32,90 zł
Żyła sobie raz królewna, która mieszkała w zamku na wysokim wzgórzu, a strzegł jej straszny smok… I na tym by się pewnie skończyło, gdyby to była baśń. Ale to prawdziwa historia – dużo ciekawsza od bajek. Żaden bajkopisarz nie wymyśliłby, że dziesięcioletnia dziewczynka zostanie królem Polski. Ani że zamiast pięknego księcia poślubi dzikiego poganina. Jeśli dodamy do tego krzyżackiego szpiega, dworskie intrygi, kilka kropel trucizny i parę diabłów, okaże się, że życie w XIV wieku naprawdę było pełne przygód. A smok? Bez obaw, on też się pojawi!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 371
Zuzanna Orlińska
Z Bożej łaski Jadwiga, król
© by Zuzanna Orlińska
© by Wydawnictwo Literatura
Konsultacja historyczna: dr hab. Bożena Czwojdrak
Okładka: Sylwia Szyrszeń
Mapa i drzewa genealogiczne: Mikołaj Kamler
Korekta: Aneta Kunowska, Joanna Pijewska
Wydanie II, Łódź 2024
ISBN 978-83-7672-670-0
Wydawnictwo Literatura,
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Przez stronice tej książki przewinie się wiele postaci historycznych: królowie, książęta, biskupi i rycerze. Również bohaterowie drugo-, a nawet trzecioplanowi są przeważnie postaciami autentycznymi. Skąd znamy ich imiona? Skąd wiemy, jak wyglądało ich codzienne życie?
Najwięcej informacji na temat funkcjonowania dworu Jadwigi i Jagiełły można zaczerpnąć ze skrupulatnie prowadzonych rachunków. Z tych niepozornych dokumentów da się wyciągnąć wnioski co do składu królewskiego otoczenia, wystroju zamkowych wnętrz, obyczajów, mody, upodobań kulinarnych i życia osobistego pary władców. Dzięki zachowanym rachunkom do naszych czasów przetrwały imiona osób, które nie wsławiły się wielkimi czynami na polach bitew ani nie odegrały znaczącej roli w polityce czy kulturze swojej epoki. Kucharz Dominik, opalacz komnat Malpesz, stróż Wawrzyniec czy psiarczyk Zbramir stają nam jak żywi przed oczami. Ze wzruszeniem dowiadujemy się, że ulubiony koń Jagiełły miał na imię Bartosz, że królowa lubiła gruszki, a król nie znosił jabłek, że chętnie zażywał kąpieli, a latem ochraniał głowę przed słońcem słomkowym kapeluszem. Poznajemy hojność monarchy, który szczodrze obdarowywał swoich dworzan pieniędzmi i upominkami. 22 listopada 1394 roku zanotowano, że nagrodę z jego rąk odebrali łaziebny Opanasz, a także flecista Gromko i Mikołaj Zimnowodzki. Czyżby tu zaczynała się nasza opowieść? A może raczej 8 sierpnia roku 1396, kiedy to królowa Jadwiga wydała dokument potwierdzający, że „w nagrodę cnotliwych postępków i obyczajów, którymi Formoza de Wanszwoja, niegdyś panna dworska przy boku naszym, teraz zaś narzeczona Stanisława Gamrata, wzbudzała zawsze upodobanie nasze”, zostanie jej naznaczony posag w wysokości stu pięćdziesięciu kop groszy praskich? Królowa doceniła młodą damę za „wierną służbę, kulturalne obyczaje oraz rozmowy miłe naszemu obliczu”. Żaden kronikarz nie odnotował, kim była osoba o tajemniczym imieniu Formoza pochodząca z nieznanej miejscowości Wanszwoja. Skąd się wzięła na dworze? Dlaczego to królowa musiała zapewnić jej posag, czyżby panna nie miała rodziny? Co za pożywka dla pisarskiej wyobraźni!
Jednak żeby podróżować w odległą przeszłość, potrzebna jest nie tylko wyobraźnia, ale i spora dawka wiedzy. Wiele zawdzięczam specjalistom-historykom, którzy podsuwali mi odpowiednie książki i wyjaśniali trudniejsze kwestie. Podziękowania należą się przede wszystkim dr hab. Bożenie Czwojdrak z Uniwersytetu Śląskiego za wszechstronną opiekę, pomoc i dostarczanie lektur, dr Annie Markiewicz z Uniwersytetu Jagiellońskiego za nieustające wsparcie, wspólne zwiedzanie muzeum katedralnego na Wawelu i wyjaśnianie tajemnic szkatułki z kości słoniowej oraz dr hab. Piotrowi Węcowskiemu z Uniwersytetu Warszawskiego za pomoc w ustaleniu, w jakim tempie podróżował orszak Skirgiełły, a także Kajowi Małachowskiemu, który stał się inicjatorem powstania Grupy Formoza.
Kraków, lipiec 1401
Pierwszą noc w nowym miejscu Anna zawsze spędzała bezsennie. A od wielu tygodni niemal każdej nocy znajdowała się w innym miejscu. Od chwili wyruszenia w tę trudną i daleką podróż źle sypiała. W ciągu dnia czuła się zmęczona i osowiała, na zmieniające się krajobrazy patrzyła ze zdumieniem, jakby żyjąc wciąż na pograniczu snu i jawy, nie wiedziała, w którym z tych światów umieścić mijane góry, lasy, przebywane rzeki, zakurzone gościńce ciągnące się aż po horyzont. To było dziwne uczucie. Zwłaszcza dla kogoś, kto przedtem dwadzieścia lat spędził w jednym miejscu.
Teraz jednak znalazła się u celu. Podróż skończyła się jak sen w chwili, gdy za Anną z hurgotem opadła zakratowana brama ogromnego zamczyska.
Wydawało jej się, że kiedy droga dobiegnie końca, będzie bardzo przejęta, tymczasem nie czuła nic prócz tego, że zmarzły jej nogi.
To dziwne, przecież jest lipiec – pomyślała. – Na dworze upał, a tu...
Poprawiła poduszkę pod głową i wyobraziła sobie siebie małą i skuloną w ogromnym łożu, potem łoże pośrodku komnaty zbyt wielkiej, by jej mroki mogło rozjaśnić nędzne światełko łojowej lampki stojącej na skrzyni, potem tę komnatę jako jedną z wielu dziesiątek podobnych komnat w ponurym zamczysku na skale, a wreszcie – niewyobrażalny szmat drogi dzielącej ten zamek od jej domu. I wtedy musiała się rozpłakać.
Dom, którego zapewne już nigdy nie zobaczy, został w Słowenii, na wysokiej górze nad rzeką Savinją. Stare rycerskie gniazdo ani zbyt obszerne, ani wygodne, jednak przecież potężniejsze i piękniejsze od siedzib okolicznych wielmożów, panowało z góry nad ziemiami niewielkiego hrabstwa zwanego po słowiańsku Celje lub Cilli, w mowie, którą posługiwali się jego władcy. Anna nigdy nie myślała o tym, czy w domu jest ładnie, czy brzydko. Nie miała żadnego porównania, bo nie bywała w szerokim świecie. Poza tym dom to dom. Znane mury. Stare, lubiane sprzęty. Znajomy widok z okna.
Chlipnęła głośno i przełożyła poduszkę na drugą stronę, bo ta pierwsza była już całkiem mokra od łez.
Pomyślała o chwili, kiedy poselstwo z Polski wjeżdżało na dziedziniec. Stała wtedy na drewnianym krużganku łączącym wieżę obronną z mieszkalną częścią zamku. Z ciekawością przyglądała się barwnemu orszakowi, pełnemu strojnych rycerzy. Widziała, jak stryj Hermann w odświętnej szacie wychodzi im naprzeciw. Cieszyła się, bo w Cilli tak rzadko działo się coś interesującego. Nie miała pojęcia, że chociaż czuje się tylko obserwatorem, to właśnie ona jest główną bohaterką tej sceny. Nie zdawała sobie z tego sprawy aż do momentu, kiedy znalazła ją zdyszana służąca i przekazała polecenie stryja, by Anna przebrała się w najlepszą suknię i natychmiast stawiła w głównej sali zamku.
Wykonanie pierwszej części tego polecenia nastręczało pewnych trudności, ponieważ Anna nie miała czegoś takiego jak najlepsza suknia. Wszystkie ubrania, jakie posiadała, były mniej więcej podobne i raczej codzienne. Na szczęście w jej sypialni zaraz zjawiły się służące i błyskawicznie przebrały Annę w najpiękniejszą suknię kuzynki Barbary – zieloną, połyskliwą, naszywaną perłami. Co prawda suknia nie chciała się dopiąć na tęgawej Annie – kuzynka Barbara była o ładnych kilka lat młodsza i dużo szczuplejsza – ale na takie drobiazgi nikt nie zwracał uwagi. Służące pomogły Annie wbić się w za ciasny strój, przyczesały jej zmierzwione włosy i mogła wbiec do sali, w której oczekiwał już stryj Hermann wraz z polskimi panami.
Było ich trzech. Stała przed nimi sztywno (ciasna suknia nie dawała zbyt wielkiej możliwości ruchu), czując się jak przed sądem decydującym o jej życiu lub śmierci. Oni powstali z miejsc, skłonili się jej z szacunkiem, a potem milczeli i patrzyli na nią poważnym wzrokiem, z którego niewiele dało się wyczytać.
Kłopotliwą ciszę przerwał stryj. Podbiegł do Anny, chwycił ją w objęcia, zaczął ściskać i całować. Po policzkach płynęły mu łzy radości.
Anna osłupiała. Stryj nigdy nie był zbyt wylewny. Prawdę mówiąc, traktował ją jak powietrze. Jego ulubienicą była najmłodsza córka Barbara, śliczna, bystra i wygadana. W ogóle w tej rodzinie Anna znajdowała się na drugim planie, przynajmniej od chwili, kiedy jej matka, wdowa po bracie Hermanna, wyszła po raz drugi za mąż za hrabiego Teck i przeprowadziła się do Bawarii bez córki. „Masz zostać i pilnować schedy – tłumaczyła Annie. – Jeśli zabiorę cię ze sobą, stryj szybko zapomni, że jesteś dziedziczką Cilli i masz takie same prawa jak jego dzieci!”.
Anna zatem posłusznie została. Zawsze była posłuszna. Teraz także posłusznie oddawała stryjowi uściski, w duchu zastanawiając się, o co chodzi.
– Niespodzianka, Anno! – wołał stryj, śmiejąc się przez łzy. – Czy masz pojęcie, jaki cię spotkał zaszczyt? Zostaniesz polską królową!
Polską królową? To chyba jakiś żart! Anna popatrzyła na trzech posłów, lecz ich miny nadal były nieprzeniknione.
– Słyszysz, hrabianko von Cilli? – stryj chwycił Annę za ramiona i chyba tylko ze względu na obecność polskich panów powstrzymał się od potrząśnięcia dziewczyną. – Król Władysław przysłał posłów aż z Krakowa! Będziesz królową! Cóż to? Czy wcale cię to nie cieszy?
Anna czuła, że gdyby nie suknia Barbary, opinająca ją ciasno jak zbroja i utrzymująca ciało w pionie, natychmiast by zemdlała.
Jeden z mężczyzn ponownie się ukłonił.
– To prawda, szlachetna hrabianko. Władysław, z Bożej łaski król Polski, ziemi krakowskiej, sandomierskiej, sieradzkiej, łęczyckiej, Kujaw, pan i dziedzic Pomorza i Rusi Czerwonej, najwyższy książę Litwy, ma zaszczyt prosić o twoją rękę.
– No nie stój tak, ukłoń się chociaż! – syknął stryj do ucha Anny, udając, że znowu chce ją uścisnąć. – Podziękuj za tak wielki honor!
Anna wydukała jakieś słowa wdzięczności, chociaż później w ogóle nie mogła sobie przypomnieć, co mówiła. Nie słyszała także odpowiedzi szlachetnych panów, tak głośno biło jej serce.
Potem wszystko potoczyło się szybko. Należało przygotować wyprawę godną polskiej królowej i trzeba przyznać, że stryj nie poskąpił pieniędzy na ten cel. Przez długie miesiące szyto, haftowano, przygotowywano sprzęty i naczynia, które cylejska hrabianka miała zabrać ze sobą do Krakowa.
I wreszcie nadszedł ten dzień. Anna wyjechała konno za bramę zamku Cilli, otoczona przez orszak zbrojnych rycerzy, których stryj przydał jej do towarzystwa i ochrony w drodze. Za nią poturkotały wypełnione wyprawowymi dobrami wozy. Kiedy koń niósł ją w dół stromą drogą, a zamek Cilli zostawał w tyle, coraz mniejszy i odleglejszy, poczuła niespodziewaną radość. Była pewna, że wreszcie zaczyna się życie. Nie nowe życie. Po prostu – życie.
Nie obejrzała się za siebie ani razu.
Poduszka była kompletnie przemoczona. To skłoniło Annę do uniesienia głowy, a kiedy już ją uniosła, postanowiła wstać. W łóżku było pewnie tak samo zimno jak poza nim. Przeszła boso parę kroków po kamiennej podłodze. Koło skrzyni znalazła swoje pantofle, wsunęła je, a potem wzięła do ręki tlącą się łojówkę. Starając się nie narobić hałasu, wyszła na korytarz. Lampka dawała tak nikłe światło, że dziewczyna szła prawie po omacku. W pewnej chwili tuż obok siebie usłyszała głośne chrapnięcie i to powstrzymało ją od nadepnięcia na młodego pazia, rozciągniętego wygodnie na kobiercu. Biedny chłopak, pozostawiony tutaj, by całą noc czuwać nad jej spokojem, spał kamiennym snem i nawet nie drgnął, kiedy koszula Anny musnęła jego ramię.
Ominęła go ostrożnie i poszła prosto aż do rozwidlenia korytarzy. Rozejrzała się i wybrała tę drogę, która wiodła wzdłuż szeregu okien. Blask księżyca pozwalał jej dobrze widzieć nawet wtedy, gdy przeciąg zdmuchnął płomyk lampki.
Nasłuchiwała czujnie. Dźwięki docierały tu z daleka, może z niższych pięter, tłumione przez grube mury. Trzaśnięcie drzwi lub okna. Skrzypienie starych drewnianych belek. Czasami jakieś ciche stąpanie. Bała się, że nagle ktoś wyjdzie zza rogu i ją zobaczy. Ale wędrówka po uśpionym zamczysku spodobała jej się tak bardzo, że nie miała ochoty zawracać.
Idąc tak bez celu przed siebie dotarła do oddalonej części zamku, gdzie już nic nie było słychać. W opuszczonych komnatach rozlegały się echem tylko jej własne kroki. Teraz ogarnął ją strach. Wcześniej w ogóle nie myślała o tym, jak trafić z powrotem do własnej sypialni. Nagle wydało jej się to niemożliwe. Czy odnajdzie drogę w labiryncie korytarzy i podobnych do siebie komnat?
W chwili, kiedy zwątpienie ogarnęło ją na dobre i gotowa była znowu się rozpłakać, zobaczyła smużkę światła sączącą się ze szpary pod drzwiami.
Ktoś jednak był w tym opustoszałym skrzydle zamku, ktoś nie spał i mógł jej pomóc! Ta myśl dodawała otuchy. Nie zastanawiała się, co pomyśli osoba, która w środku nocy zobaczy w swojej izbie hrabiankę cylejską w samej koszuli. Śmiało pchnęła drzwi.
Znalazła się w obszernej komnacie oświetlonej ogniem palącym się na kominku. Było tu ciepło i przytulnie. Wielkie, wygodne łoże okolone było zasłonami z grubej, miękkiej, wzorzystej materii. Przy oknie stał pulpit do czytania z otwartą księgą. Pod ścianami zalegał mrok, ale przyglądając się dobrze, Anna wypatrzyła koło łóżka surowy drewniany klęcznik. Po drugiej stronie łoża dostrzegła przedmiot, którego przeznaczenia nie mogła odgadnąć, gdyż częściowo przysłaniały go zasłony. Musiał być wykonany z jakiegoś metalu, bo światło kominka wydobywało z jego powierzchni migotliwe błyski.
Komnata wyglądała, jakby przed chwilą ktoś ją opuścił. Na skrzyni przy drzwiach stała prostokątna szkatułka rzeźbiona w kości słoniowej, tak śliczna, że Anna, nie zastanawiając się nad tym, co robi, natychmiast po nią sięgnęła. Zamek nie był zamknięty na kluczyk. W środku znajdowały się przybory toaletowe: kilka grzebieni z rogu i srebra oraz pięknie oprawione zwierciadełko z polerowanego metalu. Anna aż westchnęła z zachwytu.
Musi tu mieszkać jakaś piękna pani, której uroda zasługuje na takie cuda – pomyślała.
Myśl ta podszyta była bólem, bo Anna miała świadomość własnej brzydoty. Tęgawa, o banalnych rysach twarzy i wiecznie przetłuszczającej się cerze, według własnej opinii wyglądała jak nieforemna, szara, żytnia kluska. Żółtawe włosy były rzadkie, a całej sylwetce brakowało wdzięku. Anna w głębi duszy bolała nad tym, nie tylko dlatego, że widziała, choćby na przykładzie kuzynki Barbary, że piękni ludzie mają w życiu łatwiej. Kochała wszystko, co piękne: pejzaże, przyrodę, ludzi i przedmioty.
Przyklęknęła koło skrzyni, gładząc płaskorzeźbione wieczko szkatułki. Kość słoniowa była ciepła i przyjemna w dotyku.
Wtem do komnaty weszła jakaś kobieta.
Anna zerwała się na równe nogi.
Osoba stojąca naprzeciw niej, pulchna i rumiana, mogła mieć niewiele ponad trzydzieści lat. Jej twarz, choć malowało się na niej zaskoczenie, była miła, okrągła, oczy pogodne, lecz Anna od razu wiedziała, że nie jest to piękna i elegancka mieszkanka tej komnaty. Wyglądała raczej na służącą.
– Jestem Anna von Cilli – odezwała się do kobiety po niemiecku, głosem drżącym i niepewnym, bo czuła, że wypada się jakoś wytłumaczyć z tego dziwnego nocnego najścia. – Nie mogłam spać, wyszłam z pokoju i... zgubiłam się, chodząc po zamku. Nie wiem, jak trafić do mojej sypialni.
Kobieta pokiwała głową, jakby wszystko było dla niej jasne.
– Wasze komnaty, pani, są po drugiej stronie zamku – powiedziała po polsku. – Jak zdołaliście dotrzeć aż tutaj?
Anna pokręciła głową. Nie rozumiała ani słowa. Może to wstyd – jej matka była przecież polską królewną, córką wielkiego króla Kazimierza, ale sama nie mówiła zbyt dobrze w ojczystym języku, bo od małego wychowywała się na węgierskim dworze. Anna znała wyłącznie niemiecki – język swego ojca, i rozumiała trochę mowę słoweńskich poddanych z Cilli. Ta kobieta mówiła podobnie. Ale strach, zmęczenie i przeżycia ostatnich tygodni zatarły w pamięci Anny tamten język, stała więc bezradnie, oczekując, że sytuacja jakoś sama się wyjaśni.
Kobieta podeszła bliżej. Złożyła przed Anną uniżony ukłon i dalej mówiła szybko po polsku:
– Ja jestem Szkodzina, dostojna pani, żona Błażeja Szkody, dawniej służącego wielmożnego pana podskarbiego Dymitra... Od młodości służyłam Miłościwej Pani... Kiedy pan podskarbi umarł w zeszłym roku, mój mąż wziął w dzierżawę karczmę w Nowym Mieście Korczynie... „Zostań – powiada – przy dworze, a ja tam wszystko urządzę. Jak będzie gotowe, to po ciebie przyślę”. No to zostałam. Prałam ręczniki i prześcieradła królewskie, a w wolnej chwili doglądałam tej komnaty... bo tu... tu nasza Miłościwa Pani, Jadwiga... – spuściła wzrok i głos jej się załamał. Potem szybko podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy Anny. – Jadwiga – powiedziała wolno. – He... Hedvigis, jak mówią po łacinie. Rozumiecie, szlachetna pani?
– Hedvigis – powtórzyła Anna. Rozumiała.
Pokój, w którym się znajdowała, należał do królowej Polski. Poprzedniej królowej – pomyślała w pierwszej chwili, ale natychmiast sama się skarciła. Hola, hola, hrabianko Anno, jeszcze nie jesteś żadną królową! I wcale nie wiadomo, czy nią będziesz...
Kiedy tylko ta myśl przyszła jej do głowy, natychmiast znów zalała się łzami. Nie potrafiła pohamować spazmatycznego łkania. Wiedziała, że wygląda jak wariatka, lecz nic nie mogła na to poradzić.
Na twarzy kobiety malowała się niepewność. Wreszcie podjęła jakąś decyzję i wyciągnąwszy przed siebie ręce, chwyciła Annę w ramiona.
Poprowadziła ją ku zaścielonemu adamaszkiem [1] łożu, tam posadziła i przycisnąwszy mocno jej głowę do swego obfitego biustu, zaczęła gładzić po włosach, mówiąc uspokajająco:
– Nie płacz tak, dziecko, nie trzeba... Opuchną ci oczki od tego płakania i jak też jutro będziesz wyglądać?
Anna nie rozumiała ani słowa, jednak serdeczny, cichy głos kobiety mówiącej do niej z czułością jak do dziecka sprawił, że dziewczynę ogarnął błogi spokój. Raz po raz chlipiąc jeszcze, złożyła głowę na piersi Szkodziny i poczuła, że musi jej o wszystkim opowiedzieć.
Miała świadomość, że kobieta nie zna niemieckiego, wcale jej to jednak nie przeszkadzało. Czuła się tak samo nieszczęśliwa jak parę godzin temu w sypialni, lecz teraz był przy niej ktoś, kto współczuł, nawet jeśli jej nie rozumiał. Musiała to wykorzystać.
– Nie podobam mu się – wyznała, próbując powstrzymać chlipanie. – To było widać. Podszedł do mnie, ukłonił się, podał mi rękę... Ale minę miał, jakby zjadł żabę... Jutro mnie odeślą, na pewno! Co za wstyd! Już widzę minę Barbary, kiedy zobaczy, jak wjeżdżam z powrotem na dziedziniec w Cilli! Niedoszła królowa! Wszyscy będą się ze mnie śmiali... I taka długa droga przebyta na próżno... Taka dłuuuga droga! – Anna znów zaczęła rozpaczliwie szlochać. W końcu obtarła nos ręką i dodała buntowniczym tonem: – A przecież on też wcale nie jest zbyt śliczny! I... dosyć stary. I nie taki wysoki, jak myślałam. A w ogóle to łysieje. Czy mnie się ktoś pytał, czy lubię łysych mężczyzn? Czy ktoś się pytał, jak on mi się podoba? Nikogo to nie obchodzi! Wysłali mnie tu jak... jak cielę na rzeź!
Przez chwilę w milczeniu walczyła z czkawką.
– Musiała być piękna, prawda? – podniosła głowę i spojrzała pytająco na służącą. – Hedvigis. Na pewno była piękna. Z pewnością nigdy nie odwracała się z obrzydzeniem od lustra jak ja. Miała cudowne włosy, które czesała kosztownymi grzebieniami – rozejrzała się po komnacie. – I była mądra – dodała, kiedy jej spojrzenie padło na pulpit. – Może nawet umiała czytać i pisać. Wszyscy ją kochali. „Gdy przechodziła, bił od niej blask doskonałości” – tak powiedział jeden z polskich posłów, kiedy go o nią zapytałam. A ode mnie nic nie bije. I dlatego on się ze mną nie ożeni, bo jestem głupia i brzyyydka... – ostatnie słowa zmieniły się w przerywane czkawką ziewanie.
– Cicho, cicho, dziecino – Szkodzina pogładziła Annę po czerwonym policzku. Nie rozumiała słów, ale czuła, że dziewczyna wylewa przed nią wszystkie swoje żale. – Jakoś to będzie. Ależ przemarzłaś! – przestraszyła się, kiedy przypadkiem dotknęła lodowatej dłoni. – Chodź, połóż się tutaj, zagrzejesz chociaż nogi. Musisz być bardzo zmęczona, a jutro czeka cię trudny dzień.
Anna posłusznie poddała się silnym rękom obcej kobiety, która ułożyła ją w łożu i otuliła adamaszkową pościelą. Zrobiło jej się ciepło i miękko... dobrze. Bardzo dobrze.
Ostatnie przed zaśnięciem spojrzenie rzuciła za zasłonę, gdzie stał ów tajemniczy, połyskliwy przedmiot. Teraz widziała go wyraźnie.
To była srebrna kołyska.
W drodze do Krakowa, wrzesień 1384
Jakoż wam się widzi?
– A co ma się nie widzieć. Postawa godna, jak się patrzy. Szyja długa, cieniuchna. Dostojny krok.
Jadwiga przebudziła się nagle i usiadła w łóżku, nie bardzo wiedząc, gdzie jest. Przez szpary między grubymi modrzewiowymi balami prześwitywało światło. Zza ściany dobiegała głośna rozmowa. Nie wszystko rozumiała, ale zdawało jej się, że dwóch mężczyzn rozmawia o jakimś koniu.
– Trochę chuda – zauważył pierwszy głos.
– E, gdzie tam. Młode to jeszcze, zaokrągli się, jak urośnie – odpowiedział drugi.
– Główkę ma szlachetną, włos lśniący, a oczy, to już wam powiadam, jako te gwiazdy.
– Prawda, prawda. Oczy cudne. Ale smutno coś nimi patrzy.
– I czemu się dziwicie? Niełatwy los jej pisany. Samiuśka tu taka, bez ojca, bez matki, w obcej ziemi...
Dopiero teraz zrozumiała, że nie rozmawiają o żadnej klaczy, tylko o niej.
Ogarnął ją gniew.
– Nie żałujcie jej aż tak bardzo, Wojciechu! Ledwo od ziemi odrosła, a już królową zostanie! Będzie chodzić w złotogłowiach [2] z koroną na głowie, a jak tylko skinie, spełni się każde jej życzenie.
– Dada[3]! – zawołała Jadwiga. – Dada! Nianiu!
Rozmowa za ścianą umilkła. Dało się słyszeć pospieszne kroki i niska, gruba kobiecina w białym czepcu zjawiła się przy łóżku.
– Co się stało, skarbie? Coś złego ci się przyśniło?
– Kto jest w izbie obok?
– Tam? – niania kolebiąc się na boki, podeszła do drzwi i wyjrzała na zewnątrz. – Dwóch pachołków, których pan z Tarnowa przysłał na twoje usługi. Przeszkadzają ci spać? Mam ich oddalić?
– Nie, nie trzeba. Gdzie Erzsébet?
– Śpi. Chcesz, żeby tu przyszła?
– Nie. Usiądź koło mnie – powiedziała Jadwiga już spokojniej.
Niania przysiadła na łóżku i pogłaskała ją po głowie.
– Śpij, śpij, malutka. Odpocznij. Jutro czeka cię długa droga.
– Jak daleko jeszcze do Krakowa?
– Daleko, daleko. Jeszcze siedem gór i siedem rzek, i siedem gościńców... – mówiła niania cicho. Jadwiga westchnęła i odwróciła się do ściany. Po kryjomu, tak żeby niania nie widziała, wsunęła do ust pasmo włosów. Ssanie koniuszka warkocza zawsze działało na nią kojąco. Nie pamiętała nawet, kiedy to się zaczęło. Przypominała sobie tylko jak przez mgłę, że gdy miała cztery lata i została wysłana do Wiednia, też uspokajała się, biorąc do buzi pasemko włosów. Niani ten nawyk bardzo się nie podobał i tępiła go, jak umiała. Ale teraz nie mogła tego widzieć. Siedziała na łóżku, ciepłymi, szerokimi plecami dotykając pleców Jadwigi i mruczała jakąś monotonną kołysankę. Mężczyźni za ścianą nadal rozmawiali, tyle że dużo ciszej.
Jadwiga zamknęła oczy i zobaczyła kolorowe, błyszczące wieże jakiegoś dalekiego miasta. Warkocz wysunął się z jej ust i opadł na poduszkę.
Ujechali spory szmat drogi, zanim zatrzymali się na prandium – pierwszy poranny posiłek. Jadwiga wydostała się z kolebki [4]. Nie lubiła w niej podróżować, ale biskup Radlica nakazał, żeby każdego dnia chociaż część drogi przebywała w ten sposób, zamiast na końskim grzbiecie. Tłumaczył, że tak będzie lepiej dla jej pleców, szyi i głowy, więc, choć niechętnie, podporządkowała się medycznemu autorytetowi. Jednak podróż w kolebce bardzo jej się dłużyła. Strasznie trzęsło i niewiele było widać przez małe okienka. Teraz więc z ulgą wysiadła i rozprostowała kości.
Miejsce na popas wybrano na polanie, biegnącej łagodnym stokiem ku gościńcowi. Wysokie trawy, trochę już pożółkłe, chwiały się, gdy zawiewał lekki wietrzyk. Wyżej ciemną plamą rysował się gęsty iglasty las, a na skraju łąki rosło w półkolu kilka grubych dębów.
Bliżej gościńca panował straszliwy rozgardiasz: służba uwijała się tu i tam pomiędzy wozami z prowiantem a rozpalonymi naprędce ogniskami. Jedni dmuchali w ogień, żeby go podsycić, drudzy biegli od strony lasu z wiązkami chrustu, inni, wyposażeni w gliniane dzbany, udawali się po wodę do źródełka, które wypływało spomiędzy wysokich jodeł.
Ci, dla których ten posiłek przygotowywano, szukali odpoczynku z dala od gwarnego obozowiska. Dwaj leciwi biskupi: okrągły jak jabłuszko Jan z Csanad i szczupły, suchy, o wąskiej twarzy kardynał Dymitr z Ostrzyhomia umościli się w cieniu pod dębami. Dalej, na skraju lasu, przycupnęły panny dworskie jak stado drobnych, kolorowych ptaszków. Dla polskich rycerzy, eskortujących królewnę od chwili przekroczenia przez nią granicy na Dunajcu, nie starczyło już miejsca w cieniu. Zostali więc przy swoich koniach, dostojni, pełni godności, połyskując w słońcu hełmami i ostrogami i dyskretnie obcierając spocone czoła.
Jadwidze także przygotowano miejsce pod dębami, ale miała już dosyć siedzenia. Przechadzała się wąską ścieżynką, zapewne wydeptaną przez bydło, wśród delikatnych, kruchych jesiennych traw i ostów, pomiędzy którymi połyskiwały jasne pasma babiego lata. Obok niej dreptał biskup krakowski Jan Radlica, niewiele wyższy od swej towarzyszki, krępy, siwawy, o dużej, podłużnej głowie, którą często przechylał na bok tak, jakby czegoś nasłuchiwał. Jego twarz miała zwykle zatroskany wyraz, który znikał tylko wtedy, gdy wypływał na nią na poły ironiczny, na poły dobrotliwy uśmiech.
Biskup również wyjechał na spotkanie przyszłej królowej i przyłączył się do orszaku po polskiej stronie Dunajca. Dłużący się czas podróży wykorzystywał na nauczanie Jadwigi podstaw języka polskiego. Uważał, że „przyrodzona pani Królestwa Polskiego” musi przynajmniej jako tako władać mową swoich poddanych.
– Doskonale wam idzie, Miłościwa Pani! – chwalił. – Powtórzcie raz jeszcze: „drzewo dąb”.
– Drzewo dąb – posłusznie powtórzyła królewna. – To bardzo trudne, biskupie Janie. Dżewo dąb, dżewo dąb...
– Nie dżewo, tylko drzewo – poprawił biskup. – Nie takie to znowu trudne! Trudniejsze były słowa, przy pomocy których rycerze waszego pradziada, króla Władysława zwanego Łokietkiem, sprawdzali polskość krakowskich mieszczan po buncie wójta Alberta. Mieszczanie, przeważnie niemieckiego pochodzenia, wystąpili przeciw prawowitemu władcy i poparli Jana Luksemburskiego. Kiedy Łokietek powrócił do miasta, postanowił surowo ukarać buntowników. Żeby odróżnić Niemców od przyjaznych królowi Polaków, nakazywano im wypowiadanie czterech słów: „soczewica, koło, miele, młyn”. Prawda, że cudzoziemcowi mogą sprawić trudność?
– Soczewica, koło, miele, młyn... – wolno i dokładnie powtórzyła Jadwiga.
– No, od biedy... Może udałoby się jakoś ocalić waszą mądrą królewską głowę! – zażartował Radlica.
Jadwiga roześmiała się. Lubiła tego małego biskupa i bardzo się ucieszyła, kiedy wśród tylu obcych twarzy zobaczyła jego przyjazny uśmiech. Znała go od dziecka, bo służył jej ojcu jako osobisty medyk.
„Gdyby nie Jan Radlica, dawno by mnie już nie było na świecie – powtarzał król Ludwik. – To jeden z niewielu ludzi, którym można w pełni zaufać” – przypomniała sobie jego słowa. Wzięła biskupa pod ramię i powiedziała po polsku:
– Jestem głodna. Chodźmy zaraz coś zjeść.
– Placet[5] – odpowiedział biskup Jan po łacinie. – Coraz lepiej. Może to dlatego, że przechowujecie w pamięci jakieś polskie słowa, znajome z dzieciństwa. Czy babka mówiła do was czasem po polsku?
Jadwiga zawahała się. Słabo już pamiętała babkę Elżbietę Łokietkównę, bo umarła, zanim dziewczynka ukończyła sześć lat. Jako małe dziecko bała się trochę tej energicznej i dumnej pani, która nie rozczulała się specjalnie nad wnuczkami i zawsze miała na wszystko jakąś ciętą odpowiedź. Najbardziej jednak przerażał widok jej dłoni z samym tylko kciukiem. Pozostałe cztery palce królowa straciła w zamachu. Podobno kiedyś, na długo przed urodzeniem Jadwigi, pewien człowiek, wiedziony chęcią zemsty na królewskiej rodzinie za krzywdy, których rzekomo od niej doznał, wpadł do sali jadalnej w czasie, gdy Elżbieta wraz z mężem i dziećmi zasiadała do obiadu i zaatakował królową. Pamiątką po tych wypadkach stała się zdeformowana dłoń ze straszną czerwoną blizną zamiast palców, której tak bardzo bała się później wnuczka i nadane przez nieżyczliwych przezwisko: Królowa Kikuta.
– Babka mówiła po polsku tylko, kiedy wpadała w złość – przyznała królewna ze wstydem.
– Rozumiem – biskup Radlica pokiwał głową. – Wobec tego słowa, jakich wtedy używała, nie nadają się raczej do powtórzenia.
– Niektóre pamiętam – dodała Jadwiga z uśmiechem. – Na przykład...
– Nie, nie! – zaprotestował biskup. – Wróćmy może do bardziej przydatnego słownictwa.
– Czekajcie no, księże biskupie, coś mi się przypomina. Szaławiły! – gromko huknęła królewna. – Łapserdaki!
– Miłościwa Pani!
– Łotry! – dorzuciła z bezbłędnym akcentem.
Chudziutki giermek, który przebiegał obok z dzbanem pełnym piwa, stanął jak wryty i patrzył na śliczną królewnę zdumionym wzrokiem. A ona posłała mu uśmiech, przybrała znowu zwykłą, niewinną minę i grzecznie podążyła za biskupem Radlicą tam, skąd dobiegała już przyjemna woń pieczonego mięsa.
Dni spędzane w podróży były łatwiejsze do zniesienia niż noce. W ciągu dnia zawsze działo się coś, co odwracało uwagę od smutku i tęsknoty: jakaś zabawna przygoda, zajmująca rozmowa czy ciekawy widok. W nocy Jadwiga zostawała sam na sam z myślami i wspomnieniami, a to było trudne do zniesienia, bo jak na osobę dziesięcioletnią myśli i wspomnień miała bardzo dużo. Najczęściej myślała o matce i siostrze. Wyobrażała sobie, jak mijają im kolejne dni na zamku w Budzie. Zastanawiała się, czym się zajmują, o czym rozmawiają. Kiedy wreszcie zasypiała, śnili jej się zmarły ojciec lub babka. Sadzali ją sobie na kolanach, przytulali mocno i szeptali do ucha:
– Tak to już jest i tak musi być. Królewskie dziecko musi umieć opuścić swój dom i swoich bliskich. Są bowiem sprawy ważniejsze od matki, ojca, sióstr i braci...
Jednak kiedy chciała spytać, jakie to sprawy, sen zwykle się urywał i budziła się rano, wciąż nie znając odpowiedzi.
Raźniej czuła się w dzień na końskim grzbiecie, skąd mogła rozglądać się z ciekawością i chłonąć widoki swojej nowej ojczyzny. Czy jechała wierzchem, czy w kolebce, zazwyczaj towarzyszyły jej dwórki-przyjaciółki: Erzsébet i Anna, które potrafiły rozmową rozproszyć smutek. Po przekroczeniu granicy niewielu pozostało Węgrów w otoczeniu królewny. Wojewoda Spytek z Melsztyna wytłumaczył jej, że od czasu, gdy na Wawelu w imieniu króla Ludwika sprawowała rządy babka Elżbieta otoczona swym węgierskim dworem, rodacy Jadwigi nie są w Krakowie zbyt mile widziani. Doszło wtedy do poważnych rozruchów, wiele osób poniosło śmierć, ale o tym Spytek nie chciał mówić, wykręcając się, że był wówczas małym chłopcem i niewiele pamięta. Gdy Jadwiga nalegała, rzekł tylko, że więcej o tamtych sprawach opowie jej marszałek Przedbor z Brzezia, bo sam brał udział w owych wypadkach.
Jadwiga żałowała, że wszyscy znajomi węgierscy rycerze musieli zawrócić z drogi, kiedy znalazła się na polskiej ziemi, ale cieszyła się, że choć kilka dwórek pozwolono jej zabrać ze sobą. One, niania, dwaj biskupi, spowiednik – ksiądz Ivan i kilka osób służby – tyle zostało z całego jej węgierskiego otoczenia. Na szczęście był jeszcze biskup Radlica, a wielu spomiędzy polskich panów, którzy wyjechali jej na spotkanie, posłowało wcześniej na dwór w Budzie i także umiało nieźle porozumieć się po węgiersku. Najmilszymi i najmłodszymi spośród nich byli Spytek z Melsztyna i Zawisza z Oleśnicy, wnuk kasztelana krakowskiego. Ci dwaj najczęściej jechali w pobliżu Jadwigi, gotowi w każdej chwili usłużyć jej lub udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania.
– Widzicie ten biały klasztor na pagórku, Miłościwa Pani? – wojewoda Spytek pochylił ku królewnie swoją smagłą twarz. – To Stary Sącz. Dzisiaj nam nie po drodze, bo przed nocą musimy stanąć w zamku nowosądeckim, ale innym razem powinniście tu koniecznie przyjechać.
– Dlaczego?
– Tu spoczywa księżna Kinga, Węgierka z królewskiego rodu Arpadów, żona krakowskiego księcia Bolesława. Po jego śmierci wstąpiła do tutejszego klasztoru klarysek. Mówią, że była to bardzo świątobliwa pani. Podobno przy jej grobie działy się wielkie cuda.
– Kiedy to było?
– O, pewnie i ze sto lat temu!
– Dawno – powiedziała Jadwiga, jednak myśl, że nie jest pierwszą węgierską królewną przemierzającą karpacki szlak, by sprawować rządy w Krakowie, jakoś podniosła ją na duchu.
Noc spędzili w Nowym Sączu. Po śniadaniu cały orszak był gotowy do dalszej drogi, która wiodła przez miasto, wyjątkowo dziś rojne i gwarne. Ludzie przybyli licznie nawet z odległych okolic, wiedzeni chęcią zobaczenia przyszłej władczyni. W ślad za ciekawską gawiedzią przyciągnęli kupcy i, rozstawiwszy kramy, zachwalali głośno swoje towary. Na rynku panował tak wielki ścisk, że orszak królewny z trudem torował sobie drogę i co chwila utykał w tłumie.
Jadwiga, ukryta w kolebce, słyszała okrzyki przekupniów i wiwaty na swoją cześć wznoszone przez zgromadzonych gapiów. W pewnej chwili dobiegły jej uszu ostre dźwięki piszczałek i rytmiczne uderzanie w bęben. Zaciekawiona wyjrzała przez okienko.
– Co się tam dzieje? Dlaczego nie jedziemy?
– Igrce [6], Miłościwa Pani – wyjaśnił pan Spytek. – Jakaś wędrowna trupa zatarasowała drogę i daje widowisko. Miejcie cierpliwość, zaraz ich stąd przegonię.
Jadwiga czekała więc spokojnie w kolebce, ale gdy konie wciąż nie ruszały, a z ulicy, oprócz muzyki, zaczęły dobiegać śmiechy i oklaski, zaczęła się wiercić. Popatrzyła na siedzącą naprzeciwko Erzsébet. Przyjaciółka także tęsknie spoglądała w stronę okienka.
Królewna uderzyła pięścią w ścianę kolebki.
– Wypuśćcie mnie, panie Spytku! Chcę zobaczyć przedstawienie!
Otworzono drzwi i dziewczynki wraz z nianią wysiadły z pojazdu.
Jeszcze nigdy w życiu Jadwiga nie znajdowała się w samym sercu takiego rozgardiaszu. Ludzie napierali ze wszystkich stron, ich podekscytowane okrzyki mieszały się z dźwiękami muzyki, rżeniem koni i rykiem jakiegoś zwierzęcia w trudny do wytrzymania zgiełk, a przy tym od tłoczących się jedno przy drugim ciał biły zapierające dech zapachy. Delikatny nos królewny drażniła woń potu, źle wygarbowanych skór, cebuli, zjełczałego tłuszczu i końskiego łajna – a to i tak były te przyjemniejsze i dające się opisać wonie.
Na szczęście energiczny Spytek przy pomocy swoich giermków zaraz zaczął rozgarniać tłumek, wołając:
– Miejsce dla Miłościwej Pani! Miejsce dla królewny węgierskiej!
Gawiedź rozstąpiła się posłusznie. Hałas przycichł nieco, a Jadwiga spostrzegła, że stoi na otoczonym lipami placyku przed kościołem. Nie wiadomo skąd wzięła się jakaś ława, na niej ustawiono krzesło pokryte poduszkami i Spytek z Melsztyna powiódł ku niemu Jadwigę. Niania i pozostałe dziewczęta usiadły rządkiem na ławie. Duchowni, którym godność nie pozwalała przyglądać się igrcom, pozostali w kolebkach. Tylko biskup Radlica wygramolił się ze swego pojazdu i przydreptał bliżej.
Wojewoda Spytek skinął głową aktorom.
– Królewna ma życzenie zobaczyć występ rybałtów. Sprawcie się dobrze, a zostaniecie hojnie nagrodzeni.
Igrcom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Okalająca placyk publiczność przyglądała się królewnie w nabożnym milczeniu, lecz po aktorach nie dało się poznać jakiegokolwiek onieśmielenia. Dowodzący trupą wysoki, szeroki w barach mężczyzna o ogniście rudej brodzie, ubrany w pstry kostium, skłonił się Jadwidze z szacunkiem i przemawiając dziwacznym językiem, w którym mieszały się słowa czeskie, węgierskie, niemieckie, łacińskie i polskie zapowiedział przedstawienie jakiego świat nie widział w wykonaniu najwspanialszych artystów, których biegłości w wykonywaniu najtrudniejszych sztuk nie dorównuje nikt od Italii aż po Księstwo Moskiewskie.
Artyści, stojący półkolem za jego plecami, przedstawiali się w istocie wyjątkowo. Był tu olbrzymi siłacz, przewyższający o głowę najwyższego z towarzyszących królewnie rycerzy. Trzymał w ręku ogromny bęben i walił w niego drewnianą pałką z miną, która wskazywała, że tak samo stłukłby każdego, kto wszedłby mu w drogę. Obok niego przybrany w czerwień karzeł fikał koziołki, trzęsąc dzwoneczkami na czapce, a jeszcze mniejsza od niego karliczka w sukni zielonej jak mech przygrywała mu na tamburynie. Mężczyzna w kożuchu dął z całej siły w piszczałkę, a kudłaty niedźwiedź tańczył na tylnych łapach w rytm skocznej melodii.
Jadwiga przyglądała się widowisku z zachłanną ciekawością, różniło się bowiem od wszystkiego, co kiedykolwiek widziała na dworze w Budzie.
Z zachwytem patrzyła na kolorowe kule migające w rękach żonglerów, śmiała się, kiedy karzeł pokazywał magiczne sztuczki i w napięciu przyglądała się siłaczowi, próbującemu rozerwać gruby żelazny łańcuch, którym go spętano.
– Oto najsilniejszy człowiek na świecie! – wrzeszczał w pięciu językach naraz rudobrody kuglarz. – Nazywa się Goliat, pochodzi z rasy pradawnych olbrzymów! W dniu, w którym się urodził, położono go w kołysce pod rozłożystym dębem. Kiedy dębowy listek spadł mu na twarz, Goliat wpadł w złość, wstał z kołyski i wyrwał drzewo wraz z korzeniami! Kiedy miał cztery lata gołymi rękami dusił lwy i lamparty, ale takiej próbie jak dziś jeszcze nigdy nie był poddany! Ten bowiem łańcuch żelazny wykuty został w podziemnej kuźni w Karpatach, do której dostępu nie ma żaden człowiek! Raz w roku otwierają się ciężkie wrota góry i mieszkające tam karły urządzają jarmark. Za wykute przez nie przedmioty można zapłacić tylko najczystszym złotem! I ja tam byłem, i sam ten łańcuch za złote floreny kupiłem!
Goliat napiął mięśnie, a jego twarz poczerwieniała. Ogniwa łańcucha szczęknęły ostrzegawczo, ale nie pękły. Olbrzym ze świstem wypuścił z płuc powietrze.
– A nie mówiłem! – wrzeszczał naczelnik kuglarzy. – Żadna ludzka siła nie skruszy tego łańcucha!
Tym razem Goliat nadął się jeszcze mocniej, stękając z wysiłku.
– Aaaaa! – ryknął, coś nagle trzasnęło i łańcuch opadł.
– Aaaaa! – zawtórował mu cienki głos królewny. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, a ona, zawstydzona, przycisnęła dłoń do ust.
Po występie Goliata na wzorzysty kobierzec będący sceną przedstawienia wyszła chudziutka dziewczynka, mniej więcej w wieku Jadwigi. Oczy jak węgielki patrzyły w skupieniu spod strzechy czarnych, kędzierzawych włosów, w które powplatane były niczym w końską grzywę kolorowe wstążki. Strój małej był równie barwny i dość osobliwy. Cienkie nóżki oblekła w pasiaste nogawice, jedną żółto-fioletową, drugą zaś czerwono-zieloną, lecz stopy miała bose i niezbyt czyste. Na wierzch włożyła sukienkę z krótką spódniczką uszytą z kolorowych pasów materiału, furkoczących przy każdym ruchu. Góra sukienki, wąska i obcisła, była koloru szafirowego w złote gwiazdy.
Dziewczynka tanecznym krokiem podeszła do rosnącej pośrodku placu lipy. Dopiero teraz Jadwiga zobaczyła, że od jednej z najwyższych gałęzi drzewa do rynny kościoła przeciągnięta jest gruba, naprężona lina.
Dziecko zwinnie jak kot wspięło się na drzewo i stanęło na krańcu liny. Rozłożyło ręce i ostrożnie, krok za krokiem, zaczęło przesuwać się w stronę kościelnego narożnika.
Królewna, jak wszyscy widzowie, zadarła głowę i z zapartym tchem śledziła każde stąpnięcie linoskoczki. Lina była umieszczona bardzo wysoko, jeden fałszywy krok mógł oznaczać upadek i śmierć.
Na placyku zapadła głęboka cisza. Nawet rudy kuglarz ucichł i przyglądał się dziewczynce z niepokojem. A ona jakby nie czuła wcale strachu. Szła powoli, lecz pewnie, z lekkim uśmiechem na śniadej twarzy. Kiedy znalazła się na drugim krańcu liny, z ust zgromadzonych wyrwało się westchnienie ulgi.
Ale to jeszcze nie był koniec. Linoskoczka podniosła wysoko jedną nogę, zrobiła wdzięczny, taneczny obrót i ruszyła z powrotem w kierunku drzewa. W połowie drogi zatrzymała się, jakby na coś czekając. W tej samej chwili pod jej stopami znalazł się rudy rybałt i z okrzykiem:
– Hopla! – rzucił jej sznur z pętlami na obu końcach. Dziewczynka złapała go zręcznie i przełożyła przez linę, a potem chwyciła w każdą dłoń jedną z pętli i skoczyła. Zawirowały w powietrzu różnobarwne pasy na spódniczce. Linoskoczka zakołysała się w górze jak na huśtawce. Podciągając się na rękach wykonała w powietrzu kilka salt i obrotów, aż wreszcie lekko jak motyl spłynęła na ziemię, po czym w kornym ukłonie przyklęknęła przed królewną.
Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. Jadwiga spostrzegła, że włosy na czole dziecka lepią się od potu, a na ciemnej twarzy malowało się zmęczenie.
– Możesz wstać – powiedziała do linoskoczki. Mała podniosła się posłusznie. Dyszała ciężko i drżały jej kolana.
– Pozwól sobie, o, Miłościwa Pani, opowiedzieć dzieje tej dzieweczki! – rudobrody naczelnik wepchnął się przed królową i szerokimi barami przesłonił dziewczynkę. – To dziecko-motyl, wychowane w orlim gnieździe na wysokiej karpackiej skale! Kiedy urosła, orlica chciała wydać ją za swego syna, a wtedy dziewczątko wydostało się z gniazda i ześlizgnąwszy po skale, odnalazło ludzi...
– Łżesz – przerwał mu Spytek z Melsztyna. – Nie opowiadaj bredni, tylko prawdę. Mówisz do królowej.
– O... no tak... – zająknął się kuglarz. – Tak naprawdę to nie ma wiele do powiedzenia.
– Chyba wiesz, kim jest, skąd pochodzi? – zapytała Jadwiga.
– W rzeczy samej, Miłościwa Pani, nic o tym nie wiadomo. Znaleźliśmy ją osiem lat temu w pobliżu brodu nad Sanem. To było w czasie, gdy Litwini pustoszyli kraj, za rządów waszej babki, królowej Elżbiety. Dookoła trawa była zryta kopytami i leżały szczątki rozbitego wozu. A pomiędzy nimi, pod płóciennym dachem, który opadł na ziemię – to biedactwo, kwilące i całkiem opuszczone. Zapewne Litwini porwali wszystkich podróżnych, a dziecko, przykryte płótnem, przeoczyli. Maleństwo nie potrafiło nawet powiedzieć, jak ma na imię. Tyle nam się udało zmiarkować, że pochodzi z miejsca, które zwie się Wanszwoja albo jakoś podobnie. Nic więcej nie umiała rzec, ani o sobie, ani o swym rodzie. Cóż było robić? Nie godziło się dzieciątka zostawić, zabraliśmy je więc ze sobą.
– Wiele było wtedy takich maleństw, Miłościwa Pani – wtrącił biskup Radlica. – W czasie najazdu litewskiego mnóstwo ludzi przepadło bez śladu, wielu Litwini uprowadzili w niewolę, innych pozabijali. Niejedna rodzina do dziś opłakuje zaginione dziatki.
– I nie próbowaliście szukać? – drążyła Jadwiga. Przejęła się historią małej linoskoczki. Miała uczucie, że w czarnych oczach tego dziecka widzi własną tęsknotę i samotność. – Rozpytywać ludzi?
– A jakże, próbowaliśmy! Każdego roku od nowa przemierzamy szlak z Węgier przez Czechy, Śląsk, aż po Mazowsze, a i o Ruś czasem udaje się zahaczyć. Wszędzie, gdzie jesteśmy, rozpytujemy, czy kto nie zna wsi Wanszwoja albo nie wie o jakim zaginionym dziecku.
– I co?
– I nic, Miłościwa Pani. Ani śladu. Tymczasem dziewka wyrosła i okazała się zdatna do naszego zawodu jak żadna inna. Zwinna jak wiewiórka. Wszystkiego uczy się w mig. Jaką tylko melodię zanucisz, od razu umie ją powtórzyć. Mówi po polsku, czesku, węgiersku, niemiecku, a pewien wędrowny mnich rodem z Pragi z nudów wyuczył ją też nieco łaciny. Nawet pisać trochę potrafi!
– Jak masz na imię? – królewna zwróciła się do dziewczynki, ale zanim ta zdążyła otworzyć usta, znów wtrącił się gadatliwy naczelnik.
– Zwiemy ją Formoza, Miłościwa Pani, bo takie imię nadał jej ów pobożny braciszek, który z nami wędrował. Mówił, że do niej pasuje.
– „Nigra sum sed formosa” – mruknął biskup Radlica. – To z Pieśni nad Pieśniami. „Śniada jestem, lecz piękna, córki jerozolimskie...” No, śniada na pewno, ale z tą pięknością to chyba mniszek przesadził... – dodał, spoglądając na pociągłą, ciemną buzię i rozczochraną łepetynę dziewczynki.
Jadwiga też się jej przyglądała, przyjaźnie i uważnie.
– Czy naprawdę nie zostało nic, co mogłoby naprowadzić was na trop jej prawdziwej rodziny? – zapytała. – Może szata, w którą była ubrana, albo jakiś znaleziony przy niej przedmiot...
Rybałt zawahał się. Niespokojnie zerknął na pana Spytka i rzekł:
– Po prawdzie, szatki miała piękne, Miłościwa Pani. I kosztowne, chyba haftowane srebrną nicią. Od razu było widać, że to pańskie dziecko.
– Macie je gdzieś jeszcze? – ożywiła się Jadwiga.
– Dawno sprzedane. Z czegoś trzeba było dziewkę utrzymać i wyżywić – dodał, tłumacząc się, bo ujrzał, że królewna zmarszczyła brwi.
– Czyż nie pracowała na swoje utrzymanie? – zapytała.
– Tak jest, Miłościwa Pani – zmieszał się rudobrody. – Pracowała. Ale rośnie, jej stroje też kosztują... Niczego jej u nas nigdy nie brakowało. No, Formozo – złapał dziewczynkę za ramię i wypchnął ją przed siebie. – Powiedz Miłościwej Pani, że ci u nas dobrze!
Linoskoczka nie odezwała się, pokiwała tylko rozczochraną głową. Jednak jej spojrzenie wydało się Jadwidze smutne.
– Musimy ruszać, Miłościwa Pani – pochylił się do jej ucha Spytek z Melsztyna. – Inaczej nie dotrzemy na nocleg przed zmierzchem.
Jadwiga skinęła głową. Jednak wciąż coś nie dawało jej spokoju.
– I nie ma żadnego śladu, żadnej wskazówki? Nie pamiętasz niczego, co mogłoby ci pomóc odnaleźć rodziców? – zwróciła się do linoskoczki. Wydało jej się przerażające, że można stracić ojca i matkę i nie mieć ani jednego wspomnienia, ani jednej pamiątki. Sama wiozła swoje wspomnienia jak najcenniejszy bagaż. Wiedziała, że gdziekolwiek się znajdzie, z nimi będzie bezpieczna.
– Nic, nic, ani śladu, jasna królew... – zamachał rękami rudobrody, znowu pchając się do przodu.
– Mam tylko to – po raz pierwszy przemówiła Formoza. Odezwała się po węgiersku, patrząc śmiało w oczy królewny, i coś wyjęła zza szafirowo-gwiaździstego dekoltu.
– Co to jest? – Jadwiga pochyliła się, żeby przyjrzeć się z bliska.
Na śniadej dłoni leżał dziwny przedmiot. Były to jakby dwie długie łodygi kute ze srebra, łączące się ze sobą pod kątem prostym, obie zdobne w misterny ornament. Każda z nich rozszerzała się ku dołowi. W każdej osadzony był spory rubin, a spiczaste wierzchołki zakwitały wykutym srebrnym kwiatem, podobnym do lilii. Miejsce, w którym się łączyły, miało nierówną krawędź, jakby przedmiot został przełamany.
– To wygląda jak połowa krzyża – szepnął w zamyśleniu biskup Radlica.
– Ach, gdzie ja mam głowę, zupełnie o tym zapomniałem! – rudobrody przesadnym gestem uderzył się w czoło. – Pewnie dlatego, że Formoza trzyma to zawsze przy sobie i nikomu tknąć nie zezwala.
– Dziwno mi, żeście tego pierwej nie sprzedali – odezwał się Spytek cierpkim tonem. – To mi się widzi cenniejsze od sukienki.
– Chciałem, chciałem, jeno mnich przeklęty nie pozwolił! – zawołał ze złością rybałt, po czym zorientował się, że nieco wypadł z roli, więc przybrał znów łagodną i poczciwą minę. – Powiedział, że nie godzi się, by dziewkę pozbawić jedynej pamiątki. Posłuchałem go, choć po prawdzie nie wiem, na co to się komu może przydać. Wszak ten kawałek srebra nie przemówi nagle i nie wyjawi żadnej tajemnicy!
– Więcej on może wyjawić, niż wam się wydaje – powiedział biskup Radlica, biorąc z rąk dziewczynki srebrny przedmiot. – Widziałem już kiedyś krzyż o podobnym ornamencie, chociaż wyrobiony był z kamienia. Ale gdzie to było, nie pomnę.
Królewna Jadwiga przysłuchiwała się rozmowie, lecz jednocześnie w jej głowie precyzował się pewien plan.
– Weźmy ją do Krakowa! – zawołała. I zaraz, jakby nagle przypomniała sobie, że jej pomysł nie musi podobać się dziewczynce, dodała prędko: – Jeśli zechce! Czy wiesz, Formozo, że na królewski dwór zjeżdżają posłowie z całego świata? Może ktoś z nich pomoże ci odnaleźć rodziców? Są też mądrzy ludzie, uczeni, którzy studiowali w dalekich krajach. Podpowiedzą ci, gdzie szukać. Pojedziesz? – zapytała z nadzieją.
Czarnowłosa, bosonoga dziewczynka w dziwacznym stroju linoskoczki popatrzyła w oczy jasnowłosej, ubranej w bogatą, haftowaną perłami suknię.
„Jestem sama, tak jak ty – mówiły tamte oczy. – Pojedź ze mną, będzie nam raźniej”.
– Pojadę – powiedziała Formoza, zgrabnie składając ukłon.
Kraków, lipiec 1401
Kiedy Anna obudziła się rano we własnym łóżku, pomyślała, że nocna wędrówka po zamku po prostu jej się przyśniła. Powoli jednak zaczęła sobie przypominać wszystko, co się zdarzyło. Ach, tak, spała smacznie w komnacie Hedvigis aż do świtu, kiedy Szkodzina zbudziła ją delikatnie i odprowadziła do jej własnych pokojów. Przebudzona ze snu Anna trochę się opierała, bo w łóżku królowej spało się bardzo przyjemnie, lecz kobieta powiedziała jej, że musi wrócić do siebie, zanim służba zorientuje się, że jej nie ma i zacznie poszukiwania. W jaki sposób jej to wytłumaczyła, tego Anna nie była pewna, podobnie jak tego, czy Szkodzina zrozumiała, że Anna nie chce się z nią rozstawać i prosi, by odwiedziła ją jak najprędzej.
Leżała w pościeli i cieszyła się tym, że choć przez chwilę nikt nią nie kieruje i niczego od niej nie wymaga. Ale to trwało krótko, bo niebawem zajrzała służąca, żeby pomóc jej się ubrać i na dobre zaczął się dzień. Mogła być pewna, że będzie wypełniony po brzegi obowiązkami, chociaż jeszcze nie miała pojęcia jakimi. Czy zobaczy króla? Czy uda im się porozmawiać? – zastanawiała się, kiedy służka czesała jej włosy.
Była już ubrana w niebieską suknię przywiezioną w jednym z wyprawowych kufrów, kiedy do komnaty wszedł mały paź (możliwe, że ten sam, na którego o mało nie nadepnęła w nocy) i całkiem niezłą niemczyzną zapowiedział kasztelana krakowskiego Jana Tęczyńskiego.
Był to krzepki mężczyzna, około sześćdziesięcioletni, który witał ją poprzedniego dnia na wawelskim dziedzińcu. Zapamiętała jego jednego spośród wielu siwowłosych dostojników państwowych obecnych przy powitaniu, bo zdawało jej się, że jego niebieskie oczy uśmiechają się do niej życzliwie.
Tak było i dzisiaj. Kasztelan przybył, żeby zaprosić ją na mszę do katedry.
– Jeśli zechcecie mi, dostojna pani, towarzyszyć, chętnie pokażę wam drogę – rzekł, wyciągając ku niej rękę.
Anna, zadowolona, że będzie mogła opuścić swe ponure pokoje, podała mu dłoń. Poszły z nimi jej towarzyszki przybyłe wraz z nią z Cilli, Ulrike Schenk i Petra Lindeker. Kasztelan poprowadził je po schodach na dół, a potem powiódł przez dziedziniec, objaśniając przy tym, jakie gmachy mijają po drodze.
– Tam jest wejście do wieży zwanej Kurzą Nogą, a po tej stronie kaplica świętej Marii Egipcjanki...
Anna rozglądała się ciekawie, bo dzisiaj, pod jaskrawoniebieskim upalnym niebem Wawel wydawał jej się ładniejszy niż wczoraj.
Wnętrze katedry było jednak mroczne. Przy głównym ołtarzu rozpoczęła się msza, w srebrnych świecznikach płonęły świece, a słodko pachnący dym kadzidła unosił się pod sklepienie.
Anna wstydziła się przechodzić środkiem głównej nawy, więc wraz z towarzyszkami przycupnęła w jednej z tylnych ław. Mogła stąd widzieć klęczącego w stallach [7] króla. Blask świec wydobywał z mroku jego profil z wysokim czołem i wydatnym nosem.
Duchowny, który właśnie wyszedł na ambonę, rozpoczął kazanie. Mówił po polsku, więc nie mogła niczego zrozumieć.
– To kanonik Stanisław ze Skarbimierza, rektor naszego uniwersytetu – półgłosem wytłumaczył kasztelan. – Mówi o cnotach i pobożności zmarłej królowej Jadwigi, bo dziś właśnie przypada druga rocznica jej śmierci.
Czy to przypadek, czy ktoś to celowo tak zorganizował? – pomyślała Anna zaskoczona tą wiadomością. – Czy może być tylko zbiegiem okoliczności, że przybyłam tutaj w wigilię rocznicy jej śmierci i spędziłam noc w jej łożu, a wkrótce... A wkrótce...
Zerknęła na profil króla, jakby wyrzeźbiony z marmuru. Wsparł podbródek na złożonych dłoniach i modlił się żarliwie, z zamkniętymi oczami. Nie podniósł wzroku ani na chwilę już do samego końca mszy.
Anna miała nadzieję, że król podejdzie do niej, wychodząc z katedry, ale najwyraźniej nie zauważył jej i pospiesznie opuścił kościół bocznym wyjściem.
– Chciałabym pomodlić się przy grobie królowej – wyraziła swoją wolę i sama się zdziwiła wypowiedzianymi przez siebie słowami.
– Tak – pokiwał głową Tęczyński, jakby odpowiadał na jakieś zadane mu pytanie. – Tak będzie dobrze.
Podeszli razem do ołtarza. Po jego lewej stronie surową płytę kamienną pokrywały świeże kwiaty. Pogrążony w modlitwie klęczał tu ten sam duchowny, który głosił kazanie. Anna niepewnie przyklęknęła obok księdza. Trwali tak przez chwilę w milczeniu. Wokół nich powoli gromadzili się ludzie. Wynurzali się z mroku cicho jak duchy: mężczyźni i kobiety w bogatych strojach dworskich i odziani skromnie mieszczanie, a nawet prości kmiecie. Gęste od dymu świec powietrze zawibrowało cichym modlitewnym szeptem powtarzanym przez wiele głosów.
Kochali ją – pomyślała Anna. – Przyszli tu z własnej woli, bo pamiętają o niej.
Podniosła się z kolan i niemal w tej samej chwili wstał ksiądz kanonik. Popatrzyła mu w twarz. Nie był jeszcze stary, choć włosy na skroniach miał przyprószone siwizną. Wyglądał jak typowy uczony: gładko ogolony, skromnie odziany, o surowych rysach i zamyślonym spojrzeniu. Kasztelan Tęczyński przemówił do niego po polsku, zapewne przedstawiając mu Annę. Rektor uśmiechnął się do niej i powiedział coś, wskazując ręką grób królowej.
– Co on mówi? – chciała wiedzieć Anna.
– Mówi, żebyś się, pani, nie tylko modliła za duszę najjaśniejszej królowej Jadwigi, ale też o jej wstawiennictwo. Mówi, że nikt nie wspomoże cię w tym, co cię czeka, tak jak ona, która była roztropna w radzie, przewidująca w przedsięwzięciach i gorliwie starała się zachować wszystko, co umacniało potęgę Korony Polskiej.
– Racz, panie, zapytać, czy dobrze ją znał – poprosiła Anna.
Kasztelan powtórzył pytanie i zaraz przetłumaczył odpowiedź:
– Znaliśmy ją, o pani, wszyscy. Widzieliśmy jej niezwykłą urodę, jej ujmujący sposób mówienia, jej szlachetny ród, ale jeszcze szlachetniejsze obyczaje, jej głęboką pokorę, a przy tym nierównie wielkie dostojeństwo. Była matką duchownych, dobrodziejką wdów, pocieszycielką sierot, tarczą ubogich, ucieczką pokrzywdzonych, orędowniczką odsuniętych sprzed oblicza naszego króla...
Chcę wracać – pomyślała Anna. – Chcę natychmiast wracać do domu.
Nowy Sącz, wrzesień 1384
Propozycja zabrania Formozy do Krakowa spotkała się z oporem z kilku stron naraz. Rudobrody kuglarz Jost za nic w świecie nie chciał się zgodzić na opuszczenie trupy przez drugą, po niedźwiedziu, największą atrakcję swych widowisk i znalazł nieoczekiwanych sojuszników w obu węgierskich biskupach.
– A cóż to za pomysł? – oburzał się Jan z Csanad. – Dziecko niewiadomego pochodzenia stawiać w jednym rzędzie z pannami szlachetnych rodów, otaczającymi królewnę?
– A jeśli ona jest nieochrzczona? Wygląda mi na pogankę – dodawał kardynał Dymitr, patrząc podejrzliwie na małą linoskoczkę.
– Słyszeliście przecież, co mówił rybałt. Że miała na sobie przetykaną srebrem sukienkę. Takich strojów nie noszą biedacy, jeno szlachta lub bogaci mieszczanie – obstawała przy swoim Jadwiga. – A pogańskie dziecko nie ściskałoby w ręku krzyża, nawet połamanego.
– Wszystko jedno, skąd pochodzi, gdy wychowała się w kuglarskiej budzie! – grzmiał arcybiskup ostrzyhomski. – Wszak wiadomo, że igrce to lud nieobyczajny! Na miejscu Miłościwej Pani nie zdzierżyłbym na dworze dziewki, która zarabiała na życie, pokazując nieprzystojne sztuki. Kto wie, czego jeszcze nauczyli ją w tym siedlisku zepsucia!
– A czy nie lepiej wyrwać ją z tego siedliska? Uratować chrześcijańską duszę? No, powiedzcie, arcybiskupie...
Mały biskup Radlica przysłuchiwał się tylko, kręcąc młynka kciukami i co jakiś czas unosił brwi jakby w wielkim zdumieniu.
– Nic już nie powiem, Miłościwa Pani! – arcybiskup Dymitr wzniósł w górę obie dłonie, jakby wzywał niebo na świadka, że jego intencje były dobre. – Róbcie, jak chcecie.
Trzeba było jeszcze przekonać rudobrodego Josta, ale tym już zajął się wojewoda Spytek i dokonał tego przy pomocy zawartości swojej sakiewki. Kiedy wyruszali w dalszą drogę, znacznie mniej ciążyła mu ona przy pasie.
Na kolejnym postoju Formozą zaopiekowały się dwórki. Umyły ją, uczesały (a przynajmniej próbowały uczesać) jej kędzierzawe włosy, potem w swoich podróżnych skrzyniach wyszukały dla niej odpowiednią suknię. Było to zabawne zajęcie i dziewczęta włożyły w nie dużo serca, nie zważając na piski i protesty małego czupiradła. W rezultacie tych zabiegów jeszcze przed wieczorem umyta, uczesana i pięknie ubrana Formoza zaczęła zasługiwać na własne imię bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Potrzebowała miejsca, żeby spokojnie pomyśleć.
Od chwili, gdy dołączyła do orszaku węgierskiej królewny, nie miała na to czasu. Ciągle była czesana, przebierana, polewana pachnidłami i karmiona łakociami. Wiedziała, że dziewczęta, które się nią zajmowały, robiły to z dobrego serca, nie mogła jednak powstrzymać uczucia zniecierpliwienia. Wydawało jej się, że bawiłyby się tak samo dobrze, gdyby miały przed sobą małego pieska.
Potrzebowała odosobnienia.
Nie było o nie łatwo w podróży, w ciasnych kolebkach i podczas noclegów, kiedy spały po kilka w jednej izbie, a nawet w jednym łożu. Początkowo nie wiedziały, gdzie ją umieścić – czy razem z dwórkami, czy wśród czeladzi. Ale panna Erzsébet, najbliższa przyjaciółka królewny, zaopiekowała się nią i odtąd Formoza była jej nieodłączną towarzyszką.
Potrzebowała schronienia.
Zwłaszcza dzisiaj, bo skoro tylko na horyzoncie ukazały się spowite sinawą mgiełką wieże krakowskiego grodu, wszystkich ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Czyszczono konie, zakładano im ozdobne uprzęże, służba uwijała się wokół wozów, rycerze przywdziewali lśniące zbroje, a dwórki przystrajały się odświętnie na uroczysty wjazd do miasta.
To był dobry moment, żeby na chwilę zniknąć.
Przez jakiś czas przyglądała się biegającym tam i z powrotem ludziom. Patrzyli na nią błędnym, niewidzącym wzrokiem, zajęci własnymi obowiązkami. Jakiś woźnica potknął się o nią, ale nawet tego nie zauważył. Wtedy postanowiła, że zamiast pętać się im wszystkim pod nogami, schowa się gdzieś i przeczeka. Zwinnie wsunęła się pod płachtę stojącego nieopodal wozu.
Pachniało trocinami, które pokrywały grubą warstwą całe dno.
Po co wiozą trociny aż z Węgier? – zdziwiła się. Ale nie zastanawiała się nad tym długo. Wślizgnęła się w pachnące świeżym drewnem wióry jak wiewiórka do przytulnej dziupli.
Blask jesiennego poranka przecedzony przez półokrągły płócienny dach jak przez sito dawał we wnętrzu słabe, szarawe światło. Formoza umościła się na wozie wygodnie, gdy nagle wyczuła raczej niż zobaczyła, że nie jest tu sama. Na chwilę uniosła płachtę, żeby wpuścić więcej słońca i krzyknęła cicho.
W trocinach leżał jakiś człowiek.
Jego głowa, pochylona na prawo i opadająca ku odkrytej piersi, znajdowała się na wysokości jej twarzy, od góry przysypana trocinami tak, że wystawał jedynie kawałek policzka, długi prosty nos i fragment bladego czoła. Na tym czole Formoza ze zgrozą zauważyła kilka kropel krwi.
Przysunęła się bliżej. Człowiek nie oddychał.
Choć nie należała do tchórzy, po plecach przeszedł jej dreszcz.
Lecz strach nie trwał długo. W tej samej chwili poczuła pod barkiem coś twardego i, ostrożnie odgarniając trociny, odsłoniła długie, wyciągnięte ramię, z całą pewnością drewniane, a zaraz potem poprzeczną belkę krzyża.
To była rzeźba! Ogromny krucyfiks z naturalnej wielkości figurą umęczonego Chrystusa pomalowany był tak udatnie, że w półmroku ciało wyglądało jak prawdziwe. Formoza delikatnie zgarnęła z wierzchu jeszcze kilka garści wiórów i wydobyła na powierzchnię smukły tors z ostrymi łukami żeber.
Ogrom i majestat tej figury onieśmieliły ją. Chciała zaraz wyskoczyć z wozu, gdy nagle przypomniała sobie słowa sędziwego braciszka Jana, swego przyjaciela. Mnich twierdził, że Chrystus powiedział: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie”. Dobrze zapamiętała te słowa. Zdziwiły ją, bo w świecie, w którym żyła, nikt się specjalnie dziećmi nie przejmował. Ale to znaczyło, że Chrystus wcale by się nie pogniewał, że przypadkiem oparła się o ramię krucyfiksu. I na pewno nie odmówiłby jej tu schronienia!
Poczuła się bezpiecznie i zwinęła się w kłębek w trocinach, starając się nie dotykać rzeźby, żeby przypadkiem jej nie uszkodzić. Musiała być cenna, skoro przewożono ją na oddzielnym wozie.
Przymknęła oczy i zaczęła sobie przypominać po kolei wszystko, co działo się z nią przez ostatnie dni. Jej życie całkowicie się zmieniło, a ona nie potrafiła jeszcze ocenić, czy była to zmiana na lepsze.
Wśród igrców nie czuła się nigdy obca czy nieszczęśliwa. Rudobrody Jost miał swoje wady: lubił zmyślać niestworzone historie i był surowym nauczycielem kuglarskiego rzemiosła. Posłuszeństwo i dyscyplinę wymuszał batem, a plecy Formozy niejeden raz go zaznały. Jednak potrafił też docenić jej postępy, chwalił i nagradzał, kiedy dobrze jej szło. Jego żona, Gruba Matylda, matkowała całej trupie, z równą troską zajmując się olbrzymim Goliatem i parą karłów, co własnymi dziećmi. Formoza czuła się dobrze pomiędzy tymi wszystkimi odmieńcami. Przynajmniej nikt z nich nie wytykał jej niewiadomego pochodzenia. Najlepszym jej przyjacielem był brat Jan. Ubogi, wędrowny mnich dołączał do nich każdej wiosny, bo bezpieczniej było włóczyć się po drogach w gromadzie niż samemu. To on nadał jej imię, opowiadał rozmaite historie i czytał ze świętych ksiąg. A kiedy trochę podrosła, nauczył ją alfabetu i tyle łaciny, ile sam umiał, nie będąc bardzo wykształconym.
Jednak tego roku brat Jan do nich nie dołączył. Na próżno oczekiwali na niego w umówionym miejscu. Obozowali przez kilka dni przy trakcie wiodącym z Pragi, myśląc, że może coś stanęło mu na przeszkodzie i przybędzie spóźniony, ale on się nie zjawił. Formoza poczuła się osamotniona. Nagle zauważyła, że dorasta. Dawny kostium zrobił się ciasny, Matylda musiała jej przyszykować nowe szatki. Ciągłe ćwiczenia nie sprawiały już przyjemności. Stała się niezdarna, jakby ręce i nogi przestały słuchać głowy. Często się zamyślała i nie słyszała poleceń Josta, przez co jej plecy częściej doświadczały uderzeń jego bata. Matylda zaś twierdziła, że dziewczyna zrobiła się pyskata i harda.
Marzyła o jakimś innym, nowym życiu i oto marzenia się spełniły. Było zupełnie jak w bajce. Przyjechała piękna królewna i zabrała ją ze sobą, wprost z zakurzonego placu przed kościołem. Miała tylko tyle czasu, by uścisnąć Grubą Matyldę i pożegnać się z przyjaciółmi.
Na początku było miło i błogo, śliczne panny krzątały się wokół niej, mówiły do niej słodkimi głosami, karmiły przysmakami, o jakich się dotąd nie śniło małej linoskoczce. Z czasem stawało się to coraz mniej przyjemne. Wcale nie o tym marzyła – żeby być ulubioną zabawką dam dworu! Może nawet by im uciekła w drodze, gdyby nie Jadwiga... Od pierwszej chwili Formoza czuła, że jest jakaś więź, która łączy ją z węgierską królewną i była gotowa dla niej... no, nawet dać się uczesać.
Koła wozu turkotały monotonnie. Formoza zamruczała coś przez sen, skulona w trocinach jak zwierzątko w norze. Wtem tuż obok zagrzmiały trąby tak potężne, jakby zaczynał się sąd ostateczny. Dziewczynka przebudziła się nagle.
– O Jezusie, co to? – zawołała przerażona, lecz Ukrzyżowany nadal leżał z brodą spuszczoną na piersi i nic nie odpowiedział. Z zewnątrz dobiegał głośny krzyk setek, a może i tysięcy ludzkich gardeł.
Wojna! – Formoza poderwała się jeszcze na wpół przytomnie. – Pewnie nas zbóje ogarnęli... – pomyślała, gdy świadomość całkiem jej powróciła. Wiedziała, że zbójecka napaść to najgorsze, co może się przydarzyć w podróży. W pierwszej chwili chciała znów zagrzebać się w trocinach i poczekać na dalszy rozwój wypadków. Ale wrodzona ciekawość przeważyła, więc ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.
Zobaczyła morze ludzkich głów, skupionych jedna przy drugiej. Twarze mężczyzn i kobiet zaczerwienione, z rozchylonymi ustami, oczami błyszczącymi ciekawością. Niektóre głowy, zwłaszcza te kobiece, przybrane były tak wymyślnie, że Formoza nie mogła się nadziwić. Ponad tymi głowami powiewały na wietrze ogromne, haftowane chorągwie, jeszcze wyżej widać było wysokie ceglane mury, strome dachy, a na samej górze, w wąskim prześwicie błękitu, furkotały skrzydła spłoszonych hałasem gołębi.
Tak właśnie Formoza z włosami pełnymi trocin, wyglądając przez szparę w płótnie, ujrzała Kraków.
Kraków, październik 1384
Niech Malpesz zrobi, żeby było cieplej!
Rumiana Ofka z warkoczami zwiniętymi w precelki, zupełnie takie same jak te wypiekane w zamkowej piekarni, stała w błagalnej pozie przed starym sługą. Miała dopiero czternaście lat i od niedawna służyła na Wawelu, ale odkąd została przeznaczona do osobistego posługiwania królewnie, czuła, że spoczywa na niej wielka odpowiedzialność.
– A co ja mogę więcej zrobić? Miałem napalić, tom napalił – mrukliwy Malpesz nie miał ochoty wychodzić spod pierzyny. Zimno było, to prawda. Po zamczysku hulał wiatr. Większości komnat nie opalano od miesięcy, a niektórych nawet od lat. Żeby człowiek nie wiadomo jak się starał, rąbał drewno cały dzień i uwijał się jak fryga, dorzucając do kominków, nie dałby rady ogrzać starych murów.
– Malpeszu, ale królowej zimno!
– Jesień jest, to zimno – pociągnął nosem sługa. Brał go chyba jakiś katar. A może zakręciło mu się w nosie od tego dymu? Drewno było trochę wilgotne.
– Pozwoli Malpesz, żeby królowa marzła?
– A gdzie tam! – oburzył się Malpesz. – Niech se wlezie pod ciepłą pierzynkę.
„Taką jak moja” – chciał dodać, ale Ofka już ściągała z niego mięciutkie okrycie.
– Co robisz, dziewucho?! – krzyknął i podkulił bose stopy.
– Zanoszę królowej podarek od Malpesza! Powiem, że nie chce się Malpeszowi palić w piecach, więc ofiarowuje jej własną pierzynę, żeby się okryła!
– Ojojoj! – Malpesz poderwał się, chcąc wyrwać dziewczynie z rąk skraj pierzyny. – Nie dla królowej moje brudne bety! Łabędziego puchu byłoby dla niej za mało!
– No właśnie jest za mało! – roześmiała się Ofka. – Wszystkiego chyba jest za mało... – dodała, poważniejąc nagle, ze smutnym westchnieniem.
Pierwsze dni Jadwigi na Wawelu okazały się trudne. Zamek był zaniedbany. Nic dziwnego, odkąd wiele lat temu opuściła go sprawująca rządy w imieniu syna Elżbieta Łokietkówna, nie miał już pana. Służba zamkowa rozleniwiła się. Niektórzy spośród czeladzi wcale nie cieszyli się, że będą musieli na nowo wziąć się do pracy. Przyzwyczaili się, że robili, co im się podobało, i niewiele od nich wymagano. Malpesz także należał do tych, co krzywo patrzyli na nowe porządki.
Jednak na widok bezradnej miny Ofki, wypuścił z dłoni róg pierzyny.
– Kto to widział starego, chorego człowieka wywlekać z łóżka na taki ziąb... – zagderał jeszcze, żeby nie poddać się zbyt łatwo, po czym powłócząc nogami, wyszedł z izby.
– Napali Malpesz w królewskich komnatach? – upewniła się Ofka, wyglądając za nim do przedsionka.
– A co mam robić? Napalę – mruknął. – Ale dużo cieplej od tego nie będzie...
– O mój Boże! – jęczała niania, patrząc przez wąskie okienko. – O mój ty Boże, za co nas tak pokarałeś?
– Dada? Co się stało? Czemu tak strasznie biadolisz? – Jadwiga oderwała się od pulpitu, na którym leżały księgi, dopiero co przyniesione przez rozpakowujących jej rzeczy pachołków.
– Martwię się, na co nam przyszło, dziecinko. I pomyśleć, że nasz zamek w Budzie miał trzysta pięćdziesiąt komnat!
– Teraz to jest nasz zamek, nianiu – Jadwiga podeszła do okna. Znowu mgła. Odkąd przyjechała, wciąż miała wrażenie, że Wawel jest wyspą położoną na morzu mgieł.
Morze mgieł... Tak niedawno widziała prawdziwe morze – w Dalmacji, gdzie była z matką i siostrą – i wciąż jeszcze potrafiła wywołać ten obraz z pamięci. Morze migotliwe i lśniące, przy brzegu turkusowe, ciemniejące ku horyzontowi. Piękne i zmienne jak jakieś żywe stworzenie. Tęskniła za nim. I za mamą. I za Marią. Zwilgotniały jej oczy. Oj, robiło się niebezpiecznie.
– Czy Miłościwa Pani raczy przyjąć kucharza Dominika? – pan Jakusz z Boturzyna uratował ją przed całkowitym rozklejeniem. – Bardzo nalega, żeby się pokłonić Waszej Królewskiej Mości.
– Tak, tak! – zgodziła się skwapliwie, szybko ocierając tę jedną niesforną łzę, która zdążyła się jej wymknąć.
Chudy człowieczek ze świecącą łysiną okoloną wianuszkiem siwiejących włosów przypadł do jej nóg.
– Miłościwa Pani! Nareszcie! – zawołał ze wzruszeniem po węgiersku, całując jej dłoń.
Pomogła mu wstać.
– Taka radość! Taka radość! – powtarzał kucharz. – Służyłem jeszcze babce Waszej Królewskiej Mości! Przyjechałem razem z nią z Budy, wiele lat temu. Bardzom rad, że dożyłem takich czasów! Wnuczka Elżbiety, córka króla Ludwika na polskim tronie! Taka radość! – i z tej radości aż kilka łez potoczyło mu się po różowych policzkach.
– Dziękuję, Dominiku! – Jadwiga wyciągnęła rękę i pogłaskała jego ciepłą, szeroką dłoń. – A... czy Dominik pamięta jeszcze, co się jadało u nas w domu, w Budzie?
– Jakżebym miał nie pamiętać!
– Naprawdę? – ucieszyła się Jadwiga. – Bo... ta polska kuchnia... Nie to, że jest niedobra, ale... Trzeba się trochę do niej przyzwyczaić. Mają takie niezwykłe potrawy. Na przykład coś, co nazywa się flaky czy jakoś tak... Albo to, cośmy jedli w Nowym Sączu, pamiętasz, nianiu, jak to się nazywało?
– Czwikla?
– O, tak. Czwikla. Dziwne kwaśne buraczki.
– Niech Miłościwa Pani tylko rozkaże, a ugotuję czego dusza zapragnie! – oświadczył z zapałem Dominik.
– A... kluseczki? – upewniła się Jadwiga. – Takie zwykłe, jak w domu?
– Wedle rozkazu Waszej Królewskiej Mości! – kucharz wyprężył się dumnie jak rycerz w paradnej zbroi. – Będą i kluseczki!
– Z czego się śmiejesz?
– A bo, za przeproszeniem Miłościwej Pani, pomyślałam sobie o tych guziczkach.
– O guziczkach? – Jadwiga popatrzyła na swój lewy rękaw, na którym połyskiwał rząd cynowych kuleczek.
Ofka podniosła się z podłogi, gdzie klęczała, dopinając mankiet królewskiej sukni.
– Tak, Miłościwa Pani, o guziczkach – powtórzyła i znów się uśmiechnęła. Miała szerokie, duże usta, więc uśmiech zajmował jej pół twarzy. Nie sposób było go nie odwzajemnić. – Pomyślałam sobie, że u każdego rękawa Wasza Królewska Mość ma piętnaście guziczków. To razem trzy dziesiątki. Do tego dwadzieścia z przodu sukni. Wszystkiego razem pięćdziesiąt. Pomyślałam sobie – ale nie śmiejcie się ze mnie, Miłościwa Pani – że jeśli codziennie będę zapinać rano pięćdziesiąt guziczków, to przez tydzień zapnę ich trzy razy po sto i jeszcze pięćdziesiąt! A potem chciałam policzyć, ile ich zapnę do Godów, a ile do Wielkiejnocy... Ale się ze szczętem pogubiłam! – roześmiała się znowu, głośno i szczerze.
– Dobrze umiesz liczyć – powiedziała Jadwiga z podziwem.
– A bo mój ojciec ma karczmę niedaleko Wiślicy – powiedziała Ofka. – Przy nim nauczyłam się tak szybko rachować. Ciągle trzeba przeliczać z denarów na półgroszki albo na skojce. A jeszcze te węgierskie floreny i czeskie grosze! I miary trzeba znać różne: funty, korce, achtele [8]...
– I ty to wszystko potrafisz spamiętać? Nie poplącze ci się? Powinnaś prędko wydać się za jakiegoś karczmarza i prowadzić mężowskie rachunki, Ofko, zamiast zapinać mi te niezliczone guziczki!
– O nie! – Ofka potrząsnęła zdecydowanie głową zdobną w precelki warkoczy. – Nigdy, przenigdy nie opuszczę Miłościwej Pani! I osiem dziesiątków lat – co ja mówię! Sto lat będę te guziczki zapinała, bo Miłościwa Pani zdrowo i szczęśliwie będzie nam panowała jak najdłużej!
– Tak długo to na pewno nie... – zaprzeczyła Jadwiga z jakimś smutnym uśmiechem.
– A juści! – zawołała Ofka zapalczywie. – Przecież Miłościwa Pani na pewno przywiozła ze sobą ową larendogrę [9], która starą królową... to znaczy babkę Waszej Królewskiej Mości utrzymywała w dobrym zdrowiu do późnego wieku. Podobno królowa Elżbieta od tej larendogry w siedemdziesiątym roku życia lico miała gładkie jak młódka! A w karnawale ponoć co dzień zapraszała na Wawel muzyków i nie opuściła żadnego tańca, takie to jest cudowne i potężne lekarstwo!
– Któż ci takich rzeczy naopowiadał? – zdumiała się Jadwiga.
– Błażek, Miłościwa Pani, pachołek pana Dymitra z Goraja. Słyszał to od starych sług, którzy tamte czasy pamiętają.
– Bzdury ci ten Błażek opowiada. Nie ma żadnej larendogry. A właściwie jest, ale to nie cudowny kordiał [10].
– A co? – zawołała Ofka, a ciekawość tak ją paliła, że nawet nie zdążyła dodać „Miłościwa Pani”.
– Zwykła nalewka z rozmarynu na ból głowy i łamanie w kościach.
Pamiętała dobrze ten mocny, ziołowy zapach, którym przesycone były suknie i przedmioty należące do babki. Czasami, kiedy miała dobry humor, Elżbieta skrapiała odrobiną nalewki chusteczki wnuczek. Jak to było dawno... Czy nie w jakimś innym życiu? Pociągnęła nosem, jakby próbowała wyczuć w powietrzu delikatną woń rozmarynu.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę wejść! – zawołała Jadwiga. – Możesz odejść, Ofko. I nie przejmuj się tak – dodała, widząc rozczarowanie na twarzy służącej. – Jesteś taka śliczna jak... jak świeża bułeczka! Tobie żadna larendogra nie jest potrzebna!
W drzwiach Ofka zderzyła się z małym paziem. Mógł mieć nie więcej niż jedenaście lat, jasne włosy, okrągłą buzię z dołeczkami w policzkach, rzęsy jak panienka, a ubrany był z wielką starannością w eleganckie aksamity. Z powagą dworskiego stroju kontrastowała ruchliwość chłopaka, którego cienkie nóżki, przyodziane w niebieskie nogawice i kończyste ciżemki, wciąż podskakiwały. Wydawało się, że chłopiec nie umie normalnie chodzić, tylko cały czas bryka jak źrebak. Jednak w chwili, gdy paź przekroczył próg komnaty, jego nogi uspokoiły się, jakby pod wpływem jakiegoś zaklęcia.
Skłonił się dostojnie i oznajmił niezwykle poważnym, niskim głosem:
– Czy Miłościwa Pani zechce przyjąć wielmożnego Dobiesława z Kurozwęk?