Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Za każdymi drzwiami kryje się sekret, za jednymi - mroczniejszy niż pozostałe.
Sześcioro mieszkańców kamienicy przy Beulah Grove 23 połączył wspólny sekret. Collette ukrywa się przed swoim byłym szefem, Cher jest nastoletnią uciekinierką, a Thomas to samotnik rozpaczliwie pragnący zaprzyjaźnić się z sąsiadami. Londyńską kamienicę dzielą z nimi: Irańczyk ubiegający się o azyl i spokojny, cichy człowiek, niezauważany przez nikogo. Każdy z nich szuka dobrej kryjówki. Wszystkich pięcioro mieszkańców obserwuje Vesta, kobieta, przed którą nic się nie ukryje. Pewnej gorącej letniej nocy w ich domu rozegrały się tragiczne wydarzenia, które zmusiły ich do zawarcia niełatwego sojuszu. Ale jeden z sojuszników jest mordercą, umiejętnie ukrywającym swoją mroczną przeszłość, a jednocześnie zbliżającym się do swojej kolejnej ofiary…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 482
ZA KAZDYMI DRZWIAMI KRYJE SIE SEKRET.ZA JEDNYMI – MROCZNIEJSZY NIZ POZOSTAŁE.
Każdy z mieszkańców domu przy Beulah Grove 23 ma swoją tajemnicę. Gdyby tak nie było, żaden z nich nie zdecydowałby się na pokój w szemranej dzielnicy Londynu, za gotówkę, bez żadnych papierów. W domu, w którym nikt nie zadaje pytań, a sąsiedzi spotykając się na schodach, uciekają wzrokiem. W miejscu, gdzie kończą ci, którzy nie mają innego wyjścia. Szóstka lokatorów zwykle unika siebie nawzajem jak ognia, ale pewnej nieznośnie gorącej nocy będą musieli zawrzeć niewygodny sojusz. Nie mają jednak pojęcia, że jedno z nich jest mordercą, który wybrał już następną ofiarę. Teraz tylko czeka na odpowiedni moment.
Książka nagrodzona Macavity for Best Mystery 2015Finalistka Barry Award i Anthony Award
To pseudonim literacki brytyjskiej dziennikarki, która współpracowała z wieloma gazetami na terenie całego kraju. Jej pierwsza powieść, Dziewczyny, które zabiły Chloe, została w 2013 roku nominowana w Wielkiej Brytanii do nagrody przyznawanej przez International Thriller Writers, a w Stanach Zjednoczonych zdobyła Edgar Allan Poe Award w kategorii Najlepsza Powieść roku 2014. Przetłumaczona dotychczas na 17 języków, odniosła sukces porównywalny do Dziewczyny z pociągu. Kolejna książka Marwood, Zabójca z sąsiedztwa, zdobyła nagrodę Macavity for Best Mystery 2015, a prawa do sfilmowania jej kupiła Rabbit Bandini Productions, firma producencka należąca do Jamesa Franco.
Alex Marwood mieszka w Londynie i pracuje nad kolejnymi książkami.
TANA FRENCHŚciana sekretów. Wiem, kto go zabiłZdążyć przed zmrokiem
ALEX MARWOODDziewczyny, które zabiły ChloeZabójca z sąsiedztwa
Wkrótce
TANA FRENCHLustrzane odbicie
B.A. PARISZa zamkniętymi drzwiami
Tytuł oryginału: THE KILLER NEXT DOOR
Copyright © Alex Marwood 2013All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016
Polish translation copyright © Magdalena Koziej 2016
Redakcja: Anna Walenko
Zdjęcie na okładce: © SeanShot/E+/Getty Images
Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
ISBN 978-83-7985-366-3
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Dla Cathy Fleming,cudownej siostry i wspaniałej przyjaciółki
Umysł narzuca rodzaj poszukiwań;znajdziesz to, czego pragniesz.
Robert Browning
Zerka na zegarek i dopija kawę.
– No dobra – rzuca komisarz Burke. – Panna Cheryl już pewnie wróciła z przerwy na szluga. Chodźmy.
Cheyne idzie za nim w kierunku pokoju przesłuchań, a on po drodze przegląda się ukradkiem w zbrojonych szybach drzwi. Komisarz Cheyne jest trochę starsza od kobiet, do których zwykle uderza, ale jest niebrzydka. No, może ma zbyt surowy wyraz twarzy, trudno jednak zachować dziecięcą niewinność, gdy się pracuje w londyńskiej policji. W każdym razie nie zaszkodzi mieć ją na uwadze. Ze świecą szukać kobiet, które traktują wyrozumiale nietypowe godziny pracy, a do tego jeszcze są ładne.
– Powinienem cię chyba uprzedzić, że jest zmęczona i przybita, a my mamy z nią jeszcze sporo do omówienia. Dlatego proszę, postaraj się, by rozmowa trwała jak najkrócej.
– Jasne – odpowiada Cheyne. – Nie sądzę, aby zajęło mi to dużo czasu. Jaka ona jest? Skora do współpracy?
– Wkurzona. Jest pod kuratelą opieki społecznej, więc trudno ją za to winić. Trochę nadąsana. No i niezbyt rozgarnięta. Przede wszystkim nie ma sensu prosić jej, by coś przeczytała.
– Nie szkodzi. Ale na zdjęcie chyba może spojrzeć?
– Och. Sądzę, że tak. W każdym razie spróbujemy jej pokazać.
· · ·
Cheryl Farrell wróciła już, po przerwie na papierosa, do pokoju przesłuchań, prawy łokieć trzyma na stole, a twarz ze śladami łez wspiera ze znużeniem na zabandażowanej dłoni. Jest blada i pewnie odczuwa jeszcze ból, jak domyśla się komisarz Cheyne po wilgotnym czole dziewczyny. Różowa orteza, która unieruchamia jej obojczyk, nie jest zbyt twarzowa. Dziewczyna byłaby całkiem ładna, gdyby nie ta naburmuszona mina, myśli komisarz Cheyne. Złocistobrązowa skóra, kręcone afrykańskie włosy, rozjaśnione tak, że nabrały miedzianej barwy, mocno wyskubane brwi, migdałowe brązowe oczy, którymi Cheryl przewraca na widok nowo przybyłej.
Prawnik wygląda, jakby nie ruszał się z miejsca od dziesięciu lat. Z wściekłością coś gryzmoli. Obok dziewczyny siedzi pracownica opieki społecznej. Ma praktyczną fryzurę, praktyczne buty i bije od niej typowa dla nowych laburzystów świętoszkowatość.
– Załatwione! – oznajmia wesoło. – Wprowadziła do płuc rakotwórczy dymek.
– Och, odpierdol się. – Dziewczyna rzuca jej spojrzenie, które mogłoby stopić lód.
Merri Cheyne sama marzy o papierosie. Po tych tabletkach z nikotyną ma okropną niestrawność. Ignoruje pracownicę opieki społecznej – odkryła, że przeważnie to najlepsze, co można zrobić, o ile tylko się da – i zajmuje krzesło po drugiej stronie stołu, obok Chrisa Burke’a. Cheryl odwraca się znów do posterunkowego Barnarda i patrzy na niego z ponurą miną.
– Więc o co pan pytał? – Jak na osobę, która od tak dawna mieszka na południu, ma zadziwiająco silny liverpoolski akcent.
– O telewizor – odpowiada posterunkowy Barnard.
– A, no tak.
Zapada milczenie. Dziewczyna wygląda, jakby tylko aparat ortopedyczny powstrzymywał ją przed osunięciem się z krzesła. Rzeczywiście niezbyt rozgarnięta, myśli komisarz Cheyne. Uprzedzał mnie.
Posterunkowy Barnard odchrząkuje.
– Opowiesz nam o tym telewizorze, Cheryl? W jaki sposób weszłaś w jego posiadanie?
– Że co?
– Jak się u ciebie znalazł, Cheryl? Skąd go masz?
– Aha. – Dziewczyna pociąga mocno nosem i ociera go wierzchem dłoni. – Powiedział, że mu niepotrzebny. Że kupił nowy, więc może chcę ten.
– I nie zastanawiałaś się, dlaczego proponuje ci telewizor?
– Dobrze wiedziałam dlaczego – odpowiada, rzucając mu bezczelne spojrzenie.
– I przyjęłaś go?
– Jeśli pan pyta, czy dałam mu dupy za używany telewizor, to mówię nie. Ale przecież prawo nie zabrania kolesiowi dać prezentu, bo myśli, że może dasz mu za to dupy.
– Słuszna uwaga.
– W każdym razie potrzebowałam telewizora. Wie pan, jak człowiek cholernie się nudzi, kiedy nie ma ani forsy, ani telewizora? Nie zamierzałam mu… – dziewczyna zerka na pracownicę opieki, żeby zobaczyć, czy ta się wkurzy – …zrobić loda, ale też nie miałam zamiaru powiedzieć mu, żeby się odpierdolił.
– No cóż, domyślam się, że mogło zrobić się niemiło, kiedy się zorientował…
– E, tam – przerywa posterunkowemu Cheryl. – Większość z was – znów patrzy spod oka na swoją opiekunkę – liczy, że sobie pomaca za paczkę chipsów i fantę. A ja chciałam telewizor.
Siedząca obok pracownica opieki sztywnieje z oburzenia. Zadziwiające, myśli komisarz Cheyne. Nawet po tym zalewie skandali nadal nie dopuszczają do siebie, że ich pracownicy mogą nie być idealni.
– A kiedy to było?
– Nie wiem. Jakieś dwa, trzy tygodnie temu. Zanim pogoda się skiepściła. Wtedy był jeszcze cholerny upał, no a facet gapił się na moje cycki, bo byłam w koszulce na ramiączkach. Pomyślałam sobie, że to po prostu kolejny obleśny staruch. No dajcie spokój. Nikomu nie przyszło do głowy, że może coś zrobić. Myślicie, że inaczej zostałabym w tym domu?
– A więc nie sądzisz, by któryś z twoich sąsiadów cokolwiek podejrzewał?
– Nie! Mówiłam wam już! Sztynks był tam potworny, ale nie pierwszy raz mieszkałam w miejscu, gdzie tak śmierdziało. Tak czy siak, każdy miał swoje kłopoty. Zanim to się stało, prawie się do siebie nie odzywaliśmy. To nie był wspólny wynajem czy coś. Myśmy się nie przyjaźnili.
Komisarz Burke otwiera tekturową teczkę, którą dała mu wcześniej komisarz Cheyne. Na samym wierzchu znajduje się zdjęcie kobiety w formacie A4: niska, blond włosy z karmelowymi pasemkami, biała wydekoltowana sukienka mini, białe pantofle bez pięty, biała torebka, żakiet od Versace, duże okulary przeciwsłoneczne odsunięte nad czoło. Elegancja-Francja, można by się założyć, że jest z Essex, może nawet ma kryształy Swarovskiego przyklejone do wydepilowanego łona. Odwraca wzrok od obiektywu, trzyma niedopity kieliszek szampana. Wygląda to na zdjęcie zrobione podczas jakiejś publicznej imprezy, może na wyścigach. Burke przypatruje mu się przez kilka sekund. Zastanawia się, czy właśnie to zdjęcie ukaże się w gazetach. Znacząco chrząka, a posterunkowy Barnard odwraca się w jego stronę.
– Przepraszam, Bob – mówi Burke. – Cheryl, to komisarz Cheyne. Jest ze Scotland Yardu.
Ten sam gamoniowaty brak reakcji. Cheryl wydyma usta i znów przewraca oczami.
– Z kwatery głównej londyńskiej policji?
– Z wydziału do spraw przestępczości zorganizowanej – wyjaśnia komisarz Cheyne. – Możesz mówić do mnie Merri, jeśli chcesz.
Zwykle takie oświadczenie wywołuje pewne oznaki zainteresowania, ale ta dziewczyna jedynie wzrusza obojętnie zdrowym ramieniem.
– Komisarz Cheyne nie zajmuje się tą sprawą – mówi Burke. – Ale sądzimy, że mogą być tu jakieś powiązania z inną, nad którą właśnie pracuje.
– Rozumiem – mruczy podejrzliwie Cheryl.
Komisarz Cheyne uśmiecha się do Burke’a i bierze teczkę. Kładzie ją na stole przed dziewczyną.
– Cheryl, czy mówi ci coś nazwisko Lisa Dunne?
Cheryl kręci głową, jej twarz przypomina maskę. Cheyne otwiera teczkę i przesuwa zdjęcie na drugą stronę stołu, tak żeby dziewczyna mogła się dobrze przyjrzeć.
– Chciałabym cię o coś spytać, Cheryl. Czy rozpoznajesz tę kobietę?
Dziewczyna przysuwa zdjęcie do siebie, kąciki ust ma opuszczone. Odrywa wzrok od zdjęcia, jej cienkie brwi wędrują w górę.
– To Collette! – mówi. – Wydawało mi się, że pani powiedziała Lisa jakaś tam.
Komisarz Cheyne i komisarz Burke wymieniają spojrzenia, które mówią: cholera. A więc to rzeczywiście była ona.
– Collette?
– Mieszkała pod dwójką. Nie wyglądała tak jak na zdjęciu, ale to ona. Skąd to macie?
– Collette?
– Collette. Wprowadziła się, eee… na początku czerwca. Po tym, jak Nikki… – dziewczyna nagle znów wygląda, jakby jej było słabo, oczy ma pełne łez – …zaginęła.
– Widziałaś ją ostatnio?
– Nie.
– Co znaczy „nie”? Możesz wyrażać się precyzyjniej?
Dziewczyna robi skonsternowaną minę. Komisarz Cheyne upraszcza pytanie.
– Czy pamiętasz, kiedy ją ostatnio widziałaś?
– Nie przez kilka ostatnich dni – odpowiada Cheryl. – Ale jakoś mnie to nie zastanawiało. I tak nie zamierzała tu zostać na dłużej. Myślę, że wzięła mieszkanie na krótko, na ten czas, kiedy… załatwiała jakieś sprawy. To miało coś wspólnego z jej matką. Nie wiem, naprawdę. Nie była zbyt towarzyska. Typ osoby, która nie rozpoznałaby cię na ulicy. Wiecie, o co chodzi. Kilka razy powiedziałyśmy sobie na schodach „cześć”, i tyle. A bo co?
Chris Burke przybiera ostrzegawczy wyraz twarzy.
– Cheryl, w mieszkaniu znajdowały się różne części ciała, które nie pasowały do znanych nam ofiar. To znaczy tych z mieszkania. W okolicy było ich więcej. Na nasypie kolejowym. W starym ognisku na końcu ogrodu.
Cheryl wygląda, jakby ktoś znienacka walnął ją w twarz. Chwyta się stołu, jak gdyby miała zaraz zemdleć.
– Dobrze się czujesz, Cheryl? – pyta pracownica opieki społecznej. – Jeśli tego potrzebujesz, możemy znów zrobić przerwę.
– Mówicie, że było ich więcej?
– Hm… Jeszcze tego do końca nie ustaliliśmy. Ale tak. Obawiam się, że wszystko na to wskazuje.
– O Boże… – jęczy dziewczyna.
– I były tam… wśród szczątków… wiesz, że trzymał je w swoim zamrażalniku, prawda? No więc były tam dwa palce. Pobraliśmy odciski, sprawdziliśmy je, no i okazało się, że pasują do tej kobiety. Lisy Dunne. Zaginęła jakiś czas temu. A konkretnie przed trzema laty. Szukaliśmy jej.
– Dlaczego? Co zrobiła?
– Teraz to nieistotne. Była świadkiem pewnego zdarzenia… nie musisz znać szczegółów. Ale… no cóż, po prostu musieliśmy potwierdzić, że to ona.
– O Boże – powtarza dziewczyna. Jest wyraźnie roztrzęsiona, jej brązowa cera poszarzała, oczy ma wielkie jak spodki. – O nie. Nie mógł tego zrobić. Była w pokoju Nikki. Wychodzi na to, że on…
Policjanci czekają, aż te informacje całkiem do niej dotrą. Cóż, myśli komisarz Cheyne. Już prawie ją wytropiliśmy, ale przynajmniej jedna ścieżka zamknięta. Tyle pracy, a Tony Stott wyszedł z tego bez szwanku.
– Przykro mi – mówi Cheyne. – Wiem, że to szok. Ale musisz powiedzieć nam o niej wszystko, co pamiętasz.
– Co chcecie wiedzieć? O Boże. Ciągle nie mogę w to uwierzyć.
– Zapewne – przyznaje łagodnie komisarz Cheyne. – To musi być straszny szok. Ale zależy nam, byś się skupiła, Cheryl. Ze względu na Lisę.
Cher Farrell przesuwa ręką po oczach i wyciera nos. Rzuca gniewne spojrzenie policjantom, prawnikowi, pracownicy opieki społecznej.
– Collette – mówi z uporem. – Miała na imię Collette.
Trzy lata wcześniej
Budzi się z zesztywniałą szyją, z głową na biurku. Ogrzewanie się wyłączyło, krew zaczęła jej wolniej krążyć i obudziło ją zimno. Gdyby nie to, pewnie spałaby tak aż do lunchu. Zresztą nie po raz pierwszy…
Siada półprzytomna, ma sucho w ustach. Zerka na zegarek i widzi, że dochodzi szósta. Jest zmęczona. Ostatnio ciągle jest zmęczona. Nocna praca nadaje się tylko dla bardzo młodych ludzi, a Lisa ma trzydzieści cztery lata – więc jak na personel klubów nocnych jest dość leciwa. Niektóre pracujące tu dziewczyny są na tyle młode, że mogłyby być jej córkami, i ona to czuje. Kiedyś potrafiła liczyć utarg do czwartej trzydzieści w sobotni ranek, ale tej nocy nawet poczwórne espresso, które zabrała ze sobą do biura, nie powstrzymało jej przed zaśnięciem.
Dźwiga się z krzesła i przeciąga. Przynajmniej już skończyła. Teraz sobie przypomina, że przed zaniesieniem forsy do sejfu postanowiła przymknąć na dziesięć minut oczy, żeby móc bezpiecznie pojechać do domu samochodem. Muszę rzucić tę pracę, myśli. Nie chcę każdej nocy oglądać mężczyzn w najgorszym wydaniu, śliniących się z pożądania, z maślanymi oczami po tym, co wyprawiali w toaletach, no i jestem za stara na te godziny pracy. Te godziny i stres, zamartwianie się, że mogę wylądować w więzieniu.
Nic się nie zgadza. Nigdy. Lisa wie, ile butelek szampana zostało w piwnicy, a ile by było, gdyby sprzedawano je zgodnie z tym, co widnieje na rachunkach z baru. W każdym tygodniu jest tak samo. Dwieście osób w klubie, w dobrą noc, i choć czasem trafiają się piłkarze albo współcześni wyzyskiwacze z City, którzy pospolitują się w tłumie dziwek i prostaków, albo głupi młodzi aktorzy, którzy myślą, że ich fucha w jakiejś tam operze mydlanej będzie trwała wiecznie, dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem funtów za butelkę szampana to na tyle wygórowana cena, by rozważyć wybór pomiędzy drinkiem a tańcem; więc większość woli jednak butelkę absoluta za czterysta pięćdziesiąt funtów oraz kilka prywatnych tańców po pięćdziesiąt funtów (plus napiwek) za jeden numer. A mimo to w każdą sobotę, zgodnie z rachunkami z baru, sprzedają od stu do stu pięćdziesięciu butelek szampana. I wszystko płacone jest gotówką.
Klepie się po policzkach, by się otrzeźwić. No, dalej, Liso. Im szybciej to skończysz, tym szybciej zacznie się twój wolny dzień. Możesz pomyśleć o tym, jak się wyśpisz. Pomyśleć o wręczeniu wymówienia, zanim w lokalu zaroi się od policji. Torba Adidasa znów leży za biurkiem, gdzie Malik zawsze ją rzuca po porannej wizycie w banku. Lisa podnosi torbę i zaczyna liczyć wkładane do niej pojedynczo paczki banknotów. Rany boskie, myśli, niektóre są nadal w banderolach. On już nawet się nie stara, żeby pieniądze wyglądały na używane.
Oczywiście wie, co Tony kombinuje. Chłopcy z Basildon, którzy nie mają oczywistych źródeł finansowania, nie zostają przed dwudziestym szóstym rokiem życia właścicielami nocnych klubów bez wsparcia inwestorów. Jednak takie miejsce jak Nefertiti – lokal z tańcami erotycznymi na kolanach klientów, błyskami fleszy, wrzawą i paparazzi pod drzwiami – to licencja na druk pieniędzy. A jeśli nie na druk, to przynajmniej na przepierkę. Dlatego właśnie Tony zawsze tak zabiega o to, by było o nich głośno w gazetach, dlatego zwabia do lokalu chciwych dziwkarzy ze świata sportu, popu i telewizji, przekupując ich darmowymi drinkami i dziewczynami w salonikach dla VIP-ów na całą noc. Zdobądź reputację miejsca, w którym bywają utracjusze, a nikt nie będzie kwestionował twoich twierdzeń na temat ich wydatków, bo w brukowcu „The Sun” wszyscy codziennie czytają o tej szaleńczej rozrzutności i wiedzą, że piłkarze są głupi. Duże kluby w mieście z łatwością mogą zarobić pół miliona w sobotnią noc na alkoholu wartym ze dwadzieścia tysięcy, chociaż właściwie przekazują inny towar, w zamian za pieniądze oczywiście.
No i proszę: Lisa kończy liczenie i potwierdza to, co już i tak wiedziała. W torbie jest sto osiemdziesiąt pięć tysięcy funtów, mniej więcej z dokładnością do paru stów, w pięćdziesiątkach i dwudziestkach. I w poniedziałek rano ta forsa pójdzie do banku, a stamtąd do legalnego obiegu.
Ostatni raz rozgląda się po biurze. Teraz musi już tylko zanieść forsę do zatopionego w cemencie sejfu, ukrytego w szafie magazynku w suterenie, ostatni raz przebiec wzrokiem cały lokal, a potem będzie mogła go wreszcie zamknąć i zostawić sprzątaczkom. Nawet lubi tę nocną porę, pomimo zapachu rozlanych drinków, potu i poppersów, smętnej woni spermy, która dolatuje z pokojów na tyłach. Lubi widzieć w rzęsistym świetle, że to miejsce, uważane przez klientów za baśniową krainę, tworzą lustra i dym. Niby aksamitne ławy, w rzeczywistości z nieprzemakalnego nylonu, podświetlany parkiet taneczny, czarny od lepkiego brudu, zdobione lustra w stylu Ludwika XV, których ramy wykonano z najczystszego polistyrenu. Nawet sama Nefertiti, z czarną, równo obciętą grzywką, złotym pastorałem, cyckami wystawionymi ku facetom, została odlana z kamieniopodobnej żywicy w fabryce w Guiyang. Lisa gasi światła w biurze, przekręca klucz w drzwiach i rusza w dół po schodach.
Bary mieszczą się wzdłuż korytarza o ścianach z pomalowanej na biało cegły, gdzie wiszą ciemnoniebieskie aksamitne zasłony, obszyte na dole złotymi frędzlami. Wszystkie na długich karniszach, które pozwalają personelowi odcinać poszczególne pomieszczenia, w celu ochrony prywatności, albo przesuwać obszar dla VIP-ów zgodnie z potrzebą tłumu będącego w środku, a nawet odcinać wszystkie przestrzenie naraz. Reputacja klubów nocnych opiera się na tym, że klient ma wrażenie bycia w tłumie, a w Nefertiti można zrobić tłum z kilkudziesięciu osób, jeśli zachodzi taka potrzeba. Lisa idzie przez korytarz, sprawdzając po drodze każde pomieszczenie, by się upewnić, że nikt się tam nie zawieruszył ani nie leży nieprzytomny za kanapą, i gasi kolejno światła. W połowie korytarza orientuje się, że nie jest sama.
Coś się dzieje w sali Luksor. Słychać, że coś się porusza, miarowo i energicznie. Czyżby ktoś się tam pieprzył? Ale kto? Jacyś maruderzy? Ktoś z jej personelu, zamierzający pokazać szefom, że ma ich gdzieś?
Zwalnia kroku, stara się iść jak najciszej. Korytarz ma na podłodze grubą czarną wykładzinę ze złotym brzegiem, upstrzoną wzorkiem z gwiazdek, które dobrze ukrywają liczne ślady grzechów. Gdy Lisa podchodzi bliżej, jest już mniej pewna, że chodzi o seks. Z sali dobiegają pochrząkiwania i westchnienia oraz jęki, a oprócz tego ściszone śmiechy i szmer rozmów, jakby osoba wydająca w tle odgłosy dostarczała rozrywki jakiemuś towarzystwu. Kiedy Lisa jest już blisko kurtyny zasłaniającej wejście, zaczyna się skradać, a potem przywiera do ściany i zagląda przez szparkę.
Sala Luksor jest udekorowana na czarno i czerwono, w ciemnych kolorach, które kryją brud. To dobrze, bo nigdy nie da się odszorować tego, co wypływa z ust mężczyzny leżącego na podłodze.
W sali Luksor znajduje się sześć osób. Mężczyzna, który leży na podłodze nieruchomo, jakby dawno już przestał ochraniać wrażliwe partie ciała, a twarz ma tak spuchniętą, że własna matka by go nie rozpoznała. Tony Stott, szef Lisy, ważniak, wunderkind, cztery lata młodszy od niej i miliony funtów bogatszy, w modnym garniturze, ze złotymi spinkami, świeżo ogolony nawet tak późną porą, o mocno kręconych włosach ostrzyżonych tuż przy skórze. Jest też kobieta, której Lisa nigdy wcześniej nie widziała, ubrana w dyskretny szary kostium. Jego krój wskazuje, że nie został nabyty w Debenhams. Oprócz nich o wiele starszy mężczyzna, pewnie dobrze po pięćdziesiątce, w ciemnym wełnianym płaszczu, jakby był na pogrzebie. Ta trójka stoi przy barze z otwartą butelką Rémy Martin i popija koniak z kieliszków, patrząc, jak Malik Otaran i Burim Sadiraj kopią i kopią, i kopią. Lisa patrzy i widzi, że głowa leżącego z trzaskiem w szyi odskakuje do tyłu. Strumień krwi tryska z jego zmiażdżonego nosa, piękny w swej elegancji. Malik staje na jednej nodze, a drugą unosi do wysokości kolana, po czym z całą siłą ją opuszcza.
Lisie wyrywa się cichy okrzyk.
W sali Luksor zapada cisza. Na twarzach obecnych zastygają uśmiechy, źrenice pozostają rozszerzone z podniecenia, pięć głów obraca się w kierunku Lisy.
Biegnie do wyjścia. Wie, że od tego zależy jej życie.
Jest wspaniałym kotem. Smukłym, czarnym i zawadiackim, z wielkimi wampirzymi kłami, które wystają niemal poniżej brody. Zielone oczy i zakręcony ogon zdradzają domieszkę orientalnej krwi, a poszarpane lewe ucho świadczy o skłonności do bójek.
Dzisiaj wizytuje swoje terytorium, manifestuje dominację. Jest przywiązany do tego domu od tak dawna, że nikt już nie pamięta, kto go tu sprowadził i czy w ogóle ktoś to zrobił. Niektórzy mieszkańcy przeganiają go pełnym złości sykaniem, bojąc się jego wdzięku pantery i nieruchomego spojrzenia, inni, gruchając i mrucząc z podziwu, porywają go w ramiona, szykują mu ciepłe posłanka i szlochają, kiedy, prędzej czy później, muszą go opuścić. Od kiedy tu zamieszkał, przez dom przy Beulah Grove przewinęło się dwudziestu sześciu lokatorów, a on nigdy nie był aż tak głodny, by sam musiał się stąd wyprowadzić. Nosił wiele imion, obecnie zaś zwie się Psychol.
Staje w oknie – Kochanek otworzył je na oścież, bo duchota i skwar w pokoju są tak straszne, że boi się zawilgocić wnętrze swoim potem – i lustruje wzrokiem przestrzeń, a potem skacze na oparcie fotela, na którym siedzi dziewczyna. Nachyla się i wącha jej rude włosy, dotyka jej ucha swoim wilgotnym noskiem. Urażony brakiem reakcji, podnosi pyszczek i patrzy na mężczyznę. Mruga.
Kochanek szlocha. Siedzi na składanym krześle pod przeciwległą ścianą, z twarzą ukrytą w dłoniach, i kiwa się. Łzy za każdym razem przychodzą szybciej. Dawniej mijało kilka godzin – a nawet dzień lub dwa – zanim opanowała go rozpacz, więc mógł napawać się towarzystwem, upajać romansem; trzymać dziewczynę za rękę i gładzić ją po policzku, czerpać przyjemność z bycia razem. Jednak każde kolejne zdarzenie wydaje się mniej rozkoszne od poprzedniego, zdaje się mijać tak szybko, że prawie od razu po samym zajściu znów dopada go tęsknota, samotność przewala się nad jego głową jak fala.
Teraz się kaja, jak zawsze.
– Przepraszam – mówi, a to słowo, słone, staje mu w gardle. – Och, Nikki, przepraszam. Tak mi przykro. Ja wcale nie chciałem.
Ona nie odpowiada. Patrzy ponad jego ramieniem, wzrok ma nieobecny, usta rozchylone, minę lekko zaskoczoną.
– Ty po prostu… Bałem się, że znów zamierzasz odejść. Bo wiesz, ja nie mogę tego znieść. Nie mogę tego wytrzymać. Jestem taki samotny.
Nadal szlocha. Pochłania go użalanie się nad sobą, zżera pustka własnej egzystencji. W moim życiu jest mnóstwo jałowej krzątaniny, myśli. Robię różne rzeczy, działam, pomagam i organizuję, ale w końcu zawsze jest tak samo. Tylko ja. Ja, całkiem sam, a świat kręci się dalej, jakbym nigdy nie istniał. Nawet by nie zauważyli – nikt z nich – przez wiele miesięcy, gdybym zniknął. W takich rodzinach jak moja, niezamożnych, po rozpadzie małżeństw, z rodzeństwem spokrewnionym tylko w połowie, z domem pękającym w szwach od natłoku ludzi, oddalamy się od siebie, kiedy ktoś wyjeżdża. Nie rozmawiam ze swoim przyrodnim bratem ani siostrami między końcem jednego a drugiego roku, tylko wpadam na nich czasem, kiedy wracam w rodzinne strony na Boże Narodzenie. Najgorsze jest to, że matka zawsze wydaje się zaskoczona, kiedy słyszy mój głos w słuchawce, chociaż dzwonię do niej regularnie jak w zegarku, w pierwszą niedzielę każdego miesiąca, kiedy w BBC leci program Songs of Praise. Nie zauważyliby. Nikt by nie zauważył. Zniknąłbym w chmurze dymu i trzeba by po mnie to ohydztwo posprzątać dla kogoś, kto czeka następny w kolejce.
Podnosi wzrok i patrzy na Nikki, źródło swojego cierpienia. Ładna dziewczyna. Nie zjawiskowa, nikt by nie powiedział, że za wysokie progi dla niego, chociaż pewnie wiele osób uniosłoby brwi ze zdziwienia z powodu różnicy wieku. Zawsze tylko tego chciałem, myśli. Miłej dziewczyny. Nie miałem wielkich ambicji, nie pragnąłem gorącej namiętności, jaką pokazują na filmach, szampana ani róż. Chciałem tylko kogoś, kto ze mną zostanie, kogoś, kto nie odejdzie.
Kot stoi teraz przy szafie, wącha szparę między podwójnymi drzwiczkami. Kochanek zrywa się z miejsca i przegania kota, klaszcze i syczy, zwierzę zaś pręży się, a potem ze złowrogim miaukiem daje susa na łóżko i wyskakuje przez okno. Kochanek zastanawia się, czy nie zamknąć okna, żeby kot znów nie wlazł do środka, ale przy tym upale w pomieszczeniu panuje potworny zaduch, więc zachodzi obawa, że zapachy, które w nim powstają, mogą rozejść się po całym domu. Ociera słoną twarz rękawem i stara się wziąć w garść. Możemy przynajmniej spędzić miły wieczór, myśli, oglądając się na swoją milczącą towarzyszkę. Wypiję kieliszek wina, potrzymam ją za rękę. Może będzie chciała obejrzeć ze mną film, zanim zaczniemy.
Jej prawa ręka, trącona przez przebiegającego kota, zsuwa się nagle z podłokietnika i zwisa swobodnie, nieruchoma i miękka. Jaka ładna dłoń, myśli, paznokcie zawsze czyste i starannie opiłowane. Zauważyłem to już, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Zawsze chciałem ująć tę rękę, poczuć tę gładką skórę pomiędzy swoimi dłońmi.
No, ale jeśli nie teraz, to kiedy. Chwyta składane krzesło i ustawia obok fotela. Zabawne, myśli. Wydaje się mniejsza niż przedtem. Delikatniejsza, bardziej krucha. Wygląda, jakby potrzebowała mojej ochrony. Układa przedramię dziewczyny z powrotem na podłokietniku i idzie do kuchennej szuflady po nożyczki. Przecina bardzo powoli i ostrożnie grubą srebrną taśmę otaczającą szyję dziewczyny, a potem zdejmuje z jej głowy mocną przezroczystą torbę, którą przylepiec przytrzymywał. Uważa przy tym, by nie potargać ślicznych włosów. Później ją wykąpie. Zdejmie z niej poplamione ubranie, wypierze w pralce, nałoży szampon na zapocone pukle i rozczesze je, obsypie ciało zasypką dla niemowląt. Przy takim upale wszystko migiem wyschnie.
– Gotowe – mówi łagodnie i składa czuły pocałunek na skroni, w której już nie bije puls. Siada i unosi szybko dłoń dziewczyny do swych ust. – Gotowe – powtarza i ujmuje tę dłoń między swoje większe, bardziej szorstkie dłonie, jak zawsze sobie wyobrażał. – To miłe, prawda? – pyta retorycznie.