Zamieć - Gabriel Dylan - ebook + książka

Zamieć ebook

Dylan Gabriel

3,8

Opis

„Kazała nam usiąść i opowiedziała pewną historię. Historię istot, które żyły w lasach i jedynie nocą wyłaniały się ze swoich kryjówek.”

Charliemu szkolny wyjazd narciarski wydaje się doskonałą okazją do ucieczki przed nieszczęśliwym życiem rodzinnym. Nadchodzi jednak burza i miasteczko zostaje odcięte od reszty świata… Uwięzieni w górach uczniowie wraz z tajemniczą przewodniczką Hanną czekają, aż śnieg przestanie padać. Jednak kiedy zapada noc, pewien do tej pory zapomniany sekret przypomina o sobie. Burza okazuje się wówczas najmniejszym z problemów…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (21 ocen)
6
6
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WikaaaSM

Całkiem niezła

Ciekawa historia, zakończenie zabawne wręcz, trochę zbyt bajkowe, nie pasowało do pozostałej części książki
00
jakaja_m

Dobrze spędzony czas

Akcja utworu nabiera prędkości już na samym początku, przyznaje, koniec lekko mnie rozczarował ale dla fanów bardziej thrillerów dla młodzieży serdecznie polecam!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Whiteout
First published in Great Britain in 2019 by STRIPES PUBLISHING LIMITED An imprint of the Little Tiger Group 1 Coda Studios, 189 Munster Road, London SW6 6AW
Text copyright © Gabriel Dylan, 2019 Cracked glass photo © Shutterstock/Emilia Kun Cover copyright © Stripes Publishing Limited, 2019
Redaktor prowadzący: Anetta Radziszewska
Redakcja: Katarzyna Malinowska
Korekta: Zuzanna Leska
Opracowanie okładki: Kamil Pruszyński
DTP: Katarzyna Piątek
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2020 All rights reserved
Wydanie I
Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości lub fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8154-651-5
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail: [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla żony, która zmusiła mnie do pogoni za marzeniami.Także dla dwóch małych chłopców, którzy – mamnadzieję – nigdy nie zapomną o swoich marzeniach.

Rozdział pierwszy

„Jeśli coś pójdzie nie tak – pomyślał Charlie – to przynajmniej będzie to szybka śmierć”.

Pochylił się i zatrzymał tuż przed miejscem, w którym stok opadał w nicość. Ostrożnie ustawił deskę na szczycie głębokiej zaspy. Kiedy spojrzał w dół, poczuł falę paniki. Zobaczył niewielkie uliczki i przycupnięte obok nich budynki tłoczące się w dolinie znajdującej się wiele kilometrów niżej, ledwie widoczne zza nisko wiszących chmur. W końcu oderwał od nich oczy, wbił wzrok w śnieg, a potem wsunął stopy w rozpadające się wiązania. Deska była już bardzo poobijana, wręcz popękana, miała też zajechane, tępe krawędzie. Na jej wierzchniej części, czyli top sheecie, kiedyś uśmiechał się przerażająco szkielet w błękitnej pelerynie. Dziś widać było jedynie mnóstwo rys i zadrapań uniemożliwiających podziwianie obrazka.

Charlie wsunął ostatni pasek na miejsce, zaciągnął wiązanie i wyłączył kawałek Biffy Clyro grzmiący w słuchawkach. Nagła cisza zaszumiała mu w głowie. Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić, i odchylił się, próbując wyczuć pokrywę śnieżną.

W ciągu ostatnich sześciu miesięcy tysiące razy wyobrażał sobie ten widok. Nieoczekiwanie okazał się on znacznie bardziej spektakularny. Przejście z jednej strony szczytu na drugą zajęło mu większą część popołudnia, ale wysiłek się opłacił.

Tutaj, kawał drogi od hoteliku, w którym się zatrzymali, otaczały go bezkresne pustkowia. Rozciągający się u jego stóp południowy stok przypominał nietknięty park rozrywki otulony idealnie gładkim śniegiem. Naprzeciwko – i dookoła – piętrzyły się skalne szczyty oraz szerokie, choć opustoszałe lasy.

I tylko brakowało mu kogoś, z kim mógłby się podzielić wrażeniami.

Ostrzegano ich, żeby nie oddalali się na własną rękę. Instruktorzy byli wyjątkowo przeczuleni na tym punkcie i wiele razy podkreślali konsekwencje naruszenia tej zasady.

Lawiny. Śmierć. Skały. Śmierć. Mróz. Śmierć.

Wybierajcie!

Charliego zupełnie to nie ruszało.

Chociaż miał przed sobą austriackie Alpy w pełnej, ale bezludnej krasie, wciąż myślał o czekającym go zderzeniu z ponurą rzeczywistością.

Jeszcze cztery dni.

I przynajmniej trzy z nich zniszczy potężna zamieć śnieżna, która zmierzała w ich kierunku.

Zaklął i spojrzał na stromy spadek znajdujący się może metr od zaspy, na której ustawił deskę. Siedząc i patrząc w dół zbocza, z którego zamierzał zjechać, nabrał wątpliwości. Nie był już taki pewien, czy to wykonalne. Serce łomotało mu w piersi, jakby właśnie przebiegł maraton, i nie był to efekt wysiłku związanego z wdrapaniem się na szczyt.

Nagle w głowie usłyszał cichy głos.

Może był jakiś powód, dla którego nikt nie zjeżdżał z południowego zbocza.

Może instruktorzy mieli rację.

Może ta przygoda nie skończy się dobrze.

Zagryzł dolną wargę, czując, jak uchodzi z niego pewność siebie. Nie miał po co wracać do domu. Nic go tam nie czekało oprócz kłopotów. Co gorsza, w najbliższym czasie nie mógł liczyć na zmianę sytuacji.

Kiwnął głową i stanął na desce. Zaczął na niej podskakiwać, żeby się rozgrzać, i usłyszał pod stopami przyjemne skrzypienie śniegu. Po raz kolejny rzucił okiem na rozciągające się przed nim pole białego puchu i wyobraził sobie, że sunie w dół stoku przyprawiającego o zawrót głowy, potem traci równowagę i uderza o skałę. Łamie nogę. Leży na śniegu aż do zapadnięcia zmroku, a nagie, bezgwiezdne niebo powoli wysysa z niego życie.

Charlie wziął kolejny haust alpejskiego powietrza. W sumie mógłby zawrócić i zrezygnować ze zjazdu. Mógłby ponownie przejść przez szczyt i wybrać prowadzącą do wioski czerwoną lub niebieską trasę. Znał ryzyko. Jednak wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, nikt nie będzie za nim tęsknił.

Chrzanić to!

Żeby nie dać sobie czasu na zmianę decyzji, zrównał nos deski z krawędzią stoku i przeniósł cały ciężar ciała na jej przód. Zaczął się ześlizgiwać ze stoku. Kiedy deska nabrała tempa i osiągnęła punkt, po przekroczeniu którego nie było już powrotu, Charlie przysiągłby, że usłyszał za sobą głos. Słowa niesione przez wiatr. Było już jednak za późno. Mógł tylko spojrzeć przed siebie, lekko ugiąć nogi i pozwolić grawitacji działać.

Popędził w dół.

Miał wrażenie, że przez całą wieczność swobodnie szusuje zboczem. Wiatr szumiał mu w uszach, serce łomotało, a świat rozmywał się w szaleńczym pędzie. Wyczuł moment, gdy deska próbowała wyrwać mu się spod nóg, i wbił pięty w śnieg. Od razu też się przechylił i wykonał ostry skręt. Szybko odwrócił się w prawo i ruszył w przeciwną stronę, pozwalając wysłużonemu sprzętowi trzeszczeć pod stopami. Śnieg rozpryskiwał się na boki i gryzł go co chwila w osłoniętą skórę twarzy.

Za każdym razem, gdy za bardzo się rozpędzał, hamował piętami lub palcami i od razu czuł, że zwalnia. Potem zawsze przyspieszał, niemal nieświadomy tego, że krzyczy – z jego płuc wydobywały się długie, radosne piski. Pęd zamieniał zamarznięty krajobraz w niewyraźny kalejdoskop szarości i bieli. Charlie mógł się skupić wyłącznie na desce i jej zakręconym tańcu na górskim zboczu.

Przy szóstym czy siódmym skręcie wyłapał niski hurkot, jak gdyby grzmot sunący przez dolinę. Nie zwalniając, przeniósł ciężar ciała na przednią krawędź, przykucnął i rozsunął ręce na boki, próbując złapać równowagę. Zaryzykował spojrzenie w górę, w stronę, z której dochodził huk.

W jego stronę pędził czysty chaos. Obejmująca cały horyzont olbrzymia fala kamieni i śniegu sunęła z łoskotem w dół, przysłaniając szare niebo i wyrzucając w powietrze chmurę odłamków wymieszanych z lodem. Charlie poczuł żółć podchodzącą mu do gardła.

Widok sprawił, że serce szybciej mu zabiło. Zaledwie jeden raz, ale to wystarczyło, żeby stracił koncentrację. Deska zakrawędziowała i poślizgnął się, upadając głową w śnieg. Uderzenie zerwało mu gogle i Charlie runął z nogami w górze. Od razu stracił orientację.

Nie miał czasu na strach.

Kiedy zsuwał się na plecach w dół stoku, otaczał go i przenikał oszałamiający łoskot, który stale się zbliżał. Ostatkiem sił zdołał wbić nogi w śnieg. Krawędź jego deski znowu zaczęła pracować. Świat wokół niego zwolnił, ale chłopak nie miał czasu na analizowanie sytuacji. Jedynie zauważył, że śnieg dostaje mu się pod koszulę, wpada do spodni i wpycha się do ust. Zatrzymał się i przyklęknął, próbując zaczerpnąć oddechu.

Huk był teraz wszędzie – w jego głowie, piersi. Przechodził przez jego ciało jak prąd. Charlie zdołał jeszcze zerknąć w prawo i zobaczyć olbrzymią falę śniegu. Uderzyła w niego i... wszystko zgasło.

Rozdział drugi

Nico usłyszał ten huk, kiedy wracał do wioski. Właśnie oswajał się z myślą, że na przekór wszystkiemu przeżył kolejny dzień bez choćby jednej złamanej kostki, kiedy głęboki, niepokojący odgłos, przypominający pomruk odległego trzęsienia ziemi, poruszył całą doliną.

Po plecach przebiegł mu dreszcz. Chłopak podchwycił spojrzenie Stefana, ale nie dostrzegł w nim jakiegokolwiek niepokoju.

– Zagrzmiało? – zapytała jedna z uczennic, atrakcyjna dziewczyna, która – o ile się nie mylił – nazywała się Leandra.

Niewiele o niej wiedział. Chodzili razem na plastykę i kojarzył jej obrazy wiszące na szkolnym korytarzu, jednak nigdy nie odważył się do niej odezwać. Widział ją za to kilka razy w bibliotece i przysłuchiwał się jej rozmowom, zerkając znad jednego z monitorów.

Gęste, czarne włosy wsunęła pod ciężkawy pomarańczowy kask narciarski. Duże, ciemne oczy pobłyskiwały niespokojnie zza popękanej szybki.

Stefan pokręcił głową.

– Nie. To lawina. Zeszła gdzieś po drugiej stronie góry, z dala od tras narciarskich. Tam nikt nie jeździ. Naprawdę nie ma się czym przejmować.

Kilkoro uczniów zrobiło wielkie oczy, a Nicowi przemknęło przez myśl, że być może przedwcześnie poczuł ulgę. Stefan uśmiechnął się rozbawiony.

– Zimą schodzi tu wiele lawin. Niektóre sami wywołujemy za pomocą dynamitu, żeby położone niżej trasy były całkowicie bezpieczne. Przy tej ilości śniegu, jakiej spodziewamy się tutaj w ciągu kilku następnych dni, pewnie jeszcze parę razy usłyszycie ten grzmot.

Jeden z chłopaków, Ryan, spojrzał na Stefana. Mierzył grubo ponad metr osiemdziesiąt i posturą przypominał byka. Cóż, należał do tych osób, w których ciele Nico z przyjemnością odrodziłby się po śmierci. W rodzinnym mieście był kapitanem drużyny rugby, królem szkolnych korytarzy i coraz jaśniej błyszczącą gwiazdą ostatnich klas liceum. I chociaż potrafił zachowywać się jak dupek, to tego unikał – nawet w stosunku do takich nerdów jak Nico. Od przyjazdu do Austrii był koleżeński i wszystkich traktował z szacunkiem. Nie miał też żadnych problemów ze słuchaniem poleceń Stefana.

Poza tym urodził się sportowcem. Jazdę na nartach opanował już po kilku dniach, czego Nico potwornie mu zazdrościł. Pod względem umiejętności zdecydowanie się wyróżniał.

– Myślisz, że wybierzemy się jutro na stok? Ta burza zapowiada się na tak straszną, jak mówią?

Stefan wzruszył ramionami.

– Co prawda dla tej części Alp zawsze przesadzają z prognozami, ale dobrze to nie wygląda. Jeśli prognozy nie kłamią, nie wystawimy nosa za drzwi. Bo jeśli rzeczywiście spadnie tyle śniegu, ile zapowiadają, nawet ich nie otworzymy.

Jakby na potwierdzenie słów instruktora z nieba spadło kilka płatków śniegu. Nico zadarł głowę i zobaczył, że szare chmury ustąpiły miejsca znacznie groźniej wyglądającemu, wręcz sinemu półmrokowi.

Ryan strzepnął płatek, który wylądował na jego włosach, i poprawił czapkę.

– A więc nadchodzi zamieć... Jesteś pewien, że nie możemy pobiegać przed powrotem do pokoi?

– Obawiam się, że wystarczy ruchu na dzisiaj. Wciągniemy coś na stołówce, a potem napalimy w kominku. Będzie... Jak wy to mówicie w Anglii? Przytulnie. Dobrego słowa użyłem? – spytał instruktor i poprowadził grupkę uczniów uliczkami Kaldgellan w stronę hoteliku na uboczu.

Przez nadchodzący zmierzch i coraz grubszą warstwę chmur stopniowo robiło się ciemnej. Za każdym razem, gdy wracali z kolejki górskiej, latarnie uliczne i lampiony świeciły jasnym blaskiem, a w oknach większości sklepów migały lampki choinkowe.

Tego dnia trasa prowadząca do hotelu była zaskakująco mroczna. Drewniane okiennice witryn starannie zamknięto, światełka zaś zgaszono.

Kiedy dotarli do centrum wioski, Nico zauważył grupkę wyraźnie poruszonych ludzi upychających dobytek na saniach. Rozpoznał wśród nich kilku miejscowych, których znał z widzenia. Prawdopodobnie jeszcze przed nadejściem burzy zamierzali zjechać kolejką w dolinę. Nico w ciągu dnia tak strasznie zmarzł, że niewiele kojarzył, mimo to usłyszał o nadchodzących opadach i ich konsekwencjach dla całej wycieczki.

Podskoczył, gdy w jedynej kawiarni w wiosce zatrzaśnięto okiennicę. Stefan zauważył właściciela lokalu, otyłego, całkiem przyjaznego mężczyznę po pięćdziesiątce, uwijającego się przed wejściem do ciemnego budynku. Kiedy ten spojrzał na zegarek, instruktor uniósł dłoń, dając grupie sygnał do zatrzymania się.

– Hej, Marlon, dlaczego wszystko się dziś zamyka? Dokąd się wybieracie?

Umęczony właściciel lokalu spojrzał na niego przekrwionymi oczami i pokręcił głową.

– Po prostu uciekamy przed nadciągającą burzą. Nie chcę tu utknąć na najbliższe trzy dni, a przecież podczas zamieci nie da się zejść. Podobno wiatr ma być tak silny, że zamkną kolejkę... Cóż, nie zamierzam siedzieć tu jak jakiś więzień. Sorry, ale dziękuję.

Nico poczuł nerwowe kłucie w żołądku, a Stefan uśmiechnął się szeroko.

– A co z kasą, którą mógłbyś zarobić? W hotelu zostanie blisko trzydziestu uczniów. Pomyśl o ciastkach i cappuccino, bez których przecież się nie obejdą!

Marlon nie odpowiedział. Nawet się nie uśmiechnął. Nico patrzył, jak mężczyzna odwraca się i pospiesznie mocuje bagaże w tylnej części poobijanych drewnianych sań.

Stefan wzruszył ramionami i spojrzał na uczniów.

– Co będziemy jutro robić, jeśli nie da się jeździć na nartach? – zapytała wysoka i szczupła Ellie.

Nico chodził z nią do podstawówki i wciąż pamiętał, jak nie radziła sobie z paskudnym rozwodem rodziców. Tańczył z nią nawet na dyskotece w siódmej klasie... Potem jednak – powoli wchodząc w dorosłość – stracił z nią kontakt.

Stefan uśmiechnął się do niej.

– Jestem przekonany, że coś wymyślicie. W najgorszym wypadku wymkniecie się na zewnątrz i ulepicie bałwana. Sam planuję się wyspać. W przyszłym miesiącu wracam na uczelnię. Mam do zaliczenia jeszcze kilka egzaminów. Jutro ostatnia szansa, żeby bez wyrzutów sumienia się pobyczyć i powylegiwać w łóżku.

Ellie wciąż wpatrywała się w niego błękitnymi oczami, a kryjący się w nich podziw wywołał u Nica zazdrość. Dziewczyna była naprawdę ładna, chociaż lepiej wyglądała bez tony makijażu. Gruby wełniany kaptur zasłaniał część jej twarzy, jednak nawet w półmroku widział skórę pokrytą zbyt grubą warstwą sztucznej opalenizny oraz okrągłe kolczyki kołyszące się wśród kosmyków długich, lekko falujących, ewidentnie rozjaśnionych włosów.

– Też chcę pójść na uniwerek. Studiować modę w Londynie. Najpierw jednak muszę poprawić stopnie. Moi rodzice twierdzą, że nie mam szans, bo dzieciaki z naszej części miasta nie pasują do uniwerku. A jeśli nie będę miała co najmniej trójek na próbnym, to mnie wywalą z domu i każą iść do pracy. Chciałabym im udowodnić, jak bardzo się mylą.

Stefan ponowie wyczarował swój ujmujący uśmiech.

– Dasz radę. Musisz tylko uwierzyć w siebie.

Z ciemności wyłoniła się kolejna osoba. Nico zauważył, że Stefan macha do niej dłonią ukrytą w ciepłej rękawiczce.

– Hej, Matthias, ty też nie zostajesz na wieczornego drinka?

W hotelu w Kaldgellan pracowało czterech instruktorów. Matthias był najstarszym z nich. Nico słyszał, jak Stefan wspominał jednemu z uczniów, że mężczyzna całe życie spędził w tej odizolowanej alpejskiej wiosce i nigdy na dłużej jej nie opuszczał. Po zapadnięciu zmroku spotykał się z pozostałymi instruktorami w hotelowym barze, gdzie dzielił się z nimi zasłyszanymi anegdotkami i narzekał na koszmarne umiejętności niektórych gości, w tym – jak sądził Nico – także i jego. Teraz jednak starszy mężczyzna pokręcił głową.

– Nie, ja... nie mogę zostać. To... sprawy rodzinne. Muszę zjechać w dolinę, a jeśli nie zrobię tego dzisiaj...

Matthias przerzucił narty przez ramię i chciał coś dodać, ale po namyśle pokręcił głową. Spojrzał w górę na równomiernie prószący śnieg. Przez chwilę się nie odzywał i w kiepskim świetle Nicowi wydawało się, że mężczyzna drży.

Potem jedna z potężnych dłoni Matthiasa wystrzeliła do przodu i poklepała Stefana w ramię.

– Moja grupa jest już w hotelu. Rozgrzewają się. Powinieneś zabrać tam swoją. Jesteś świetnym kolesiem, Stefan. Uważaj na siebie przez kolejnych kilka dni. I wypij wieczorem moje zdrowie, dobrze?

Matthias był burkliwym, brodatym Austriakiem, jednym z tych, którzy mogliby uprawiać zapasy z niedźwiedziami. Ale dziwny wyraz jego twarzy zaniepokoił Nica. Stefan też to chyba dostrzegł, bo zbliżył się do starszego kolegi.

– Hej, nawet jeśli będzie ciężko, to sobie poradzimy. Chcesz, żebym został teraz z tobą? Możemy pogadać o twoich sprawach...

Mężczyzna pokręcił głową i zsunął potężną dłoń z jego ramienia. Kiedy Nico przysłuchiwał się tej rozmowie, reszta grupy się rozgadała. Niektórzy uczniowie krążyli dookoła, inni wpatrywali się w sypiący coraz mocniej śnieg. W Alpach byli od zaledwie trzech dni i chociaż kilka razy już padało, to nigdy jeszcze aż tak intensywnie.

Matthias nachylił się w stronę Stefana.

– Nie. Po prostu muszę zejść z gór. Opiekuj się tym stadkiem. Życzę szczęścia. Powinienem dotrzeć do kolejki, zanim wiatr przybierze na sile. Zerwał się znacznie wcześniej, niż zapowiadali.

Ruszył w stronę starego jeepa z błyszczącymi łańcuchami na kołach. Nie oglądając się, wskoczył do środka, zatrzasnął drzwi, uruchomił silnik i ruszył przez śnieg.

Stefan obserwował go ze zdziwioną miną.

– Wszystko w porządku?

Instruktor bez przekonania pokiwał głową, wciąż obserwując tylne światła samochodu pędzącego w stronę stacji kolejki górskiej. Dopiero po chwili spojrzał na Nica, nieudolnie ukrywając irytację. Rano ostrzegał, że będzie zimno, a mimo to chłopak wyszedł na stok w samej bluzie, na którą naciągnął koszulkę z Walking Dead. Zgodnie z przewidywaniami Stefana Nico dygotał cały dzień.

– Tak, nic mi nie jest. Za to ty chyba przemarzłeś.

Ruchem głowy wskazał znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej hotel Panoramic, nieco przysadzisty, obskurny dwupiętrowy budynek, w którym się zatrzymali.

– Chodźcie, jesteśmy już prawie na miejscu. Wejdźmy lepiej do środka, zanim ten śnieg naprawdę zacznie padać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki