby za łapówkę przy­mknęli oczy i prze­puścili. Choć prze­wod­ni­cy byli opłace­ni, to po dru­giej stro­nie też różnie bywało, można było tra­fić na mo­ment ro­syj­skiej łaska­wości, a można było…

Tra­fić do więzie­nia?

Albo zo­stać odesłanym z po­wro­tem. We Wrocławiu miesz­ka pe­wien cu­dow­ny pro­fe­sor ma­te­ma­ty­ki, daw­ny działacz Unii Wol­ności, pan Bo­lesław Gle­ich­ge­wicht, który na­pi­sał wspo­mnie­nia pod tytułem Za­pi­ski szpio­na-pi­ja­ni­cy. W li­sto­pa­dzie 1939 roku chciał się prze­do­stać do Lwo­wa, bo tam działał uni­wer­sy­tet, a jemu bar­dzo zależało na kon­ty­nu­owa­niu stu­diów. I jak tyl­ko prze­kro­czył gra­nicę, zwinęli go kra­sno­ar­miej­cy. „Pi­ja­ni­ca” dla­te­go, że miał ma­nierkę z wi­nem i za­ta­czał się ze zmęcze­nia, po prze­pra­wie przez rzekę — a „szpion”, bo nie­le­gal­nie prze­kro­czył gra­nicę, co było prze­cież strasz­nym przestępstwem. Gro­ziło mu od­sta­wie­nie z po­wro­tem, ale ja­kimś cu­dem zdołał się wy­mknąć i zo­stał po wschod­niej stro­nie.

Mo­jej ma­mie też się udało przejść gra­nicę i w końcu do­tarła do Lwo­wa do ojca, choć z przy­go­da­mi, bo pro­wadzący ich prze­wod­ni­cy w nocy ucie­kli i zo­sta­wi­li grupę samą. Oj­ciec pra­co­wał we Lwo­wie w fa­bry­ce zbro­je­nio­wej, a mama, jak mi się zda­je, chałupni­czo.

A czy to, że oni obo­je byli przed wojną ko­mu­ni­sta­mi, miało ja­kieś zna­cze­nie?

Trud­no po­wie­dzieć. Za­miesz­ka­li w ko­mu­nal­nej „kwar­ti­rie”, ty­po­wym miesz­ka­nio­wym kołcho­zie, z jesz­cze jedną ro­dziną ukraińską. Nie wiem zbyt wie­le o tym cza­sie, chy­ba dla­te­go, że mama była wte­dy przejęta głównie swoją ciążą i moim przyjściem na świat — właśnie we Lwo­wie, w kwiet­niu 1941 roku, czy­li na dwa mie­siące przed in­wazją Nie­miec na Związek Ra­dziec­ki.

A nie gro­ziła im wywózka? Na Wschód de­por­to­wa­no wie­lu ucie­ki­nierów z Za­cho­du…

Być może nic nie wie­działabym o aresz­to­wa­niach i wywózkach, gdy­by nie je­den epi­zod. Znam go z opo­wieści mamy. Po­dob­no pod nasz dom też przy­je­chało NKWD, w nocy oczy­wiście. Tak to się od­by­wało: przy­jeżdżali, wy­gar­nia­li, wy­wo­zi­li. Był człowiek, nie ma człowie­ka. Tyl­ko wte­dy oj­ciec był aku­rat na noc­nej zmia­nie w fa­bry­ce, a mama nie no­co­wała w domu. Z tego co mi opo­wia­dała — choć czy ja wiem, czy ta opo­wieść była pełna? Bo w końcu mówiła to dziec­ku, które mogło gdzieś to komuś powtórzyć — za­przy­jaźniła się z jakąś sąsiadką, w tym sa­mym wie­ku mniej więcej co ona, i ta jej powie­działa: — Wiesz co, może le­piej prze­no­cuj dzi­siaj u mnie. Tak że ni­ko­go w domu nie za­sta­li i więcej nie wrócili. I nie wiem dla­cze­go — czy dla­te­go, że im wy­pa­dliśmy z gra­fi­ku, czy dla­te­go, że oj­ciec załatwił so­bie w fa­bry­ce tak zwaną sprawkę, czy­li zaświad­cze­nie, że jest niezbędny.

To jed­no cu­dow­ne oca­le­nie, a po­tem było jesz­cze dru­gie…

22 albo 23 czerw­ca 1941 roku. Pierw­sza bom­ba, która trzepnęła we Lwów, ude­rzyła na tyle bli­sko na­sze­go domu, że wszyst­kie szy­by po­le­ciały w drob­ne kawałki — szkło wpadło na­wet do mo­je­go łóżecz­ka… Szczęśli­wie nie było mnie w nim, po­nie­waż aku­rat płakałam i trze­ba było mnie utu­lić. Oj­ciec przy­biegł i po­wie­dział ma­mie, żeby szyb­ko się zbie­rała, bo załatwił, że wyjeżdża, i jest pociąg. Opo­wia­dała, że było ciepło, miała na so­bie let­nią su­kienkę na gu­zicz­ki, za­winęła mnie w po­duszkę i zdążyła złapać kawałek mydła.

I to był cały Wasz do­by­tek.

Do tego pociągu oj­ciec mamę we­pchnął, a sam zo­stał na obronę Lwo­wa, bo praw­do­po­dob­nie był już powołany. I mama po­je­chała. Po dro­dze ten pociąg, który się zresztą dość wlókł, był bom­bar­do­wa­ny. Mama opo­wia­dała mi, jak pociąg się za­trzy­mał i wszy­scy z nie­go ucie­ka­li na pole. Była z tym be­ci­kiem, więc po­pro­siła ja­kie­goś mężczyznę, żeby mnie chwilę przy­trzy­mał, a ona ze­sko­czy. Wziął mnie, mama ze­sko­czyła, pa­trzy, a mnie już nie ma i tego fa­ce­ta nie ma też. On się bał tego bom­bar­do­wa­nia, więc co zro­bił? Położył be­cik i po­le­ciał. Ciem­no było, be­cik na szczęście był biały, więc mama go wypa­trzyła. Ale była ta chwi­la, mo­ment gro­zy, że nie ma człowie­ka i nie ma dziec­ka. Jak się skończyło bom­bar­do­wa­nie, to wszy­scy wsie­dli i po­je­chali da­lej. I zna­leźli się w kołcho­zie, w Sta­lin­gradz­koj Obłasti…

To ze Lwo­wa półtora tysiąca ki­lo­metrów w li­nii pro­stej, mu­sie­li je­chać parę ty­go­dni.

Nie wiem, jak długo je­cha­li, ale dla porówna­nia: jak już wra­całyśmy do Pol­ski i już nie było bom­bar­do­wań, to z Ura­lu, a dokład­nie z Kra­sno­ural­ska do Łodzi je­chałyśmy dwa mie­siące.

W każdym ra­zie zna­lazłam się z mamą w tej wsi, gdzie mama jakoś so­bie ra­dziła dzięki kra­wiec­twu. Choć na początku było ponoć bar­dzo źle, bo kołchoźnicy ra­czej śmia­li się z mia­sto­wych, co nic nie umieją. Nie byli skłonni, żeby nam po­ma­gać.

Szczególnie że za­so­by były ra­czej ogra­ni­czo­ne.

Chy­ba nie tak bar­dzo, bo z opo­wia­dań mamy wy­ni­kało, że tam­te te­re­ny były dosyć uro­dzaj­ne, a bałagan wo­jen­ny był na tyle duży, że władze nie zdołały wszyst­kie­go tym lu­dziom ode­brać. Ten kołchoz późno utwo­rzo­no, głównie z chłopów „roz­kułaczion­nych”.

Tych zamożniej­szych, których po­zba­wio­no go­spo­darstw?

Tak. I dla­te­go tam nie­spe­cjal­nie ko­cha­li władzę ra­dziecką. Zresztą przy­pusz­czam, że w in­nych miej­scach też ją nie­spe­cjal­nie ko­cha­li, na­to­miast nie wszędzie o tym mówili. A tu ten brak miłości jakoś prze­bi­jał się w roz­mo­wach. Mama do­ra­biała kra­wiec­twem — w za­mian za je­dze­nie ob­szy­wała lu­dzi, re­pe­ro­wała im ubra­nia i tak da­lej. To było w ce­nie. I dzięki temu miałam na przykład mle­ko. A po­nie­waż mama miała ra­czej miej­skie na­wy­ki, to ja w odróżnie­niu od pusz­czo­nych sa­mo­pas dzie­ci wiej­skich — brud­nych, z gołymi pu­pa­mi i przez to ciągle prze­ziębio­nych, byłam do­my­ta, czy­sta, w ład­nej su­kie­necz­ce. Wy­star­czyła mała szmat­ka, żeby coś ta­kie­mu małemu dziec­ku uszyć. Byłam więc taką la­leczką do przy­tu­la­nia, blon­dy­neczką. To się po­do­bało i ułatwiało ten do­dat­ko­wy ku­bek mle­ka. Moją mamę ciągle py­ta­no: — Ty Jew­rej­ka, nie Jew­rej­ka? — No tak, Jew­rej­ka. — Ale twoj muż na­wier­no Po­liak. No bo ja taka blon­dy­necz­ka. I mama się zo­rien­to­wała, że to dziec­ku pomoże, i po­wie­działa, że tak. Więc była cała le­gen­da, że mój tata to praw­dzi­wy Po­lak… A to le­piej, bo wte­dy i ja nie całkiem Jew­rej­ka.

Bo Żyd to ko­mu­ni­sta, a Po­lak antyko­mu­ni­sta?

Trochę tak. Tu się dwie rze­czy mie­szały. Po pierw­sze, Jew­rejów się nie lubi, a po dru­gie, jak Po­lak, to pew­nie an­ty­ko­mu­ni­sta. Więc był Po­lak, do tego woj­sko­wy, bo mama po­wie­działa, że wal­czył w obro­nie Lwo­wa… Ktoś pew­nie za­py­tałby: no jak to, to­wa­rzysz­ka taka ide­owa, jak można było tak kłamać, jak można było się wy­przeć? No można, dla dziec­ka można… W tym kołcho­zie zna­lazło się chy­ba z osiem ko­biet z małymi dziećmi, a wojnę przeżyło tyl­ko dwo­je. Była wśród nich Nad­ia, która miała nieszczęście być czar­nulką, ciem­nowłosą. Mama opo­wia­dała o tym, że jak przy­cho­dziła go­spo­dy­ni dać nam ku­bek mle­ka, to pil­no­wała, żeby mama nie dała go Nad­ii. Ta­kie tam miłe scen­ki były… Ta dziew­czyn­ka jest te­raz fi­zyczką — z matką wróciły do Pol­ski, po­tem ona stu­dio­wała we Wrocławiu, te­raz jest w Da­nii.

Oj­ciec nie próbował Was od­na­leźć?

Próbował. Wszy­scy bieżeńcy byli re­je­stro­wa­ni. Oj­ciec szu­kał mamy i tra­fił na­wet na jej ad­res w tym kołcho­zie w Sta­lin­gradz­kiej Obłasti, ale mamy już tam nie było, więc podążał za nią na wschód, bo w miarę prze­su­wa­nia się fron­tu bieżeńcy byli prze­wożeni w głąb kra­ju. Nie wiem, czy jako ele­ment nie­pew­ny, czy po pro­stu nie­przy­dat­ny…

I mama zna­lazła się na Ura­lu, w Łyświe, gdzie było na­prawdę bar­dzo ciężko. Tam była fa­bry­ka amu­ni­cji, gdzie nie było z kim dziec­ka zo­sta­wić, więc trze­ba mnie było oddać do ta­kie­go ty­go­dnio­we­go ni to przed­szko­la, ni to żłobka. Mama na to mówiła ja­sli, więc to był ra­czej żłobek. Sama miesz­kała w ba­ra­ku, no i pra­co­wała. Mówiła, że to było strasz­nie trud­ne, po­nie­waż ra­cje żywnościo­we były nie­duże, a ona nie­przy­zwy­cza­jo­na do tego typu pra­cy nie wy­ra­biała nor­my. A tym, którzy nie wy­ra­biali nor­my, zaniżano por­cje — robiło się ta­kie błędne koło. I mogłoby się to źle skończyć, szczególnie dla mnie, gdy­by nie oj­ciec. Bo w końcu do nas do­tarł. Mamę ściągnął do sie­bie i zno­wu — oj­ciec pra­co­wał w fa­bry­ce, a mama chałupni­czo. Po­tem byłam już z nimi, choć wzięli mnie z tego żłobka ciężko chorą.

Z nie­dożywie­nia?

Mama mówi, że miałam wte­dy ko­klusz, za­pa­le­nie płuc i szkar­la­tynę. Nie wiem, czy to możliwe, żebym przeżyła ta­kie trzy cho­ro­by na­raz. W każdym ra­zie jak po mnie przy­szli, to po­dob­no leżałam w łóżecz­ku. Ro­syj­skim zwy­cza­jem, żebym nie ma­ru­dziła i szyb­ko zasnęła, miałam główkę przy­krytą jakąś pie­rzynką, a nóżki wy­sta­wały. Jak od­chy­li­li tę pie­rzynkę, to po­dob­no po­wie­działam: — Nie bij. Ale ro­dzi­ce nie do­szli dla­cze­go. Może tam po pro­stu biło się te dzie­ci, kie­dy płakały. Przy­wra­ca­nie mnie do życia trwało długo. Właści­wie oj­ciec stra­cił już wszelką na­dzieję, ale któregoś dnia się obu­dziłam, obok stał jakiś kle­ik i ja po­wie­działam: — Daj. A jak dziec­ko ma ape­tyt, to zna­czy, że wyżyje.

Mówiła Pani, że ucie­ki­nierów re­je­stro­wa­no — w cza­sie woj­ny można było tak po pro­stu zna­leźć ad­res człowie­ka gdzieś w środ­ku ZSRR? Jak oj­ciec zna­lazł Was w ob­wo­dzie per­m­skim, półtora tysiąca ki­lo­metrów od Mo­skwy?

Cio­cia Zo­sia, która ze Lwo­wa uciekła z grupą bieżeńców, zna­lazła się w Kir­gi­zji. Były tam również jej lwow­skie przy­ja­ciółki, a także zna­jo­ma ojca, pani Ama­lia Fraj­lich, która z oj­cem pra­co­wała w jed­nej fa­bry­ce we Lwo­wie. Oj­ciec, przeglądając różne spi­sy wywożonych, zna­lazł naj­pierw cio­cię. Na­pi­sał do niej list, a ona od­pi­sała, wspo­mi­nając, kto jesz­cze jest na miej­scu. Między in­ny­mi na­pi­sała o pani Fraj­lich z małą córeczką, uro­dzoną w 1942 roku. Kie­dy żegnała się z mężem, on na­wet nie wie­dział, że żona jest w ciąży. Cio­cia opi­sała w liście ich trudną sy­tu­ację: mat­ka z gruźlicą, dziec­ko nie­dożywio­ne. Oka­zało się, że oj­ciec ja­kimś cu­dem ma kon­takt z mężem Ama­lii, pa­nem Psa­chje Fraj­lichem, któremu na­tych­miast dał znać, że jego żona jest w kołcho­zie w Kir­gi­zji. Dow­cip po­le­gał na tym, że Fraj­lich pra­co­wał właśnie w Łyświe, tam gdzie moja mama. Po­czu­wał się do wdzięczności i zaczął nas szu­kać, wy­py­ty­wać lu­dzi. Mama opo­wia­dała, że za­cze­pił ją w tej Łyświe na uli­cy jakiś fa­cet, który chy­ba po jej ubio­rze zo­rien­to­wał się, że ona jest z bieżeńców. Za­py­tał, czy zna może lu­dzi z Pol­ski. Na to ona powie­działa: — Ja je­stem z Pol­ski. Zaczął ją do­py­ty­wać i między in­ny­mi za­py­tał o Rywkę Okrent. Na co ona mówi: — To ja.

Nie­sa­mo­wi­ty zbieg oko­licz­ności.

I Fraj­lich za­wia­do­mił tatę, że jego żona jest w Łyświe. A on sam po woj­nie zna­lazł się w Szcze­ci­nie. To cie­ka­wa hi­sto­ria, bo ta dziew­czyn­ka, ich córecz­ka, przeżyła. To Ania Fraj­lich-Zając, pol­ska po­et­ka, która wy­emi­gro­wała z Pol­ski w 1969 roku. Te­raz wykłada na Uni­wer­sy­te­cie Co­lum­bia, na sla­wi­sty­ce uczy li­te­ra­tu­ry pol­skiej. Jakiś czas temu coś mnie naszło i zaczęłam przeglądać starą ko­re­spon­dencję ro­dziców — tam się na­działam na nie­zwy­kle wzru­szający list, który Ama­lia Fraj­lich na­pi­sała do mo­je­go taty, dziękując mu za od­na­le­zie­nie i za kon­takt z mężem. U nich w domu ist­niała le­gen­da, że był taki Uszer — tak tatę w domu na­zy­wa­li — taki Okrent, dzięki któremu one żyją i który nie­ste­ty zginął w cza­sie woj­ny. Na­pi­sałam do niej: — Czy ty to je­steś ty? Te­raz się przy­jaźnimy, choć oczy­wiście na od­ległość.

Ma Pani ja­kieś własne wspo­mnie­nia z tam­te­go cza­su?

Wyłącznie frag­men­ta­rycz­ne, ra­czej do­bre. Pamiętam, że lubiłam się bawić pod stołem, przy którym pra­co­wała mama. Miałam na­wet ja­kieś za­baw­ki, na przykład czer­wo­ny do­mek, drew­nia­ny chy­ba.

Bywało tak, że mama coś uszyła a po­tem ktoś dawał w pre­zen­cie na przykład za­bawkę dla dziec­ka. Pamiętam jesz­cze cho­inkę, oczy­wiście no­wo­roczną. Żeby było ja­sne — wi­gi­lij­nej tra­dy­cji w Związku Ra­dziec­kim nie było. I za­bawki pamiętam na tej cho­in­ce: po­wy­ci­na­ne z pa­pie­ru ko­szycz­ki i ko­lo­ro­we ścin­ki z ma­te­riałów kra­wiec­kich za­miast bom­bek. I panią wy­cho­waw­czy­nię w przed­szko­lu, prze­braną za Die­da Ma­ro­za.

Kie­dy to było? Nowy Rok 1944?

Chy­ba tak. Mama wspo­mi­nała, jak trud­ne było wy­cho­wy­wa­nie mnie. Przy­cho­dziły ja­kieś inne dzie­ci się bawić, a ja krzy­czałam, że nie dam, bo to moje za­baw­ki! Na co mama: — Lu­docz­ka, tak nie można.

Dziec­ko burżuazyj­ny in­dy­wi­du­alizm pre­zen­to­wało?

Każde dziec­ko pre­zen­tu­je taki in­dy­wi­du­alizm. Tłuma­czyła, że jak przy­chodzą dzie­ci, to trze­ba się z nimi dzie­lić, bawić ra­zem. Zro­zu­miałam w końcu. Mama gdzieś zdo­była jabłko. To był Ural, nie było nic. Przyszła do domu, podzie­liła je na ćwiart­ki i dała mi jedną. Po­tem gdzieś poszła. Przyszły dzie­ci, mama wra­ca, chce mi dać jabłuszko, a tu nie ma jabłuszka. — Lu­docz­ka, gdzie jabłuszko? — No były dzie­ci i je poczęsto­wałam. — Jak to poczęsto­wałaś? — Prze­cież mówiłaś, żeby się dzie­lić… Więc była następna lek­cja: — Do­brze zro­biłaś, ale pamiętaj, że jak będziesz chciała czymś poczęsto­wać, to trze­ba przed­tem za­py­tać mamę, czy wol­no.

Ostat­ni etap edu­ka­cji nastąpił w Łodzi: na dwor­cu cze­kała na nas cio­cia Zo­sia z kil­ko­ma przy­ja­ciółkami. Wy­sia­da­my, któraś z nich daje mi to­rebkę cu­kierków. Mówię: — Dziękuję — i trzy­mam. Któraś z nich mówi: — No jak to, nie poczęstu­jesz nas? Na co ja: — Muszę naj­pierw za­py­tać mamę. No i usłyszałam: — Patrz, jaka in­te­re­sow­na. Tyle tytułem wtrętu o wy­cho­wa­niu.

A cze­mu „Lu­docz­ka”? Roz­ma­wiałyście po ro­syj­sku?

Wte­dy wszy­scy tak się do mnie zwra­ca­li, mama też. Choć oj­ciec w li­stach pisał, żeby mnie uczyć pol­skie­go, ale prze­cież większość oto­cze­nia była ro­syj­ska. A ten mamy ro­syj­ski to był jakiś dra­mat. Ona nie znała tego języka, tak na­prawdę to była mie­sza­ni­na pol­skie­go, ukraińskie­go, jesz­cze cze­goś i do­pie­ro na końcu ro­syj­skie­go.

A w ji­dysz mówiła?

U sie­bie w domu tak, ale ze mną w ji­dysz nie roz­ma­wiała. To cie­ka­we. Nie wiem, czy nie miała ta­kiej po­trze­by, czy uznała, że to będzie dla mnie nie­po­trzeb­ny ba­last.

A jak pamięta Pani ojca?

Właści­wie zupełnie go nie pamiętam, choć jak przeglądałam kie­dyś zdjęcia u cio­ci Zosi, to bezbłędnie wyciągnęłam jego fo­to­gra­fię i po­wie­działam: — To jest tata. Gdzieś w pamięci to zo­stało, ale nie pamiętam żad­nych scen, aneg­dot, nic kon­kret­ne­go. Wiem tyle, że go nie przyjęli do I Ar­mii Woj­ska Pol­skie­go ze względu na zły stan zdro­wia. W końcu załatwił so­bie zaświad­cze­nie, że jest zdol­ny do służby nie­li­nio­wej, i na tej pod­sta­wie do­stał się do II Ar­mii. No i zginął 25 kwiet­nia 1945 roku pod Dre­znem, w trak­cie rze­zi zwa­nej ope­racją łużycką, w której ge­ne­rał Ka­rol Świer­czew­ski wyjątko­wo się nie po­pi­sał.

Co zna­czyło „służba nie­li­nio­wa”?

Był ofi­ce­rem po­li­tycz­no-wy­cho­waw­czym, w stop­niu ka­pi­ta­na. Naj­pierw wy­zwa­lał Brze­zi­ny, po­tem zna­lazł się w Łodzi, i z listów widać — choć ich język miej­sca­mi jest nie­straw­ny, bo spo­ro w nim po­li­tycz­ne­go żar­go­nu — jak bar­dzo to mia­sto ko­chał, pisał o nim z ta­kim za­an­gażowa­niem. Był bar­dzo szczęśliwy, kie­dy po tej swo­jej Łodzi spa­ce­ro­wał. Tam też zaczął załatwiać ma­mie do­ku­men­ty re­pa­tria­cyj­ne, dzięki cze­mu dość szyb­ko wróciłyśmy. To nie było wca­le oczy­wi­ste, bo prze­cież okres re­pa­tria­cyj­ny po woj­nie trwał krótko, a ci, którzy zna­leźli się w głębi Związku Ra­dziec­kie­go, często w ogóle nie wie­dzie­li o możliwości po­wro­tu. A jak się do­wia­dy­wa­li, to było albo już za późno, albo się wstrzy­my­wa­li, bo szu­ka­li jesz­cze kogoś ze swo­jej ro­dzi­ny, żeby wrócić ra­zem…

A po­tem mu­sie­li cze­kać do Paździer­ni­ka, ko­lej­ne dzie­sięć lat.

Tak. Z na­szej ro­dzi­ny, o czym już wspo­mi­nałam, udało się jesz­cze wrócić cio­ci Zosi, ra­zem z I Armią.

Ona była żołnierką?

Tak. W 1 Dy­wi­zji, u kościusz­kowców. Wal­czyła pod Le­ni­no, a na­wet się pod­ko­chi­wała w Mie­czysławie Ka­li­now­skim, ko­mu­niście, który or­ga­ni­zo­wał tę dy­wizję z po­le­ce­nia Wa­si­lew­skiej. Zginął tam zresztą.

Pani wróciła do Pol­ski w 1946?

Tak. W pociągu miałam uro­dzi­ny, co zna­czy, że wróciłyśmy pod ko­niec kwiet­nia albo na początku maja. Dwa mie­siące podróży w wa­go­nach bydlęcych, prze­ro­bio­nych na nary z dwóch stron. Na tych na­rach się sie­działo, spało, coś tam pich­ciło. Cza­sem się gdzieś za­trzy­my­wa­liśmy. Było cia­sno, ale wa­run­ki były na pew­no lep­sze niż na wy­ciecz­ce w prze­ciwną stronę.

Wie­działyście, że oj­ciec nie żyje?

Nie miałam ta­kiej świa­do­mości. Dla mnie wte­dy to nic nie zna­czyło, bo prze­cież taty także wcześniej nie było. Ale mama wie­działa. Po przy­jeździe za­miesz­kałyśmy ra­zem z cio­cią Zosią we wspólnym miesz­ka­niu. Spo­ro nas tam było — na Wólczańskiej w Łodzi. Pamiętam, że moje przed­szko­le mieściło się w pięknej se­ce­syj­nej wil­li na­prze­ciw­ko; dziś w tym miej­scu jest ga­le­ria sztu­ki.

A mówiła Pani do­brze po pol­sku?

Chy­ba do­brze, bo w pociągu skończyłam pięć lat i już wte­dy czy­tałam, a czy­tałam po pol­sku.

Była Pani dwujęzycz­na od początku?

W każdym ra­zie dość wcześnie. Do tego stop­nia, że jak poszłam do przed­szko­la, to czy­tałam książecz­ki koleżan­kom. Wy­cho­waw­czy­ni raz na­wet we­zwała mamę i po­wie­działa, że to jed­nak prze­sa­da, żeby dziec­ku wbi­jać tyle do głowy, żeby się całych książeczek uczyło na pamięć…

A od­czu­wała Pani od­mien­ność związaną z żydow­skim po­cho­dze­niem? Wspo­mi­nała Pani, że dla lu­dzi z kołcho­zu to było ważne.

Z czasów dzie­ciństwa nie mam żad­ne­go ta­kie­go wspo­mnie­nia, na­to­miast mama opo­wia­dała mi hi­sto­rię jesz­cze z Kra­sno­ural­ska, że bawiłam się tam ra­zem z in­ny­mi dziećmi i ja­kieś wred­ne bab­sko się temu przyglądało, aż w końcu za­py­tało: — Dla­cze­go się z nią ba­wi­cie, prze­cież to Jew­rej­ka. Nie miałam zie­lo­ne­go pojęcia, co to zna­czy, ale po­wie­dzia­no to ta­kim to­nem, że mu­siało to być coś złego. Odwróciłam się więc i po­wie­działam: — Ty sama jew­rej­ka. I dzie­ci, jak to dzie­ci, zaczęły ją prze­zy­wać: jew­rej­ka, jew­rej­ka. Mama to usłyszała i prze­ra­ziła się. Wyj­rzała przez okno, bo myślała, że dzie­cia­ki na mnie krzyczą, i zo­ba­czyła tę scenę. Ale to tyle. Z dzie­ciństwa w Pol­sce nic ta­kie­go nie pamiętam, choć może dla­te­go, że to­wa­rzy­stwo mamy było w dużej mie­rze żydow­skie.

W Łodzi miesz­kała Pani do 1952 roku — to była chy­ba wte­dy en­kla­wa spo­ko­ju, mia­sto nie­znisz­czo­ne?

Na początku na­wet sto­li­ca zastępcza. Wszy­scy wówczas przy­jeżdżali do Łodzi, i dla­te­go zresztą miesz­kałyśmy tam jak w kołcho­zie, na ku­pie z różnymi ro­dzi­na­mi i z cio­cią.

A co ona robiła po woj­nie?

Tłuma­czyła książki z ro­syj­skie­go i pra­co­wała w czymś, co naj­pierw na­zwa­no szkołą par­tyjną, z cze­go po­wstała Wyższa Szkoła Nauk Społecz­nych, WSNS, którą w 1952 roku prze­nie­sio­no do War­sza­wy.

A mama?

Mama pra­co­wała w UB jako kie­row­nicz­ka warsz­ta­tu kra­wiec­kie­go.

W łódzkim Urzędzie Bez­pie­czeństwa Pu­blicz­ne­go kie­ro­wa­nym przez Mie­czysława Mo­cza­ra?

Tak, bo tam były również warsz­ta­ty kra­wiec­kie i szew­skie. W związku z tym w różnych tek­stach w in­ter­ne­cie, jak pan po­szu­ka, znaj­dzie pan mamę opi­saną jako ubeczkę. Do tego mój oj­ciec, Oskar Okrent, myli się — często tym sa­mym au­to­rom — z pułkow­ni­kiem Zyg­mun­tem Okrętem, który pra­co­wał w VII De­par­ta­men­cie Mi­ni­ster­stwa Bez­pie­czeństwa Pu­blicz­ne­go. Skądinąd „ę” i „en” w za­bo­rze ro­syj­skim to praw­dzi­wa zmo­ra, bo w do­ku­men­tach me­try­kal­nych do lat 60. XIX wie­ku do­ku­men­ty są pi­sa­ne po pol­sku, a później, po po­wsta­niu stycz­nio­wym, po ro­syj­sku. I po­tem, już w Pol­sce, są zno­wu tłuma­czo­ne na pol­ski — i tu wszyst­ko zależało od urzędni­ka: je­den robił z tego „ę”, dru­gi robił „en”. Star­szy brat taty wy­je­chał do Bra­zy­lii przed wojną jako Okręt i tam mu ucięli ogo­nek. Na­to­miast dru­gi brat, już po woj­nie, opuścił kraj jako Okrent i tak już zo­stał — więc dwaj bra­cia mają różne na­zwi­ska.

Mówi Pani o miesz­ka­niu w „kołcho­zie” — nie byłyście w żaden sposób uprzy­wi­le­jo­wa­ne?

Nie, ale te wa­run­ki nie były naj­gor­sze. Wspólne miesz­ka­nie z kimś było wówczas normą. Naj­pierw na Wólczańskiej miesz­kałyśmy z mamą w służbówce, po­tem na Kościusz­ki po­dob­nie i wresz­cie na Pi­ra­mo­wi­cza miałyśmy z mamą dwa po­ko­je. Dru­ga ro­dzi­na też miała dwa, a poza tym była służbówka, gdzie miesz­kała jed­na pani, i był ogrom­ny prze­chod­ni sa­lon, właści­wie ni­czyj albo wspólny, jak kto woli.

Cho­dziła Pani do żydow­skiej szkoły?

Nie. Po woj­nie w Łodzi było sto­sun­ko­wo dużo Żydów, re­pa­triantów, ale też trochę tych, którzy oca­le­li z get­ta, a właści­wie z gett. Z łódzkie­go oca­lało nie­wie­lu, trochę z get­ta białostoc­kie­go, głównie ci, którzy zdołali uciec do lasów, do par­ty­zant­ki. W związku z tym w Łodzi po­wstała szkoła żydow­ska. Mieściła się na uli­cy Kilińskie­go, miała zresztą fa­tal­ne wa­run­ki lo­ka­lo­we. I do tej szkoły cho­dziło wie­lu mo­ich później­szych zna­jo­mych, w tym jacyś dal­si ku­zy­ni, bo bliższych, jak już mówiłam, nie było. Ale mama nie chciała mnie posyłać do żydow­skiej szkoły i w związku z tym cho­dziłam do pierw­szej szkoły TPD, na Ja­ra­cza. To na początku na­zy­wało się RTPD, Ro­bot­ni­cze To­wa­rzy­stwo Przy­ja­ciół Dzie­ci. I tam pro­cent dzie­ci żydow­skich był sto­sun­ko­wo duży.

Bo to była świec­ka szkoła?

Tak, to była szkoła bez re­li­gii, ale ja w ogóle nie miałam ta­kiej świa­do­mości. Szkoła jak szkoła. Lubiłam ją szczególnie na początku, póki była ko­edu­ka­cyj­na. Po­tem nie­ste­ty ktoś wpadł na po­mysł, żeby płcie trak­to­wać od­dziel­nie, i po trze­ciej kla­sie chłopców za­bra­no do tak zwa­nej trójki TPD-owskiej, le­piej położonej, w pałacy­ku na Sien­kie­wi­cza, koło par­ku.

Pani mat­ka w Łodzi spo­tkała Wi­tol­da Wan­dur­skie­go, a Pani przy­tra­fił się Ka­zi­mierz Dej­mek.

Rze­czy­wiście, to była szkoła, w której różne cie­ka­we rze­czy się działy. Między in­ny­mi było kółko te­atral­ne. Dej­mek, naj­pierw jesz­cze słuchacz łódzkiej PWST, po­tem już dy­rek­tor Te­atru No­we­go, i jego zespół to byli le­wi­cow­cy. Mie­li po­trzebę, by pra­co­wać społecz­nie, więc pro­wa­dzi­li kółko żywe­go słowa. Pamiętam na­wet jedną sztukę — to był Śnieżek, ja­kie­goś bar­dzo postępo­we­go ame­ry­kańskie­go au­to­ra. Na­zwi­ska nie pomnę, ale to było o dys­kry­mi­na­cji ra­so­wej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Tytułowy Śnieżek był czar­noskóry, a te­ma­tem była wal­ka o równo­upraw­nie­nie i o to, żeby czar­ny mógł się uczyć w szko­le ra­zem z białymi. Śnieżka grał Ry­siek Szpi­giel, mój nieżyjący już star­szy ko­le­ga, który po­tem wy­emi­gro­wał do Stanów. Bar­dzo słuszna to była sztu­ka, bar­dzo. Do tych pro­jektów po­trze­bo­wa­li dzie­ci, a ja byłam do­bra do re­cy­to­wa­nia wier­szyków, więc poszłam do tego kółka. Jak po­trze­bo­wa­li dziec­ko na przykład do Wyższej Szkoły Fil­mo­wej, do różnych filmów dy­plo­mo­wych czy ja­kichś pro­duk­cyj­niaków, to nas bra­li.

A za­grała Pani coś poważniej­sze­go?

Nie, nie. Choć w Te­atrze No­wym wy­sta­wia­ny był Horsz­tyński Słowac­kie­go i szu­ka­li chłopczy­ka do roli bra­ta główne­go bo­ha­te­ra, Szczęsne­go, to zna­czy ma­lut­kie­go Mi­cha­sia. Nie mo­gli zna­leźć chłopczy­ka, więc Ma­ter, który zastąpił Dejm­ka w pro­wa­dze­niu na­sze­go kółka, po­wie­dział im, że ma dziew­czynkę, która może się nada, i w ten sposób tra­fiłam na scenę. To było strasz­ne, bo wte­dy nie do­ko­ny­wa­no skrótów, a ten Horsz­tyński ciągnął się i ciągnął. No a ten Mi­chaś, czy­li ja, występuje w jed­nej z pierw­szych scen i w jed­nej z ostat­nich. W końcu wycięli tę końcówkę i zo­stała mi tyl­ko pierw­sza sce­na. Kłopo­tem były jesz­cze moje długie włosy — miałam je ściąć, na co mama po­wie­działa, że nie ma mowy, bo prze­cież miałam war­ko­cze. Szczęśli­wie wymyślili coś ta­kie­go jak har­cap, czy­li wo­re­czek, do którego mi te włosy cho­wa­li. I to była cała moja przy­go­da z te­atrem. Miałam po pro­stu dobrą dykcję i wy­ma­wiałam jesz­cze wte­dy to przed­niojęzy­ko­we „ł”.

A jak ma się ob­raz szkoły czasów sta­li­now­skich, ta­kiej jak z Dresz­czy Woj­cie­cha Mar­czew­skie­go, do Pani przeżyć? Miała Pani po­czu­cie ja­kiejś opre­sji, na­chal­nej in­dok­try­na­cji?

In­dok­try­na­cja była, ale nie pamiętam, żebym czuła się jakoś spe­cjal­nie krzyw­dzo­na.

Bo ko­mu­nizm to było Pani śro­do­wi­sko na­tu­ral­ne?

„Na­tu­ral­ne” to może za moc­no po­wie­dzia­ne, ale po­trzeb re­li­gij­nych nie miałam, więc w tej spra­wie nie wi­działam tu żad­ne­go kłam­stwa. Poza tym w Łodzi byłam jesz­cze małą dziew­czynką, wte­dy w ogóle się tego tak nie wi­dzi. Cza­sem poza szkołą za­uważałam, że coś jest nie tak, choć nie umiałam tego na­zwać. W szko­le byłam od re­cy­to­wa­nia, a i to, że mówiłam do­brze po ro­syj­sku, też grało rolę. Było do­brze wi­dziane. Kie­dyś na aka­de­mii re­cy­to­wałam Słowo k ta­wa­risz­czu Sta­li­nu, do dzi­siaj frag­men­ty pamiętam. Jak była woj­na ko­reańska, to mówiłam wier­szyk o bied­nej dziew­czyn­ce ko­reańskiej, która ro­dziców stra­ciła.

Na woj­nie z ame­ry­kański­mi im­pe­ria­li­sta­mi?

Oczy­wiście. Nie wi­działam w tym fałszu, po­nie­waż in­nej praw­dy mi nie po­da­wa­no.

Nie raziła Panią es­te­ty­ka?

Umiar­ko­wa­nie mi od­po­wia­dała, ale nie po­wiem, żeby wywoływała sprze­ciw. Pamiętam na przykład cho­inkę no­wo­roczną w szko­le, ude­ko­ro­waną u góry gołąbkiem po­ko­ju. To jesz­cze nie jest źle, bo można so­bie wy­obra­zić, że to jest zupełnie inny gołąbek, na przykład sym­bol Du­cha Świętego czy coś. Ale ta cho­inka cała była ob­wie­szo­na, i tu pan nie zgad­nie, szóstka­mi.

Szóstka­mi?

Plan sześcio­let­ni!

A po­cho­dy na 1 maja?

Pochód szedł ulicą Piotr­kowską do Pla­cu Wol­ności. Myśmy miały faj­ne miej­sce do ogląda­nia go z bal­ko­nu na Piotr­kowskiej 101, gdzie miesz­ka­li nasi zna­jo­mi. Dziec­ku to się bar­dzo po­do­bało, ko­lo­ro­we ta­kie: tu Tru­man, tu ja­kieś ta­kie pie­ski ka­pi­ta­li­zmu, Fran­co i Tito… A jak ak­to­rom z Te­atru No­we­go po­wie­działam, że będę pa­trzeć na pochód z bal­ko­nu, to oni szli i ma­cha­li mi fla­ga­mi, żeby dziec­ku było przy­jem­nie. Trud­no mieć złe sko­ja­rze­nia, praw­da?

Nie czuła Pani at­mos­fe­ry stra­chu, osa­cze­nia? Po 1948 roku wie­lu ko­mu­nistów też spo­ty­kały różne szy­ka­ny, re­pre­sje.

Fak­tycz­nie, była pew­na hi­sto­ria, z którą czułam się źle, choć wówczas nie bar­dzo ją ro­zu­miałam. Mama dosyć szyb­ko zre­zy­gno­wała z pra­cy w tym UB i poszła pra­co­wać do Te­xtil Im­por­tu, czy­li im­por­to­wej cen­tra­li han­dlu za­gra­nicz­ne­go. Pra­co­wała tam w dzia­le per­so­nal­nym.

W tym cza­sie bar­dzo się za­przy­jaźniliśmy z pew­nym inżynie­rem, przed­wo­jen­nym han­dlow­cem z wy­kształce­nia, o na­zwi­sku Tro­ki — przy­bra­nym, jak się później oka­zało. Po­nie­waż nie miałam ojca, to jego trak­to­wałam jak przy­szy­wa­ne­go tatę. Na­wet po­je­chałam kie­dyś na fe­rie zi­mo­we do Wisły ra­zem z nim i jego żoną. A w cza­sie wa­ka­cji do­wie­działam się od zna­jo­me­go, że ten Tro­ki nie żyje! Popełnił sa­mobójstwo, bo był ciągany do UB. I wie­dział, że albo się to skończy od­siadką, albo pęknie i coś o lu­dziach na­ga­da, nie wia­do­mo co.

A o co go oskarżano?

Za co był ciągany, za Boga nie wiem, ale co to za różnica? Wojnę spędził w Związku Ra­dziec­kim, przez pe­wien czas był kie­rowcą Wan­dy Wa­si­lew­skiej. W co go chcie­li wro­bić, nie mam zie­lo­ne­go pojęcia. Mo­gli chcieć z nie­go zro­bić szpio­na, bo znał języki, był han­dlow­cem, wyjeżdżał służbowo…

A wokół pa­no­wała ci­sza na ten te­mat. Mnie to okrop­nie męczyło: był człowiek i nie ma człowie­ka; ciągle pytałam mamę, co się właści­wie stało. Po­wie­działa tyl­ko, że popełnił sa­mobójstwo. Poza tym coś tam półgębkiem po­wie­dział mi por­tier w Te­xtil Im­por­cie. I to wszyst­ko. A człowiek zniknął. Pamiętam też, że po po­dzia­le szkół na męskie i żeńskie doszły do nas dziew­czyn­ki z sąsied­niej pod­stawówki, w której wcześniej była re­li­gia. U nas oczy­wiście nie było.

Czuły się obco?

To nie tak, że była jakaś prze­paść w kla­sie, wszyst­kie dziew­czyn­ki ra­zem się bawiły, ale w roz­mo­wie dawało się roz­po­znać, że u nich jest jakoś in­a­czej. Cho­dziłyśmy do sie­bie na­wza­jem, ale to były domy z troszkę inną me­lo­dią. One nie były wo­bec nas — przy­pusz­czam dziś — zupełnie szcze­re, bo mogłyśmy być dla nich ja­kimś za­grożeniem, w ich ro­zu­mie­niu. Że nie byłyśmy, to inna spra­wa, choć — jako dzie­ci — mogłyśmy coś nieświa­do­mie chlapnąć… Tak czy in­a­czej roz­po­znawałam jakoś tę swoją odrębność. Ale proszę pamiętać, że cho­wałam się na li­te­ra­tu­rze ko­mu­ni­stycz­nej, bo prze­cież głównie taka była.

Ti­mur i jego drużyna?

Oczy­wiście! Bar­dzo się tym przejęłam i uważałam — zresztą da­lej tak myślę — że to jest całkiem sym­pa­tycz­na książka i do­bry wzór wy­cho­waw­czy, choć hi­sto­ria jest dość śmiesz­nie skon­stru­owa­na. Woj­na trochę na siłę wymyślona i nie bar­dzo wia­do­mo, kto z kim wo­ju­je, więc i ide­olo­gii ko­mu­ni­stycz­nej jest tam mało. Za to jest or­ga­ni­zo­wa­nie się, kon­spi­ra­cja. Troszkę taka har­cer­ska Czar­na Ręka. I to, że się po­ma­ga po­trze­bującym… Bar­dzo chciałam być taką pio­nierką.

I zo­stała Pani?

Pio­nierką nie byłam, tyl­ko har­cerką w Or­ga­ni­za­cji Har­cer­skiej, bo tak się to wte­dy na­zy­wało — ZHP było prze­cież zli­kwi­do­wa­ne. Mie­liśmy te czer­wo­ne chu­s­ty, wszy­scy je mie­li, in­nych wówczas nie było. To nie­ko­niecz­nie było bar­dzo zi­de­olo­gi­zo­wa­ne, ale dość nud­ne. Większość dzie­ci do tego należała.

Dla­cze­go wy­je­chałyście z matką z Łodzi? Z ro­dzin­ne­go, nie­zruj­no­wa­ne­go mia­sta do ob­ce­go, które do­pie­ro trze­ba od­bu­do­wać?

Bo mama po­wie­działa, że nie jest w sta­nie miesz­kać na cmen­ta­rzu, to był główny powód. Ona była bar­dzo ro­dzin­na, za­wsze opo­wia­dała o ro­dzi­nie ciepło — nie tyl­ko tej naj­bliższej, ale także o ro­dzi­nie taty, o większości przy­ja­ciół, których już nie było. Pamiętam, że poszła kie­dyś zo­ba­czyć dom, w którym miesz­kała przed wojną jej sio­stra. Byłam mała, było lato, piękny słonecz­ny dzień i tam, gdzie przyszłyśmy, zo­ba­czyłyśmy tyl­ko zie­loną trawę i sto­sy ce­gieł. Nie ru­iny na­wet, tyl­ko cegły. I to wszyst­ko. Te domy były me­to­dycz­nie roz­bie­ra­ne na ma­te­riał bu­dow­la­ny i przez sza­brow­ników szu­kających skarbów, bo to był te­ren get­ta. A jesz­cze wcześniej przez Niemców. To było tak na­ma­cal­ne, że mama nie była w sta­nie tam dłużej miesz­kać. Po­je­chałyśmy więc do War­sza­wy i zamiesz­kałyśmy na rogu Ko­szy­ko­wej i No­akow­skie­go w tak zwa­nym domu ra­dio­wym.

Mama pra­co­wała w Pol­skim Ra­diu?

Tak, naj­pierw poszła pra­co­wać do działu kadr, bo tę pracę załatwił jej Edward Uzdański, później­szy wi­ce­pre­zes Ra­dio­ko­mi­te­tu. Zna­li się jesz­cze sprzed woj­ny, z czasów, kie­dy on był działaczem KPP w Łodzi. Ale w ka­drach pra­co­wała krótko i na własną prośbę przeszła do biu­ra listów. Ka­dry to było ta­kie new­ral­gicz­ne miej­sce, gdzie najłatwiej o ze­tknięcie się ze służbami — zwłasz­cza w ta­kiej in­sty­tu­cji jak ogólno­pol­skie ra­dio.

Tam była naj­większa in­fil­tra­cja?

Tam przy­cho­dzi­li, kie­dy kogoś ob­ser­wo­wa­li albo chcie­li za­mknąć. Pamiętam hi­sto­rię już z czasów Ko­mi­te­tu Wy­bor­cze­go „So­li­dar­ności” na uli­cy Fre­dry, kie­dy za­cze­piła mnie jakaś pani pro­wadząca sto­isko z dru­go­obie­go­wy­mi książkami. Za­py­tała, czy je­stem z Łodzi i czy moja mat­ka pra­co­wała w ka­drach w Te­xtil Im­por­cie. Gdy po­twier­dziłam, opo­wie­działa, że pra­co­wał tam jej oj­ciec, o którego pew­ne­go dnia za­py­ta­li ube­cy. Ktoś ich na szczęście za­ga­dał, a w między­cza­sie moja mama za­dzwo­niła do nie­go i po­wie­działa, żeby się zmy­wał. Nie za­sta­li go, choć nie wiem, czy skończyło się tak samo, jak z nami we Lwo­wie. Tak czy in­a­czej, po tej spra­wie, po sa­mobójstwie Tro­kie­go, mama miała już dość i dla­te­go scho­wała się w ni­szy — w biu­rze listów, gdzie wy­ko­ny­wa­no sta­ty­stycz­ne opra­co­wania te­ma­ty­ki, jaką lu­dzie w li­stach do ra­dia po­ru­szają. To były na ogół spra­wy in­ter­wen­cyj­ne: prośby o po­moc, opi­sy pa­to­lo­gii w różnych in­sty­tu­cjach. Z tego two­rzo­no biu­le­tyn. I tam mama pra­co­wała aż do Mar­ca.

Pani mat­ka była ko­mu­nistką przed wojną, po­tem wi­działa ZSRR — z całym „do­bro­dziej­stwem in­wen­ta­rza”, z wywózka­mi, re­pre­sja­mi, ter­ro­rem NKWD. W nie­pu­bli­ko­wa­nej roz­mo­wie z Ju­styną Dąbrowską mówi Pani, że mama była zbyt „ciepło ro­dzin­na”, żeby zo­stać bo­jową, fa­na­tyczną ko­mu­nistką. Do­brze wspo­mi­nała tych, co „zniknęli” w 1938 roku, choć po­win­na ich potępiać. Jaki był właści­wie jej sto­su­nek do tego ustro­ju? Do jego ide­olo­gii?

Nie wiem, nie umiem do końca po­wie­dzieć… Część się tłuma­czyło ta­kim mod­nym określe­niem, jako „błędy i wy­pa­cze­nia”. Mówiło się, że prze­cież ko­mu­nizm jest do­bry, tyl­ko lu­dzie są ułomni…

Sądzę też, że było w tym coś z wia­ry, coś zastępcze­go. Tym lu­dziom ko­mu­nizm fak­tycz­nie zastępował nie­raz re­li­gię, której nie mie­li. Człowiek chce w coś wie­rzyć — w spra­wie­dli­wość, w szczęście dla lu­dzi. I jak tak wie­rzyłeś, poświęciłeś temu swo­je lata, a jesz­cze twój mąż za to zginął, to trud­no się z tym myśle­niem roz­stać. Dla wie­lu lu­dzi ważny był z pew­nością awans społecz­ny. Wiązali go właśnie ze zmianą ustro­jową i nie mie­li świa­do­mości, że taki sam awans społecz­ny w dużym stop­niu do­ko­nu­je się również na Za­cho­dzie, że tam też jest już inny dostęp do edu­ka­cji, że to się wszędzie zmie­niło, że to jest wymóg cza­su… Jed­nak ich awans nastąpił tu, więc na­tu­ral­ne było uzna­nie, że dała im to Pol­ska Lu­do­wa.

A zwykły strach mógł mieć zna­cze­nie? Czy Pani mat­ka mogła się bać — jeśli nie o życie, to o pracę, o względny do­bro­byt?

Być może. Na­uczo­na doświad­cze­niem, wiedząc o „zni­ka­niu” lu­dzi, zda­wała so­bie sprawę, że o pew­nych rze­czach le­piej nie mówić. Może dla­te­go nie pchała się wyżej, nie usiłowała robić ka­rie­ry, co widać po zmia­nach miejsc pra­cy. Za każdym ra­zem było to ta­kie miej­sce, że gdy­by tyl­ko ze­chcieć, można było pójść w górę: czy to był dział per­so­nal­ny w Te­xtil Im­por­cie, czy ka­dry w ra­diu, a mama świa­do­mie od tego ucie­kała.

A miała pro­blem z Pani działalnością opo­zy­cyjną?

Nie miałam z mamą zde­rzeń, kie­dy zaczęłam się — choć może to nie­do­bre określe­nie — bawić w opo­zycję. Oczy­wiście bała się o mnie, że może mi się coś złego przy­tra­fić, ale nie mówiła: „skończ z tym”. Nie było ta­kich rozmów. Nig­dy nie miała za złe Heńkowi jego za­an­gażowa­nia i jego wpływu na mnie. Wręcz prze­ciw­nie, w pew­nym mo­men­cie uważała, że to jest naj­wspa­nial­szy fa­cet na świe­cie. Pro­blem ide­owe­go za­an­gażowa­nia w ko­mu­nizm jest bar­dzo trud­no opi­sać, choć mamy kil­ka do­sko­nałych tego świa­dectw.

Fan­ta­styczną po­sta­cią z nie­sa­mo­witą hi­sto­rią była na przykład Ce­li­na Bu­dzyńska, ją war­to było porządnie od­py­tać… Nie­ste­ty już nie mamy ta­kiej możliwości, ale na­pi­sała na szczęście wspo­mnie­nia Strzępy ro­dzin­nej sagi, a Te­re­sa Torańska w Onych zro­biła z nią długi wy­wiad. Prze­cież ona przeszła przez obóz w Związku Ra­dziec­kim! Sie­działa tam osiem lat, między in­ny­mi z matką Bułata Okudżawy. A po­tem zo­stała pro­rek­to­rem w szko­le par­tyj­nej, w Wyższej Szko­le Nauk Społecz­nych. I była ar­cy­przy­zwo­itym człowie­kiem! W sta­nie wo­jen­nym, już będąc po sie­dem­dzie­siątce, przy­cho­dziła do kościoła świętego Mar­ci­na na Piwną, stamtąd nosiła pacz­ki ro­dzi­nom in­ter­no­wa­nych i mówiła: — No po­patrz, Lu­dwi­siu, MOPR-em za­czy­nałam i MOPR-em kończę…

Była przy­ja­ciółką cio­ci Zosi i my też się po­tem przy­jaźniłyśmy. Znaków za­py­ta­nia, gdy mówimy o za­an­gażowa­niu, jest mnóstwo. Na przykład jak mnie ktoś pyta, dla­cze­go wstąpiłam do Par­tii, to sama nie wiem. Z głupo­ty chy­ba. Do tego jesz­cze wrócimy.

inny świat — ko­rze­nie — doj­rze­wa­nie

W 1952 roku jako dziec­ko prze­no­si się Pani z matką do sto­li­cy. Do­sta­je­cie miesz­ka­nie. Jak się Pani czu­je w tej no­wej sy­tu­acji?

Miesz­ka­nie nie­wiel­kie, ale jest radość, że je­steśmy same na swo­im, bez współlo­ka­torów. Wszyst­ko było nowe i cie­ka­we. Pamiętam, jak pierw­szy raz przyszłam na świeżo od­da­ny Plac Kon­sty­tu­cji. Wydał mi się oczy­wiście bar­dzo ładny. I poszłam z nie­go na Ko­szy­kową, w kie­run­ku Pla­cu Na Roz­drożu, gdzie jest bi­blio­te­ka miej­ska. A tu szok. Bo z przo­du, od stro­ny Pla­cu Kon­sty­tu­cji bu­dy­nek był piękny, a z tyłu sta­ra cegła i nie­otyn­ko­wa­ny. Nie mogłam tego zro­zu­mieć, myślałam: może nie zdążyli…? Dziec­ko nie było w sta­nie wy­obra­zić so­bie, że można zro­bić fa­sadę i nie przej­mo­wać się tym, co się dzie­je z tyłu.

To było sie­dem lat po woj­nie, osiem po po­wsta­niu — widać było jesz­cze, jak to mia­sto zo­stało znisz­czo­ne?

Ależ oczy­wiście, choć myśmy miesz­kały w no­wym bu­dyn­ku, dla pra­cow­ników ra­dia. Dosyć oszczędnie zbu­do­wa­nym, bez bal­konów. A na podwórku? Cegły, ru­iny, gruz. Jako dzie­ci ba­wi­liśmy się w pod­cho­dy i w cho­wa­ne­go za sto­sa­mi tych ce­gieł. Parę lat trwało, za­nim to uporządko­wa­no. W szko­le TPD, pro­wa­dzo­nej początko­wo w ba­ra­ku, bo bu­dy­nek szkol­ny nie był jesz­cze go­to­wy, bar­dzo szyb­ko się za­akli­ma­ty­zo­wałam. Po­tem szkoła prze­niosła się na Mo­ko­towską, do dziw­ne­go miej­sca z salą gim­na­styczną na ostat­nim piętrze. Dokład­nie pod tym sa­mym ad­re­sem za ćwierć wie­ku miała się mieścić sie­dzi­ba Re­gio­nu Ma­zow­sze.

A dzięki temu, że mama pra­co­wała w ra­diu, mogłam wystąpić w te­le­wi­zji…

To była chy­ba jesz­cze faza eks­pe­ry­men­tal­na te­le­wi­zji?

Same początki, w stu­diu na Pra­dze. Pamiętam jedną z pierw­szych au­dy­cji dla dzie­ci, którą pro­wa­dziła Da­nu­ta Sza­flar­ska. Była młoda i ślicz­na, a ja pa­trzyłam na nią z za­chwy­tem, bo roz­ma­wiała z dziećmi na­prawdę przy­jaźnie.

Opo­wia­dałam jej, że w Łodzi grałam Mi­cha­sia w Horsz­tyńskim, na co ona mówi: — A wiesz, ja też za­czy­nałam Mi­cha­siem. Wspo­mi­nam o tym dla­te­go, że później Da­nu­się Sza­flarską spo­tkałam na Piw­nej, w koście­le świętego Mar­ci­na. Oczy­wiście nie pamiętała tej hi­sto­rii. Śmiałyśmy się bar­dzo, a po­tem za­przy­jaźniłyśmy, bo to jest wyjątko­wo cud­na, wspa­niała oso­ba. Z początków te­le­wi­zji pamiętam jesz­cze, że w 1956 roku na fali od­wilży pusz­cza­no ske­cze STS. Na­wet tam występowałam w czymś sa­ty­rycz­nym, pa­ra­po­li­tycz­nym, choć nie po­tra­fię już tego od­two­rzyć.

Miała już Pani jakąś świa­do­mość po­li­tyczną?

To bar­dzo śmiesz­ne, jak do dzie­ci do­chodzą wieści ze świa­ta po­li­ty­ki i jak one z tego nic nie ro­zu­mieją. Chy­ba w siódmej kla­sie moja koleżanka, której tatuś był ja­kimś par­tyj­nym dy­gni­ta­rzem, po­wie­działa mi w wiel­kim se­kre­cie, że po­dob­no Sta­lin wca­le nie był do­bry!

Za­siała jakiś fer­ment?

Nie, ja się spe­cjal­nie na co dzień nie in­te­re­so­wałam Sta­li­nem. Prze­cież skończyłam pod­stawówkę w 1954 roku.

Ale jego śmierć i później­sza żałoba to były wy­da­rze­nia, w które dzie­ci także włącza­no.

Jak umarł Sta­lin, to na ko­ry­ta­rzu w szko­le za­wie­szo­no na ścia­nie jego por­tret prze­wiązany ki­rem. Ja byłam wte­dy w har­cer­stwie i pod tym por­tretem sta­liśmy na war­cie po ileś tam mi­nut. Ci har­ce­rze sta­li tam w mun­dur­kach, trzy­mając rękę w sa­lu­cie. I tak przez cały dzień na zmianę, w cza­sie lek­cji też. Niektórzy bar­dzo byli za­do­wo­le­ni, bo dzięki temu z lek­cji się wy­cho­dziło. Często w ta­kich poważnych mo­men­tach dzie­cia­ki ogar­nia chi­chot bez po­wo­du, głupaw­ka. Nas też coś rozśmie­szyło, może jakiś pierw­szak prze­le­ciał obok. No i stałyśmy i chi­chrałyśmy się z tą ręką pod­nie­sioną, pra­wie tur­lałyśmy się tam, nie mogłyśmy się opa­no­wać. Prze­cho­dził na­uczy­ciel ma­te­ma­ty­ki, bar­dzo do­bry zresztą, po­gro­ził nam tyl­ko pal­cem i, uśmie­chając się lek­ko, po­szedł da­lej. Myśmy się prze­stra­szyły, myślałyśmy, że będzie awan­tu­ra. Nie było, ni­ko­mu nic nie po­wie­dział. Tak pamiętam śmierć Sta­lina. Czy­li kla­sycz­nie, jak dziec­ko po pro­stu.

Jesz­cze przed Paździer­ni­kiem idzie Pani do li­ceum. Dla wie­lu Pani później­szych przy­ja­ciół okres li­ce­al­ny był początkiem for­ma­cji po­li­tycz­nej, zwłasz­cza dla tych z Li­ceum Got­twal­da, czy­li dzi­siej­sze­go Sta­szi­ca.

Ja też chciałam iść do Got­twal­da na No­wo­wiejską, ale nie dla­te­go, że cho­dziły tam dzie­ci eli­ty par­tyj­nej, tyl­ko że był naj­bliżej, a do tego był ko­edu­ka­cyj­ny. Złożyłam tam pa­pie­ry, ale nie­ste­ty jak wróciłam po wa­ka­cjach do War­sza­wy, to oka­zało się, że mnie prze­sunęli gdzie in­dziej. Do Got­twal­da mie­li za dużo zgłoszeń. Prze­rzu­ci­li więc część dziewcząt, w tym mnie, do Li­ceum Słowac­kie­go na Wa­wel­skiej, które było wyłącznie żeńskie. A na do­miar złego z własne­go wy­bo­ru tra­fiłam do naj­mniej cie­ka­wej, naj­mniej ru­chli­wej i żywej kla­sy, to zna­czy „łacińskiej”. Wymyśliłam so­bie, że do grun­tow­ne­go wy­kształce­nia hu­ma­ni­stycz­ne­go łaci­na jest mi ab­so­lut­nie ko­niecz­na. A tam szły głównie dziew­czyn­ki, które wie­działy — a w każdym ra­zie w ich domu wie­dziano — że pójdą na me­dy­cynę. To były córki le­ka­rzy ze sta­rej, wil­lo­wej części Ocho­ty, córki sta­rej przed­wo­jen­nej in­te­li­gen­cji i córki rze­mieślników. Taki był tam z grub­sza przekrój społecz­ny.

Wzor­ce ra­czej miesz­czańskie.

Miesz­czańskie. I dla mnie trochę za grzecz­ne. Nie żebym była jakaś szczególnie zbun­to­wa­na — co naj­wyżej jak miałam te dwa war­ko­cze, to jed­na wstążka była roz­wiązana, jed­na pod­ko­lanówka ob­su­nięta. Wy­wro­to­we to, broń Boże, nie było. Ale nie miałam spe­cjal­nie przy­jaźni w tej kla­sie i z ni­kim stamtąd nie utrzy­muję kon­tak­tu.

Jaka to była szkoła? Zi­de­olo­gi­zo­wa­na? Kon­ser­wa­tyw­na?

Słowac­ki to było li­ceum przed­wo­jen­ne, z tra­dy­cja­mi. Uważali, że mają tra­dy­cje sil­niej­sze na­wet niż Żmi­chow­ska, choć to mniej więcej było to samo. Przed wojną to też była żeńska szkoła. Za mo­ich czasów uczyło tam jesz­cze trochę na­uczy­cie­lek właśnie sprzed woj­ny. Wspo­mi­nam je z dużym sza­cun­kiem. Później przez wie­le lat sama byłam na­uczy­cielką, ale nig­dy nie miałam tego, co one: trud­ne­go do opi­sa­nia ro­dza­ju god­ności.

A czy czuło się ja­kieś zde­rze­nie, jakiś kon­flikt po­ko­leń na­uczy­cie­lek sprzed woj­ny i tych no­wych? Ary­sto­kra­tyzm sta­rych, ra­dy­ka­lizm młodych?

Ni­cze­go ta­kie­go nie pamiętam. Na­to­miast pamiętam inną, dość dziwną hi­sto­rię. To było spo­tka­nie dla kan­dy­datów do szkół śred­nich zor­ga­ni­zo­wa­ne właśnie w Słowac­kim. Byłam wte­dy jesz­cze w pod­stawówce, w siódmej kla­sie, chy­ba. Oni opo­wia­da­li o swo­jej szko­le, a my opo­wia­dałyśmy o swo­jej. Z dumą mówili, że ab­sol­wentką ich szkoły była Han­ka Sa­wic­ka.

Czy­li zasłużona działacz­ka ru­chu ko­mu­ni­stycz­ne­go i wo­jen­na kon­spi­ra­tor­ka.

Dokład­nie. Pierw­sza prze­wod­nicząca Związku Wal­ki Młodych. I jej przed­wo­jen­na wy­cho­waw­czy­ni opo­wie­działa nam hi­sto­rię, jak to dziel­na Han­ka na znak pro­te­stu prze­ciw­ko get­tu ław­ko­we­mu na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim wy­mie­rzo­ne­mu w młodzież żydowską usiadła pośrod­ku sali, między dwie­ma stro­na­mi. Nie mogłam zro­zu­mieć — dla­cze­go to miał być taki akt od­wa­gi? Dla mnie ak­tem od­wa­gi byłoby, gdy­by ona usiadła ra­zem z tymi żydow­ski­mi stu­den­ta­mi! A dla­cze­go tak myślałam? Po­nie­waż nikt się na­wet nie zająknął, że Han­ka Sa­wic­ka była Żydówką! Na­zwi­sko Sza­pi­ro nie ist­niało, zna­liśmy tyl­ko to dru­gie, które przyjęła, ukry­wając się przed Niem­ca­mi. I to dru­gie zna­liśmy z wier­szyków: „Czar­ny­mi gwiaz­da­mi / niech węgiel wy­bu­cha, / niech śmie­je się radość / od ucha do ucha. / Wal­czy­my o pokój, / o pokój dla wszyst­kich, / jak Han­ka Sa­wic­ka, / jak Ja­nek Kra­sic­ki”. Co to za akt od­wa­gi? Co ona chce nam po­wie­dzieć? Że ona ani tu, ani tu nie przy­na­leży? Czy, wręcz prze­ciw­nie, że jest i tu, i tu? Dla­cze­go nie usiadła po pro­stu z Żyda­mi?

A prze­cież można było opo­wie­dzieć piękną in­ter­na­cjo­na­li­styczną hi­sto­rię — mówić, że nie cho­dzi o et­nos, tyl­ko o człowie­ka i o równość.

Tak, ale tak się nie mówiło, bo le­piej było mieć bo­ha­terów pol­skich. To miała być pol­ska ko­mu­ni­stycz­na bo­ha­terka. Pamiętam też stamtąd lek­cje hi­sto­rii. Uczyła nas pew­na star­sza pani, która wygłosiła kie­dyś na lek­cji ja­kieś bar­dzo słuszne zda­nie. Słuszne na tyle, że aż prze­szedł szme­rek, choć to w ogóle nie była roz­po­li­ty­ko­wa­na kla­sa. Po­pa­trzyła wte­dy na nas i mówi: — Dziew­czyn­ki, prze­pra­szam, ale ja muszę tak uczyć. To za­pa­miętałam. I byłam — z tą swoją dzie­cinną bez­kom­pro­mi­so­wością, nie­po­partą żadną wiedzą ani doświad­cze­niem — obu­rzo­na: co to zna­czy „muszę”? Te­raz już nie je­stem tak bar­dzo obu­rzo­na. I oczy­wiście należałam w tym li­ceum do ZMP.

Wspo­mi­na Pani gdzieś, że bar­dzo chciała wstąpić do ZMP i że był strasz­ny dra­mat, bo była Pani za młoda, żeby zo­stać przyjętą…

Tak, bo tam przyj­mo­wa­li od czter­na­stu lat, a ja poszłam rok wcześniej do szkoły. W związku z czym w siódmej kla­sie mnie nie przyjęto, bo byłam za smar­ka­ta. Skądinąd Heńka też nie przyjęto, z tego sa­me­go po­wo­du, z tym że on w tym nie wi­dział żad­ne­go dra­ma­tu. A ja byłam strasz­nie zmar­twio­na. W li­ceum się za­pi­sałam, choć to już nie było żadne przeżycie, po pro­stu wszyst­kie dziew­czy­ny należały. I było ta­kie ogólne prze­ko­na­nie, że wszy­scy mają tam być i już. Pamiętam, że te zie­lo­ne blu­zy miały fa­son mało dziewczęcy — grubą babę z człowie­ka robiły.

Ko­jarzę coś ta­kie­go z fil­mu — Te­re­sa Mar­czew­ska nosiła to w Dresz­czach.

Ale w fil­mie były szy­te tak, żeby dziew­czy­ny ład­niej wyglądały; w rze­czy­wi­stości wyglądało się jak gru­ba beka. Przy­po­mi­nam so­bie jesz­cze ze szkoły te ra­dziec­kie chu­s­ty — ktoś ze zna­jo­mych kie­dyś przy­wiózł z Mo­skwy taką, stąd wiem ja­kie były: rze­czy­wiście je­dwab­ne i de­li­kat­ne. Na­sze trud­no się pra­so­wało, łatwo się gniotły. No właśnie: pamiętam zie­loną ko­szulę i kra­wat ZMP. Na­to­miast nie pamiętam ani jed­ne­go ze­bra­nia tej or­ga­ni­za­cji. Nic po pro­stu. Tak na­prawdę chy­ba nie­spe­cjal­nie mnie to in­te­re­so­wało. Przyszłam do Słowac­kie­go w 1954 roku, więc ZMP to było coś w ro­dza­ju ry­tuału do od­faj­ko­wa­nia. Za chwilę już go nie było, zli­kwi­do­wa­no or­ga­ni­zację w 1957.

Pisała Pani kie­dyś: „Z Paździer­ni­ka wy­niosłam jedną rzecz — niechęć do or­ga­ni­za­cji. Byłam na ta­kim po­zio­mie wie­dzy, że ko­mu­nizm rzecz pysz­na, tyl­ko ten sta­li­nizm fa­tal­ny”. Czy­li idea wciąż po­zo­sta­wała dla Pani żywa?

Tak, zo­sta­je idea, choć cały czas to jest bar­dzo po­wierz­chow­ne, nie­po­par­te żad­ny­mi lek­tu­ra­mi. Nie miałam w so­bie nic z Ada­ma Mich­ni­ka, który drążył i czy­tał. Zresztą w ogóle nie lubiłam się uczyć hi­sto­rii. Może dla­te­go, że uczo­no jej przez wku­wa­nie dat. Hi­sto­rii uczyła nas pani Sa­dow­ska, bar­dzo przy­stoj­na ko­bie­ta z taką wielką, lwią grzywą. Po­dej­rze­wam, że jako uczen­ni­ca trochę się w niej pod­ko­chi­wałam. To było o tyle śmiesz­ne, że ona jakoś mnie lubiła, ale słusznie nie dawała mi do­brych ocen, bo ja się w ogóle nie uczyłam. Ale ona nie kazała nam wku­wać podręczników. Coś tam tłuma­czyła, ja­kieś no­tat­ki robiłyśmy i ra­to­wała się da­ta­mi, żeby ucie­kać od ide­olo­gii.

Ja spo­ro czy­tałam, ale ra­czej li­te­ra­turę. W każdym ra­zie ty­pem in­te­lek­tu­alist­ki to ja nie je­stem. Więc cały ten mój ko­mu­nizm opie­rał się na dość pro­stych emo­cjach i war­tościach: spra­wie­dli­wość, równość, praw­da… Do tego za­raz po Paździer­ni­ku nastąpiło zde­rze­nie z Bra­zy­lią, która mi strasz­nie w głowie na­mie­szała; prze­cież to był zupełnie inny świat. Ale po­nie­waż było to jed­nak zde­rze­nie z Ame­ryką Południową, a nie z Eu­ropą Za­chod­nią, to ileś tez pro­pa­gan­do­wych jakoś mi się po­twier­dziło — widać było tam wiel­kie nierówności, ogromną nędzę obok wiel­kiego bo­gac­twa. Z dru­giej stro­ny, od­kryłam, że fil­my ame­ry­kańskie mogą być cie­ka­we i za­baw­ne, a coca-cola nie jest taka zła.

Był taki wiersz Ada­ma Ważyka: „Do­brze wam było pić coca-cola…” i da­lej coś o śmier­ci ato­mo­wej. Ry­szard Ma­tu­szew­ski tłuma­czył w ja­kimś fil­mie do­ku­men­tal­nym, że oni wte­dy, a to był rok chy­ba 1951, nie wie­dzie­li, co to jest coca-cola, i myśleli, że w tym jest jakiś nar­ko­tyk.

No nie wie­dzie­li. Jak tyl­ko zna­lazłam się w São Pau­lo i zo­ba­czyłam tę coca-colę, to na­tych­miast chciałam się jej napić, żeby zo­ba­czyć, co to jest. I naj­zwy­czaj­niej w świe­cie mi nie sma­ko­wała. Ileś rze­czy zo­stało wte­dy od­mi­to­lo­gi­zo­wa­nych. Ka­pi­ta­lizm po­ka­zał kawałek ład­nej twa­rzy, ale też parę rze­czy utwier­dziło mnie w prze­ko­na­niu, że nie wszyst­ko jest z nim w porządku.

Za­nim przej­dzie­my do Bra­zy­lii, chciałbym jesz­cze za­py­tać o li­ceum i o dy­stans do uczniów z in­nych szkół. Ste­fan Chwin wspo­mi­na, że będąc dziec­kiem z in­te­li­genc­kie­go domu i uczęszczając do do­bre­go li­ceum — gdzieś na Wy­brzeżu — czuł bar­dzo wyraźny dy­stans do uczniów za­wodówek, tech­ników, nie­mal na gra­ni­cy fi­zycz­nej kon­fron­ta­cji. Czuła Pani jakiś po­dob­ny dy­stans, do­strze­gała hie­rar­chię?

Nie wiem, bo po pro­stu w ogóle nie znałam dzie­ciar­ni z za­wodówek. Ale może to też cze­goś do­wo­dzi. Cho­dziłam do li­ceum, a miesz­kałam w domu ra­dio­wym. Nie wiem, czy ja­kie­kol­wiek dzie­ci z tego domu cho­dziły do za­wodówki. Przy­pusz­czam, że nie. W pod­stawówce nie wi­działam różnic między dziećmi z domów in­te­li­genc­kich i ro­bot­ni­czych. Zresztą, co to zna­czy „dom in­te­li­genc­ki”? Czy mój dom był in­te­li­genc­ki? Nie. To było coś pośred­nie­go, to była taka in­te­li­gen­cja z awan­su. Wy­da­je mi się, że w mo­jej kla­sie — mówię o pod­stawówce — większość sta­no­wiła właśnie taka in­te­li­gen­cja z awan­su. Nie było wiel­kich różnic. Jed­nym z naj­lep­szych uczniów w kla­sie był syn do­zor­cy z sąsied­nie­go domu. Inna spra­wa, że właśnie dla­te­go, że był sy­nem do­zor­cy, nie po­szedł do li­ceum.

Ist­nie­nie in­te­li­gen­cji „z awan­su” w pew­nym sen­sie spłasz­cza społeczeństwo, ale z dru­giej stro­ny, różne źródła wska­zują, że w la­tach 50. i 60. dy­stans kul­tu­ro­wy między li­ce­ami ogólno­kształcącymi a resztą sys­te­mu — zwłasz­cza za­wodówka­mi — był dużo większy niż dzi­siaj. Na przykład dość kon­ser­wa­tyw­ne ocze­ki­wa­nia co do za­cho­wa­nia i dys­cy­pli­na w li­ce­ach sta­no­wiły formę dys­tynk­cji wo­bec resz­ty.

Tak, choć pew­nie zależało to od szkoły i jej tra­dy­cji. Mnie na przykład nie wpusz­czo­no na początek roku szkol­ne­go, po­nie­waż nie miałam na so­bie białej bluz­ki, tyl­ko taką w de­li­kat­nym, nie­bie­skim ko­lo­rze. To była skrom­na bluz­ka z długim ręka­wem, wszyst­ko miała jak trze­ba, tyl­ko po­nie­waż nie była biała, woźna w ogóle nie wpuściła mnie do szkoły. Pamiętam też, że w dzie­siątej kla­sie na­uczy­ciel­ka to­czyła walkę z na­szy­mi koński­mi ogo­na­mi. A jak już te końskie ogo­ny jakoś przeszły, to wy­go­niła z lek­cji do łazien­ki dziew­czynę, żeby so­bie zmo­czyła włosy, po­nie­waż miała końcówki włosów podkręcone. — Nie będziesz mi się tu­taj on­du­lo­wać — po­wie­działa.

Na­sza stud­niówka — na­wet mam zdjęcie z niej — to był właści­wie pod­wie­czo­rek. Białe bluz­ki, gra­na­to­we spódnicz­ki, to wszyst­ko. Na za­ba­wy do nas, żeby można było potańczyć, za­pra­sza­no uczniów z po­bli­skie­go Kor­pu­su Ka­detów. Chłopcy przy­cho­dzi­li, usta­wia­li się w dwu­sze­re­gu, trza­ska­li ob­ca­sa­mi i do­pie­ro na „spo­cznij” mo­gli się ro­zejść, roz­ma­wiać z nami i za­pra­szać do tańca. Po­tem zno­wu była ko­men­da „bacz­ność” i od­ma­sze­ro­wy­wa­li. Tak wyglądały na­sze potańcówki w Słowac­kim. Do­pie­ro na bal ma­tu­ral­ny za­pro­siłyśmy na­szych ko­legów. Co nie zna­czy, że byłyśmy ta­kie grzecz­niut­kie. Ja mówię tyl­ko o pew­nych for­mach, które tam za­cho­wy­wa­no.

Pani okres li­ce­al­ny to czas od­wilży, prze­mian Paździer­ni­ka. Od­czu­wała je Pani bez­pośred­nio?

Pra­sa zaczęła pisać swo­bod­niej, zagłusza­nie za­chod­nich sta­cji ra­dio­wych stało się mniej in­ten­syw­ne, a poza tym słucha­nie ich już prze­stało wiązać się z tak strasz­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi. Zaczęła się większa swo­bo­da w wyjeżdżaniu za gra­nicę. Lu­dzie przy­wo­zi­li książki i po­wo­lut­ku zaczęło się czy­ta­nie książek za­ka­za­nych. To oczy­wiście mnie jesz­cze nie do­ty­czyło, ale mówię o pew­nej at­mos­fe­rze, dzięki której na przykład u nas w domu od­no­wi­liśmy kon­tak­ty ko­re­spon­den­cyj­ne z krew­ny­mi za gra­nicą.

Urwały się w cza­sie woj­ny?

Nie, do­pie­ro około 1949 — 1950 roku. Urwały się dla bez­pie­czeństwa, bo nie było do­brze mieć ro­dzinę za gra­nicą. I w 1955, może 1956 nastąpiło od­no­wie­nie ko­re­spon­den­cji. Ma­jer, wu­jek z Bra­zy­lii, naj­star­szy brat taty, przysłał ma­mie i cio­ci Zosi za­pro­sze­nie na we­se­le swo­je­go syna. Mama wte­dy od­pi­sała, że te­raz to jest już re­al­ne, w no­wych wa­run­kach.

Chy­ba mało kogo było wte­dy stać na taką podróż, na­wet jeśliby do­stał pasz­port…

W ra­mach po­lu­zo­wa­nia utwo­rzo­no wte­dy Pe­KaO, taki prze­dziw­ny ban­ko-sklep, w którym się ku­po­wało to­wa­ry, oczy­wiście nie za do­la­ry, tyl­ko od­po­wied­ni­ki do­larów, czy­li bony. Więc ro­dzi­ny przy­syłały pie­niądze na Pe­KaO. Na­wet Młynar­ski o tym śpie­wał: „swe­ter z Pe­de­tu, met­ka z Pe­KaO”, to miało być to Świa­to­we życie. Za te bony można było kupić za­gra­nicz­ne pro­duk­ty, które albo na pol­skim ryn­ku były bar­dzo dro­gie, albo w ogóle ich nie było. Pierw­sze ko­lo­ro­we pończo­chy wy­stałam kie­dyś w po­twor­nej ko­lej­ce właśnie za te do­la­ry, co je wu­jek z Bra­zy­lii przysłał.

W związku z tym za­pro­sze­niem wysłał nam też sto do­larów, a ofi­cjal­ny kurs do­lara przez wie­ki całe wy­no­sił czte­ry złote. Mąż cio­ci Zosi na szczęście znał się na in­te­re­sach i wymyślił całko­wi­cie le­galną trans­akcję. Poszłyśmy do tego Pe­KaO i kupiłyśmy dla de­li­ka­tesów na rogu Wil­czej i Mar­szałkow­skiej ka­kao. W ogóle nie brałyśmy go do ręki, tyl­ko do­stałyśmy kwit. A umówio­ny wcześniej kie­row­nik de­li­ka­tesów zapłacił nam za ten kwit na ka­kao je­de­naście tysięcy! Wyszło za­tem sto dzie­sięć złotych za do­lara, za­miast ofi­cjal­nych czte­rech.

Państwo pol­skie było wte­dy bar­dzo ho­no­ro­we, więc ofi­cjal­ny kurs działał w obie stro­ny i przy za­ku­pie bi­letów za do­la­ry również płaciło się czte­ry złote za do­la­ra. Więc te je­de­naście tysięcy star­czyło na podróż w obie stro­ny i do Bra­zy­lii udałyśmy się świeżusieńko po Paździer­ni­ku. Sa­mo­lo­tem.

Sa­mo­lo­tem? To było chy­ba jak lot na Księżyc, wte­dy za­zwy­czaj płynęło się stat­kiem.

Dokład­nie, jak na Księżyc. Po­le­ciałyśmy sa­mo­lo­tem i no­co­wałyśmy w Am­ster­da­mie — jesz­cze nie było od­rzu­towców, le­ciało się śmigłowym czte­ro­mo­to­row­cem — w do­dat­ku z międzylądo­wa­niem w Da­ka­rze. Tam pierw­szy raz w życiu wi­działam lu­dzi o na­prawdę czar­nym ko­lo­rze skóry, kie­dy nas w cza­sie międzylądo­wa­nia za­pro­wa­dzo­no do lot­ni­sko­wej re­stau­ra­cji. To wszyst­ko było nie­sa­mo­wi­te. Czar­na noc, nic nie widać na tym lot­ni­sku, wcho­dzi­my, re­stau­ra­cja jest cała na biało. I ci Mu­rzy­ni, ale tacy ab­so­lut­nie czar­ni, w białych stro­jach z białymi tur­ba­na­mi. I na sto­le na ta­le­rzy­ku leżą pla­stry ana­na­sa. Chy­ba nig­dy już po­tem nie jadłam ni­cze­go równie do­bre­go.

„Jak to się je?”

Nie, to świeży owoc, więc z tym nie miałam pro­blemów. Ale pierw­szy raz w życiu jadłam ana­na­sa… Ja­kie to było do­bre… Nie jak na­sze, im­por­to­wa­ne, nie­doj­rzałe zry­wa­ne z drzew, żeby prze­trzy­mały podróż stat­kiem, tyl­ko ta­kie so­czy­ste, wspa­niałe. I sok po­ma­rańczo­wy też pierw­szy raz w życiu piłam wte­dy, wyciśnięty ze świeżej po­ma­rańczy.

Ro­zu­miem, że ana­na­sy i tur­ba­ny to pew­na eg­zo­ty­ka, ale Pani wte­dy po raz pierw­szy w ogóle jest na Za­cho­dzie — Ho­lan­dia zro­biła duże wrażenie? Szok cy­wi­li­za­cyj­ny?

Szok był, bo wylądowałyśmy w mo­rzu świa­teł, pamiętam to do dziś. Jak się ląduje wie­czo­rem czy nocą i widać światła mia­sta, to za­wsze wygląda to pięknie — tyl­ko że u nas nig­dy tego mo­rza nie było. W tamtą stronę jesz­cze tego nie wi­działam, tego bra­ku. Jak je­cha­liśmy do ho­te­lu w Am­ster­da­mie, to już miałam porówna­nie — pełno świa­teł, piękne wy­sta­wy, mnóstwo ro­werów. Znacz­nie więcej niż te­raz. Rano miałyśmy troszkę cza­su, więc się prze­spa­ce­ro­wałyśmy po uli­cach. Byłyśmy okrop­nie głodne, a po­nie­waż był to nasz pierw­szy lot, nie miałyśmy pojęcia, że w ho­te­lu należy nam się ja­kieś śnia­da­nie…

Bra­zy­lia to był zupełnie inny świat?

Miesz­kałyśmy u bra­ta mamy, który miał nie­wielką pra­cow­nię kra­wiecką. Tam szył i sprze­da­wał spódni­ce, bluz­ki, różne ko­bie­ce ubra­nia. Miał spo­ro młodszą żonę. To też była Żydówka i też z Pol­ski, ale wy­je­chała stąd jako ma­lut­kie dziec­ko, więc w ogóle pol­skie­go nie znała. Pamiętam, że kie­dy mi szyła spódnicę, to trzy­małam szpil­ki i one w pew­nej chwi­li roz­sy­pały się po całej podłodze. Spoj­rzała na mnie: — Fuj, zgrab­ne lale. Do­stałam ata­ku śmie­chu, a ona nie wie­działa dla­cze­go. Była święcie prze­ko­na­na, że powie­działa coś po żydow­sku, bo nie znała pol­skie­go.

Bra­zy­lia to był szok, ale in­ne­go typu niż Am­ster­dam, bo w Ho­lan­dii było widać, że jest to świat bar­dziej roz­wi­nięty, że pa­nu­je tam ewi­dent­ny do­bro­byt i w ogóle wszyst­ko kwit­nie. A Bra­zy­lia to było coś zupełnie in­ne­go.

Duże kon­tra­sty, roz­war­stwie­nie?

Kon­tra­sty w różnym sen­sie. Niesłycha­na in­ten­syw­ność ko­lorów. Poza tym sam­ba, ele­men­ty kar­na­wału, spon­ta­nicz­ne, ra­do­sne. Z dru­giej stro­ny, roz­war­stwie­nie, które w 1956 roku — miałam wówczas piętnaście lat i już dużo ro­zu­miałam — było bar­dzo wi­docz­ne. Choć jak je­cha­liśmy taksówką z kimś z ro­dzi­ny i zaczęła się roz­mo­wa z kie­rowcą, to on na­ma­wiał nas, żebyśmy zo­stały, bo przy­jezd­ni z Eu­ro­py od razu się tam do­ra­biają. Trochę się zdzi­wiłam, bo byłam wte­dy po lek­tu­rze książek Jor­ge Ama­do, ta­kie­go bra­zy­lij­skie­go, ko­mu­ni­zującego pi­sa­rza, i tam było dużo o różni­cach kla­so­wych…

A pro­blem rasy?

To z całą pew­nością. Pamiętam, że na­prze­ciw­ko na­sze­go domu było kino, do którego cza­sem zaglądałam. Wte­dy pierw­szy raz wi­działam mu­si­ca­le i fil­my kow­boj­sko-przy­go­do­we — tam szło dużo ame­ry­kańskich filmów. Była też pre­mie­ra Czar­nej Car­men