Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ludwika Wujec w rozmowie z Michałem Sutowskim opowiada o dzieciństwie wśród komunistów – na sowieckim Uralu, w powojennej Łodzi i w Warszawie – i o dorosłości w gronie demokratycznej opozycji, która ruszając na pomoc robotnikom, rzuciła wyzwanie machinie autorytarnego państwa. Mówi o swoich żydowskich korzeniach w katolickiej Polsce i o tym, jak przez tytułowe „związki przyjacielskie” trafiła w sam środek Wielkiej Historii Jedna z matek-założycielek prasy podziemnej w PRL-u wspomina ludzi nocami redagujących „Robotnika” w inteligenckiej rzeczpospolitej warszawskiego blokowiska – by później budować III RP. Tłumaczy też, dlaczego rewolucjonista powinien mieć rodzinę i że lepszy świat buduje się razem z przyjaciółmi – choć przecież nie tylko dla nich.
Ludwika Wujec (1941) – działaczka społeczna i samorządowa, redaktorka, nauczycielka; współpracowniczka Komitetu Obrony Robotników, współtwórczyni wydawanego poza cenzurą „Robotnika” i legalnej „Niezależności”; redaktorka w Agencji Solidarności, internowana w okresie stanu wojennego; w latach 80. członkini redakcji podziemnego „Tygodnika Mazowsze”, później asystentka Tadeusza Mazowieckiego przy obradach Okrągłego Stołu i zastępczyni dyrektora Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Po 1989 roku działaczka ROAD, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, a także m.in. sekretarz warszawskiej gminy Centrum. Matka Pawła, żona Henryka Wujca.
Michał Sutowski (1985) – politolog, publicysta, tłumacz; absolwent kolegium MISH UW, autor wywiadu-rzeki z Agatą Bielik-Robson Żyj i pozwól żyć; redaktor m.in. Pism politycznych Jacka Kuronia, a także Pism politycznych Stanisława Brzozowskiego, tłumaczył m.in. książki Manuela Castellsa, Ulricha Becka, Haralda Welzera, Borisa Budena, Michaela Kazina, Roberta Skidelskiego, Marci Shore oraz Iwana Krastewa. Pracownik Instytutu Studiów Zaawansowanych, od roku 2007 członek zespołu Krytyki Politycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kto się na związek targnie nasz,
surowej godzien będzie kary,
gdy zrobi to — za jego łeb
pękniętej nie dałbym gitary.
Ma nas na oku wiek — i wie,
gdzie w tyralierce łańcuch rzadszy…
Ujmijmy się za ręce wraz,
bo źle stuleciu z oczu patrzy.
Nie dla nas rozgwar cudzych uczt,
wdziek podejrzanych prawd nie dla nas,
biel piór od pochwał milsza nam,
niechby została nieskalana.
Gdy byle kiep powiada, że
sądzone nam dalekie cele,
ujmijmy się za ręce wraz.
Złączmy ramiona, przyjaciele.
Gdy przyjdzie dzielić cały kram,
przaśne nie skuszą nas kołacze,
nie nam uchyli raj swych bram,
za to Ofelia nas opłacze.
Dopokąd zaś nie zagrzmiał dzwon,
że czas się zbierać, czeka droga,
ujmijmy się za ręce wraz,
złączmy ramiona swe na Boga!
BUŁAT OKUDŻAWAStara pieśń studencka
tłum. Witold Dąbrowski
Pani ze Lwowa?
Częściej mnie pytają: — To pani jest z Biłgoraja? Na co ja mówię: — Nie, tylko się doczepiłam do Heńka, bo to on jest spod Biłgoraja. Ale jak pytają, skąd jestem, to mówię, że chyba z Łodzi. We Lwowie urodziłam się przez przypadek. A dokładnie nie przez przypadek, tylko przez wojnę.
W kwietniu 1941 roku.
Tak jest. Rodzice pochodzili z Łodzi. Chyba. Niestety za późno zaczęłam się interesować swymi korzeniami. Jak już wszyscy starsi bliscy powymierali, to troszkę grzebałam po archiwach — i wygląda na to, że mama urodziła się prawdopodobnie w Łodzi. To nie jest jasne, nie ma metryki — mogła też urodzić się w Ciechanowie, bo stamtąd pochodziła babcia.
Dziadek ze strony mamy — Reginy z domu Burgerman — był piekarzem. Wiem, że pochodził ze Skierniewic. I wiem, że w którymś momencie razem z bratem uciekli od swego ojca — tak mama opowiadała — ponieważ próbował ich, zdaje się, trzymać bardzo twardą ręką, więc się wyrwali na wolność. Jak trafił do Łodzi, nie wiem, bo ślub z babcią brał jeszcze w Ciechanowie, w 1895 roku. I wiem jeszcze, że dziadek był na froncie…
W armii carskiej?
Tak, w czasie I wojny światowej. Używając języka mojej mamy, można powiedzieć, że był „postępowy”, to znaczy niereligijny i z lekka lewicujący, choć nie angażował się politycznie. Wiem jeszcze, że był bardzo ciepło serdeczny. Zmarł w trzydziestym trzecim roku, przedwcześnie. Natomiast babcia się zajmowała domem — licznym, bo miała sześcioro dzieci: pięć córek i jednego syna, i dość biednym. To jest jedna strona.
Jeśli chodzi o stronę taty, Oskara Okrenta, to jego rodzina pochodziła z Włoszczowy — tam się zachowało więcej aktów urodzenia, metryk. Ślub jego rodzice wzięli w Łodzi. Nic nie wiem o jego matce, poza tym, że młodo zmarła. Później była macocha, z którą tata miał dobry kontakt, o niej też nic więcej nie wiem. To była bardzo biedna rodzina, też z dużą liczbą dzieci. Z całego licznego rodzeństwa ojca i matki przeżyły tylko cztery osoby. Jedna to brat mamy Chaskiel, który wyemigrował około 1928 roku do Brazylii. Wyjechał trochę zarobkowo, a trochę uciekał z Polski, ponieważ zdążył przedtem tu pokomunizować i posiedzieć.
Był w Komunistycznej Partii Polski?
Tak. I od tego chyba chciał uciec. Zamieszkał w São Paulo, utrzymywaliśmy z nim potem kontakt. Ze strony taty przeżyli dwaj bracia i siostra. Najstarszy brat, Majer, wyemigrował jak Chaskiel do Brazylii, pracował tam jako krawiec. Jego młodszy brat Mietek (Mojsze), z zawodu tapicer, przeżył getto łódzkie, Oświęcim, gdzie zginęli jego żona i synek, i chyba w 1949 roku dołączył do Majera, bo już miał wszystkiego dosyć. Po getcie nie chciał dalej mieszkać w Łodzi. Przeżyła też siostra taty, ciocia Zosia, która wojnę spędziła w ZSRR, a do Polski wróciła z I Armią Wojska Polskiego. Byłam z ciocią blisko związana.
Czyli z tych wielkich rodzin, które przed wojną zdążyły mieć tyle dzieci, mogłabym mieć jakieś zatrzęsienie kuzynów, sióstr ciotecznych, braci stryjecznych i tak dalej — ale prawie wszyscy zginęli.
Pani ojciec też komunizował?
Był członkiem KPP, a nawet jakimś działaczem, siedział dosyć długo. Mama też była zaangażowana.
A jak trafili do ruchu komunistycznego?
Nie wiem, kto ich zwerbował, ale okoliczności są dość oczywiste. To były dwie bardzo ubogie rodziny, mama mieszkała na robotniczych Bałutach, w rodzinie ojca też była straszna bieda. Mama opowiadała na przykład, że cioci Zosi jako dziecku zdarzyło się z głodu zemdleć. W żydowskim getcie zaangażowanie w socjalizm albo komunizm to była naturalna, najprostsza droga wyjścia na zewnątrz. Zwłaszcza jeśli nie pochodziło się z mieszczaństwa, z inteligencji, tylko właśnie z biedoty…
Mówi Pani o „getcie” — czy oni byli bardzo religijni?
Babcia zawsze chodziła w chustce, ale była nieprzesadnie religijna. Do jakiego stopnia, to ilustruje pewna historyjka. Mama po skończeniu szkoły przyuczyła się do zawodu — została krawcową, dobrą zresztą. Miała dziewiętnaście lat i długo nie mogła znaleźć pracy. Wreszcie znalazła coś w salonie krawieckim — pracę nie najgorzej płatną, ale zorganizowaną w rytmie polskim.
Czyli w szabas też.
Oczywiście — w sobotę pracujesz, w niedzielę masz wolne. Mama bardzo starała się nie urazić babci, w związku z czym w sobotę zrywała się wcześniej i szła niby do którejś ze starszych sióstr czy na jakieś spotkanie. Nie mówiła, że idzie do pracy. Babcia zaczęła mieć do niej nawet pretensje, że taka egoistka, że nigdy nie zostanie w domu. Że ucieka od rodziny. I tak przecież w sobotę nic nie musi robić, bo w soboty się nie pracuje. W domu by sobie odpoczęła, zamiast gdzieś wybywać. A w niedzielę z kolei udawała…
Że idzie do pracy.
Po jakimś czasie się wydało — babcia przyszła do którejś z córek w niedzielę i tam mamę zastała. Ale nie miała pretensji, bo zrozumiała, że to tylko po to, by jej nie urazić, i że to konieczność życiowa, przecież zarabiać na życie trzeba. Siostry mamy były szwaczkami, szyły bieliznę pościelową. A brat był krawcem. Potem w São Paulo miał pracownię krawiecką, z malutkim sklepikiem.
A rodzina ojca nie była religijna?
Dziadek był religijny, a o babciach — tej naturalnej i tej późniejszej — nic nie wiem.
To by oznaczało, że wejście matki do ruchu czysto świeckiego, socjalistycznego czy komunistycznego było dość naturalne? Nie musiało oznaczać gwałtownego zerwania z tradycją?
Tak. Kiedy mama opowiadała o jakichś żydowskich świętach czy obyczajach domowych, to mówiła o tym troszkę w konwencji bajkowej, nigdy w kategoriach zabobonu czy jakiejś opresji kulturowej. U niej w rodzinie właściwie wszyscy jakoś lewicowali… Rodzeństwo mamy obsadziło chyba wszystkie lewicujące organizacje, w których byli Żydzi: od Bundu przez Poalej Syjon aż po Komunistyczny Związek Młodzieży. Niektórzy wierzyli w syjonizm, ale nie na tyle, żeby szykować się na emigrację do Palestyny.
A w rodzinie ojca? To mogła być jakaś forma buntu?
Tak, to było szczególnie wyraźne u cioci Zosi, czyli młodszej siostry ojca, młodszej też od mamy o dwa — trzy lata. O ile moja mama była bardzo taka ciepło-miękka, to ciocia była bardziej radykalna, rewolucyjna.
A jaką drogą dziecko z ubogiego, nawet nie bardzo konserwatywnego domu, trafia do organizacji radykalnej?
Przez szkołę i teatr. To była polska szkoła, choć w tamtym rejonie uczyły się głównie żydowskie dzieci. I przez swoich nauczycieli trafiła do tak zwanej łódzkiej Sceny Robotniczej. Od tamtej pory już zawsze interesowała się teatrem, poezją, recytacją. Właśnie tam spotkała Witolda Wandurskiego, jednego z najważniejszych poetów komunistycznych owego czasu, który reżyserował i wystawiał z nimi swoją Śmierć na gruszy. Oczywiście zanim wyjechał do Moskwy, gdzie go w czasie stalinowskiej czystki zamordowano. Wiem, że uczył młodzież dykcji i wymawiania teatralnego „ł”: — No stań tam — mówił — stań no i powiedz „Warszawa Główna”.
O Wandurskim w PRL zbyt głośno się chyba nie mówiło?
Pamiętam scenę z czasów, kiedy już byłam w liceum, siedziałyśmy u przyjaciółki mamy, jeszcze ze szkoły. Mama opowiadała właśnie o Wandurskim, a tamta mówi: — I czym ty dziecku głowę napychasz? Dopiero potem się zorientowałam, że nie wolno, że mama opowiada mi o cudownym, wspaniałym człowieku, ale „niesłusznym” politycznie. Ten kontekst polityczny zrozumiałam później — wtedy mama po prostu opowiadała mi, jak jej było dobrze w tej łódzkiej Scenie Robotniczej.
Mówi Pani, że matka interesowała się poezją — to nieoczywiste, skoro nie pochodziła z inteligenckiego domu. I że przez publiczną szkołę można było wejść w działalność społeczną, inna sprawa, że antypaństwową.
Mój ojciec też był znakomitym uczniem; jego nauczyciel przychodził do dziadka i prosił, żeby po podstawówce posłał ojca do szkoły, że postara się o stypendium dla niego. Ale dziadek się uparł, że nie, że ojciec musi zarabiać i koniec. Tak to wyglądało. Ale prawdą jest, że były pewne drogi wyjścia z tych dołów, wyrwania się w szerszy świat.
Pani ojca komunizm zaprowadził do więzienia.
To prawda, wyszedł z więzienia w Sieradzu dopiero w 1938 roku po kilku latach odsiadki. Miał chore płuca i po wyjściu na wolność spędzili z mamą urlop w Spale. To był chyba ich jedyny naprawdę prywatny, własny, serdeczny czas. Jak mama mówiła o lasach spalskich, to się zawsze rozmarzała. Mówiło się wtedy, że sosnowe lasy dobrze robią na płuca. Niedługo potem wybuchła wojna.
A jak rodzina znalazła się we Lwowie?
Wedle opowieści mamy na początku września „ojciec poszedł na obronę Warszawy”, choć nie wiem dokładnie, co to znaczy. Nie wiem, czy został powołany, choć ze względu na jego przeszłość — nie sądzę. Prawdopodobnie zgłosił się na ochotnika, a później razem z cofającą się armią znalazł się we Lwowie. Wiem też, że kiedy zaczęła się okupacja, mama była w Łodzi. W pierwszej chwili nie była świadoma zagrożenia związanego ze swoim żydowskim pochodzeniem. Opowiadała mi, że jakiś żołnierz niemiecki zaczął się do niej przystawiać na ulicy, a ona mu odpowiedziała, żeby dał jej święty spokój i odczepił się od kobiety „niższej rasy”… Ze złością rzecz jasna, ale bez świadomości…
Że mógł ją po prostu zastrzelić.
Na przykład. Widocznie to były te pierwsze dni. Z jednej strony, jako komunistka, świadoma politycznie działaczka wiedziała, czym jest hitleryzm. Z drugiej strony, nie miała wyobraźni, co to oznacza na co dzień. Przynajmniej na początku. Potem były już mniej zabawne historie, na przykład kiedy z kolejki po chleb została jako Żydówka wypędzona przez ludzi, którzy ją znali, bo byli z sąsiedztwa. Na szczęście dość szybko wyjechała z Łodzi, nie zdążyła się nawet otrzeć o getto.
A jak trafiła na Wschód?
Poczta funkcjonowała — w końcu ZSRR i Niemcy to były wówczas kraje sojusznicze — i do mamy dotarła informacja, że ojciec jest we Lwowie i chce ją do siebie ściągnąć. Wcześniej do Lwowa pojechała jego siostra, ciocia Zosia, nie mówiąc zresztą o tym mamie, o co mama miała potem do niej żal. W Łodzi został mój dziadek ze strony ojca; żył nędznie, utrzymując się z robienia dziurek w butach, miał maszynkę i metalowe kółeczka… Został z żoną, dzieci się rozpierzchły.
Babcia ze strony mamy nie została sama, były z nią starsze siostry i jedna młodsza, tylko moja mama poszła za mężem, co było dla nich zrozumiałe. Z opowieści pamiętam, że mama szła na Wschód razem z jednym z braci ojca, moim wujkiem. Miała jakieś pieniądze zaszyte pod podszewką płaszcza, bo przechodzenie przez zieloną granicę było jednak strasznie trudne. Jak już Niemcy się zorganizowali i zaczęli pilnować granicy, to trzeba było dobrze trafić, żeby za łapówkę przymknęli oczy i przepuścili. Choć przewodnicy byli opłaceni, to po drugiej stronie też różnie bywało, można było trafić na moment rosyjskiej łaskawości, a można było…
Trafić do więzienia?
Albo zostać odesłanym z powrotem. We Wrocławiu mieszka pewien cudowny profesor matematyki, dawny działacz Unii Wolności, pan Bolesław Gleichgewicht, który napisał wspomnienia pod tytułem Zapiski szpiona-pijanicy. W listopadzie 1939 roku chciał się przedostać do Lwowa, bo tam działał uniwersytet, a jemu bardzo zależało na kontynuowaniu studiów. I jak tylko przekroczył granicę, zwinęli go krasnoarmiejcy. „Pijanica” dlatego, że miał manierkę z winem i zataczał się ze zmęczenia, po przeprawie przez rzekę — a „szpion”, bo nielegalnie przekroczył granicę, co było przecież strasznym przestępstwem. Groziło mu odstawienie z powrotem, ale jakimś cudem zdołał się wymknąć i został po wschodniej stronie.
Mojej mamie też się udało przejść granicę i w końcu dotarła do Lwowa do ojca, choć z przygodami, bo prowadzący ich przewodnicy w nocy uciekli i zostawili grupę samą. Ojciec pracował we Lwowie w fabryce zbrojeniowej, a mama, jak mi się zdaje, chałupniczo.
A czy to, że oni oboje byli przed wojną komunistami, miało jakieś znaczenie?
Trudno powiedzieć. Zamieszkali w komunalnej „kwartirie”, typowym mieszkaniowym kołchozie, z jeszcze jedną rodziną ukraińską. Nie wiem zbyt wiele o tym czasie, chyba dlatego, że mama była wtedy przejęta głównie swoją ciążą i moim przyjściem na świat — właśnie we Lwowie, w kwietniu 1941 roku, czyli na dwa miesiące przed inwazją Niemiec na Związek Radziecki.
A nie groziła im wywózka? Na Wschód deportowano wielu uciekinierów z Zachodu…
Być może nic nie wiedziałabym o aresztowaniach i wywózkach, gdyby nie jeden epizod. Znam go z opowieści mamy. Podobno pod nasz dom też przyjechało NKWD, w nocy oczywiście. Tak to się odbywało: przyjeżdżali, wygarniali, wywozili. Był człowiek, nie ma człowieka. Tylko wtedy ojciec był akurat na nocnej zmianie w fabryce, a mama nie nocowała w domu. Z tego co mi opowiadała — choć czy ja wiem, czy ta opowieść była pełna? Bo w końcu mówiła to dziecku, które mogło gdzieś to komuś powtórzyć — zaprzyjaźniła się z jakąś sąsiadką, w tym samym wieku mniej więcej co ona, i ta jej powiedziała: — Wiesz co, może lepiej przenocuj dzisiaj u mnie. Tak że nikogo w domu nie zastali i więcej nie wrócili. I nie wiem dlaczego — czy dlatego, że im wypadliśmy z grafiku, czy dlatego, że ojciec załatwił sobie w fabryce tak zwaną sprawkę, czyli zaświadczenie, że jest niezbędny.
To jedno cudowne ocalenie, a potem było jeszcze drugie…
22 albo 23 czerwca 1941 roku. Pierwsza bomba, która trzepnęła we Lwów, uderzyła na tyle blisko naszego domu, że wszystkie szyby poleciały w drobne kawałki — szkło wpadło nawet do mojego łóżeczka… Szczęśliwie nie było mnie w nim, ponieważ akurat płakałam i trzeba było mnie utulić. Ojciec przybiegł i powiedział mamie, żeby szybko się zbierała, bo załatwił, że wyjeżdża, i jest pociąg. Opowiadała, że było ciepło, miała na sobie letnią sukienkę na guziczki, zawinęła mnie w poduszkę i zdążyła złapać kawałek mydła.
I to był cały Wasz dobytek.
Do tego pociągu ojciec mamę wepchnął, a sam został na obronę Lwowa, bo prawdopodobnie był już powołany. I mama pojechała. Po drodze ten pociąg, który się zresztą dość wlókł, był bombardowany. Mama opowiadała mi, jak pociąg się zatrzymał i wszyscy z niego uciekali na pole. Była z tym becikiem, więc poprosiła jakiegoś mężczyznę, żeby mnie chwilę przytrzymał, a ona zeskoczy. Wziął mnie, mama zeskoczyła, patrzy, a mnie już nie ma i tego faceta nie ma też. On się bał tego bombardowania, więc co zrobił? Położył becik i poleciał. Ciemno było, becik na szczęście był biały, więc mama go wypatrzyła. Ale była ta chwila, moment grozy, że nie ma człowieka i nie ma dziecka. Jak się skończyło bombardowanie, to wszyscy wsiedli i pojechali dalej. I znaleźli się w kołchozie, w Stalingradzkoj Obłasti…
To ze Lwowa półtora tysiąca kilometrów w linii prostej, musieli jechać parę tygodni.
Nie wiem, jak długo jechali, ale dla porównania: jak już wracałyśmy do Polski i już nie było bombardowań, to z Uralu, a dokładnie z Krasnouralska do Łodzi jechałyśmy dwa miesiące.
W każdym razie znalazłam się z mamą w tej wsi, gdzie mama jakoś sobie radziła dzięki krawiectwu. Choć na początku było ponoć bardzo źle, bo kołchoźnicy raczej śmiali się z miastowych, co nic nie umieją. Nie byli skłonni, żeby nam pomagać.
Szczególnie że zasoby były raczej ograniczone.
Chyba nie tak bardzo, bo z opowiadań mamy wynikało, że tamte tereny były dosyć urodzajne, a bałagan wojenny był na tyle duży, że władze nie zdołały wszystkiego tym ludziom odebrać. Ten kołchoz późno utworzono, głównie z chłopów „rozkułaczionnych”.
Tych zamożniejszych, których pozbawiono gospodarstw?
Tak. I dlatego tam niespecjalnie kochali władzę radziecką. Zresztą przypuszczam, że w innych miejscach też ją niespecjalnie kochali, natomiast nie wszędzie o tym mówili. A tu ten brak miłości jakoś przebijał się w rozmowach. Mama dorabiała krawiectwem — w zamian za jedzenie obszywała ludzi, reperowała im ubrania i tak dalej. To było w cenie. I dzięki temu miałam na przykład mleko. A ponieważ mama miała raczej miejskie nawyki, to ja w odróżnieniu od puszczonych samopas dzieci wiejskich — brudnych, z gołymi pupami i przez to ciągle przeziębionych, byłam domyta, czysta, w ładnej sukieneczce. Wystarczyła mała szmatka, żeby coś takiemu małemu dziecku uszyć. Byłam więc taką laleczką do przytulania, blondyneczką. To się podobało i ułatwiało ten dodatkowy kubek mleka. Moją mamę ciągle pytano: — Ty Jewrejka, nie Jewrejka? — No tak, Jewrejka. — Ale twoj muż nawierno Poliak. No bo ja taka blondyneczka. I mama się zorientowała, że to dziecku pomoże, i powiedziała, że tak. Więc była cała legenda, że mój tata to prawdziwy Polak… A to lepiej, bo wtedy i ja nie całkiem Jewrejka.
Bo Żyd to komunista, a Polak antykomunista?
Trochę tak. Tu się dwie rzeczy mieszały. Po pierwsze, Jewrejów się nie lubi, a po drugie, jak Polak, to pewnie antykomunista. Więc był Polak, do tego wojskowy, bo mama powiedziała, że walczył w obronie Lwowa… Ktoś pewnie zapytałby: no jak to, towarzyszka taka ideowa, jak można było tak kłamać, jak można było się wyprzeć? No można, dla dziecka można… W tym kołchozie znalazło się chyba z osiem kobiet z małymi dziećmi, a wojnę przeżyło tylko dwoje. Była wśród nich Nadia, która miała nieszczęście być czarnulką, ciemnowłosą. Mama opowiadała o tym, że jak przychodziła gospodyni dać nam kubek mleka, to pilnowała, żeby mama nie dała go Nadii. Takie tam miłe scenki były… Ta dziewczynka jest teraz fizyczką — z matką wróciły do Polski, potem ona studiowała we Wrocławiu, teraz jest w Danii.
Ojciec nie próbował Was odnaleźć?
Próbował. Wszyscy bieżeńcy byli rejestrowani. Ojciec szukał mamy i trafił nawet na jej adres w tym kołchozie w Stalingradzkiej Obłasti, ale mamy już tam nie było, więc podążał za nią na wschód, bo w miarę przesuwania się frontu bieżeńcy byli przewożeni w głąb kraju. Nie wiem, czy jako element niepewny, czy po prostu nieprzydatny…
I mama znalazła się na Uralu, w Łyświe, gdzie było naprawdę bardzo ciężko. Tam była fabryka amunicji, gdzie nie było z kim dziecka zostawić, więc trzeba mnie było oddać do takiego tygodniowego ni to przedszkola, ni to żłobka. Mama na to mówiła jasli, więc to był raczej żłobek. Sama mieszkała w baraku, no i pracowała. Mówiła, że to było strasznie trudne, ponieważ racje żywnościowe były nieduże, a ona nieprzyzwyczajona do tego typu pracy nie wyrabiała normy. A tym, którzy nie wyrabiali normy, zaniżano porcje — robiło się takie błędne koło. I mogłoby się to źle skończyć, szczególnie dla mnie, gdyby nie ojciec. Bo w końcu do nas dotarł. Mamę ściągnął do siebie i znowu — ojciec pracował w fabryce, a mama chałupniczo. Potem byłam już z nimi, choć wzięli mnie z tego żłobka ciężko chorą.
Z niedożywienia?
Mama mówi, że miałam wtedy koklusz, zapalenie płuc i szkarlatynę. Nie wiem, czy to możliwe, żebym przeżyła takie trzy choroby naraz. W każdym razie jak po mnie przyszli, to podobno leżałam w łóżeczku. Rosyjskim zwyczajem, żebym nie marudziła i szybko zasnęła, miałam główkę przykrytą jakąś pierzynką, a nóżki wystawały. Jak odchylili tę pierzynkę, to podobno powiedziałam: — Nie bij. Ale rodzice nie doszli dlaczego. Może tam po prostu biło się te dzieci, kiedy płakały. Przywracanie mnie do życia trwało długo. Właściwie ojciec stracił już wszelką nadzieję, ale któregoś dnia się obudziłam, obok stał jakiś kleik i ja powiedziałam: — Daj. A jak dziecko ma apetyt, to znaczy, że wyżyje.
Mówiła Pani, że uciekinierów rejestrowano — w czasie wojny można było tak po prostu znaleźć adres człowieka gdzieś w środku ZSRR? Jak ojciec znalazł Was w obwodzie permskim, półtora tysiąca kilometrów od Moskwy?
Ciocia Zosia, która ze Lwowa uciekła z grupą bieżeńców, znalazła się w Kirgizji. Były tam również jej lwowskie przyjaciółki, a także znajoma ojca, pani Amalia Frajlich, która z ojcem pracowała w jednej fabryce we Lwowie. Ojciec, przeglądając różne spisy wywożonych, znalazł najpierw ciocię. Napisał do niej list, a ona odpisała, wspominając, kto jeszcze jest na miejscu. Między innymi napisała o pani Frajlich z małą córeczką, urodzoną w 1942 roku. Kiedy żegnała się z mężem, on nawet nie wiedział, że żona jest w ciąży. Ciocia opisała w liście ich trudną sytuację: matka z gruźlicą, dziecko niedożywione. Okazało się, że ojciec jakimś cudem ma kontakt z mężem Amalii, panem Psachje Frajlichem, któremu natychmiast dał znać, że jego żona jest w kołchozie w Kirgizji. Dowcip polegał na tym, że Frajlich pracował właśnie w Łyświe, tam gdzie moja mama. Poczuwał się do wdzięczności i zaczął nas szukać, wypytywać ludzi. Mama opowiadała, że zaczepił ją w tej Łyświe na ulicy jakiś facet, który chyba po jej ubiorze zorientował się, że ona jest z bieżeńców. Zapytał, czy zna może ludzi z Polski. Na to ona powiedziała: — Ja jestem z Polski. Zaczął ją dopytywać i między innymi zapytał o Rywkę Okrent. Na co ona mówi: — To ja.
Niesamowity zbieg okoliczności.
I Frajlich zawiadomił tatę, że jego żona jest w Łyświe. A on sam po wojnie znalazł się w Szczecinie. To ciekawa historia, bo ta dziewczynka, ich córeczka, przeżyła. To Ania Frajlich-Zając, polska poetka, która wyemigrowała z Polski w 1969 roku. Teraz wykłada na Uniwersytecie Columbia, na slawistyce uczy literatury polskiej. Jakiś czas temu coś mnie naszło i zaczęłam przeglądać starą korespondencję rodziców — tam się nadziałam na niezwykle wzruszający list, który Amalia Frajlich napisała do mojego taty, dziękując mu za odnalezienie i za kontakt z mężem. U nich w domu istniała legenda, że był taki Uszer — tak tatę w domu nazywali — taki Okrent, dzięki któremu one żyją i który niestety zginął w czasie wojny. Napisałam do niej: — Czy ty to jesteś ty? Teraz się przyjaźnimy, choć oczywiście na odległość.
Ma Pani jakieś własne wspomnienia z tamtego czasu?
Wyłącznie fragmentaryczne, raczej dobre. Pamiętam, że lubiłam się bawić pod stołem, przy którym pracowała mama. Miałam nawet jakieś zabawki, na przykład czerwony domek, drewniany chyba.
Bywało tak, że mama coś uszyła a potem ktoś dawał w prezencie na przykład zabawkę dla dziecka. Pamiętam jeszcze choinkę, oczywiście noworoczną. Żeby było jasne — wigilijnej tradycji w Związku Radzieckim nie było. I zabawki pamiętam na tej choince: powycinane z papieru koszyczki i kolorowe ścinki z materiałów krawieckich zamiast bombek. I panią wychowawczynię w przedszkolu, przebraną za Dieda Maroza.
Kiedy to było? Nowy Rok 1944?
Chyba tak. Mama wspominała, jak trudne było wychowywanie mnie. Przychodziły jakieś inne dzieci się bawić, a ja krzyczałam, że nie dam, bo to moje zabawki! Na co mama: — Ludoczka, tak nie można.
Dziecko burżuazyjny indywidualizm prezentowało?
Każde dziecko prezentuje taki indywidualizm. Tłumaczyła, że jak przychodzą dzieci, to trzeba się z nimi dzielić, bawić razem. Zrozumiałam w końcu. Mama gdzieś zdobyła jabłko. To był Ural, nie było nic. Przyszła do domu, podzieliła je na ćwiartki i dała mi jedną. Potem gdzieś poszła. Przyszły dzieci, mama wraca, chce mi dać jabłuszko, a tu nie ma jabłuszka. — Ludoczka, gdzie jabłuszko? — No były dzieci i je poczęstowałam. — Jak to poczęstowałaś? — Przecież mówiłaś, żeby się dzielić… Więc była następna lekcja: — Dobrze zrobiłaś, ale pamiętaj, że jak będziesz chciała czymś poczęstować, to trzeba przedtem zapytać mamę, czy wolno.
Ostatni etap edukacji nastąpił w Łodzi: na dworcu czekała na nas ciocia Zosia z kilkoma przyjaciółkami. Wysiadamy, któraś z nich daje mi torebkę cukierków. Mówię: — Dziękuję — i trzymam. Któraś z nich mówi: — No jak to, nie poczęstujesz nas? Na co ja: — Muszę najpierw zapytać mamę. No i usłyszałam: — Patrz, jaka interesowna. Tyle tytułem wtrętu o wychowaniu.
A czemu „Ludoczka”? Rozmawiałyście po rosyjsku?
Wtedy wszyscy tak się do mnie zwracali, mama też. Choć ojciec w listach pisał, żeby mnie uczyć polskiego, ale przecież większość otoczenia była rosyjska. A ten mamy rosyjski to był jakiś dramat. Ona nie znała tego języka, tak naprawdę to była mieszanina polskiego, ukraińskiego, jeszcze czegoś i dopiero na końcu rosyjskiego.
A w jidysz mówiła?
U siebie w domu tak, ale ze mną w jidysz nie rozmawiała. To ciekawe. Nie wiem, czy nie miała takiej potrzeby, czy uznała, że to będzie dla mnie niepotrzebny balast.
A jak pamięta Pani ojca?
Właściwie zupełnie go nie pamiętam, choć jak przeglądałam kiedyś zdjęcia u cioci Zosi, to bezbłędnie wyciągnęłam jego fotografię i powiedziałam: — To jest tata. Gdzieś w pamięci to zostało, ale nie pamiętam żadnych scen, anegdot, nic konkretnego. Wiem tyle, że go nie przyjęli do I Armii Wojska Polskiego ze względu na zły stan zdrowia. W końcu załatwił sobie zaświadczenie, że jest zdolny do służby nieliniowej, i na tej podstawie dostał się do II Armii. No i zginął 25 kwietnia 1945 roku pod Dreznem, w trakcie rzezi zwanej operacją łużycką, w której generał Karol Świerczewski wyjątkowo się nie popisał.
Co znaczyło „służba nieliniowa”?
Był oficerem polityczno-wychowawczym, w stopniu kapitana. Najpierw wyzwalał Brzeziny, potem znalazł się w Łodzi, i z listów widać — choć ich język miejscami jest niestrawny, bo sporo w nim politycznego żargonu — jak bardzo to miasto kochał, pisał o nim z takim zaangażowaniem. Był bardzo szczęśliwy, kiedy po tej swojej Łodzi spacerował. Tam też zaczął załatwiać mamie dokumenty repatriacyjne, dzięki czemu dość szybko wróciłyśmy. To nie było wcale oczywiste, bo przecież okres repatriacyjny po wojnie trwał krótko, a ci, którzy znaleźli się w głębi Związku Radzieckiego, często w ogóle nie wiedzieli o możliwości powrotu. A jak się dowiadywali, to było albo już za późno, albo się wstrzymywali, bo szukali jeszcze kogoś ze swojej rodziny, żeby wrócić razem…
A potem musieli czekać do Października, kolejne dziesięć lat.
Tak. Z naszej rodziny, o czym już wspominałam, udało się jeszcze wrócić cioci Zosi, razem z I Armią.
Ona była żołnierką?
Tak. W 1 Dywizji, u kościuszkowców. Walczyła pod Lenino, a nawet się podkochiwała w Mieczysławie Kalinowskim, komuniście, który organizował tę dywizję z polecenia Wasilewskiej. Zginął tam zresztą.
Pani wróciła do Polski w 1946?
Tak. W pociągu miałam urodziny, co znaczy, że wróciłyśmy pod koniec kwietnia albo na początku maja. Dwa miesiące podróży w wagonach bydlęcych, przerobionych na nary z dwóch stron. Na tych narach się siedziało, spało, coś tam pichciło. Czasem się gdzieś zatrzymywaliśmy. Było ciasno, ale warunki były na pewno lepsze niż na wycieczce w przeciwną stronę.
Wiedziałyście, że ojciec nie żyje?
Nie miałam takiej świadomości. Dla mnie wtedy to nic nie znaczyło, bo przecież taty także wcześniej nie było. Ale mama wiedziała. Po przyjeździe zamieszkałyśmy razem z ciocią Zosią we wspólnym mieszkaniu. Sporo nas tam było — na Wólczańskiej w Łodzi. Pamiętam, że moje przedszkole mieściło się w pięknej secesyjnej willi naprzeciwko; dziś w tym miejscu jest galeria sztuki.
A mówiła Pani dobrze po polsku?
Chyba dobrze, bo w pociągu skończyłam pięć lat i już wtedy czytałam, a czytałam po polsku.
Była Pani dwujęzyczna od początku?
W każdym razie dość wcześnie. Do tego stopnia, że jak poszłam do przedszkola, to czytałam książeczki koleżankom. Wychowawczyni raz nawet wezwała mamę i powiedziała, że to jednak przesada, żeby dziecku wbijać tyle do głowy, żeby się całych książeczek uczyło na pamięć…
A odczuwała Pani odmienność związaną z żydowskim pochodzeniem? Wspominała Pani, że dla ludzi z kołchozu to było ważne.
Z czasów dzieciństwa nie mam żadnego takiego wspomnienia, natomiast mama opowiadała mi historię jeszcze z Krasnouralska, że bawiłam się tam razem z innymi dziećmi i jakieś wredne babsko się temu przyglądało, aż w końcu zapytało: — Dlaczego się z nią bawicie, przecież to Jewrejka. Nie miałam zielonego pojęcia, co to znaczy, ale powiedziano to takim tonem, że musiało to być coś złego. Odwróciłam się więc i powiedziałam: — Ty sama jewrejka. I dzieci, jak to dzieci, zaczęły ją przezywać: jewrejka, jewrejka. Mama to usłyszała i przeraziła się. Wyjrzała przez okno, bo myślała, że dzieciaki na mnie krzyczą, i zobaczyła tę scenę. Ale to tyle. Z dzieciństwa w Polsce nic takiego nie pamiętam, choć może dlatego, że towarzystwo mamy było w dużej mierze żydowskie.
W Łodzi mieszkała Pani do 1952 roku — to była chyba wtedy enklawa spokoju, miasto niezniszczone?
Na początku nawet stolica zastępcza. Wszyscy wówczas przyjeżdżali do Łodzi, i dlatego zresztą mieszkałyśmy tam jak w kołchozie, na kupie z różnymi rodzinami i z ciocią.
A co ona robiła po wojnie?
Tłumaczyła książki z rosyjskiego i pracowała w czymś, co najpierw nazwano szkołą partyjną, z czego powstała Wyższa Szkoła Nauk Społecznych, WSNS, którą w 1952 roku przeniesiono do Warszawy.
A mama?
Mama pracowała w UB jako kierowniczka warsztatu krawieckiego.
W łódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego kierowanym przez Mieczysława Moczara?
Tak, bo tam były również warsztaty krawieckie i szewskie. W związku z tym w różnych tekstach w internecie, jak pan poszuka, znajdzie pan mamę opisaną jako ubeczkę. Do tego mój ojciec, Oskar Okrent, myli się — często tym samym autorom — z pułkownikiem Zygmuntem Okrętem, który pracował w VII Departamencie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Skądinąd „ę” i „en” w zaborze rosyjskim to prawdziwa zmora, bo w dokumentach metrykalnych do lat 60. XIX wieku dokumenty są pisane po polsku, a później, po powstaniu styczniowym, po rosyjsku. I potem, już w Polsce, są znowu tłumaczone na polski — i tu wszystko zależało od urzędnika: jeden robił z tego „ę”, drugi robił „en”. Starszy brat taty wyjechał do Brazylii przed wojną jako Okręt i tam mu ucięli ogonek. Natomiast drugi brat, już po wojnie, opuścił kraj jako Okrent i tak już został — więc dwaj bracia mają różne nazwiska.
Mówi Pani o mieszkaniu w „kołchozie” — nie byłyście w żaden sposób uprzywilejowane?
Nie, ale te warunki nie były najgorsze. Wspólne mieszkanie z kimś było wówczas normą. Najpierw na Wólczańskiej mieszkałyśmy z mamą w służbówce, potem na Kościuszki podobnie i wreszcie na Piramowicza miałyśmy z mamą dwa pokoje. Druga rodzina też miała dwa, a poza tym była służbówka, gdzie mieszkała jedna pani, i był ogromny przechodni salon, właściwie niczyj albo wspólny, jak kto woli.
Chodziła Pani do żydowskiej szkoły?
Nie. Po wojnie w Łodzi było stosunkowo dużo Żydów, repatriantów, ale też trochę tych, którzy ocaleli z getta, a właściwie z gett. Z łódzkiego ocalało niewielu, trochę z getta białostockiego, głównie ci, którzy zdołali uciec do lasów, do partyzantki. W związku z tym w Łodzi powstała szkoła żydowska. Mieściła się na ulicy Kilińskiego, miała zresztą fatalne warunki lokalowe. I do tej szkoły chodziło wielu moich późniejszych znajomych, w tym jacyś dalsi kuzyni, bo bliższych, jak już mówiłam, nie było. Ale mama nie chciała mnie posyłać do żydowskiej szkoły i w związku z tym chodziłam do pierwszej szkoły TPD, na Jaracza. To na początku nazywało się RTPD, Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. I tam procent dzieci żydowskich był stosunkowo duży.
Bo to była świecka szkoła?
Tak, to była szkoła bez religii, ale ja w ogóle nie miałam takiej świadomości. Szkoła jak szkoła. Lubiłam ją szczególnie na początku, póki była koedukacyjna. Potem niestety ktoś wpadł na pomysł, żeby płcie traktować oddzielnie, i po trzeciej klasie chłopców zabrano do tak zwanej trójki TPD-owskiej, lepiej położonej, w pałacyku na Sienkiewicza, koło parku.
Pani matka w Łodzi spotkała Witolda Wandurskiego, a Pani przytrafił się Kazimierz Dejmek.
Rzeczywiście, to była szkoła, w której różne ciekawe rzeczy się działy. Między innymi było kółko teatralne. Dejmek, najpierw jeszcze słuchacz łódzkiej PWST, potem już dyrektor Teatru Nowego, i jego zespół to byli lewicowcy. Mieli potrzebę, by pracować społecznie, więc prowadzili kółko żywego słowa. Pamiętam nawet jedną sztukę — to był Śnieżek, jakiegoś bardzo postępowego amerykańskiego autora. Nazwiska nie pomnę, ale to było o dyskryminacji rasowej w Stanach Zjednoczonych. Tytułowy Śnieżek był czarnoskóry, a tematem była walka o równouprawnienie i o to, żeby czarny mógł się uczyć w szkole razem z białymi. Śnieżka grał Rysiek Szpigiel, mój nieżyjący już starszy kolega, który potem wyemigrował do Stanów. Bardzo słuszna to była sztuka, bardzo. Do tych projektów potrzebowali dzieci, a ja byłam dobra do recytowania wierszyków, więc poszłam do tego kółka. Jak potrzebowali dziecko na przykład do Wyższej Szkoły Filmowej, do różnych filmów dyplomowych czy jakichś produkcyjniaków, to nas brali.
A zagrała Pani coś poważniejszego?
Nie, nie. Choć w Teatrze Nowym wystawiany był Horsztyński Słowackiego i szukali chłopczyka do roli brata głównego bohatera, Szczęsnego, to znaczy malutkiego Michasia. Nie mogli znaleźć chłopczyka, więc Mater, który zastąpił Dejmka w prowadzeniu naszego kółka, powiedział im, że ma dziewczynkę, która może się nada, i w ten sposób trafiłam na scenę. To było straszne, bo wtedy nie dokonywano skrótów, a ten Horsztyński ciągnął się i ciągnął. No a ten Michaś, czyli ja, występuje w jednej z pierwszych scen i w jednej z ostatnich. W końcu wycięli tę końcówkę i została mi tylko pierwsza scena. Kłopotem były jeszcze moje długie włosy — miałam je ściąć, na co mama powiedziała, że nie ma mowy, bo przecież miałam warkocze. Szczęśliwie wymyślili coś takiego jak harcap, czyli woreczek, do którego mi te włosy chowali. I to była cała moja przygoda z teatrem. Miałam po prostu dobrą dykcję i wymawiałam jeszcze wtedy to przedniojęzykowe „ł”.
A jak ma się obraz szkoły czasów stalinowskich, takiej jak z Dreszczy Wojciecha Marczewskiego, do Pani przeżyć? Miała Pani poczucie jakiejś opresji, nachalnej indoktrynacji?
Indoktrynacja była, ale nie pamiętam, żebym czuła się jakoś specjalnie krzywdzona.
Bo komunizm to było Pani środowisko naturalne?
„Naturalne” to może za mocno powiedziane, ale potrzeb religijnych nie miałam, więc w tej sprawie nie widziałam tu żadnego kłamstwa. Poza tym w Łodzi byłam jeszcze małą dziewczynką, wtedy w ogóle się tego tak nie widzi. Czasem poza szkołą zauważałam, że coś jest nie tak, choć nie umiałam tego nazwać. W szkole byłam od recytowania, a i to, że mówiłam dobrze po rosyjsku, też grało rolę. Było dobrze widziane. Kiedyś na akademii recytowałam Słowo k tawariszczu Stalinu, do dzisiaj fragmenty pamiętam. Jak była wojna koreańska, to mówiłam wierszyk o biednej dziewczynce koreańskiej, która rodziców straciła.
Na wojnie z amerykańskimi imperialistami?
Oczywiście. Nie widziałam w tym fałszu, ponieważ innej prawdy mi nie podawano.
Nie raziła Panią estetyka?
Umiarkowanie mi odpowiadała, ale nie powiem, żeby wywoływała sprzeciw. Pamiętam na przykład choinkę noworoczną w szkole, udekorowaną u góry gołąbkiem pokoju. To jeszcze nie jest źle, bo można sobie wyobrazić, że to jest zupełnie inny gołąbek, na przykład symbol Ducha Świętego czy coś. Ale ta choinka cała była obwieszona, i tu pan nie zgadnie, szóstkami.
Szóstkami?
Plan sześcioletni!
A pochody na 1 maja?
Pochód szedł ulicą Piotrkowską do Placu Wolności. Myśmy miały fajne miejsce do oglądania go z balkonu na Piotrkowskiej 101, gdzie mieszkali nasi znajomi. Dziecku to się bardzo podobało, kolorowe takie: tu Truman, tu jakieś takie pieski kapitalizmu, Franco i Tito… A jak aktorom z Teatru Nowego powiedziałam, że będę patrzeć na pochód z balkonu, to oni szli i machali mi flagami, żeby dziecku było przyjemnie. Trudno mieć złe skojarzenia, prawda?
Nie czuła Pani atmosfery strachu, osaczenia? Po 1948 roku wielu komunistów też spotykały różne szykany, represje.
Faktycznie, była pewna historia, z którą czułam się źle, choć wówczas nie bardzo ją rozumiałam. Mama dosyć szybko zrezygnowała z pracy w tym UB i poszła pracować do Textil Importu, czyli importowej centrali handlu zagranicznego. Pracowała tam w dziale personalnym.
W tym czasie bardzo się zaprzyjaźniliśmy z pewnym inżynierem, przedwojennym handlowcem z wykształcenia, o nazwisku Troki — przybranym, jak się później okazało. Ponieważ nie miałam ojca, to jego traktowałam jak przyszywanego tatę. Nawet pojechałam kiedyś na ferie zimowe do Wisły razem z nim i jego żoną. A w czasie wakacji dowiedziałam się od znajomego, że ten Troki nie żyje! Popełnił samobójstwo, bo był ciągany do UB. I wiedział, że albo się to skończy odsiadką, albo pęknie i coś o ludziach nagada, nie wiadomo co.
A o co go oskarżano?
Za co był ciągany, za Boga nie wiem, ale co to za różnica? Wojnę spędził w Związku Radzieckim, przez pewien czas był kierowcą Wandy Wasilewskiej. W co go chcieli wrobić, nie mam zielonego pojęcia. Mogli chcieć z niego zrobić szpiona, bo znał języki, był handlowcem, wyjeżdżał służbowo…
A wokół panowała cisza na ten temat. Mnie to okropnie męczyło: był człowiek i nie ma człowieka; ciągle pytałam mamę, co się właściwie stało. Powiedziała tylko, że popełnił samobójstwo. Poza tym coś tam półgębkiem powiedział mi portier w Textil Imporcie. I to wszystko. A człowiek zniknął. Pamiętam też, że po podziale szkół na męskie i żeńskie doszły do nas dziewczynki z sąsiedniej podstawówki, w której wcześniej była religia. U nas oczywiście nie było.
Czuły się obco?
To nie tak, że była jakaś przepaść w klasie, wszystkie dziewczynki razem się bawiły, ale w rozmowie dawało się rozpoznać, że u nich jest jakoś inaczej. Chodziłyśmy do siebie nawzajem, ale to były domy z troszkę inną melodią. One nie były wobec nas — przypuszczam dziś — zupełnie szczere, bo mogłyśmy być dla nich jakimś zagrożeniem, w ich rozumieniu. Że nie byłyśmy, to inna sprawa, choć — jako dzieci — mogłyśmy coś nieświadomie chlapnąć… Tak czy inaczej rozpoznawałam jakoś tę swoją odrębność. Ale proszę pamiętać, że chowałam się na literaturze komunistycznej, bo przecież głównie taka była.
Timur i jego drużyna?
Oczywiście! Bardzo się tym przejęłam i uważałam — zresztą dalej tak myślę — że to jest całkiem sympatyczna książka i dobry wzór wychowawczy, choć historia jest dość śmiesznie skonstruowana. Wojna trochę na siłę wymyślona i nie bardzo wiadomo, kto z kim wojuje, więc i ideologii komunistycznej jest tam mało. Za to jest organizowanie się, konspiracja. Troszkę taka harcerska Czarna Ręka. I to, że się pomaga potrzebującym… Bardzo chciałam być taką pionierką.
I została Pani?
Pionierką nie byłam, tylko harcerką w Organizacji Harcerskiej, bo tak się to wtedy nazywało — ZHP było przecież zlikwidowane. Mieliśmy te czerwone chusty, wszyscy je mieli, innych wówczas nie było. To niekoniecznie było bardzo zideologizowane, ale dość nudne. Większość dzieci do tego należała.
Dlaczego wyjechałyście z matką z Łodzi? Z rodzinnego, niezrujnowanego miasta do obcego, które dopiero trzeba odbudować?
Bo mama powiedziała, że nie jest w stanie mieszkać na cmentarzu, to był główny powód. Ona była bardzo rodzinna, zawsze opowiadała o rodzinie ciepło — nie tylko tej najbliższej, ale także o rodzinie taty, o większości przyjaciół, których już nie było. Pamiętam, że poszła kiedyś zobaczyć dom, w którym mieszkała przed wojną jej siostra. Byłam mała, było lato, piękny słoneczny dzień i tam, gdzie przyszłyśmy, zobaczyłyśmy tylko zieloną trawę i stosy cegieł. Nie ruiny nawet, tylko cegły. I to wszystko. Te domy były metodycznie rozbierane na materiał budowlany i przez szabrowników szukających skarbów, bo to był teren getta. A jeszcze wcześniej przez Niemców. To było tak namacalne, że mama nie była w stanie tam dłużej mieszkać. Pojechałyśmy więc do Warszawy i zamieszkałyśmy na rogu Koszykowej i Noakowskiego w tak zwanym domu radiowym.
Mama pracowała w Polskim Radiu?
Tak, najpierw poszła pracować do działu kadr, bo tę pracę załatwił jej Edward Uzdański, późniejszy wiceprezes Radiokomitetu. Znali się jeszcze sprzed wojny, z czasów, kiedy on był działaczem KPP w Łodzi. Ale w kadrach pracowała krótko i na własną prośbę przeszła do biura listów. Kadry to było takie newralgiczne miejsce, gdzie najłatwiej o zetknięcie się ze służbami — zwłaszcza w takiej instytucji jak ogólnopolskie radio.
Tam była największa infiltracja?
Tam przychodzili, kiedy kogoś obserwowali albo chcieli zamknąć. Pamiętam historię już z czasów Komitetu Wyborczego „Solidarności” na ulicy Fredry, kiedy zaczepiła mnie jakaś pani prowadząca stoisko z drugoobiegowymi książkami. Zapytała, czy jestem z Łodzi i czy moja matka pracowała w kadrach w Textil Imporcie. Gdy potwierdziłam, opowiedziała, że pracował tam jej ojciec, o którego pewnego dnia zapytali ubecy. Ktoś ich na szczęście zagadał, a w międzyczasie moja mama zadzwoniła do niego i powiedziała, żeby się zmywał. Nie zastali go, choć nie wiem, czy skończyło się tak samo, jak z nami we Lwowie. Tak czy inaczej, po tej sprawie, po samobójstwie Trokiego, mama miała już dość i dlatego schowała się w niszy — w biurze listów, gdzie wykonywano statystyczne opracowania tematyki, jaką ludzie w listach do radia poruszają. To były na ogół sprawy interwencyjne: prośby o pomoc, opisy patologii w różnych instytucjach. Z tego tworzono biuletyn. I tam mama pracowała aż do Marca.
Pani matka była komunistką przed wojną, potem widziała ZSRR — z całym „dobrodziejstwem inwentarza”, z wywózkami, represjami, terrorem NKWD. W niepublikowanej rozmowie z Justyną Dąbrowską mówi Pani, że mama była zbyt „ciepło rodzinna”, żeby zostać bojową, fanatyczną komunistką. Dobrze wspominała tych, co „zniknęli” w 1938 roku, choć powinna ich potępiać. Jaki był właściwie jej stosunek do tego ustroju? Do jego ideologii?
Nie wiem, nie umiem do końca powiedzieć… Część się tłumaczyło takim modnym określeniem, jako „błędy i wypaczenia”. Mówiło się, że przecież komunizm jest dobry, tylko ludzie są ułomni…
Sądzę też, że było w tym coś z wiary, coś zastępczego. Tym ludziom komunizm faktycznie zastępował nieraz religię, której nie mieli. Człowiek chce w coś wierzyć — w sprawiedliwość, w szczęście dla ludzi. I jak tak wierzyłeś, poświęciłeś temu swoje lata, a jeszcze twój mąż za to zginął, to trudno się z tym myśleniem rozstać. Dla wielu ludzi ważny był z pewnością awans społeczny. Wiązali go właśnie ze zmianą ustrojową i nie mieli świadomości, że taki sam awans społeczny w dużym stopniu dokonuje się również na Zachodzie, że tam też jest już inny dostęp do edukacji, że to się wszędzie zmieniło, że to jest wymóg czasu… Jednak ich awans nastąpił tu, więc naturalne było uznanie, że dała im to Polska Ludowa.
A zwykły strach mógł mieć znaczenie? Czy Pani matka mogła się bać — jeśli nie o życie, to o pracę, o względny dobrobyt?
Być może. Nauczona doświadczeniem, wiedząc o „znikaniu” ludzi, zdawała sobie sprawę, że o pewnych rzeczach lepiej nie mówić. Może dlatego nie pchała się wyżej, nie usiłowała robić kariery, co widać po zmianach miejsc pracy. Za każdym razem było to takie miejsce, że gdyby tylko zechcieć, można było pójść w górę: czy to był dział personalny w Textil Imporcie, czy kadry w radiu, a mama świadomie od tego uciekała.
A miała problem z Pani działalnością opozycyjną?
Nie miałam z mamą zderzeń, kiedy zaczęłam się — choć może to niedobre określenie — bawić w opozycję. Oczywiście bała się o mnie, że może mi się coś złego przytrafić, ale nie mówiła: „skończ z tym”. Nie było takich rozmów. Nigdy nie miała za złe Heńkowi jego zaangażowania i jego wpływu na mnie. Wręcz przeciwnie, w pewnym momencie uważała, że to jest najwspanialszy facet na świecie. Problem ideowego zaangażowania w komunizm jest bardzo trudno opisać, choć mamy kilka doskonałych tego świadectw.
Fantastyczną postacią z niesamowitą historią była na przykład Celina Budzyńska, ją warto było porządnie odpytać… Niestety już nie mamy takiej możliwości, ale napisała na szczęście wspomnienia Strzępy rodzinnej sagi, a Teresa Torańska w Onych zrobiła z nią długi wywiad. Przecież ona przeszła przez obóz w Związku Radzieckim! Siedziała tam osiem lat, między innymi z matką Bułata Okudżawy. A potem została prorektorem w szkole partyjnej, w Wyższej Szkole Nauk Społecznych. I była arcyprzyzwoitym człowiekiem! W stanie wojennym, już będąc po siedemdziesiątce, przychodziła do kościoła świętego Marcina na Piwną, stamtąd nosiła paczki rodzinom internowanych i mówiła: — No popatrz, Ludwisiu, MOPR-em zaczynałam i MOPR-em kończę…
Była przyjaciółką cioci Zosi i my też się potem przyjaźniłyśmy. Znaków zapytania, gdy mówimy o zaangażowaniu, jest mnóstwo. Na przykład jak mnie ktoś pyta, dlaczego wstąpiłam do Partii, to sama nie wiem. Z głupoty chyba. Do tego jeszcze wrócimy.
W 1952 roku jako dziecko przenosi się Pani z matką do stolicy. Dostajecie mieszkanie. Jak się Pani czuje w tej nowej sytuacji?
Mieszkanie niewielkie, ale jest radość, że jesteśmy same na swoim, bez współlokatorów. Wszystko było nowe i ciekawe. Pamiętam, jak pierwszy raz przyszłam na świeżo oddany Plac Konstytucji. Wydał mi się oczywiście bardzo ładny. I poszłam z niego na Koszykową, w kierunku Placu Na Rozdrożu, gdzie jest biblioteka miejska. A tu szok. Bo z przodu, od strony Placu Konstytucji budynek był piękny, a z tyłu stara cegła i nieotynkowany. Nie mogłam tego zrozumieć, myślałam: może nie zdążyli…? Dziecko nie było w stanie wyobrazić sobie, że można zrobić fasadę i nie przejmować się tym, co się dzieje z tyłu.
To było siedem lat po wojnie, osiem po powstaniu — widać było jeszcze, jak to miasto zostało zniszczone?
Ależ oczywiście, choć myśmy mieszkały w nowym budynku, dla pracowników radia. Dosyć oszczędnie zbudowanym, bez balkonów. A na podwórku? Cegły, ruiny, gruz. Jako dzieci bawiliśmy się w podchody i w chowanego za stosami tych cegieł. Parę lat trwało, zanim to uporządkowano. W szkole TPD, prowadzonej początkowo w baraku, bo budynek szkolny nie był jeszcze gotowy, bardzo szybko się zaaklimatyzowałam. Potem szkoła przeniosła się na Mokotowską, do dziwnego miejsca z salą gimnastyczną na ostatnim piętrze. Dokładnie pod tym samym adresem za ćwierć wieku miała się mieścić siedziba Regionu Mazowsze.
A dzięki temu, że mama pracowała w radiu, mogłam wystąpić w telewizji…
To była chyba jeszcze faza eksperymentalna telewizji?
Same początki, w studiu na Pradze. Pamiętam jedną z pierwszych audycji dla dzieci, którą prowadziła Danuta Szaflarska. Była młoda i śliczna, a ja patrzyłam na nią z zachwytem, bo rozmawiała z dziećmi naprawdę przyjaźnie.
Opowiadałam jej, że w Łodzi grałam Michasia w Horsztyńskim, na co ona mówi: — A wiesz, ja też zaczynałam Michasiem. Wspominam o tym dlatego, że później Danusię Szaflarską spotkałam na Piwnej, w kościele świętego Marcina. Oczywiście nie pamiętała tej historii. Śmiałyśmy się bardzo, a potem zaprzyjaźniłyśmy, bo to jest wyjątkowo cudna, wspaniała osoba. Z początków telewizji pamiętam jeszcze, że w 1956 roku na fali odwilży puszczano skecze STS. Nawet tam występowałam w czymś satyrycznym, parapolitycznym, choć nie potrafię już tego odtworzyć.
Miała już Pani jakąś świadomość polityczną?
To bardzo śmieszne, jak do dzieci dochodzą wieści ze świata polityki i jak one z tego nic nie rozumieją. Chyba w siódmej klasie moja koleżanka, której tatuś był jakimś partyjnym dygnitarzem, powiedziała mi w wielkim sekrecie, że podobno Stalin wcale nie był dobry!
Zasiała jakiś ferment?
Nie, ja się specjalnie na co dzień nie interesowałam Stalinem. Przecież skończyłam podstawówkę w 1954 roku.
Ale jego śmierć i późniejsza żałoba to były wydarzenia, w które dzieci także włączano.
Jak umarł Stalin, to na korytarzu w szkole zawieszono na ścianie jego portret przewiązany kirem. Ja byłam wtedy w harcerstwie i pod tym portretem staliśmy na warcie po ileś tam minut. Ci harcerze stali tam w mundurkach, trzymając rękę w salucie. I tak przez cały dzień na zmianę, w czasie lekcji też. Niektórzy bardzo byli zadowoleni, bo dzięki temu z lekcji się wychodziło. Często w takich poważnych momentach dzieciaki ogarnia chichot bez powodu, głupawka. Nas też coś rozśmieszyło, może jakiś pierwszak przeleciał obok. No i stałyśmy i chichrałyśmy się z tą ręką podniesioną, prawie turlałyśmy się tam, nie mogłyśmy się opanować. Przechodził nauczyciel matematyki, bardzo dobry zresztą, pogroził nam tylko palcem i, uśmiechając się lekko, poszedł dalej. Myśmy się przestraszyły, myślałyśmy, że będzie awantura. Nie było, nikomu nic nie powiedział. Tak pamiętam śmierć Stalina. Czyli klasycznie, jak dziecko po prostu.
Jeszcze przed Październikiem idzie Pani do liceum. Dla wielu Pani późniejszych przyjaciół okres licealny był początkiem formacji politycznej, zwłaszcza dla tych z Liceum Gottwalda, czyli dzisiejszego Staszica.
Ja też chciałam iść do Gottwalda na Nowowiejską, ale nie dlatego, że chodziły tam dzieci elity partyjnej, tylko że był najbliżej, a do tego był koedukacyjny. Złożyłam tam papiery, ale niestety jak wróciłam po wakacjach do Warszawy, to okazało się, że mnie przesunęli gdzie indziej. Do Gottwalda mieli za dużo zgłoszeń. Przerzucili więc część dziewcząt, w tym mnie, do Liceum Słowackiego na Wawelskiej, które było wyłącznie żeńskie. A na domiar złego z własnego wyboru trafiłam do najmniej ciekawej, najmniej ruchliwej i żywej klasy, to znaczy „łacińskiej”. Wymyśliłam sobie, że do gruntownego wykształcenia humanistycznego łacina jest mi absolutnie konieczna. A tam szły głównie dziewczynki, które wiedziały — a w każdym razie w ich domu wiedziano — że pójdą na medycynę. To były córki lekarzy ze starej, willowej części Ochoty, córki starej przedwojennej inteligencji i córki rzemieślników. Taki był tam z grubsza przekrój społeczny.
Wzorce raczej mieszczańskie.
Mieszczańskie. I dla mnie trochę za grzeczne. Nie żebym była jakaś szczególnie zbuntowana — co najwyżej jak miałam te dwa warkocze, to jedna wstążka była rozwiązana, jedna podkolanówka obsunięta. Wywrotowe to, broń Boże, nie było. Ale nie miałam specjalnie przyjaźni w tej klasie i z nikim stamtąd nie utrzymuję kontaktu.
Jaka to była szkoła? Zideologizowana? Konserwatywna?
Słowacki to było liceum przedwojenne, z tradycjami. Uważali, że mają tradycje silniejsze nawet niż Żmichowska, choć to mniej więcej było to samo. Przed wojną to też była żeńska szkoła. Za moich czasów uczyło tam jeszcze trochę nauczycielek właśnie sprzed wojny. Wspominam je z dużym szacunkiem. Później przez wiele lat sama byłam nauczycielką, ale nigdy nie miałam tego, co one: trudnego do opisania rodzaju godności.
A czy czuło się jakieś zderzenie, jakiś konflikt pokoleń nauczycielek sprzed wojny i tych nowych? Arystokratyzm starych, radykalizm młodych?
Niczego takiego nie pamiętam. Natomiast pamiętam inną, dość dziwną historię. To było spotkanie dla kandydatów do szkół średnich zorganizowane właśnie w Słowackim. Byłam wtedy jeszcze w podstawówce, w siódmej klasie, chyba. Oni opowiadali o swojej szkole, a my opowiadałyśmy o swojej. Z dumą mówili, że absolwentką ich szkoły była Hanka Sawicka.
Czyli zasłużona działaczka ruchu komunistycznego i wojenna konspiratorka.
Dokładnie. Pierwsza przewodnicząca Związku Walki Młodych. I jej przedwojenna wychowawczyni opowiedziała nam historię, jak to dzielna Hanka na znak protestu przeciwko gettu ławkowemu na Uniwersytecie Warszawskim wymierzonemu w młodzież żydowską usiadła pośrodku sali, między dwiema stronami. Nie mogłam zrozumieć — dlaczego to miał być taki akt odwagi? Dla mnie aktem odwagi byłoby, gdyby ona usiadła razem z tymi żydowskimi studentami! A dlaczego tak myślałam? Ponieważ nikt się nawet nie zająknął, że Hanka Sawicka była Żydówką! Nazwisko Szapiro nie istniało, znaliśmy tylko to drugie, które przyjęła, ukrywając się przed Niemcami. I to drugie znaliśmy z wierszyków: „Czarnymi gwiazdami / niech węgiel wybucha, / niech śmieje się radość / od ucha do ucha. / Walczymy o pokój, / o pokój dla wszystkich, / jak Hanka Sawicka, / jak Janek Krasicki”. Co to za akt odwagi? Co ona chce nam powiedzieć? Że ona ani tu, ani tu nie przynależy? Czy, wręcz przeciwnie, że jest i tu, i tu? Dlaczego nie usiadła po prostu z Żydami?
A przecież można było opowiedzieć piękną internacjonalistyczną historię — mówić, że nie chodzi o etnos, tylko o człowieka i o równość.
Tak, ale tak się nie mówiło, bo lepiej było mieć bohaterów polskich. To miała być polska komunistyczna bohaterka. Pamiętam też stamtąd lekcje historii. Uczyła nas pewna starsza pani, która wygłosiła kiedyś na lekcji jakieś bardzo słuszne zdanie. Słuszne na tyle, że aż przeszedł szmerek, choć to w ogóle nie była rozpolitykowana klasa. Popatrzyła wtedy na nas i mówi: — Dziewczynki, przepraszam, ale ja muszę tak uczyć. To zapamiętałam. I byłam — z tą swoją dziecinną bezkompromisowością, niepopartą żadną wiedzą ani doświadczeniem — oburzona: co to znaczy „muszę”? Teraz już nie jestem tak bardzo oburzona. I oczywiście należałam w tym liceum do ZMP.
Wspomina Pani gdzieś, że bardzo chciała wstąpić do ZMP i że był straszny dramat, bo była Pani za młoda, żeby zostać przyjętą…
Tak, bo tam przyjmowali od czternastu lat, a ja poszłam rok wcześniej do szkoły. W związku z czym w siódmej klasie mnie nie przyjęto, bo byłam za smarkata. Skądinąd Heńka też nie przyjęto, z tego samego powodu, z tym że on w tym nie widział żadnego dramatu. A ja byłam strasznie zmartwiona. W liceum się zapisałam, choć to już nie było żadne przeżycie, po prostu wszystkie dziewczyny należały. I było takie ogólne przekonanie, że wszyscy mają tam być i już. Pamiętam, że te zielone bluzy miały fason mało dziewczęcy — grubą babę z człowieka robiły.
Kojarzę coś takiego z filmu — Teresa Marczewska nosiła to w Dreszczach.
Ale w filmie były szyte tak, żeby dziewczyny ładniej wyglądały; w rzeczywistości wyglądało się jak gruba beka. Przypominam sobie jeszcze ze szkoły te radzieckie chusty — ktoś ze znajomych kiedyś przywiózł z Moskwy taką, stąd wiem jakie były: rzeczywiście jedwabne i delikatne. Nasze trudno się prasowało, łatwo się gniotły. No właśnie: pamiętam zieloną koszulę i krawat ZMP. Natomiast nie pamiętam ani jednego zebrania tej organizacji. Nic po prostu. Tak naprawdę chyba niespecjalnie mnie to interesowało. Przyszłam do Słowackiego w 1954 roku, więc ZMP to było coś w rodzaju rytuału do odfajkowania. Za chwilę już go nie było, zlikwidowano organizację w 1957.
Pisała Pani kiedyś: „Z Października wyniosłam jedną rzecz — niechęć do organizacji. Byłam na takim poziomie wiedzy, że komunizm rzecz pyszna, tylko ten stalinizm fatalny”. Czyli idea wciąż pozostawała dla Pani żywa?
Tak, zostaje idea, choć cały czas to jest bardzo powierzchowne, niepoparte żadnymi lekturami. Nie miałam w sobie nic z Adama Michnika, który drążył i czytał. Zresztą w ogóle nie lubiłam się uczyć historii. Może dlatego, że uczono jej przez wkuwanie dat. Historii uczyła nas pani Sadowska, bardzo przystojna kobieta z taką wielką, lwią grzywą. Podejrzewam, że jako uczennica trochę się w niej podkochiwałam. To było o tyle śmieszne, że ona jakoś mnie lubiła, ale słusznie nie dawała mi dobrych ocen, bo ja się w ogóle nie uczyłam. Ale ona nie kazała nam wkuwać podręczników. Coś tam tłumaczyła, jakieś notatki robiłyśmy i ratowała się datami, żeby uciekać od ideologii.
Ja sporo czytałam, ale raczej literaturę. W każdym razie typem intelektualistki to ja nie jestem. Więc cały ten mój komunizm opierał się na dość prostych emocjach i wartościach: sprawiedliwość, równość, prawda… Do tego zaraz po Październiku nastąpiło zderzenie z Brazylią, która mi strasznie w głowie namieszała; przecież to był zupełnie inny świat. Ale ponieważ było to jednak zderzenie z Ameryką Południową, a nie z Europą Zachodnią, to ileś tez propagandowych jakoś mi się potwierdziło — widać było tam wielkie nierówności, ogromną nędzę obok wielkiego bogactwa. Z drugiej strony, odkryłam, że filmy amerykańskie mogą być ciekawe i zabawne, a coca-cola nie jest taka zła.
Był taki wiersz Adama Ważyka: „Dobrze wam było pić coca-cola…” i dalej coś o śmierci atomowej. Ryszard Matuszewski tłumaczył w jakimś filmie dokumentalnym, że oni wtedy, a to był rok chyba 1951, nie wiedzieli, co to jest coca-cola, i myśleli, że w tym jest jakiś narkotyk.
No nie wiedzieli. Jak tylko znalazłam się w São Paulo i zobaczyłam tę coca-colę, to natychmiast chciałam się jej napić, żeby zobaczyć, co to jest. I najzwyczajniej w świecie mi nie smakowała. Ileś rzeczy zostało wtedy odmitologizowanych. Kapitalizm pokazał kawałek ładnej twarzy, ale też parę rzeczy utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie wszystko jest z nim w porządku.
Zanim przejdziemy do Brazylii, chciałbym jeszcze zapytać o liceum i o dystans do uczniów z innych szkół. Stefan Chwin wspomina, że będąc dzieckiem z inteligenckiego domu i uczęszczając do dobrego liceum — gdzieś na Wybrzeżu — czuł bardzo wyraźny dystans do uczniów zawodówek, techników, niemal na granicy fizycznej konfrontacji. Czuła Pani jakiś podobny dystans, dostrzegała hierarchię?
Nie wiem, bo po prostu w ogóle nie znałam dzieciarni z zawodówek. Ale może to też czegoś dowodzi. Chodziłam do liceum, a mieszkałam w domu radiowym. Nie wiem, czy jakiekolwiek dzieci z tego domu chodziły do zawodówki. Przypuszczam, że nie. W podstawówce nie widziałam różnic między dziećmi z domów inteligenckich i robotniczych. Zresztą, co to znaczy „dom inteligencki”? Czy mój dom był inteligencki? Nie. To było coś pośredniego, to była taka inteligencja z awansu. Wydaje mi się, że w mojej klasie — mówię o podstawówce — większość stanowiła właśnie taka inteligencja z awansu. Nie było wielkich różnic. Jednym z najlepszych uczniów w klasie był syn dozorcy z sąsiedniego domu. Inna sprawa, że właśnie dlatego, że był synem dozorcy, nie poszedł do liceum.
Istnienie inteligencji „z awansu” w pewnym sensie spłaszcza społeczeństwo, ale z drugiej strony, różne źródła wskazują, że w latach 50. i 60. dystans kulturowy między liceami ogólnokształcącymi a resztą systemu — zwłaszcza zawodówkami — był dużo większy niż dzisiaj. Na przykład dość konserwatywne oczekiwania co do zachowania i dyscyplina w liceach stanowiły formę dystynkcji wobec reszty.
Tak, choć pewnie zależało to od szkoły i jej tradycji. Mnie na przykład nie wpuszczono na początek roku szkolnego, ponieważ nie miałam na sobie białej bluzki, tylko taką w delikatnym, niebieskim kolorze. To była skromna bluzka z długim rękawem, wszystko miała jak trzeba, tylko ponieważ nie była biała, woźna w ogóle nie wpuściła mnie do szkoły. Pamiętam też, że w dziesiątej klasie nauczycielka toczyła walkę z naszymi końskimi ogonami. A jak już te końskie ogony jakoś przeszły, to wygoniła z lekcji do łazienki dziewczynę, żeby sobie zmoczyła włosy, ponieważ miała końcówki włosów podkręcone. — Nie będziesz mi się tutaj ondulować — powiedziała.
Nasza studniówka — nawet mam zdjęcie z niej — to był właściwie podwieczorek. Białe bluzki, granatowe spódniczki, to wszystko. Na zabawy do nas, żeby można było potańczyć, zapraszano uczniów z pobliskiego Korpusu Kadetów. Chłopcy przychodzili, ustawiali się w dwuszeregu, trzaskali obcasami i dopiero na „spocznij” mogli się rozejść, rozmawiać z nami i zapraszać do tańca. Potem znowu była komenda „baczność” i odmaszerowywali. Tak wyglądały nasze potańcówki w Słowackim. Dopiero na bal maturalny zaprosiłyśmy naszych kolegów. Co nie znaczy, że byłyśmy takie grzeczniutkie. Ja mówię tylko o pewnych formach, które tam zachowywano.
Pani okres licealny to czas odwilży, przemian Października. Odczuwała je Pani bezpośrednio?
Prasa zaczęła pisać swobodniej, zagłuszanie zachodnich stacji radiowych stało się mniej intensywne, a poza tym słuchanie ich już przestało wiązać się z tak strasznymi konsekwencjami. Zaczęła się większa swoboda w wyjeżdżaniu za granicę. Ludzie przywozili książki i powolutku zaczęło się czytanie książek zakazanych. To oczywiście mnie jeszcze nie dotyczyło, ale mówię o pewnej atmosferze, dzięki której na przykład u nas w domu odnowiliśmy kontakty korespondencyjne z krewnymi za granicą.
Urwały się w czasie wojny?
Nie, dopiero około 1949 — 1950 roku. Urwały się dla bezpieczeństwa, bo nie było dobrze mieć rodzinę za granicą. I w 1955, może 1956 nastąpiło odnowienie korespondencji. Majer, wujek z Brazylii, najstarszy brat taty, przysłał mamie i cioci Zosi zaproszenie na wesele swojego syna. Mama wtedy odpisała, że teraz to jest już realne, w nowych warunkach.
Chyba mało kogo było wtedy stać na taką podróż, nawet jeśliby dostał paszport…
W ramach poluzowania utworzono wtedy PeKaO, taki przedziwny banko-sklep, w którym się kupowało towary, oczywiście nie za dolary, tylko odpowiedniki dolarów, czyli bony. Więc rodziny przysyłały pieniądze na PeKaO. Nawet Młynarski o tym śpiewał: „sweter z Pedetu, metka z PeKaO”, to miało być to Światowe życie. Za te bony można było kupić zagraniczne produkty, które albo na polskim rynku były bardzo drogie, albo w ogóle ich nie było. Pierwsze kolorowe pończochy wystałam kiedyś w potwornej kolejce właśnie za te dolary, co je wujek z Brazylii przysłał.
W związku z tym zaproszeniem wysłał nam też sto dolarów, a oficjalny kurs dolara przez wieki całe wynosił cztery złote. Mąż cioci Zosi na szczęście znał się na interesach i wymyślił całkowicie legalną transakcję. Poszłyśmy do tego PeKaO i kupiłyśmy dla delikatesów na rogu Wilczej i Marszałkowskiej kakao. W ogóle nie brałyśmy go do ręki, tylko dostałyśmy kwit. A umówiony wcześniej kierownik delikatesów zapłacił nam za ten kwit na kakao jedenaście tysięcy! Wyszło zatem sto dziesięć złotych za dolara, zamiast oficjalnych czterech.
Państwo polskie było wtedy bardzo honorowe, więc oficjalny kurs działał w obie strony i przy zakupie biletów za dolary również płaciło się cztery złote za dolara. Więc te jedenaście tysięcy starczyło na podróż w obie strony i do Brazylii udałyśmy się świeżusieńko po Październiku. Samolotem.
Samolotem? To było chyba jak lot na Księżyc, wtedy zazwyczaj płynęło się statkiem.
Dokładnie, jak na Księżyc. Poleciałyśmy samolotem i nocowałyśmy w Amsterdamie — jeszcze nie było odrzutowców, leciało się śmigłowym czteromotorowcem — w dodatku z międzylądowaniem w Dakarze. Tam pierwszy raz w życiu widziałam ludzi o naprawdę czarnym kolorze skóry, kiedy nas w czasie międzylądowania zaprowadzono do lotniskowej restauracji. To wszystko było niesamowite. Czarna noc, nic nie widać na tym lotnisku, wchodzimy, restauracja jest cała na biało. I ci Murzyni, ale tacy absolutnie czarni, w białych strojach z białymi turbanami. I na stole na talerzyku leżą plastry ananasa. Chyba nigdy już potem nie jadłam niczego równie dobrego.
„Jak to się je?”
Nie, to świeży owoc, więc z tym nie miałam problemów. Ale pierwszy raz w życiu jadłam ananasa… Jakie to było dobre… Nie jak nasze, importowane, niedojrzałe zrywane z drzew, żeby przetrzymały podróż statkiem, tylko takie soczyste, wspaniałe. I sok pomarańczowy też pierwszy raz w życiu piłam wtedy, wyciśnięty ze świeżej pomarańczy.
Rozumiem, że ananasy i turbany to pewna egzotyka, ale Pani wtedy po raz pierwszy w ogóle jest na Zachodzie — Holandia zrobiła duże wrażenie? Szok cywilizacyjny?
Szok był, bo wylądowałyśmy w morzu świateł, pamiętam to do dziś. Jak się ląduje wieczorem czy nocą i widać światła miasta, to zawsze wygląda to pięknie — tylko że u nas nigdy tego morza nie było. W tamtą stronę jeszcze tego nie widziałam, tego braku. Jak jechaliśmy do hotelu w Amsterdamie, to już miałam porównanie — pełno świateł, piękne wystawy, mnóstwo rowerów. Znacznie więcej niż teraz. Rano miałyśmy troszkę czasu, więc się przespacerowałyśmy po ulicach. Byłyśmy okropnie głodne, a ponieważ był to nasz pierwszy lot, nie miałyśmy pojęcia, że w hotelu należy nam się jakieś śniadanie…
Brazylia to był zupełnie inny świat?
Mieszkałyśmy u brata mamy, który miał niewielką pracownię krawiecką. Tam szył i sprzedawał spódnice, bluzki, różne kobiece ubrania. Miał sporo młodszą żonę. To też była Żydówka i też z Polski, ale wyjechała stąd jako malutkie dziecko, więc w ogóle polskiego nie znała. Pamiętam, że kiedy mi szyła spódnicę, to trzymałam szpilki i one w pewnej chwili rozsypały się po całej podłodze. Spojrzała na mnie: — Fuj, zgrabne lale. Dostałam ataku śmiechu, a ona nie wiedziała dlaczego. Była święcie przekonana, że powiedziała coś po żydowsku, bo nie znała polskiego.
Brazylia to był szok, ale innego typu niż Amsterdam, bo w Holandii było widać, że jest to świat bardziej rozwinięty, że panuje tam ewidentny dobrobyt i w ogóle wszystko kwitnie. A Brazylia to było coś zupełnie innego.
Duże kontrasty, rozwarstwienie?
Kontrasty w różnym sensie. Niesłychana intensywność kolorów. Poza tym samba, elementy karnawału, spontaniczne, radosne. Z drugiej strony, rozwarstwienie, które w 1956 roku — miałam wówczas piętnaście lat i już dużo rozumiałam — było bardzo widoczne. Choć jak jechaliśmy taksówką z kimś z rodziny i zaczęła się rozmowa z kierowcą, to on namawiał nas, żebyśmy zostały, bo przyjezdni z Europy od razu się tam dorabiają. Trochę się zdziwiłam, bo byłam wtedy po lekturze książek Jorge Amado, takiego brazylijskiego, komunizującego pisarza, i tam było dużo o różnicach klasowych…
A problem rasy?
To z całą pewnością. Pamiętam, że naprzeciwko naszego domu było kino, do którego czasem zaglądałam. Wtedy pierwszy raz widziałam musicale i filmy kowbojsko-przygodowe — tam szło dużo amerykańskich filmów. Była też premiera Czarnej Carmen