34,90 zł
Książka zaczyna się jak film Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Rodzinnego trzęsienia ziemi. (…) A potem, jakby powiedział mistrz suspensu, napięcie rośnie… Rozładowywane skutecznie częstymi wybuchami śmiechu – aż po finałową, komediową wręcz scenę, gdy niewinny dialog młodych ludzi wścibska kobieta kwituje zgryźliwie: „Wstydu za grosz!”.
Tymczasem to właśnie wstyd leży u podłoża wielu decyzji zarówno młodych, jak i dojrzałych bohaterów książki, a Julianka pisze nawet Księgę wstydu. (…)
Pierwsze zapatrzenia i pierwsza miłość. I pięknie literacko „oswojony” problem depresji, której także często się wstydzimy. A wstyd, często nawet nieuświadamiany, potrafi doprowadzić do dramatu, ale też… uchronić nas przed zrobieniem głupstwa.
Dorota Koman
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 218
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz!
© by Zuzanna Orlińska
© by Wydawnictwo Literatura
Książka nagrodzona w V Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Ilustracja na okładce: Amanda Zaręba
Skład i korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie I w Wydawnictwie Literatura
ISBN 978-83-8208-789-5
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Z podziękowaniami dla całej ekipy Dziadków, dzięki której mogłam usłyszeć, jak tekst sztuki brzmi na scenie.
Depilacja brazylijska. To były ostatnie słowa, jakie usłyszałam przed śmiercią.
– Przecież jeszcze żyjesz.
– Tak się tylko wydaje.
Babka odwróciła głowę i zapatrzyła się w styczniowe niebo za oknem. Na jednolicie szarym tle wyraźnie rysował się jej profil: długi, spiczasto zakończony nos, jakby wystrugany z drewna, i jedna cienka brew, ironicznie uniesiona.
– Od depilacji jeszcze nikt nie umarł – powiedziała irytująco kpiącym tonem.
– Ale ze wstydu tak! Przecież nawet się mówi: umrzeć ze wstydu.
– Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić.
– Bez obaw, postaram się – burknęła Julianna, a babka natychmiast oderwała wzrok od okna i spojrzała na nią czujnie.
– Dziecko, co też ci chodzi po głowie? Życie to… życie. Nie warto z niego rezygnować z takiego powodu.
– Uważasz, że to głupi powód? – nastroszyła się Julianna.
– Ależ skąd! – zaprotestowała babka i wyglądało na to, że mówi szczerze. – Ja tylko myślę, że żaden, no, może prawie żaden nie jest tak ważny, żeby umierać.
Blade, wiszące nisko nad horyzontem słońce połknęła ciemna chmura i nagle zapadła noc.
– Ale do szkoły już więcej nie pójdę – wymamrotała Julianna, obracając się twarzą do ściany i naciągając koc na głowę.
Musiała docenić, że babka powstrzymała się w tym momencie od uwag na temat ocen, egzaminów gimnazjalnych i szans na dobre liceum. Powiedziała tylko:
– Jak chcesz – i poklepała Juliannę po ukrytym pod kocem ramieniu.
Babka była w porządku.
Okropny dzień od samego rana.
O jedenastej miała umówione spotkanie w teatrze. Sekretarka wpuściła ją do gabinetu i uprzedziła, że dyrektor jest jeszcze na próbie, więc trzeba będzie zaczekać. Czekała więc cierpliwie przy jakiejś orientalnej herbacie i wafelkach, które wyglądały podejrzanie, więc ich nie tknęła.
Rozglądała się dookoła, próbując dostrzec, co się zmieniło od czasu, kiedy była tu ostatni raz, ale właściwie nie musiała się wysilać. Gołym okiem widziała, że zmieniło się wszystko. Nic dziwnego, ostatni raz siedziała tu ponad dwadzieścia pięć lat temu. Obecny dyrektor zapewne kończył wtedy przedszkole.
Zapatrzyła się na fotosy z jakichś spektakli, których nie mogła zidentyfikować. Kostiumy wydawały jej się pretensjonalne, scenografia dziwaczna. Aktorów nie kojarzyła. Nie potrafiła tych niemal jednakowych młodych twarzy powiązać z żadnymi nazwiskami.
Czekała tak od dobrych dwudziestu minut, kiedy wszedł dyrektor.
– Witam panią! – zawołał i zanim zdążyła wyciągnąć rękę na powitanie, sam chwycił ją w obie dłonie i uścisnął, mocno potrząsając.
Wita się jak proboszcz – przemknęło jej przez głowę absurdalne skojarzenie.
On tymczasem zajął miejsce w dyrektorskim fotelu. Oparł łokcie na blacie biurka, splótł palce i odezwał się, nie czekając, aż ona coś powie:
– Nie będę ukrywał, pani Delfino, że nie mam nic dobrego do zakomunikowania. Sytuacja jest trudna. Co tu dużo gadać, słabo z kasą i już. Robię trzy premiery w tym sezonie i jadę cały czas na jakimś dofinansowaniu. Ja już siwy jestem normalnie od tego! – Wsunął palce w płową czuprynę i zmierzwił włosy. – Miasto, sponsorzy, czasem jakiś fundusz europejski… Ale co ja tu będę panią zanudzał. Może ciasteczko? – Podsunął jej talerzyk. – Zdrowe, bez glutenu.
– Dziękuję bardzo – skorzystała z okazji, żeby dojść do głosu. – To oczywiste, że w tym sezonie już nic się nie da zrobić. Rzecz jasna, chodzi o przyszły. Nie wiem, czy pan czytał mój projekt, mogłabym zacząć próby od września…
Obrzucił ją nieprzyjemnym, taksującym spojrzeniem agenta ubezpieczeniowego, który ocenia swojego klienta.
Zastanawia się, czy we wrześniu będę jeszcze żyła – pomyślała.
– Pani Delfino – znów wsparł się na łokciach i odchrząknął z zakłopotaniem. – Idzie o to… Ja myślę, że jednak… no, nam jest nie po drodze repertuarowo.
– Repertuarowo? – zdziwiła się. – Patrzę na ściany pańskiego gabinetu i widzę, że wystawia pan to, co wszyscy.
– No dobra. – Chyba się zdenerwował, bo wstał i podszedł do okna. – To powiem inaczej, tylko niech się pani nie obrazi. Pani robi teatr, jakiego już się nie robi. To nie chodzi o to, co się wystawia, tylko jak. Żeby było aktualnie. Krytycznie żeby było. A pani przecież nawet nie pracuje z dramaturgiem.
Poczuła, że zalewa ją rumieniec, pewnie skoczyło jej ciśnienie.
Szlag by to trafił. Jeszcze mu się wykopyrtnę na dyrektorskim dywanie – pomyślała.
– To oczywiście nie pani wina, że pani nie nadąża z trzymaniem ręki na pulsie współczesności – wypalił już bez ogródek. – To po prostu biologia. Wymiana pokoleń. Sygnał, że trzeba zostawić scenę młodszym…
Podążyła wzrokiem za gestem jego dłoni i wśród fotosów na ścianie spostrzegła znajomą sylwetkę.
– Aha, ale Krystian to u pana pracuje, co? Byłam z nim na jednym roku.
Spojrzał na zdjęcie.
– A, to z premiery. Mieliśmy przyjemność gościć mistrza w listopadzie.
– Rozumiem – powiedziała, wstając. – Początkowo sądziłam, że dyskryminuje mnie pan tylko ze względu na wiek, ale teraz widzę, że także z powodu płci. Żegnam pana. – Odwróciła się ku drzwiom z gracją baletnicy. Na szczęście wciąż jeszcze nieźle jej to wychodziło.
Przestraszył się. Zagrodził jej drogę i chwycił za klamkę.
– Pani Delfino, co też pani opowiada! Jaka dyskryminacja? Ja tylko mówię, jakie są realia, a pani się od razu gniewa.
– Proszę mnie wypuścić – zażądała.
– Ale po co od razu tak nerwowo?
– Niech mnie pan wypuści – powtórzyła.
Odsunął się od drzwi.
Wyszła bez słowa.
– Niech pani spróbuje u Majkowskiego! – Wychylił się za nią, kiedy była już na korytarzu. – On ma dotacje i repertuar taki bardziej… no, jakby pod panią!
Wsiadając do auta, czuła, że trzęsie się z wściekłości. Żeby uspokoić nerwy, gdy tylko ruszyła, włączyła radio. Dwójkę, zawsze słuchała tej stacji w samochodzie. Właśnie wybrzmiały ostatnie nuty jakiegoś utworu i prezenter powiedział poważnym tonem:
– Mamy dla państwa smutną wiadomość. W wieku osiemdziesięciu jeden lat zmarł Jacques Lassalle, wybitny francuski reżyser teatralny…
Szybko wcisnęła guzik, wyłączając dźwięk.
Jeszcze i to.
Osobiście spotkała się z Lassalle’em dwa razy w życiu: dawno temu podczas festiwalu w Avignonie i przed paru laty na jakiejś premierze w Warszawie. Zamienili zdawkowo kilka słów. Zresztą, nie o to chodziło. Kiedy umierał ktoś trochę tylko starszy od niej, kogo znała i ceniła, od razu przypominała sobie, ile ma lat. I że sama może wkrótce wypaść z tego wyścigu, uderzając o bandę…
Łup!
Zgrzytnęła blacha, sypnęło się szkło. Wyglądało na to, że wjechała w kosz na śmieci koło przystanku autobusowego. Jakie szczęście, że nie w przystanek! Spojrzała na sporą gromadkę czekających na autobus. Zakręciło jej się w głowie.
– Proszę pani, czy wszystko w porządku?! – zawołała jakaś kobieta, zaglądając przez boczną szybę.
Delfina otworzyła drzwi i ostrożnie wysiadła. Wcale nie była pewna, czy wszystko w porządku. Usłyszała sygnał policyjnego radiowozu. Otaczający ją tłumek gęstniał, wszyscy mówili naraz.
– Kto w ogóle takiej babci dał prawo jazdy? – podenerwowany męski głos wybił się ponad niespokojny szmer.
Znowu to samo. Czyżby na wszystko była już za stara?
Muszę zadzwonić do Andrzeja – pomyślała. Ale ledwo sięgnęła po telefon, rozległ się dzwonek i na wyświetlaczu pojawiło się „Julianka”.
– Halo? – odezwała się słabym głosem, przykładając komórkę do ucha.
– Babciu? – usłyszała. – Gdzie jesteś? Stało się coś okropnego.
Drugiego stycznia 2018 roku o szesnastej osiemnaście Aleksy Skierski zobaczył anioła.
Aleksy nie był mistykiem ani fanatykiem religijnym. Nie miewał wizji i objawień. Nie należał może do osób stąpających twardo po ziemi, ale też nie do całkiem oderwanych od rzeczywistości. A jednak przydarzyło się to właśnie jemu na stacji metra Racławicka.
Znajdował się u podnóża schodów, kiedy odjechał pociąg w kierunku Kabat. Wzdłuż peronu rozszedł się podmuch wzniecony pędem, a przed oczami Aleksego niespodziewanie zawirowały białe piórka. Otoczyły go chmurą, oblepiły twarz, dłonie i kurtkę, a on oganiał się od nich jak od natrętnych białych muszek. Dopiero kiedy pióra opadły pod jego stopy, spostrzegł, skąd się wzięły.
Musiały pochodzić z rozciętego rękawa srebrnej puchówki. Właścicielka kurtki stała na peronie bardzo zmartwiona i wraz z koleżanką w puchówce koloru czerwonego poddawała oględzinom zniszczone ubranie.
Tak na oko miała piętnaście lat. Długie włosy, bardzo jasne, prawie srebrzyste, spływały spod białej czapki na ramiona i wraz ze srebrną kurtką sprawiały wrażenie, jakby dziewczyna miała na sobie pełną blasku zbroję. Z rozmowy, którą prowadziła z koleżanką, wynikało, że rękaw niechcący rozciął jej w wagonie metra ktoś wiozący metalową rynnę.
– Kto normalny wozi rynny metrem? – irytowała się koleżanka, a Anioł potakiwał, ze smutkiem oglądając pionowe rozdarcie biegnące wzdłuż rękawa od ramienia do samego nadgarstka.
– Powinnaś wystąpić o odszkodowanie! – podbechtywała ta w czerwonym, a Anioł tylko wzruszał ramionami.
– Gdzie ja go teraz znajdę?
– No to do zarządu metra!
– Daj spokój…
Aleksy śledziłby dalej tę zajmującą scenę, ale nadjechał kolejny pociąg, a podeptane stopami pasażerów, już nie tak nieskazitelnie białe piórka poderwały się znów do wirowego tańca. Z żalem wsiadł do wagonu. Przed stacją Wilanowska, spojrzawszy na swoje odbicie w szybie, odkrył, że wciąż się uśmiecha. Na stacji Służew spostrzegł, że ma przyczepione do rękawa białe piórko. Zerknął, czy nikt nie widzi, i schował je na pamiątkę do kieszeni.
Obudziła się i przez moment nie wiedziała, gdzie jest. Najpierw zarejestrowała szczególne światło wlewające się przez okno balkonowe, światło barwy zimowego zmierzchu – fioletowe niebo nad Polem Mokotowskim podbiegłe ciepłą smugą oranżu z latarni. Usłyszała, jak szumi w dole ulica Świętego Andrzeja Boboli, zwykle bardzo ruchliwa w godzinach szczytu. Z kuchni dochodził spokojny głos babci Finy. Opowiadała coś, zapewne panu Andrzejowi, sądząc z krótkich, szczekliwych odpowiedzi.
W tej samej chwili wszystko sobie przypomniała i zanurkowała znów pod koc. Nie mogła, po prostu nie mogła odsłonić twarzy, chociaż w tej chwili nie widział jej nikt prócz kotów.
Jednak im dłużej leżała z głową pod grubym wełnianym pledem, tym lepiej rozumiała, że nie da się tak spędzić reszty życia. Odsunęła na bok drapiące okrycie i z westchnieniem usiadła.
Koty patrzyły podejrzliwym wzrokiem. Brytyjski grubas Antracyt, pieszczotliwie zwany Antkiem, śledził ją z parapetu ślepiami w kolorze lamp sodowych, a biała, szczuplutka Pina obserwowała sytuację wytwornie upozowana na oparciu fotela.
– Nie powiedziałaś jej, że miałaś wypadek?! – krzyknął pan Andrzej w kuchni, a Julianka aż podskoczyła na kanapie. Chyba był trochę głuchy, bo zawsze mówił podniesionym głosem.
– Daj spokój, ona ma naprawdę poważne zmartwienie – odpowiedziała babka.
– A że ty rozbiłaś samochód, to nie jest poważne zmartwienie?! – huknął znowu sąsiad.
O czym oni rozmawiają? Jaki samochód? – Julianna pomyślała z przerażeniem, że może przespała na tej kanapie kilka dni i coś istotnego ją ominęło.
– Nie widzę innego wyjścia, jak tylko przejąć nad nią pieczę. Zawzięła się, że do szkoły nie pójdzie, i w tej sytuacji uważam, że nie należy jej zmuszać. W domu jej nie zostawię, bo jeszcze sobie coś zrobi. Wiesz, jaki tam panuje nastrój. Zresztą, czy matka w depresji jest odpowiednią opieką?
– Ty też masz depresję.
Delfina prychnęła.
– Mój drogi, z depresją jest jak z kapeluszem. Trzeba umieć ją nosić.
– Fina, kto dzisiaj nosi kapelusze? Tylko staruszki do kościoła!
– Wypraszam sobie! Poza tym, o czym my mówimy? Przyczepiłeś się do kapelusza, a dobrze wiesz, o co mi chodzi. Dziecko przy niej złapie jeszcze większego doła.
– Już widzę, co Marta na to powie… – mruknął.
Trzeba przyznać, że Delfina też się nad tym zastanawiała. Z Andrzejem mogła się sprzeczać w nieskończoność, znała jego impulsywny charakter. Ale rozmowa z własną córką to był twardy orzech do zgryzienia.
Na szczęście mam jeszcze zdrowe zęby – pomyślała i żeby nie przedłużać, od razu sięgnęła po telefon. – Tylko delikatnie, nie za obcesowo, bo się zdenerwuje… – powtarzała sobie w duchu, czekając, aż Marta odbierze.
– Mamo? – W pytaniu dało się wyczuć ostrą nerwową nutę.
Tylko spokojnie, ostrożnie, pomalutku…
– Cześć, Marteczko – starała się, by jej głos brzmiał swobodnie. – Przepraszam, że dzwonię dopiero teraz, ale miałam w południe wypadek samochodowy, a potem musiałam pocieszać zapłakaną Juliannę, która chciała odebrać sobie życie, więc dopiero przed chwilą przyszło mi do głowy, że jeszcze nic nie wiesz.
Oj, to chyba nie wypadło najlepiej.
– Boże, mamo! Co ty opowiadasz? Co się stało? Gdzie wy jesteście? Żyjesz? Ona żyje?
– Gdybym nie żyła, chyba nie rozmawiałybyśmy teraz ze sobą, prawda? – To miał być żart, ale zabrzmiał jakoś lodowato. – Żyjemy obie i mamy się dobrze, tylko samochód trochę zniszczony, na szczęście Andrzej się tym zajmie.
– Ale co się stało? Co się stało? – powtarzała Marta spanikowanym głosem, tak jakby od ilości powtórzeń pytania zależała precyzja odpowiedzi.
– Nic wielkiego, przód trochę wgnieciony i stłuczony prawy reflektor.
– Nie pytam o samochód! – zawołała histerycznie córka. – O Juliannę pytam!
– Przeżyła w szkole okropne upokorzenie – powiedziała Delfina oględnie, bo nie chciała wywlekać szczegółów przy Andrzeju. – Ktoś znalazł w jej telefonie wyniki wyszukiwania, które ją… hm… zawstydziły. I ośmieszył ją przy całej klasie. Przyszła załamana. Nie chce wracać do szkoły. Myślę, że rozsądnie będzie, jak prześpi się u mnie. Zresztą, nie mam jej czym odwieźć, a nie chcę, żeby łaziła sama po nocy. Jutro pomyślimy, co dalej.
W słuchawce zapadła cisza. Marta chyba powoli przetrawiała te wszystkie informacje.
– Ale dlaczego… Dlaczego przyszła z tym do ciebie? Czemu nie wróciła od razu do domu?
Delfina już, już chciała udzielić szczerej i dość brutalnej odpowiedzi na to pytanie, lecz w samą porę ugryzła się w język.
Zrobiły sobie herbatę z pomarańczą i imbirem i usiadły, sprawiedliwie dzieląc się kotami. Antek władował się na kolana Juliance, a Pina przycupnęła w fotelu obok babki i łaskawie pozwalała się smyrać pod spiczastą białą bródką.
– Matka napisze ci zwolnienie do ferii. Potem dwa tygodnie wolnego, a później… później zobaczymy – planowała babcia Fina.
Julianka słuchała, potakiwała, popijała małymi łyczkami rozgrzewający napój, wodziła palcami po pluszowym futerku kota i czuła się jak rozbitek z Titanica na tratwie ratunkowej. Titanic zderzył się z górą lodową. Ona miała wrażenie, że w chwili katastrofy sama zamieniła się w lodowiec – nagle wszystko w niej stężało, zastygło, zamarło i zlodowaciało. Teraz lód powoli tajał, a to uczucie było tak realne, że patrząc na podłogę, spodziewała się zobaczyć kałużę wody wokół swoich stóp.
– Powiesz mi jeszcze raz, jak to było? – zapytała babcia.
Julka się skrzywiła, ale po przeanalizowaniu swoich uczuć doszła do wniosku, że góra lodowa stopniała na tyle, by można było zrelacjonować wszystko bez tego okropnego, palącego bólu, który czuła od rana.
– Tak jak ci już mówiłam. Siedziałam z dziewczynami na przerwie. Gadały o tej depilacji… – zaczęła. – Nie wiedziałam za dobrze, co to znaczy, że brazylijska. Więc wpisałam sobie w wyszukiwarkę. To już było po dzwonku, jak szłam na lekcję. Bartek mnie zobaczył, bo on siedzi w ławce przede mną. Powiedział: „A co ty, Julka, tak chowasz ten telefon? Co tam masz, esemesy od chłopaka? Patrzcie, ale czerwona się zrobiła! Julka, dawaj, muszę zobaczyć, co on ci za zdjęcia przysłał!” – i łaps za moją komórkę. Akurat wszedł pan od geografii. I przy wszystkich Bartek na cały głos przeczytał, wolno i wyraźnie, jak w pierwszej klasie, wiesz, z podziałem na sylaby: „DE-PI-LA-CJA BRA-ZY-LIJ-SKA”.
Zamilkła na wspomnienie tego strasznego momentu.
– A co było potem? – przerwała ciszę babka.
– Co potem? A co mogło być potem? – Julianna wzruszyła ramionami. – Śmiech. Straszny śmiech, trwający i trwający bez końca.
– A pan od geografii też się śmiał?
– On chyba nie, zresztą nie patrzyłam. Nie mogłam wytrzymać tego śmiechu, więc zerwałam się, chwyciłam swój plecak i wyszłam. Ale nawet za drzwiami słyszałam, że wciąż jeszcze się śmieją.
Znowu zapadła cisza. Tylko koty mruczały unisono.
– Opowiedziałaś to wszystko mojej mamie? – zapytała Julianka.
– Tak ogólnikowo, jak tylko się dało – uspokoiła ją babcia. – Wiesz, musiałam, żeby rozumiała, jaka jest sytuacja. Ale unikałam zbędnych detali.
– Jasne.
Julianka wyssała ostatni plasterek pomarańczy i odstawiła kubek.
– Słuchaj, wiem, że to nie jest proste, ale postaraj się o tym nie myśleć – poprosiła babka poważnie. – Spróbujesz?
– No pewnie – obiecała Julianka bez przekonania.
Aleksy wrócił z kina i bardzo mu zależało, by szybko zanotować na blogu wrażenia z obejrzanego filmu. Z zasady pisał tylko o dziełach, które powstały przed jego urodzeniem, ale tym razem miał pretekst, bo Blade Runner 2049 był kontynuacją filmu sprzed prawie czterech dekad. Już w metrze układał sobie w głowie, jak porówna obie części. Wszedł do domu i zorientował się, że atmosfera jest napięta.
– Alik, no nareszcie! Chodź na kolację! – powitał go tata.
– Zaraz – burknął Aleksy i ruszył do komputera. Bał się, że wymyślone zdania za chwilę mu umkną.
Naszkicował zaledwie wstępny zarys recenzji, bo cały czas ktoś mu przerywał. Wołali go ciągle, jakby nie rozumieli prostego słówka „zaraz”. Tracił mnóstwo energii, odpowiadając im coraz głośniej i coraz bardziej dobitnie. Wiele wysiłku kosztowało go podtrzymywanie tej pyskówki, a jednocześnie podążanie za tokiem własnych myśli.
W takich sytuacjach widział siebie jako odkrywcę przemierzającego amazońską dżunglę, w pocie czoła torującego sobie drogę maczetą, stąpającego ostrożnie, by nie nadepnąć na jadowitego węża lub by nie spłoszyć drzemiącej dzikiej bestii. Musiał działać sprawnie i szybko, w stanie najwyższej koncentracji. A tymczasem zza oplecionych lianami grubych pni co chwila wyłaniali się mamusia lub tatuś…
– Alik!
Zignorował intruza. Nie mógł się skupić na pisaniu, więc zajrzał jeszcze tylko szybciutko na Filmweb, żeby sprawdzić, czy ktoś odpowiedział na jego komentarz do recenzji nowych Gwiezdnych wojen.
– Alik!
– Mówiłem już, że zaraz przyjdę, tak?
– Chodź szybko, bo mama jest zła.
To był Leon. Naprawdę, mogliby sobie darować takie chwyty. Wysyłanie młodszego brata w nadziei, że jego dziecięcy urok coś wskóra…
– Nie widzisz, że pracuję?
– Mama jest naprawdę zła.
– Co się stało?
– Tarta jej nie wyszła. Tak przynajmniej mówi.
– Jaka tarta?
– Z kozim serem i buraczkami.
Teraz zrozumiał, że wieczór jest już stracony. Świetnie umiał wyobrazić sobie jego przebieg. Będzie musiał:
a) zjeść nieudaną tartę i wychwalać, jak bardzo jest pyszna, wysłuchując, że się nie zna;
b) zjeść udaną tartę i próbować dowieść, że fakt, iż różni się nieco wyglądem od tej, która widnieje na zdjęciu z bloga kulinarnego, nie przekreśla jej walorów smakowych;
c) zjeść tartę z punktu a) lub b), lecz na zimno.
Stanowczo najmniej podobało mu się rozwiązanie c).Westchnął ciężko i wstał od biurka. W tej samej chwili przypomniało mu się, że ma w kieszeni białe piórko Anioła. Wyjął je i położył na otwartej dłoni. Nie ważyło ani grama, jakby nie istniało. Podświadomie spodziewał się, że piórko zniknie, lecz nic niezwykłego się nie zdarzyło. Leżało na dłoni, drżąc lekko pod jego oddechem. Wobec tego Alik wziął je ostrożnie w dwa palce i włożył do pudełka, w którym trzymał przybory do pisania. Po czym przybrał męczeńską minę i powlókł się do stołu.
O siódmej rano obudził ją dzwonek telefonu. Oprzytomniała natychmiast i zerwała się z łóżka, czując w ustach mdlący smak strachu. Od kilku lat tak właśnie reagowała na telefony skoro świt. Dokładnie od chwili, gdy pewnego listopadowego poranka obudzono ją, dzwoniąc z Katowic, dokąd Witek pojechał zaledwie dzień wcześniej na próbę prawykonania swojej symfonii z Narodową Orkiestrą Polskiego Radia. Swojej ostatniej symfonii.
– Słucham? Szostakowa – rzuciła do słuchawki. Szostakowa – krótko i zwięźle, jakby ktoś świstał przez zęby. Sygnał, że jest się zwartym i gotowym do przyjęcia nawet najgorszych wieści.
– Dzień dobry, moje nazwisko Woś Ewelina, dzwonię z Centrum Medycyny Kompleksowej – wydeklamował monotonny nosowy głos. – Chcielibyśmy zaprosić mieszkańców Warszawy na badania układu krążenia, po których dostaną państwo dokładne wyniki wraz z omówieniem aktualnego stanu zdrowia…
Mężne serce Delfiny zakołatało gwałtownie i zjechało gdzieś w okolice żołądka jak na rollercoasterze w lunaparku. Ach, to nic. Fałszywy alarm.
– Czy mam przyjemność rozmawiać z mieszkanką Warszawy w wieku powyżej pięćdziesięciu pięciu lat? Jeśli tak, to pozwolę sobie przesłać zaproszenie…
– O, co to, to nie – Delfina zdecydowanie przerwała pani Woś. – Nie dzisiaj. Dzisiaj jestem mieszkańcem Warszawy płci męskiej w wieku od dwudziestu do trzydziestu pięciu lat. No, góra trzydzieści osiem. Więc niestety nic z tego. Dziękuję i życzę miłego dnia.
Odłożyła słuchawkę, owinęła się szlafrokiem i poszła do łazienki krokiem dziarskiego trzydziestopięciolatka.
Julianna pokroiła podeschniętą bułkę i opiekła grzanki w tosterze. Postawiła na stole masło, twarożek, plasterki bladawego zimowego pomidora. Kiedy babcia weszła, śniadanie było gotowe.
– Wygląda bardzo optymistycznie – oceniła babka.
– Bardziej optymistycznie niż ja?
Spojrzała na nią uważnie.
– Nie, ty też jakby trochę lepiej. Pijesz kawę?
– Mama mi nie daje.
– To ci zrobię.
Usiadły przy wąskim stoliczku, piły kawę i chrupały grzanki. Było miło, ale Juliance coś nie dawało spokoju.
– Dzisiaj muszę już nocować w domu – powiedziała.
– Dlaczego?
– Nie mogę zostawić mamy samej.
– Bzdura. Mama nie jest twoim dzieckiem, żebyś musiała się nią zajmować.
– Jest twoim. Nie martwisz się o nią?
Babka upiła łyk kawy.
– Pewnie, że się martwię – odpowiedziała. – Ale nie mogę cały czas na niej siedzieć jak kwoka na jajkach.
– Wszystko przez tę sukę! – Julianka gwałtownie odstawiła filiżankę.
– Hamuj się, Julianno! – skarciła ją babcia. – Są pewne granice kultury, których nie wolno przekraczać. Rozumiem, że ta pani skrzywdziła twoją rodzinę, jednak nie używałabym, mówiąc o niej, aż tak obraźliwych słów!
– Chodziło mi o sukę biłgorajską. Instrument muzyczny – wyjaśniła Julianna.
Babka wyglądała na stropioną.
– Gdyby taty nie zafascynowała suka biłgorajska, nie poznałby tej Karoliny i nie zostawiłby mamy…
– Po co się zastanawiać, co by było gdyby? Gdyby twoja mama nie poszła osiemnaście lat temu na Warszawską Jesień, gdzie spotkała ulubionego studenta dziadka Witka, w ogóle by do niczego nie doszło.
– Wtedy nawet do mnie by nie doszło – mruknęła Julka, smarując grzankę masłem. – I nie musiałabym się przejmować tą suką.
– Julciu!
– No dobra, tak naprawdę to się nazywa fidel płocka. Ale suka brzmi lepiej.
– Owszem, suka brzmi nieźle – zgodziła się babcia. – Naprawdę dramatycznie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej