Zachód słońca na Santorini - Dionisios Sturis - ebook + książka

Zachód słońca na Santorini ebook

Dionisios Sturis

4,4

Opis

Dionisios Sturis wraca z kontynuacją bestsellerowego tomu „Grecja. Gorzkie Pomarańcze”. Nagradzany autor domyka reporterski dyptyk o współczesnej Grecji. Opowiada intymną, bolesną, a zarazem uniwersalną historię o dojrzewaniu i konstruowaniu własnej tożsamości, i o tym, co znaczy być Grekiem, być Polakiem, lub w ogóle – mieć pochodzenie.

Apo pu ise? Skąd jesteś?– pytają siebie nawzajem Grecy, gdy chcą wiedzieć, z kim mają do czynienia. To niewinne pytanie – o geografię, rodzinną wioskę, o ojca – w ostatnich latach zyskało dodatkowe, mroczne oblicze: stało się okrzykiem bojowym faszystów. Często było to ostatnie pytanie, jakie słyszały ofiary ksenofobicznej przemocy – imigranci i uchodźcy, ale też niewystarczająco „greccy” Grecy, jak raper Pawlos Fisas, zabity przez nacjonalistów w 2013 roku – zanim zaczęły się ciosy. Kiedy mordercy z partii Złoty Świt stanęli przed sądem, rozpoczęła się walka o grecką demokrację.

Sturis wraca do Grecji bogatszy w doświadczenia z kilku lat dokumentowania jej losów i tworzy opowieść dojrzałą, głęboką, porywającą w swojej odwadze i szczerości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (68 ocen)
37
22
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Raf_Chomsky

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie intymna opowieść o korzeniach. Płynna narracja po wydarzeniach w Grecji związanych z faszystami ze Złotego Switu, aktualnym kryzysie migracyjnym i związkach Polsko Greckich.
00
JolantaKuderska

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, prawdziwa,bez ubarwień. Taka właśnie jest Grecja.
00
AniaMM88

Dobrze spędzony czas

Całkiem dobrze się czytało. Pomimo, że pierwsza część była jednak trochę lepsza i dosyć szczegółowa to i w tej części nie zabrakło ciekawych tematów, które pozostają z czytelnikiem po zakończeniu lektury.
00
thalinka

Dobrze spędzony czas

To już kolejna książka Sturisa i znów się nie rozczarowałam. Bardzo przemawia do mnie jego wrażliwość. Podziwiam też jego otwartość, wątek osobisty - bardzo intymny. Część publicystyczna też opisana bardzo emocjonalnie i mimo że wiedziałam, jak się potoczyły losy złosicstych, przy ostatnich rozdziałach zaszkliły mi się oczy...
00
stapow

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy reportaż. Wstrząsający i pokazujący Grecję w sposób o który nie miałam pojęcia.
00



 

 

 

 

Copyright © Dionisios Sturis, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor inicjujący: Adrian Stachowski

Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski

Marketing i promocja: Agata Gać

Redakcja: Adrian Stachowski

Konsultacja merytoryczna: Dorota Jędraś

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Justyna Techmańska

Łamanie: Grzegorz Kalisiak

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Fotografia na okładce: Alamy/Indigo

Mapa: Mariusz Mamet

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66839-48-9

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

Z Matki Z niepoznanego ojca Z opowiadania Z wojen Z dziadków przesiedleńców Z dziadków uchodźców Z poniemieckiej Osetnicy na Dolnym Śląsku Z wołoskiej wioski na północy Grecji Z poniemieckiego Chojnowa Z Salonik Z podstawówki imienia Kopernika Z liceum, które mieściło się w tym samym budynku Z kilku pisarek Z polskiego Z angielskiego Z greckiego Z siostry i braci Z przyjaciółek Z Wyspy Man Z Warszawy Z radia Z książek Z podróży Z przeprowadzek Z miłości do i miłości po Z żałoby i ze straty

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Pan jest uciekinierem – stwierdził grecki pogranicznik.

Młody, w mundurze i czapce, z gęstymi brwiami, czarnymi, jakby namalował je sobie węglem. Podnosił je i marszczył czoło, wgapiając się w monitor komputera. Wyglądał, jakby dochodziło do niego, że sprawa jest poważna, a on nie zaczął odpowiednio groźnie.

Był 2002 rok, miałem niecałe dziewiętnaście lat, trzydzieści godzin wcześniej wsiadłem do autokaru kursującego na trasie Wrocław–Saloniki. Ciotka z wujkiem mieli w Salonikach dom, zgodzili się mnie przechować przez lato i pomóc znaleźć robotę. Grecja dopiero co zamieniła drachmy na euro, fajnie będzie, myślałem, zarobić trochę euro kelnerowaniem lub parzeniem kawy.

– W systemie wyświetla się pan na czerwono – mówił dalej strażnik: głośno, zdecydowanie, poważnie. – Nie odbył pan służby wojskowej, nie stawił się pan na wezwanie. Dlaczego? – Jego brwi nawet nie drgnęły, oko nie mrugnęło, usta miał zaciśnięte. – Powinienem teraz zadzwonić na policję.

W tamtych czasach i w tamtych rejonach Europy granice wciąż bardziej się pokonywało niż przekraczało. Były jak twierdze do zdobycia, były polem walki. Sam paszport niewiele w tej batalii znaczył – bardziej liczyły się oczekiwania strażników, ich widzimisię, a w konsekwencji dolary i zapas alkoholu. Słowacy nie wybrzydzali, brali co bądź – wiedzieli, że przed nami długa droga i jeszcze kilka granic do pokonania. Węgrzy targowali się, ale bez przekonania. Rumuni – ci byli chciwi, szło na skrzynki. Bezwstydni Bułgarzy stawki mieli kosmiczne. Dla Greków zostawały okruchy – nie mogli wymagać, ich pozycja była najsłabsza, bo ich kraj był docelowym.

Gdy wreszcie dobiliśmy do ponurej Kulaty na granicy bułgarsko-greckiej, czuć od nas było marynatą z potu, czerstwego chleba, żółtego sera, jajek, piwa i wódki. Byliśmy wymiętoleni, obolali, spoceni, wnerwieni, poważnie zniecierpliwieni.

Bułgarska strażniczka, wchodząc do autokaru, zaciągnęła się powietrzem zatrutym naszymi wyziewami i skrzywiona zebrała od nas paszporty. Nie było jej dobrą godzinę. Nasz kierowca zachodził do niej trzy razy, taką była twardą negocjatorką. Stawiała konieczne stemple, jakby uczestniczyła w strajku włoskim – oglądała paszporty z każdej strony, kartka po kartce, wczytywała się w wizy, lustrowała stare pieczątki. Jej kolega, jeszcze bardziej srogi, zarządził rozładunek bagaży. Bo tak! Zareagowaliśmy cichymi i głośnymi kurwami, ale karnie jęliśmy wyjmować walizki i torby. Otwieraliśmy je zawstydzeni, jakbyśmy własne flaki wystawiali na publiczny widok, a to tylko majtki były i skarpetki. Kierowca krzyczał, przeklinał, biegał co rusz z biura do bagażnika, chcąc przebłagać strażników kolejnymi flaszkami. Wreszcie sukces, zielone światło, zwycięstwo, mamy zamykać toboły, zszywać brzuchy i w drogę. Bułgarzy przekazują Grekom stertę paszportów, my podjeżdżamy pięćdziesiąt metrów i czekamy.

To tylko formalność, myślimy, zaraz ruszymy. Zaraz zwyciężymy, pokonamy ostatnią granicę, będziemy w Grecji.

Mija kwadrans, mija drugi. Nagle do autokaru wchodzi grecki strażnik. Rozgląda się groźnie i wyczytuje moje imię i nazwisko – z płynnością, która mnie szokuje, czyta je potoczyście i gładko. Zwykle jestem kaleczony, zniekształcany, dukany, a ten otwiera paszport i czyta „Dionisios Sturis”, jakby samego siebie wyczytywał. Przez kilka sekund nawet nie wiem, że chodzi o mnie – ja się tak ładnie, tak płynnie nie nazywam, to nie ja. No więc powtarza: „Dionisios Sturis” – znów perfekcyjnie. Wyskakuję z fotela i idę za strażnikiem. Moi współpasażerowie-współrodacy od razu węszą aferę i wkurwieni, że znów ich czeka czekanie, szepczą: o co chodzi, o co chodzi? A skąd ja mam wiedzieć!

– Apo pu ise? – powiedział do mnie kolega strażnika, ten z brwiami jak konary dębu. Siedział za biurkiem, przed komputerem. Zrozumiałem tylko tyle, że: pleple ple pleple? Ale o co pytał, nie miałem pojęcia. W pokoiku było gorąco, w końcu to czerwiec, a my jesteśmy w Grecji. Prawie w Grecji. Pociłem się z tego gorąca i ze strachu. Przełączyłem się na angielski i powiedziałem, że nie znam greckiego. Strażnik też się przełączył, obaj dukaliśmy. Domyśliłem się, że chciał wiedzieć, skąd jestem.

– Skąd jestem?

Próbowałem mu jakoś wytłumaczyć, że matka Polka, ojciec Grek. Co prawda urodziłem się w Salonikach, czyli niedaleko stąd, ale starzy się rozwiedli, ojciec został w Grecji, a mama z dziećmi, w tym ze mną, wróciła do Polski, na Dolny Śląsk, blisko niemieckiej granicy, dokąd jej rodzice przyjechali ze wschodniej Polski tuż po wojnie. Gdy zamieszkaliśmy u dziadków, miałem niecałe dwa lata. Ojciec nas porzucił, więc jeśli znałem grecki, a ponoć trochę znałem, to zapomniałem.

– Ale skąd jesteś? – dopytywał, jakbym mu tego właśnie nie wyjaśnił.

– Przecież tłumaczę.

– Skąd jesteś, znaczy, że pytam cię o ojca: jego nazwisko, narodowość, jego rodzinną wioskę.

– O ojca? Ale ja go prawie nie znałem.

Ojciec się nami nie interesował, nie utrzymywał kontaktów. Na imię miał Petros, na nazwisko Stouris, choć myśmy wyrzucili „o”, bo w polskim ono przeszkadzało, nasze pisze się więc Sturis. Rodzinna wioska? Nie mam pojęcia, gdzieś na północ od Salonik, nigdy w niej nie byłem. Narodowość? Chyba grecka, choć on długo mieszkał w Polsce, przyjechał jako dziecko po greckiej wojnie domowej. Był uchodźcą.

– W systemie wyświetla mi się, że z pana jest Grek, nie Polak, skoro ojciec Grek i miejsce urodzenia Grecja. Wiec pan jest Grekiem, a jakimś cudem nie odbył pan służby wojskowej. Na czerwono się wyświetla, że nie stawił się pan na wezwanie. Pan jest uciekinierem.

– Co? To znaczy, can you repeat, please? – Szok skrócił mi oddech, zacząłem się jeszcze bardziej pocić. – Ja miałem się stawić? Dlaczego? Nie wiedziałem, nikt mnie nie informował. To pomyłka. Niech pan sprawdzi raz jeszcze – poprosiłem go. Co z tego, że ojciec Grek, przecież matka Polka. – Jestem obywatelem Polski, dostałem wezwanie do polskiego wojska – rzuciłem, myśląc, że może to go przekona, bo przecież wiadomo, że służyć w dwóch armiach nie wolno. Kilka miesięcy wcześniej byłem w Legnicy na komisji wojskowej, ale z racji, że w październiku zaczynałem studia, dostałem odroczenie. I bardzo dobrze, bo ja nigdy nie chciałem iść do wojska, nigdy. Pewnie i tak bym zmyślił jakąś chorobę, żeby nie musieć iść. Skoro do polskiego wojska nie muszę, to z jakiej racji miałbym iść do greckiego?

– Mnie polska armia nie interesuje. Mnie chodzi o grecką. Powinienem teraz zadzwonić na policję. Panu grozi więzienie – powiedział strażnik. Brzmiał przy tym groźnie, ale nie do końca przekonująco. Wrócił do mrugania i marszczenia czoła.

Pomyślałem wtedy, że to jego „powinienem” jest lepsze niż ewentualne „muszę”. Gdyby musiał zadzwonić, już by dzwonił i byłoby po mnie. A tak, może jest nadzieja. Absurd sytuacji nie pozwolił mi się mocniej zezłościć lub wpaść w panikę. To pomyłka – myślałem. Błąd systemu, kolor czerwony zamiast jakiegoś mniej rzucającego się w oczy, jak przy nie-uciekinierach, nie ta rubryka, może błąd w nazwisku. Przecież nie mogę być w dwóch systemach jednocześnie. Że figuruję w polskim, to mnie nie dziwi. Nie protestowałem, stojąc w samych gaciach w rzędzie podobnych mi przyszłych poborowych przed komisją sprawdzającą liczbę jąder. Jeden, dwa, jeden, dwa, jeden, dwa. Ale żeby w greckim? Tak bezwiednie, bez zgody, bez sensu, niechętnie?! Ja nawet nie wiedziałem, jak do dwóch zliczyć po grecku!

Tyle znałem Grecję, co w niej byłem przez miesiąc wakacji cztery lata wcześniej. Ojciec i jego trzecia żona zgodzili się przyjąć mnie, mojego brata i siostrę na część wakacji – pierwszy raz w historii mego życia. Mama pożegnała nas we Wrocławiu, a oni odebrali z salonickiego dworca autobusowego blisko czterdzieści godzin później. Niezbyt się im spodobaliśmy. Oni nam też nic a nic. Jednego (jedynego!) razu zabrali nas nad morze – pewnie na Chalkidiki, choć nie pamiętam na pewno. Najpierw było całkiem miło. Mknęliśmy pustą, krętą autostradą między górami, które porastała dziwaczna frygana – karłowate krzaki i zioła, częściowo spalone słońcem, wyschnięte na wiór, częściowo wciąż blado-zielone. Radio w czerwonej ładzie ojca grało folkowe przeboje. Coś mnie w tych nieznanych rytmach uwodziło, chciałem wdrapać się na dach prującego samochodu i tańczyć. Ale trzeciej żonie, Danusi, było za głośno, więc ściszyła.

Nie było o czym gadać, zatem milczeliśmy. Ojciec palił nerwowo jednego papierosa za drugim – może mu się ta cisza nie podobała. Na masce rozdzielczej miał osmaloną popielniczkę i za każdym razem, gdy chciał ją przez okno wypróżnić, popiołem trafiał w sam środek mojej twarzy. Nie celowo, przez ciąg powietrza – ale trafiał. Nie miałem śmiałości zwrócić mu uwagi.

Później, już na plaży, ojciec się na nas obraził, bo za mocno dokazywaliśmy. Od dawna umieliśmy pływać, nauczyliśmy się w rzece Skorej, gdy spędzaliśmy wakacje u dziadków w Osetnicy. Więc nurkowaliśmy, wywijaliśmy podwodne fikołki, wciągaliśmy się za nogi pod wodę, podtapialiśmy, ścigaliśmy, kto pierwszy dopłynie do boi. A wszystko to bez niego, nie zaprosiliśmy go do naszej zabawy. Poczuł się zbędny, pożalił Danusi, a ta przyszła do nas negocjować:

– Tato by się chciał z wami pobawić. Zawołajcie go.

No dobra. To nawet fajnie, że by chciał. Zaczęliśmy wołać: chodź, chodź, i machaliśmy wymownie rękami. Ale żadne z nas nie zawołało chodź, tato, tato, chodź, i to też go wkurwiło, że wołaliśmy tak bezosobowo. Nie przyszedł. Kilka dni później miał już nas totalnie dość i oddał na przechowanie swojej siostrze.

Ciotka Sułtana była miła, miała dla nas różne prezenty. Umieściła nas w swoim starym mieszkaniu w centrum Salonik – w tej samej dzielnicy, w której mieszkaliśmy kiedyś, gdy rodzice jeszcze byli razem. Danusia też wtedy wynajmowała w pobliżu wygodną kawalerkę. Ciotka nawet nam to nasze stare, parterowe mieszkanie pokazała. Zabrała nas na spacer i powiedziała: patrzcie, to tu. Zobaczyliśmy wąski, długi balkon wychodzący bezpośrednio na ruchliwą ulicę i na wpół zamknięte drewniane okiennice w kolorze wyblakłego błękitu albo może szarości. Za nimi czarna dziura. Wiemy, co się tam w przeszłości wyprawiało – siostra z bratem nawet wciąż pamiętali kłótnie, bójki i mamę w siniakach. Ja byłem za mały, nie pamiętam, ale wtedy poczułem. Nie chcieliśmy stać przed tym mieszkaniem. Skończyliśmy spacer – wróciliśmy do starego mieszkania ciotki, a ona pojechała na budowę, właśnie kończyła z mężem stawianie domu na dalekich przedmieściach Salonik – miał być duży, dwupiętrowy, ale na razie gotowy był tylko dół. Pracy było od cholery, więc nocowali z wujkiem na rozkładanym łóżku, by nie tracić czasu na dojazdy z centrum. Ciotka nas za to przepraszała, chciałaby z nami spędzić więcej czasu, ale go zwyczajnie nie miała. I tak widzieliśmy, że się stara. Codziennie przywoziła nam jakieś smakołyki – a to pitę, którą upiekła w nocy, a to wielkiego arbuza, merendę, grecki odpowiednik nutelli, do chleba na śniadanie. Przekonywała, byśmy spróbowali słonej fety.

Zostawiła nas pod opieką swojej matki, czyli naszej babci Marii. Choć to może bardziej ona niż my wymagała opieki. Miała dziewięćdziesiąt kilka lat, nikt nie wiedział, ile dokładnie. Jak na wiek i generalne życiowe trudy, wciąż trzymała się świetnie, nawet na nic specjalnie nie chorowała, ale nie miała już sił. Jeszcze odgrzewała kotlety, keftedes, które przywiozła ciotka, jeszcze mogła pójść na rynek po pomidory i ser, jeszcze pamiętała wiele polskich słów, ale mówiła coraz mniej. Krzątała się po zacienionym mieszkaniu, ubrana cała na czarno, jak to wieczne greckie wdowy, sunęła cicho z pokoju do pokoju, podpytywała, czy nie jesteśmy głodni. Dużo spała, a my wtedy graliśmy w karty, oglądaliśmy greckie bajki i seriale, z których nic nie rozumieliśmy, czytaliśmy na balkonie książki – polskie książki, które w Grecji zostawiła nasza mama, od lat nieczytane, niedotykane[1]. Poza tym my też dużo spaliśmy i odliczaliśmy dni do powrotu do domu.

Mimo tej wakacyjnej wtopy sprzed czterech lat i ostatecznego rozczarowania ojcem Grecja wciąż mnie kusiła i ciekawiła, onieśmielała, przestraszała i przyciągała. Była we mnie – co bardzo mnie dziwiło. Była jednocześnie tym dalekim nieznanym krajem, gdzie rosną skarlałe krzaki i gdzie gra dobra muzyka, i jakąś kulką ukrytą w moim brzuchu – albo w mózgu. Czułem ją czasami, jak się czuje przeszkodę w gardle. Była moim własnym ciałem obcym. Jeszcze nie wiedziałem, co z tą greckością zrobić – może połknę kulkę lub ją wypluję raz na zawsze? Na razie to był okres próbny, drugie podejście, relacja potencjalna, ewentualnie przyszłościowa, na tym etapie jednostronna. Z takim założeniem jechałem do ciotki: po cichu sobie tę Grecję poobserwuję i może podejmę jakąś decyzję.

A tu niespodzianka – Grecja czekała na mnie, na moje osiemnaste urodziny, by się o mnie upomnieć. Cały ten czas interesowała się mną, miała wobec mnie wymagania i oczekiwania. Chciała mnie wsadzić za kraty, albo przynajmniej wziąć w jasyr.

– OK – powiedział w końcu strażnik, znów podnosząc brwi i marszcząc czoło, czyli łagodniejąc. – Wpuszczę pana i niech pan sobie wyjaśnia, załatwia. Ale jak będzie pan chciał wracać do Polski, a nadal będzie pan w systemie na czerwono, wtedy areszt i sąd. Musi pan się zmienić w systemie. Czy to jasne? My służbę w armii traktujemy poważnie.

– Jasne – odpowiedziałem. – Dziękuję. Będę to wyjaśniał, tę pomyłkę.

Nie musiał być miły, a był, nie kazał mnie aresztować. Pożegnałem się i pobiegłem do autokaru. Chwilę później byliśmy w Grecji, po dwóch godzinach – w Salonikach. Ciotka z wujkiem już czekali.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Polubić ateńskie spacery to wyzwanie. Szczególnie jeśli omijać wytarte, turystyczne szlaki. Można ich nie omijać i do tego właśnie zachęcają lokalne władze. Latem zeszłego roku, a więc w środku pandemii, nowo wybrany burmistrz (siostrzeniec nowego premiera) postanowił, że tak urządzi centrum miasta, że turyści padną z wrażenia. Poprzez zwężenie fragmentów jezdni, wytyczenie ścieżek rowerowych i poszerzenie chodników burmistrz zamierzał zreorganizować blisko siedmiokilometrową drogę, która, pokonywana pieszo, będzie zahaczała o najważniejsze turystyczne atrakcje i połączy historyczne dzielnice: plac Syntagma, Omonię, Plakę, Monastiraki, okolice starożytnej Agory czy Akropolu. Nie przeprowadził konsultacji, nie słuchał krytyków, nie zamierzał tracić czasu na imposybilistów, oświadczył, co umyślił, i wysłał w miasto robotników. Kazał im pomalować deptaki na krwistą czerwień, ścieżki dla rowerzystów na kanarkową żółć, do tego postawić wzdłuż nowych szlaków donice z krzakami, kwiatami i minidrzewami oraz metalowe ławki. Gdy trasa była gotowa, burmistrz zakrzyknął: a teraz spacerujcie! Nie minęły dwa tygodnie, gdy się okazało, że rewolucyjna wizja zrodziła piękną katastrofę. Ludzie nie mogli siadać na ławkach, bo nagrzane słońcem, parzyły pośladki i uda. Nie cieszyli oczu zielenią, bo natychmiast zwiędła. Na deptaki bali się wchodzić, bo czerwień odstrasza, w dodatku, odbijając promienie, oślepia. A co najważniejsze – ruch na zwężonych drogach wcale nie zmalał. Nie dla mnie „wielki ateński spacer” – przynajmniej nie ten, na który namawiał burmistrz.

Po skończonej rozmowie w dzielnicy Sepolia na północnym zachodzie miasta szedłem w kierunku centrum i miałem ochotę krzyczeć, kląć w głos. Na nietypowy wrześniowy gorąc i moje gruczoły potowe, nagle nadaktywne, na nieustający hałas motocyklowych i samochodowych silników, na smród spalin, na szkodliwe pyły, na to całe greckie życie. Dobrze, że miałem na twarzy antywirusową maseczkę. Dobrze i niedobrze – maseczka zatrzymywała szkodliwe pyły, ale jednocześnie kazała z powrotem połykać rozgrzane powietrze.

Prawdziwsi Grecy nie narzekają na upały. Nie żeby się nie pocili, nie żeby im nie przeszkadzały plamy z potu, ale zwyczajnie już do nich przywykli. Wiwi, moja bratowa, lubi westchnąć o poranku: „Ach, Dionis, dzisiaj to dopiero będzie gorąco. Chcę do Szkocji!”, po czym układa listę rzeczy do zrobienia i prawie wszystkie wiążą się z byciem poza klimatyzowanym domem i poza przyjemnym, chłodnym ogrodem: zakupy na laika, czyli warzywnym bazarku, odeskortowanie i odbiór siostrzeńców ze szkoły (siostra Wiwi Regina mieszka z rodziną na piętrze – na ateńskiej politechnice uczy fotografii i żeby zdążyć na poranne zajęcia, musi wyjechać z domu wcześniej niż inni), kilkukrotne wyjście z psem – uroczą terierką Bobicą, odprowadzenie matki nad morze i przywiezienie jej z powrotem do domu (Georgija ma siedemdziesiąt pięć lat i problemy z chodzeniem; mieszka w tylnym skrzydle. Ma krótkie, siwe włosy i piękną, mocno pobrużdżoną twarz, trwale spaloną słońcem – jakby żyła na łódce, na morzu, na wyspie, a nie w nadmorskiej dzielnicy wielkiego miasta. Dzień bez kąpieli – także zimą – Georgija uznaje za stracony, dlatego jest na plaży codziennie i spotyka się ze znajomymi, emerycką pareą, czyli paczką przyjaciół. Razem pływają, grają w karty, dyskutują, podjadają i piją tsipuro. Georgija, gdy wchodzi do wody, zawsze ma ze sobą mały trójząb i poluje z jego użyciem na ośmiornice. Czasami jakaś przyssie się jej do ramienia, wtedy dziab i już po niej, a czasami aktywnie ich szuka pod wodą. Co upoluje, przynosi córce do oprawienia, wysuszenia i zgrillowania). Że się spoci, zgrzeje, upałem umęczy, to dla Wiwi normalka. Ostatnio zabrali mnie z Nikosem – moim przyrodnim bratem – na kolację. Siedzieliśmy na dachu restauracji, słońce już dawno zaszło, księżyc oświetlał Akropol, a powietrze wciąż prawie parzyło. Najpierw pomógł mi miniwiatrak na baterie, który Wiwi zawsze nosi w torebce, a później schłodzone wino.

 

 

Trasę spaceru wybrałem nieprzypadkowo. W przewodniku turystycznym można by ją nazwać: „Zagłębie biedy i marności – śladami greckich neofaszystów”. Oczywiście taki rozdział w większości przewodników nie miałby prawa zaistnieć, bo kto z turystów chciałby czytać o przemocy, o krwi wsiąkającej w ateńskie chodniki, o bezkarnych nożownikach, o współczesnych pogromach, o ksenofobii? Nazbyt by się to kłóciło z turystycznym wyobrażeniem Aten. Śladami Meliny Mercouri, śladami otomańskiej przeszłości, śladami rewolucji, śladami niemieckich urbanistów, śladami neoklasycystów, śladami okupacji, starożytnymi śladami, olimpijskimi śladami, poznając ateńskie wzgórza, poznając ateńskie pomniki, ateńskie place w pigułce, „wielki ateński spacer” – to wszystko owszem i jak najbardziej. Ale nie marność, nie neofaszyści.

„Kalimera, where are you from?” – pytają czasem turystów uśmiechnięci restauracyjni naganiacze. I gdy ci przystają i uprzejmie odpowiadają, sprytni Grecy zagarniającym gestem już ich prowadzą do stołów wyłożonych papierową ceratą. Mało ich obchodzi, skąd są ich goście, ważne, że przywieźli pieniądze. W końcu żołądki wszyscy mamy podobne. Ale gdy dokładnie o to samo imigrantów pytają neofaszyści z partii Złoty Świt, nie siląc się nawet na angielski, tylko wyrzucając w powietrze głośnym, zastraszającym tonem: apo pu ise?, skąd jesteś – stawka jest większa. Gra może toczyć się o życie.

Nie rozumiałem tego, gdy blisko dekadę temu zająłem się opisywaniem greckiego kryzysu. Uważałem Złoty Świt za margines, za społeczno-politycznego potworka, który nie będzie miał szansy pokazać, jak bardzo jest groźny, bo w krytycznym momencie zanihiluje go swą cudowną mocą demokracja, rozprawi się z nim prawo, wywiozą go na taczkach i utopią w morzu ludzie pamiętający dramat hitlerowskiej okupacji. Ale potwór rozdymał się, utył na niepamięci, historycznej niewiedzy, na głupocie, bezradności, nieprzenikliwości, na prostackim rozumieniu wolności słowa, zgroźniał, aż w końcu zaatakował.

Minąłem stację metra Attiki – właśnie tu, mniej więcej, jest granica „brunatnego zagłębia”. Jeszcze sto lat temu zamożni stołeczni kupcy stawiali tu niezbyt wysokie, jedno- lub dwupiętrowe neoklasyczne kamienice i przy dobrej pogodzie z dachów oglądali odległe o kilka kilometrów morze. Dziś po ich bogactwie nie ma śladu, a bajeczne widoki zasłonił gęsty, betonowy las. Stąd, do okolic placu Wiktorii, kilka przecznic w tę lub tamtą – cała ta okolica uchodzi za niebezpieczną i „podupadłą”.

„Podupadanie” zaczęło się od bogacenia. Na kilkanaście lat przed kryzysem z 2010 roku miejscowa klasa średnia zaczęła realizować marzenie o życiu na przedmieściach – na bardziej zielonym, mniej betonowym wschodzie Aten lub na zachodzie, bliżej wody, w każdym razie dalej od smogu, który był wtedy ateńskim problemem, ale najbardziej dławił przemysłowe centrum. Exodus był masowy – szczególnie wśród młodych, których męczył też wielkomiejski pęd. Na miejscu zostali starzy i mniej zamożni. Oraz dużo, bardzo dużo pustych mieszkań. W sam raz na tani wynajem dla coraz liczniejszych imigrantów, którzy zjawiali się w Grecji – byli wśród nich Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Gruzini, Albańczycy, mnóstwo Albańczyków. Właśnie tu zaczynali śnić swój grecki sen. Zapisywali dzieci do miejscowych szkół i wkrótce greccy uczniowie byli w nich mniejszością. Otwierały się jedna po drugiej gruzińskie piekarnie, polskie cukiernie i wyroby garmażeryjne, a nawet polska księgarnia i katolicki kościół. Niedługo później także kafejki internetowe prowadzone przez kolejnych przybyszów: Afgańczyków i Pakistańczyków; minimarkety, w których specjalizowali się Banglijczycy, pokoiki z „money transferem”, żeby sprawnie słać euro do rodzin na Bliskim Wschodzie i w dalekiej Azji, zakłady fryzjerskie z unikalnym know-how w dziedzinie ujarzmiania afro – dla klientów z Konga, Nigerii, Sudanu, Senegalu czy Tanzanii. Opustoszałe kamienice znów tętniły życiem – a raczej dudniły, bo życia było w nich aż za dużo. Na wyższych piętrach na jedno mieszkanie przypadała jedna grecka, albańska lub polska rodzina, na parterach i w piwnicach w jednym pokoju, jednym pomieszczeniu tłoczyło się i piętnaście osób. Bez łóżek, bez materacy nawet – spało się na dywanie, w kocu albo w śpiworze, jeden obok drugiego. Płaciło się od głowy, pięć euro za nockę. Dziesięć, jeśli warunki były nieco bardziej ludzkie. Zero, jeśli zupełnie nie miało się forsy – wtedy musiała wystarczyć ławka na placu przy kościele Ajios Pandelejmonas[2] albo kawałek trawnika. Lokalni rentierzy mieli całoroczne żniwa i jednocześnie powody do zmartwień, bo ceny nieruchomości spadały popisowo. Gdy przyszedł kryzys, spadały w całym kraju, ale tam najbardziej. Zdarzały się i takie okazje – trzy tysiące euro za osiemdziesięciometrowe mieszkanie! Głównym powodem była zła sława. Po Atenach szybko rozeszła się opinia, że lepiej omijać platiję Attikis, ulice Acharnon i Michail Woda, a już przede wszystkim Ajios Pandelejmonas – plac z dużym kościołem i ogródkiem zabaw dla dzieci: centrum zagłębia marności. Bo nie dość, że imigranci, to jeszcze narkotyki, alkohol, rozboje i kradzieże – stała litania wyobrażeń o biedzie.

Ale była też grupa, dla której ta litania brzmiała słodko, jak hymn o nadziei, jak zapowiedź szczęścia – neofaszyści, po grecku chrysawgites, czyli z braku lepszego odpowiednika: złociści. Okolica Ajios Pandelejmonas była dla nich jak pole z najżyźniejszą glebą, której niewiele potrzeba, by wydała obfity plon. Dlatego Złoty Świt otworzył w pobliżu partyjne biuro i rozpoczął orkę.

 

 

Był rok 2010. Janis Papadopulos chwilę wcześniej wrócił z USA – studiował tam i pracował jako korespondent gazety „Ta Nea”. Jest o rok młodszy ode mnie, podobnego wzrostu, za to lżejszy o jakieś dwadzieścia kilogramów. We wczesnej młodości biegał zawodowo i teraz też lubi się pościgać w maratonach i półmaratonach. Spotykamy się w jego dzielnicy, Ambelokipi, gdzie nie ma parków – biegaczom zostają do dyspozycji wąskie chodniki, wyasfaltowane pagórki i zatłoczone ulice, pustoszejące jedynie bladym świtem lub późną nocą. Dziennikarz pochodzi z Kilkis, całkiem sporego miasta na północy, studiował w Salonikach, a Ateny zaczął poznawać dopiero, gdy wrócił z Ameryki. Akurat trwała kampania wyborcza do wyborów samorządowych i w sondażach nagle zaczął się pojawiać Złoty Świt – szef partii Nikos Michaloliakos kandydował na radnego. W tym samym czasie w mediach zaczęło być głośno o „zaniepokojonych mieszkańcach” okolic kościoła Ajios Pandelejmonas. Mówili, że nie czują się w tej dzielnicy bezpiecznie, że imigranci uprzykrzają im życie, że nikt im nie pomaga. Nikt poza Złotym Świtem.

– Ich nieformalną rzeczniczką została Temida Skordeli. Przedstawiała się jako żona i gospodyni domowa, rzekomo niezaangażowana politycznie, bezrobotna i uboga. Kojarzysz? – zapytał mnie Papadopulos.

Kojarzę. Widywałem ją w programach telewizyjnych. Miała wtedy jakieś czterdzieści lat, farbowane blond włosy do ramion, wąskie, zaciśnięte wargi, jakby wiecznie była zła, i donośny zachrypnięty głos, charakterystyczny dla wieloletnich palaczy.

Papadopulos zaczął spędzać na placu wokół kościoła długie godziny. Czasami tylko obserwował, innymi razy rozmawiał z „zaniepokojonymi mieszkańcami”. Skordeli, którą tam widywał, nie wyglądała na przestraszoną, nie przypominała samej siebie z telewizyjnych wywiadów. Była prowokująca, zadziorna, krzykliwa. Obecna przy każdym jednym spięciu z imigrantami.

Bywało surrealistycznie. Na przykład Albańczycy, których obserwował Papadopulos, którzy żyli w Grecji od blisko dwudziestu lat. Musieli pamiętać własne początki, gdy Grecy nie witali ich chlebem i solą, wręcz przeciwnie – oskarżali ich o wszelkie zło i poniżali. Teraz oni, opierając się o ściany wymazane rasistowskimi hasłami Złotego Świtu, popijając wieczorne piwko, mówili: my jesteśmy lepsi, jesteśmy biali, nie jak ta nowa hołota.

– Albo lokalna młodzież – opowiadał mi Papadopulos. – Zidentyfikowałem grupę kilkunastu chłopaków, w wieku między piętnaście a dwadzieścia lat, którzy bez powodu atakowali imigrantów z Azji i Afryki. Wyzywali ich, gdy ci przechodzili przez plac, prowokowali, kopali, grozili im i rzucali się za nimi w pogoń. Pytałem, dlaczego tak się zachowują, wzruszali ramionami. Pytałem, czy należą może do Złotego Świtu, zaprzeczali. Podczas jednej takiej zawieruchy uciekający imigrant złamał niechcący boczne lusterko samochodu zaparkowanego przed barem o nazwie Portes. Kierowca wyskoczył z auta i zaczął przeklinać greckich napastników. Wtedy z baru wyszedł postawny facet – jeszcze nie wiedziałem, kim jest – i kierowca mówi do niego: zrób coś, żeby przestali, wiem, że to ty nimi dowodzisz.

Reporter nie miał powodu, by znać postawnego gościa, który rzekomo dowodził młodzieżową bandą i codziennie przesiadywał w Portes. Nie bywał w jego sklepie z paramilitarnym osprzętem i pseudowojskową odzieżą w dzielnicy Monastiraki, u stóp Akropolu. Sklep nazywał się Falanga i można w nim było kupić neonazistowskie memorabilia i artefakty.

Jednego razu podszedł do Papadopulosa i jego kolegi fotoreportera, gdy lokalsi wdali się z nimi w dyskusję, twierdzili, że bez pozwolenia nie mogą robić im zdjęć. Widząc ich dziennikarskie legitymacje, rosły mężczyzna postanowił wygłosić wykład. O tym, że imigranci to zło, że tylko Rosjanie i Serbowie to dla Greków bracia – Polaków ani Albańczyków nie wymienił. Że łączy ich wspólna religia. Że jego partia startuje w wyborach i jeśli odniesie sukces, zrobią w dzielnicy taki porządek, że będzie błyszczeć, że znikną wszyscy ciapaci, a jeśli ich lider dostanie miejsce w radzie Aten – zaczną się pogromy!

– Tak powiedział: pogromy. Nie użył tego słowa przez przypadek czy przez pomyłkę. Wiedział, co mówi.

Papadopulosa zmroziła zapowiedź otwartej przemocy. Ku przestrodze napisał tekst – przekonywał, że nie należy lekceważyć tego faceta ani jego formacji, że trzeba trzymać rękę na pulsie. Przypomniał sobie tę rozmowę rok później, gdy złociści urządzili imigrantom faktyczne pogromowe piekło.

Postawny facet z jego opowieści – wysoki, ogolony na łyso, całkiem przystojny, z zadbaną brodą i tubalnym głosem – to Ilijas Panajotaros, wieloletni członek Złotego Świtu, bliski współpracownik lidera, partyjna szycha. W przeszłości przewodził kibicowskiej organizacji Galazia Stratia, Niebieskiej Armii, która w 2004 roku zasłynęła pobiciem albańskich imigrantów w odwecie za porażkę greckiej reprezentacji w piłce nożnej.

– Wiesz, co wtedy powiedział do kamer? „Nienawiść i przemoc są usprawiedliwione, jeśli kierować je przeciwko podludziom”.

 

 

Dziesiątego maja 2011 roku Manolis Kantaris – biznesmen, czterdzieści cztery lata – poszedł po samochód zaparkowany kilka ulic od domu. W domu na terenie zagłębia czekała na niego żona. Miał po nią przyjechać i zabrać do szpitala, bo synek już pchał się na świat, poród powinien się zacząć lada moment. Mężczyzna miał na ramieniu aparat fotograficzny. Zabrał go zawczasu, żeby nie zapomnieć i móc pstrykać ostatnie ciążowe foty. Minął market Persepolis, przeciął głośną ulicę Acharnon, zostawił za sobą syryjską kafejkę internetową i kilka zakładów fryzjerskich. Był już przy samochodzie, gdy podeszło do niego trzech młodych nie-Greków, imigrantów. „Dawaj aparat” – syknął jeden z drugim. „Camera, now, give!”

Kantaris myślał pewnie, że ma przeciwko nim jakąś szansę, że jak odmówi, to może sobie pójdą. Przecież wokół było pełno ludzi. Odmówił, ale oni zamiast uciec, wyjęli nóż. Dźgali go w plecy, ramię i szyję. Wyrwali aparat i w długą.

„Gdzie on się podziewa?” – pomyślała żona i poczłapała sprawdzić, co się dzieje. Zobaczyła męża leżącego w kałuży krwi. W wywiadzie po latach powie, że nie spanikowała, jest lekarką, wiedziała, że musi zachować spokój. Próbowała zaciskać rany, razem z ratownikami i umierającym mężem wsiadła do karetki. Wysiadła wdową. Kilka godzin później urodziła syna.

Dziennikarze popędzili na miejsce zbrodni, gdzie już zgromadzili się przechodnie i dokąd z pobliskiego Ajios Pandelejmonas zdążyli dobiec sąsiedzi, „zaniepokojeni mieszkańcy” – wtedy już powszechnie kojarzeni ze Złotym Świtem, zdemaskowani jako partyjni działacze. Ich „zaniepokojenie”, jak się okazało, było na pokaz, było narzędziem w propagandowej walce, która przebiegała według znanego schematu: udajemy, że jesteśmy zwykłymi obywatelami i boimy się groźnych imigrantów, że państwo nas olewa i że tylko złociści idą nam z odsieczą, kopniakami przeganiając barbarzyńców z naszej dzielnicy. Jesteśmy im nieskończenie wdzięczni. I wy, rodacy w całej Grecji, też powinniście, bo gdy przyjdzie wasza kolej, gdy was zaleje imigrancka fala, tylko złociści zjawią się z pomocą. Złociści, z którymi my współtworzymy partię!

Jeden z „zaniepokojonych” najpierw opowiadał do kamer, że nie widział samego morderstwa, ale był w pobliżu, usłyszał hałas i poszedł sprawdzić, co się dzieje. Nazajutrz przypomniał sobie, że jednak widział zajście – na własne oczy widział imigrantów dźgających Kantarisa. „– Było ich trzech, wszyscy śniadzi: z Maroka, Tunezji, może z Algierii, w każdym razie z Afryki Północnej – powiedział do kamer. – Tylu ich się tu kręci, odkąd wybuchła arabska wiosna, że nie mamy przez nich życia”[3].

Wieczorem 10 maja doszło do pierwszych ataków odwetowych. Oberwało kilkoro przypadkowych imigrantów – od zakapturzonych, ubranych na czarno facetów na motorach. Nie patyczkowali się. Podjeżdżali, krzyczeli apo pu ise i nie czekając na odpowiedź, walili pałami po nogach, po głowie, gdzie popadło. Ofiary nie wzywały karetek, nie zgłaszały się na policję – bały się, że zamiast pomocy dostaną areszt i nakaz deportacji.

Jedenastego maja cała Grecja żyła brutalnym morderstwem. Złoty Świt zwierał szeregi, zapowiadał na następny dzień wielki marsz protestacyjny. A kolejni przypadkowi imigranci dostawali po żebrach.

Pół godziny po północy z 11 na 12 maja Alim Abdul Manan – dwudziestojednolatek z Bangladeszu – wracał do domu. Na skrzyżowaniu podjechał do niego motocykl. Kierowca zgasił silnik, pasażer zeskoczył z siedzenia, podbiegł do Alima i wyciągnął nóż. Dźgnął mężczyznę pięć razy, po czym wskoczył z powrotem na motor, krzycząc: „Zarżniemy wszystkich, których spotkamy na drodze!”[4]. Odjechali. Alim umarł, zanim karetka dojechała do szpitala. Za jego śmierć nikt nie odpowiedział, bo policja nie znalazła sprawców.

Kilkanaście godzin po zabiciu Banglijczyka, w miejscu, gdzie zginął Manolis Kantaris, gromadzili się już złociści, ich sympatycy, „zaniepokojeni mieszkańcy”, członkowie innych prawicowych organizacji oraz policjanci. Za chwilę miał stąd ruszyć antyimigrancki marsz, procesja krwawej zemsty. Ale najpierw przemowy. „Kochani patrioci” – zaczął jeden ze złocistych. „Według konstytucji władza ma działać dla dobra obywateli i narodu. W ostatnich latach władze działają przeciwko nam, przeciwko narodowi. Jako patrioci musimy bronić konstytucji, podobnie jak nasi bracia policjanci. Musimy działać razem z nimi, zjednoczeni. Nie możemy akceptować przemocy – musimy na przemoc odpowiadać. Nie może być tak, że obcy wchodzi bez pozwolenia do mojego domu, robi, co chce i włos mu z głowy nie spadnie. Nie! Ja takiego obcego zabiję! (Tłum skanduje: Przemocą we wrogów ojczyzny!, Grecja dla Greków, dla chrześcijan!). Jesteśmy tu wszyscy, przyjaciele zabitego Manolisa, żeby powiedzieć jego dzieciom, że miarka się przebrała. Koniec! Grecja musi pozostać Grecją! Nie chcemy tu żadnych imigrantów. Nie pozwolimy, by nas mordowali!”

Mówca zakończył słowami: „Po stronie Greków stoi Złoty Świt!”.

Brawa!

Mikrofon przejął rzecznik Złotego Świtu Ilijas Kasidiaris, który próbował przekonywać, że wiec jest obywatelski, ponadpartyjny – choć to on, twarz partii, jeden z partyjnych wiceliderów, zapraszał do udziału, dawał głos kolejnym mówcom, choć to on określił trasę marszu i szedł na jego czele. Nie lubi odmawiać sobie splendoru, ale tym razem wiedział, że za kilka godzin, gdy poleje się krew, przyznanie się do organizacji wiecu może okazać się kłopotliwe. „Jest nas dużo, przyjechaliśmy z całej okolicy. Nie zasłaniamy twarzy, bo to dla nas duma i honor, że możemy trzymać w dłoni grecką flagę, a nie jakąś szmatę”. Chwilę później: „Stoję przed wami jako obywatel. Owszem, reprezentuję Złoty Świt, ale dziś nie ma powodu, by bawić się w politykę. Dziś wszyscy jesteśmy Grekami”.

Przekazał mikrofon koledze: „Nie przyszliśmy tu płakać. Przyszliśmy, by odzyskać kontrolę nad naszym terenem, nad naszymi dzielnicami. Jeśli musi się w tym celu polać krew, niech się leje!”.

Zebrani zaczęli skandować tradycyjny partyjny okrzyk: „Krew, honor, Złoty Świt!”.

Natychmiast włączył się rzecznik Kasidiaris i zaproponował inny okrzyk: „Obcy won z Grecji!”.

„Obcy won!”[5].

Gdy pochód ruszył, mobilizowanie do okrzyków wziął na siebie kolega rzecznika partii, właściciel sklepu Falanga, Iljas Panajotaros. Ten sam, który rok wcześniej zapowiadał pogromy.

Z marszu co rusz odłączały się grupki złocistych uzbrojonych w noże, kije bejsbolowe, kastety, a nawet śrubokręty. Gdy tylko wypatrzyli kogoś o ciemniejszym kolorze skóry, od razu atakowali. Znów rzucali w powietrze: apo pu ise, i znów nie czekali na odpowiedź. Bili i szli dalej. Tłukli szyby w imigranckich sklepach, restauracjach, kafejkach internetowych. Tłukli i szli dalej. Bili, tłukli, szli dalej. A ich koledzy na motorach, jak sępy, krążyli po sąsiednich ulicach. I jeb kogoś po plecach! Jeb po nogach!

W szpitalnych dyżurkach rozdzwoniły się telefony – dyspozytorzy słali w miasto karetki.

Raez, Pakistańczyk, wtedy w Grecji od jedenastu lat: „Rzuciło się na mnie pięciu kolesi w czarnych kapturach i zaczęli mnie kopać. Upadłem na ulicę, ale oni nie przestawali. Okładali mnie jakimiś pałami – po głowie, twarzy, po plecach. Jakimś cudem udało mi się uciec. Gonili mnie i walili w drzwi mojego bloku, gdy schowałem się w środku”[6].

Badara Gueye, dwadzieścia osiem lat, Senegalczyk: „Jak zobaczyliśmy, co się dzieje na ulicach, zamknęliśmy się w domu i zostaliśmy tam przez dwa dni. Słyszeliśmy krzyki: wychodźcie, zabijemy was!”[7].

Mohammed, trzydzieści trzy lata, Sudańczyk: „W przeszłości byłem zawodowym sportowcem. Biegam maratony, mam szybkie nogi. Ci kolesie trzy razy próbowali mnie złapać, ale im się nie udało. Nie mogli mnie dogonić”[8].

Youseff, dwadzieścia sześć lat, Afgańczyk: „Było ich około dwudziestu. Zatrzymali autobus miejski, pięciu z nich weszło do środka i zaczęli krzyczeć do imigrantów: na ziemię, na ziemię! Przeżyłem to samo w Iranie – tam do autobusów wchodziła policja i wyłapywała Afgańczyków. Ale tu jest Europa – pomyślałem! Takie rzeczy w Europie?! W dodatku to nie policja, tylko zwykli ludzie. Kazali nam wysiąść. Wysiadłem, dostając parę kuksańców. Znam grecki, ale uznałem, że jak się odezwę po grecku, wezmą to za prowokację. Więc zacząłem mówić po niemiecku. W końcu odepchnąłem jednego z nich i uciekłem. Prawie wpadłem pod samochód. Odwróciłem się i widziałem, jak ci kolesie rzucają się w pogoń za innymi, którym udało się uciec”[9].

Rauf Malik, Pakistańczyk, wtedy w Grecji od szesnastu lat: „Przechodziłem obok grupy około czterdziestu osób. Usłyszałem: apo pu ise, skąd jesteś? Z Pakistanu – odpowiedziałem i wtedy natychmiast się na mnie rzucili. Bili mnie po głowie, po twarzy. Krzyczeli: zabijemy cię, bo wy zabiliście Kantarisa. Jakiś Grek chciał mi pomóc, ale za karę także i on oberwał. Krzyczał, żebym uciekał. Zostawiłem motor i pobiegłem do policjanta, opowiedziałem mu, co się stało, a on na to: wynocha, nic nie mogę poradzić”[10].

Iftichar Malik, Pakistańczyk, właściciel sklepu: „Widziałem, jak pałami wybijają witryny, co najmniej dziesięć sklepów zniszczyli. Pobili pięciu Chińczyków, którzy w nich pracowali, rozwalili im głowy, więc karetki zabrały ich do szpitala. Oberwały także dzieci, które bawiły się na podwórku. Wszystko to działo się na oczach policjantów – stali i nie reagowali”[11].

W ciągu kilku godzin do dwóch ateńskich szpitali trafiło około czterdziestu osób, z czego blisko połowa w stanie ciężkim. Dominowały rany kłute, złamane kończyny, żebra, nosy i szczęki.

Ataki trwały nieprzerwanie jeszcze dwa dni. W sumie pobitych zostało ponad sto osób, a według nieoficjalnych danych – raczej bliżej dwustu, w tym kilku sprawiedliwych Greków, którzy stanęli w obronie Azjatów i Afrykańczyków. Imigranci, zbyt przestraszeni, by zgłosić atak, szukali pomocy u Lekarzy bez Granic lub czekali w domach, aż krwiaki same się wchłoną, siniaki wyblakną, rany zasklepią.

Dziennikarze pisali o „orgii przemocy” na niespotykaną skalę, o „czystym rasizmie”, o „kryształowych nocach”. W dokumentach sądowych wprost pisano o pogromach.

– To był straszny czas. Jak z horroru – mówi mi Javed Aslam, przewodniczący Związku Pakistańczyków w Grecji i Pracowniczej Unii Imigrantów, pięćdziesięciolatek z gęstą, siwą brodą, który ponad połowę życia przeżył w Atenach. Spotykamy się w jego biurze w centrum, obok gmachu urzędu miasta. – Mniej więcej wtedy zacząłem prowadzić listę z nazwiskami wszystkich pobitych imigrantów, którzy zgłaszali się do mnie po pomoc. Jest na niej ponad pięćset nazwisk – ale ofiar było o wiele więcej. Ile ja spędziłem wieczorów w szpitalnych izbach przyjęć! Nie zliczę. Pęknięcia czaszki, połamane nogi i ręce, wybite oczy, odcięte palce. Złociści bili, jakby ich nie obchodziło, czy zabiją.

Do siedziby Związku złociści też przyszli, ale jak mówi Aslam, na szczęście nikogo nie zastali. Próbowali podpalić drzwi i napisali na nich, że Pakistańczycy mają się wynosić.

– Policja? Praktycznie nie reagowała. Nawet wtedy, gdy zginął Alim z Bangladeszu. Na serio zaczęła reagować o wiele później, kiedy doszło do kolejnego morderstwa.

Po trwających kilka dni pogromach policja zatrzymała jednego napastnika – Ilijasa Koliopulosa, bezrobotnego kelnera, ojca trójki dzieci. Twierdził, że w dniu marszu był w okolicy Ajios Pandelejmonas przypadkowo – szukał pracy i tam go zawiało. Chodząc od knajpy do knajpy, zobaczył zgromadzenie i niewiele myśląc, przyłączył się. Kamery przemysłowe uwieczniły, jak razem z innymi napastnikami tłucze szyby imigranckich sklepów i demoluje ich wnętrza. Mówił, że żałuje, że chciał pokryć straty, jakie spowodował, ale nie doprosił się o wycenę. Podczas przesłuchania nie wspomniał jednak, że jest członkiem Złotego Świtu i że partia dwa lata wcześniej dała mu miejsce na listach w wyborach parlamentarnych. Sąd skazał go na rok więzienia. Tylko jego jednego. Nie ucierpiała partia ani żaden z prowodyrów, reżyserów i wykonawców pogromu, których widać na dziesiątkach zdjęć i filmów: Kasidiaris dowodzący zgromadzeniem, Panajotaros podgrzewający pogromową atmosferę okrzykami, obecni w tłumie i aktywni Janis Lagos, Panajotis Iliopulos, Efstatios Bukuras. Złoty Świt nie odżegnywał się od organizacji pogromu. Wręcz przeciwnie, był dumny z tego, jak skutecznie udało się go przeprowadzić. Słychać to na nagraniach z partyjnego spotkania, jakie odbyło się zaledwie kilka dni później[12].

NGO-sy, aktywiści, antyfaszyści, dziennikarze i prawnicy zdobyli tony dowodów na udział złocistych w pogromie. Składali pisma, słali listy otwarte, przypominali, apelowali nawet do Sądu Najwyższego. Na próżno. Po pięciu latach dochodzenia, prowadzonego przez wydział prokuratury do walki z rasizmem, sprawa się przedawniła. „Ten pogrom był najbardziej jaskrawym przykładem rasistowskiej przemocy w ostatnich dekadach – odbywał się w biały dzień, w centrum stolicy, przy udziale wielu osób, w obecności policji, kosztem życia i zdrowia cudzoziemców. Powodem do bicia był kolor skóry, nic więcej. Sprawcy przemocy mogą dziś czuć ulgę – nie będą ścigani za swoje czyny. […] Przemoc na tle rasowym, jeśli nie jest karana, lubi się powtarzać. Pełną odpowiedzialność za przyszłe ataki będzie ponosiło greckie państwo” – napisali prawnicy i aktywiści antyfaszystowscy Tanasis Kambajanis i Kostas Skarmeas[13].

Policja potrzebowała nieco ponad tygodnia, by namierzyć morderców Manolisa Kantarisa. Ujęła dwóch młodych Afgańczyków – trzeci napastnik zniknął. Zanim trafili do aresztu, mordercy zdążyli sprzedać aparat fotograficzny, który ukradli ofierze – zarobili na nim sto dwadzieścia euro. Sąd skazał ich na dożywocie.

Wdowa po Kantarisie odesłała bukiet kwiatów, jaki przysłał jej z kondolencjami lider Złotego Świtu Nikos Michaloliakos. Oświadczyła, że nie chce mieć z nim i jego ludźmi nic wspólnego.

 

 

Mijam hotel New Dream przy placu Attiki. Dwie gwiazdki, w porywach trzy. Tanio, czysto, miła obsługa – czytam w internetowych opiniach. Na zdjęciach widzę ściany pokoi pomalowane na bordowo i wytarte różowe dywany. Firma, która prowadzi interes, wynajmuje czteropiętrowy, narożny budynek z wielkim szyldem na dachu od Eleni Zaruli, żony Nikosa Michaloliakosa. Małżonkowie wspólnie rozliczają się z podatków i w zeznaniu za rok 2011 wykazali dochód z wynajmu w wysokości zero euro – choć interes ma się świetnie, generuje spory zysk. Wśród klientów dominują „ekspresowi”: wchodzą z ulicy w towarzystwie prostytutki, proszą o klucz do pokoju, a po godzinie są z powrotem na dole i robią check out. Koszt – dwadzieścia pięć euro. Dociekliwi dziennikarze oskarżyli właścicieli budynku o kreatywną księgowość, bo brak dochodu z wynajmu musiałby oznaczać, że są filantropami lub biznesowymi nieudacznikami. W całej historii pojawili się też podejrzani pośrednicy i firmy krzaki należące do Albańczyków. „To atak na nasze dobre imię, na naszą uczciwość, próba szkalowania nas i pogrążenia naszych politycznych karier” – oburzali się małżonkowie, pozywając dziennikarzy do sądu[14]. W oświadczeniu nie odnieśli się do informacji, jakoby hotel New Dream zarabiał na zagranicznych prostytutkach i zatrudniał niemal wyłącznie zagranicznych pracowników. „Opuszczając hotel, zrozumieliśmy, że w Grecji tolerowani są tylko ci imigranci, którzy pracują dla rodziny Michaloliakosa i że lider partii bierze w obronę zarówno przestraszonych staruszków z Ajios Pandelejmonas, jak i hotelowych oszustów podatkowych” – napisali autorzy głośnego reportażu[15].

Skręcam w ulicę Aristomenus, wąską, jednokierunkową, mniej więcej w połowie drogi między placem Attiki a kościołem Ajios Pandelejmonas. Mijam salon fryzjerski Magda i kilka od dawna nieczynnych sklepów. Tu się przede wszystkim mieszka – w złączonych ze sobą, całkiem przyjemnych blokach. Większość z nich posiada sutereny, do których wchodzi się prosto z ulicy, nie przez klatkę schodową. Ich okna są okratowane. Teraz te półpiwnice stoją puste, ale dekadę temu wynajmowali je imigranci – na sypialnie albo na improwizowane meczety. Bo Ateny, jako jedyna europejska stolica, nie miały meczetu z prawdziwego zdarzenia przez blisko dwa wieki. Odkąd w 1833 roku wynieśli się stąd Turcy, istniejące meczety sukcesywnie się zamykały, a na nowe nie było politycznej zgody. Wypracowano ją w parlamencie dopiero w 1890 roku. Od tamtego momentu potrzeba było zaledwie stu trzydziestu lat, by meczet mógł przyjąć pierwszych wiernych – uroczyste otwarcie świątyni nastąpiło w listopadzie 2020 roku, w środku pandemii koronawirusa. Kilka dni po otwarciu i automatycznym ograniczeniu liczby modlących się z trzystu pięćdziesięciu do trzynastu – rząd wprowadził drugi lockdown i meczet został zamknięty do odwołania. W 2010 roku nowy meczet istniał jedynie na papierze, więc ateńscy muzułmanie modlili się w piwnicach, garażach, starych fabrykach. Działało ich około siedemdziesięciu, a jeden znajdował się właśnie przy Aristomenus. Niełatwo go dziś odnaleźć. Chodzę po ulicy z wydrukowanym zdjęciem z gazety, porównuję wejścia do kolejnych suteren, kolor ścian, kolor krat, rodzaj płyt chodnikowych, stopień ich popękania. Pytam przechodniów, ale nie pamiętają, mieszkają tu od niedawna. Wreszcie – jest!

Stoję przed miejscem, gdzie w październiku 2010 roku złociści i ich sympatycy, w tym Temida Skordeli, chcieli żywcem spalić czterdziestu modlących się Banglijczyków.

– Nazywam ją panią Skordeli, chociaż żadna z niej wielka pani – mówi Naim Elgantour, przewodniczący Unii Muzułmanów Grecji. – Poznałem ją osobiście, kilka razy rozmawialiśmy i nie były to miłe rozmowy. Kiedyś starliśmy się w telewizyjnym studiu. Zaprosiłem ją wtedy na kawę: pójdźmy, zobaczmy, może bez kamer uda się nam rozwiązać problemy, które wymieniała. Zgodziła się. Umówiliśmy się przy placu Wiktorii. Siedzimy, rozmawiamy, szybko pojąłem, że jej nie zależy na rozwiązaniu problemów. Gdyby nie te rzekome problemy z imigrantami, Złoty Świt nie miałby politycznej agendy, a ją samą przestałyby zapraszać telewizje. Zapytałem, czy ma dzieci. Czy nie jest jej wstyd, że gdy Złoty Świt organizuje swoje ataki przeciwko imigrantom, zawsze ustawia dzieci i młodzież w pierwszej linii. Co z nich wyrośnie, jak od małego uczą ich nienawiści? Odrzekła, że nie ma dzieci, ale gdyby miała, wywiozłaby je. Nie jest głupia, by je tu wychowywać, tak powiedziała.

Naim ma sześćdziesiąt pięć lat i pochodzi z Egiptu. Do Grecji przybył w innej epoce, prawie pół wieku temu. Samolotem, po prostu. Wystąpił o wizę, dostał ją bez problemu i przyleciał. W jego okolicy mieszkało dużo Greków, potomków budowniczych Kanału Sueskiego. Przyjaźnił się z nimi, słuchał ich opowieści o Grecji, przyleciał i został. – Łączy nas Morze Śródziemne, a to oznacza, że z grubsza jesteśmy do siebie podobni – mówi.

Naim niemal od ręki dostał greckie obywatelstwo, po czym odbył roczną, obowiązkową służbę w armii. Nie dali mu dotknąć karabinu ani żadnej innej broni, takie były wtedy zasady: muzułmanin mógł służyć w armii, ale od broni miał się trzymać z daleka. Nie wolno było mu ślepo ufać.

Nauczył się języka, zaprzyjaźnił z ateńskimi Grekami i razem z nimi pracował. Ożenił się z Greczynką – Anną, która dla niego przeszła na islam i teraz jest rzeczniczką prasową Unii Muzułmanów Grecji. Oboje są aktywistami, walczą o równe traktowanie muzułmanów, pomagają prześladowanym. Siedzimy w ogrodzie rodzinnego domu Anny w dzielnicy Iliupoli, u stóp góry Imitos (Wiwi mówiła mi, że bywa, że zimą pada tu śnieg, a ulice zajmuje gołoledź, gdy u niej, czyli w sąsiedniej Glyfadzie, nieco niżej, ludzie wciąż paradują ubrani na krótki rękaw). Ich dzieci chodzą do lokalnych szkół i czują się Grekami. Po prostu – Grekami, za to Naim o sobie mówi, że też jest Grekiem, ale trzeciej kategorii. Tłumaczy: pierwsza kategoria to prawosławni Grecy, druga, gorsza kategoria to katolicy i żydzi. Trzecia to oni, muzułmanie.

– O nic nie możemy się w tym kraju doprosić, państwo nie uznaje naszych świąt ani obrzędów, nie zgadza się, byśmy mieli własny cmentarz, przez co chowamy naszych bliskich na cmentarzach komunalnych i po trzech latach, zgodnie z grecką praktyką, a wbrew naszej religii, musimy wykopywać ich kości. Wreszcie, nie mamy meczetu z prawdziwego zdarzenia. Ten nowy to żart: budynek wygląda jak fabryka, nie ma ani jednego minaretu i może pomieścić garstkę ludzi, a nas jest w Atenach ponad pół miliona! Jego otwarcie to też wygodny pretekst, by zamykać nieoficjalne meczety, jak ten, w którym myśmy się modlili, Al Andalus w Pireusie. Trzydzieści dwa lata działał! Owszem, w piwnicy, ale spełniał swoją rolę. Teraz kazali nam się wynosić, bo niby nie mamy pozwolenia. Nie mamy, nie mieliśmy przez trzydzieści dwa lata i jakoś nikomu to nie przeszkadzało.

Anna woła mnie na bok, otwiera drzwi garażu.

– Zobacz, wszystkie te dywany, poduszki, książki, kasety, wszystkie naczynia, wszystko, co tu widzisz, pochodzi z Al Andalus. Przenieśliśmy to do nas, bo nie mogliśmy tego tak zwyczajnie wyrzucić.

Meczet przy ulicy Aristomenus, dekadę temu podpalony przez złocistych, też trzeba było zamknąć. Oboje, Naim i Anna, pamiętają aż za dobrze tamten dzień i kilkanaście kolejnych, gdy w odpowiedzi na próbę masowego morderstwa i zastraszenia wypowiedzieli neofaszystom wojnę.

Był 31 października 2010 roku. Gdy Banglijczycy zeszli do meczetu na popołudniowe modły, zbiegli się złociści. Było ich około siedemdziesięciu. Założyli na drzwi kłódkę i przekręcili klucz. Następnie stłukli szybę, wlali do środka benzynę i wrzucili koktajle mołotowa. Ogień szybko zajął zasłony, dywany i meble. W meczecie wybuchła panika. Czterdziestu mężczyzn zdzierało gardła, błagając o ratunek. Któryś zadzwonił po policję, któryś po straż pożarną, inny po Naima. Szarpali za klamkę, ale ciężkie, metalowe drzwi były zamknięte, zablokowane kłódką. Przez okna nie dało się uciec, bo po pierwsze były okratowane, a po drugie wyjście zablokowaliby Skordeli i spółka, stojący na ulicy, obserwujący, uradowani. Ogień szedł też wzdłuż ściany na zewnątrz, ciemny dym osmalił elewację i balkon staruszki z parteru, z mieszkania bezpośrednio nad meczetem. Banglijczycy próbowali rzucać na płonące przedmioty własne koszule i T-shirty, dławili ogień butami. Mieli do dyspozycji tylko jeden mały kran, z którego woda ciekła wąską stróżką – uzbierać w dłoniach paręnaście kropli, by przed modlitwą obmyć twarz i ręce, proszę bardzo, ale ugasić pożar przy tak marnym ciśnieniu – niepodobna.

– Spaliliby się, gdyby strażacy przyjechali spóźnieni – wspomina Naim. – Na szczęście szybko się zjawili i nie zważając na złocistych, pryskając wodą przez wybite okna, ugasili ogień. Ja też pędziłem na złamanie karku. Na miejscu zobaczyłem taką scenę: odjeżdżający strażacy, kilku policjantów i wielka grupa złocistych, czyli podpalaczy, z panią Skordeli na czele. Banglijczycy wciąż byli w meczecie, oszołomieni, przestraszeni, przemoczeni. Jeden przez drugiego krzyczeli: wypuśćcie nas, open, open, a ci, co znali już grecki, wołali anikste, anikste. Ale policjanci nie reagowali.

– Bali się – dodaje Anna – że jak wypuszczą mężczyzn z meczetu, złociści ich zlinczują. Zamiast rozpędzić podpalaczy pałami, policjanci zaczęli ich prosić, by się rozeszli. Tyle uprzejmie, co nieskutecznie. Oni byli z posterunku na Ajios Pandelejmonas, a tamtejszy komendant przyjaźnił się ze Złotym Świtem, dzięki niemu złociści mogli liczyć na taryfę ulgową. Przymykał oko na rozboje, antyimigranckie ataki, gwarantował im bezkarność.

Policjanci wreszcie wyprosili u Skordeli zgodę na bezpieczny korytarz dla Banglijczyków. Zaczekali, aż złociści rozejdą się po sąsiedztwie – oblepiwszy wcześniej ścianę wyborczymi ulotkami lidera partii Nikosa Michaloliakosa – po czym zdjęli kłódkę, otworzyli drzwi i wypuścili mężczyzn, mówiąc, że muszą biec tak szybko, jak tylko potrafią, żeby tamci ich nie złapali.

Naim nie wierzył własnym uszom.

– „Uciekajcie, żeby was nie złapali”? To jest kpina, to jest zgoda na to, by Grecją rządzili neofaszyści.

O próbie spalenia żywcem czterdziestu osób, zaplanowanej, motywowanej nienawiścią, przeprowadzonej w centrum wielkiego europejskiego miasta, napisały tylko dwa dzienniki, a i to po prośbie ze strony Naima. Nie było porażających zdjęć, wywiadów z pogorzelcami, relacji przerażonych sąsiadów i świadków zdarzenia. Nie było aktu oskarżenia. Temida Skordeli nie została zatrzymana, przesłuchana, pouczona. Prokuratura nikomu nie postawiła zarzutów.

– A gdyby ktoś chciał podpalić kościół w trakcie mszy? – pyta Anna. – Gdyby, dajmy na to, imigranci zamknęli w katedrze Ajios Pandelejmonas modlących się w niedzielę Greków? Co by się działo?! O waszym Jedwabnem powstały filmy, książki. Ludzie pamiętają. A tu nic – cisza. Greccy dziennikarze nie są zainteresowani, ale jak zaprowadziliśmy tam młodą reporterkę z Norwegii, to się biedna popłakała.

Jeszcze tego samego wieczora złociści ranili trzydziestosześcioletniego Egipcjanina. Ibrahim Hani był w okolicy, zobaczył przepychanki przy meczecie. Zapytał policjanta, o co chodzi, ale ten kazał mu się wynosić. Dwaj mężczyźni rzucili się za nim w pogoń. Gdy go dopadli, dźgnęli go trzy razy nożem – w plecy i rękę. Hani trafił do szpitala.

Przez kolejne dwa tygodnie Naim z wybranymi przyjaciółmi – głównie Palestyńczykami i Egipcjanami, postawnymi, silnymi, skorymi do bijatyki, jeśli zajdzie potrzeba – chodzili modlić się do osmalonego meczetu.

– Nie było nam po drodze, zwykle modliliśmy się w Al Andalus, ale uznaliśmy, że nie damy się zastraszyć, nie pozwolimy, by złociści osiągnęli swój cel. Więc chodziliśmy tam codziennie, a oni codziennie na nas czekali, obserwowali nas z drugiego końca ulicy. Jak dwie wrogie armie. Bali się do nas zbliżyć, nie chcieli się bić, bo wiedzieli, że my nie jesteśmy strachliwi jak nasi bracia z Bangladeszu czy Pakistanu. Oni są niscy, chudzi, niezbyt silni, nie potrafią się bronić. Co innego Palestyńczycy.

Wojna podjazdowa trwała do połowy listopada.

– Złocistym udało się przekupić jednego Banglijczyka. W zamian za łapówkę okrzyknął się prezesem banglijskiego komitetu i udając że ma szerokie poparcie wśród muzułmanów, wystąpił do władz miasta z wnioskiem o zamknięcie meczetu. Rzekomo dlatego, że pomieszczenie nie nadaje się do użytku i budzi złe wspomnienia. Gdy się o tym dowiedziałem, było za późno. Pan „prezes” wkrótce otworzył w suterenie biuro podróży, a gdy pobrał zaliczki na poczet biletów, ulotnił się i tyle go widzieli.

 

 

Kolejny przystanek: plac Wiktorii, nazwany na cześć dawnej brytyjskiej królowej. Uchodźcy drzemią w popołudniowym słońcu. Wymęczeni upałem, pragnieniem, życiową beznadzieją, czekaniem bez końca, bezradnością, nudą, żalem i strachem, leżą na kocach, którymi przykryli marmurową posadzkę, pod drzewkami, na których rozwiesili płachty kolorowego materiału – próbują w ten sposób zatrzymać słońce. Dobrze ponad sto osób, głównie Afgańczycy. Jeden młody chłopak, siedzący na murku przed wejściem do stacji kolejki, powiedział mi, że jest tu z całą rodziną od dwóch tygodni.

– O, tam są. – Pokazuje ręką na drugi koniec placu. – Rodzice i dwie małe siostry.

Pół roku byli w obozie w Morii, aż dostali nakaz eksmisji. Usłyszeli, że w ich sprawie na Lesbos niczego już nie załatwią, muszą płynąć do Aten. Nie wiedzą, co dalej. Czekają.

Uchodźcy nie mają na twarzach masek przeciwko wirusowi. Nawet najstarsi z nich, nawet wiekowe babcie, najbardziej narażone. Co im po maseczkach, jak nie mają wody do mycia rąk, jak nie dla nich dystans społeczny, jak ich bańkę każdego ranka przebijają tłumy nieznajomych idących do metra?

Są tutaj, bo rząd premiera Mitsotakisa postanowił w środku pandemii wyeksmitować z obozów na wyspach kogo tylko się da. I niech sobie radzą. Mają pozwolenie na tymczasowy pobyt, mogą się gdzieś zatrudnić. Ale żeby dostać legalną pracę, muszą pokazać numer identyfikacji podatkowej, a żeby zdobyć numer, muszą zadeklarować adres zamieszkania – tego jednak zrobić nie mogą, bo mieszkają na placu. Żeby wynająć mieszkanie i zdobyć adres, muszą mieć pieniądze, ale nie mogą ich zarobić, bo nie mają pracy. A żeby dostać pracę…

Gdyby rząd nie wyeksmitował ich z Morii, wkrótce i tak byliby bezdomni, bo tydzień po mojej wizycie na placu Wiktorii obóz na Lesbos doszczętnie spłonął. Pożar wybuchł nocą 9 września 2020 roku. Ogień szybko zajmował kolejne baraki, namioty i szałasy, ludzie wybiegali z obozu i gromadzili się na drodze – trzynaście tysięcy osób. Nikt nie ucierpiał, ale Moria poszła z dymem, zostało po niej pogorzelisko. Grecka policja przeprowadziła ekspresowe śledztwo i oświadczyła, że ogień podłożyli czterej Afgańczycy, po tym, jak się dowiedzieli, że wśród imigrantów stwierdzono trzydzieści pięć przypadków koronawirusa. Wiele osób nie wierzyło w oficjalne dane i obawiało się, że faktyczna liczba zakażonych była dużo wyższa, biorąc pod uwagę przeludnienie i nieludzkie warunki panujące w obozie. Według innej hipotezy podpalaczami mieli być lokalni neofaszyści. Po kilku dniach rząd z pomocą wojska uruchomił nowy obóz w nieodległej Kara Tepe – uruchomił, czyli na gołej ziemi rozbił wielkie, wieloosobowe namioty. Wystarczyły pierwsze jesienne ulewy i cały obóz stał po kolana w wodzie, a gazety pisały o szczurach, które nocami podgryzają uchodźczym dzieciom nóżki.

Mieszkańcy z okolic placu Wiktorii przynoszą uchodźcom bułki, wodę mineralną, mleko dla najmłodszych. Organizacje pomocowe przywożą ciepłe posiłki. Paru knajpiarzy pozwala korzystać z toalet i podładować telefony. Wieczorami kręcą się tu starzy faceci, którzy oferują młodym chłopakom i dziewczynom darmowy prysznic w swoich domach, a po prysznicu kolację. Za seks płacą piętnaście euro.

Mijam tych śpiących Afgańczyków, niewiele sobie robiących z ulicznego hałasu i upału. Mam wrażenie, że to leżą atrapy człowieka, ciała puste jak wydmuszki, lekkie, nieruchome życie z nich uleciało.

 

 

Idę w kierunku kolejnej stacji metra – Metaxurgio. Niedaleko stamtąd, na placu Awdi, jestem umówiony z Tanasisem Kurkulasem, który też miał do czynienia z panią Skordeli. Obrzuciła go jajkami i pomidorami. Nie podarował jej, skierował sprawę do sądu i wygrał.

To już prawdziwe centrum Aten. Coraz szersze, coraz bardziej zatłoczone, coraz głośniejsze ulice, hotel na hotelu, szklane i betonowe biurowce. Jeszcze parę kroków i zza zakrętu wyłoni się plac Omonia ze swoim polem siłowym. Kiedyś rosły tam wysokie, rozłożyste palmy, można było się w ich cieniu schłodzić. Później palmy ścięto i na placu ograniczonym wielkim rondem rozprysła fontanna i wybiło jeziorko, ale gdy woda zaczęła ściekać i zawilgacać sufit metra, fontannę usunięto, jeziorko osuszono, plac zabetonowano. Minęło niespełna trzydzieści lat i na Omonii znów trysnęła woda. Nowa fontanna na rondzie, uruchomiona dwa tygodnie przed początkiem pandemii, wieczorami świeci na fioletowo, niebiesko lub zielono. Miało być nowocześnie, wyszło kiczowato (kolejny niekonsultowany społecznie projekt nowego burmistrza). Ale sedno Omonii to co innego. Z fontanną czy bez, Omonia jest sercem miasta – sercem po zawale, albo i kilku, zmęczonym, schorowanym, z arytmią, ale wciąż tętniącym. Na plac prowadzi sześć wielkich ulic, jak sześć potężnych rzek, jak sześć zdrowych, drożnych aort. Wyobraźcie sobie, co się z nich wylewa i co zabierają z powrotem. Każdy obraz, który podpowie wam wyobraźnia, będzie prawdziwy.

Wystarczy chwila nieuwagi, kilka fałszywych kroków i człowiek wchodzi w strefę zasysania Omonii, wpada w nurt. Dlatego ja się pilnuję, skręcam, gdzie trzeba, i zamiast na Omonię, idę na sąsiednie Metaxurgio.

Jest mi gorąco, bolą mnie plecy, dudni mi w głowie od tego całego spacerowania. Ratuje mnie kawa na zimno, kawałek słodkiej bugatsy i drzewa wyrastające pośrodku chodnika – na cienkich nóżkach nerantzia rodzące gorzkie pomarańcze, rozłożyste oleandry, ale przede wszystkim stare, wysokie akacje. Jakim cudem żyją w tym diabelskim mieście, skąd czerpią siły, skąd wodę? Wystarcza im tych parę grudek ziemi pod chodnikowymi płytami? Gałęzie pukają w okna lokatorów z pierwszych i drugich pięter bloko-kamienic, opierają się na brudnych, zakurzonych markizach. Korony sięgają jeszcze ciut wyżej i z tej wysokości rzucają na drogę błogosławiony cień. Ciężko te drzewa wyminąć, łatwo w nie przywalić, wyrżnąć przez ich wystające korzenie, łatwo się na nie zirytować. Ale nie wolno ich nie docenić. Bez nich Ateny byłyby betonową pustynią, byłyby nie do życia. Są naturalnym miejskim klimatyzatorem, dają wytchnienie.