41,65 zł
Książkę Zapach dolarów tworzy cykl reportaży i opowiadań – historii prawdziwych! – o trwającym przez cały XX wiek zjawisku polskiej emigracji za Atlantyk, do Stanów Zjednoczonych. Szczególnie licznie wyruszali za ocean rodacy z ziem południowej Polski. Najpierw z biedy – „za chlebem”; później z trudem zdobywali paszport i wizę, by móc dostać się do Stanów i „urządzić się” w Ameryce lub po latach wrócić z plikiem „zielonych” do ojczyzny. Adam Tomczyk opowiada o ich perypetiach wyjazdowych – barwnych i skomplikowanych szczególnie w epoce PRL-u, o nadziejach i rozterkach oraz sukcesach i tęsknotach emigrantów, o polskim Chicago i o spotkaniach z wybitnymi postaciami amerykańskiej Polonii, takimi jak Jan Karski, Bolesław Wierzbiański czy Wojciech Seweryn. A także o przygodach tych, którzy postanowili powrócić do kraju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 284
Im bliżej portów w Hamburgu, Bremie, Antwerpii czy Rotterdamie, tym bardziej gęstniał tłum emigrantów. Może nasłuchali się jakichś fantastycznych opowieści o zamorskich bogactwach, a może ktoś ze znajomych lub rodziny przetarł już wcześniej szlak. Na statkach o wdzięcznych nazwach Mauretania, Kaiser Wilhelm, Kaiserin Auguste Victoria i wielu innych mieszały się grupy pasażerów z różnych stron. Płynęli z tych portów Polacy ‒ prawosławni i katolicy z Galicji, biedota zaboru rosyjskiego. Płynęły rzesze innych narodowości: rusińscy chłopi, Słowacy, Węgrzy i wieczni tułacze – Żydzi. Tygiel kultur, języków i zwyczajów. Koniec XIX i początek XX wieku, do wybuchu pierwszej wojny światowej, to prawdziwy exodus. Przeludnienie wsi spowodowało masową emigrację. Za oceanem setki tysięcy akrów ziemi leżały odłogiem, brakowało robotników w fabrykach, hutach, stalowniach, szwalniach i na budowach linii kolejowych. Wielkie europejskie towarzystwa żeglugowe zamawiały w stoczniach statki, które na swoje pokłady mogły zabrać po kilka tysięcy pasażerów, by w ciągu dziesięciu dni przewieźć ich do Nowego Świata.
Emigracja trwała także po roku 1918, kiedy odrodziła się już niepodległa Polska. Opuszczali strony rodzinne mieszkańcy Podlasia, biedota Polesia i Podkarpacia, ruszali za ocean krakowiacy, sądeckie Lachy i górale z Podhala. Już nie wybierali się w nieznane. Mieli do kogo jechać ‒ w Ameryce kształtowała się Polonia.
Emigracja za Wielką Wodę za chlebem, w poszukiwaniu szans na lepsze życie, zarobku, wolności – to także ważny rozdział historii regionu, z którego pochodzę. I to stało się głównym impulsem do napisania nowej książki. Budziła się we mnie potrzeba przywołania tej historii, kiełkowała, rozrastała i przystrajała w obrazy. Na tę panoramę wychodźstwa składają się losy ludzi, których znałem i znam, słuchałem o nich opowieści i wspomnień tych, którzy zostali w kraju, a niekiedy oddałem głos samym bohaterom – emigrantom. Zawarłem tu także owoc poszukiwań wynikających z moich zainteresowań historycznych oraz moje osobiste spostrzeżenia i doświadczenia z dwuipółrocznego pobytu w Stanach Zjednoczonych.
Od kiedy wstąpiliśmy do Unii Europejskiej i mamy swobodny przepływ kapitału, towarów, ludzi i usług, z prawa do wyboru miejsca pracy i miejsca do życia skorzystało dwa i pół miliona Polaków. A przecież są też koszty społeczne i osobiste tej współczesnej emigracji ekonomicznej.
Napisałem tę książkę dla tych, którzy teraz decydują się na opuszczenie kraju w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Może dostarczy im materiału do przemyśleń i refleksji, gdy tuż przed wyjściem z własnego domu usiądą na krześle jeszcze ten ostatni raz. Oddaję ją także tym Czytelnikom, którzy sięgną po nią po prostu z ciekawości.
Tę opowieść jestem winien wszystkim mym krajanom emigrantom z ziem u ujścia Dunajca do Wisły i z Powiśla Dąbrowskiego za ich odwagę i determinację. Oni byli pionierami tamtych wypraw w nieznane. Rozbudzali nasze marzenia o innym świecie, o lepszym życiu za Wielką Wodą, o wolności, której symbolem była i jest Statua na Liberty Island. To oni w trudnych czasach podawali nam pomocną dłoń i ściągali do siebie następnych przybyszów.
Napisałem ją też dla siebie, dla mojej rodziny i przyjaciół, których spotkałem na amerykańskiej ziemi, by zatrzymać emocje, wzruszenia i czas mojej emigracji.
Kusił mnie ten temat, chodził za mną przez wiele lat, budził w nocy i zabierał sen. Lektura książki Martina Pollacka Cesarz Ameryki wznieciła we mnie płomień pisarskiej zazdrości, tym bardziej że autor przytacza w swoim reportażu emigracyjny epizod Józefa Łapy z Żabna – miasta, w którym mieszkam.
Sięgnąłem do źródeł, szukając wiadomości o członkach mojej rodziny, którzy popłynęli za ocean. Znalazłem wiele informacji na stronie internetowej Muzeum Imigracji na Ellis Island (Ellis Island Immigration Museum). I wtedy ci ludzie sprzed wieku stanęli przede mną jak żywi. Jest w tych przekazach zdjęcie statku, na którym płynęła Wiktoria Mosio – siostra mojej babci. I informacja o niej:
Polka z miejscowości Pilcza Żelichowska – kraj Austria. Panna lat osiemnaście, pokojówka, czyta i pisze. Cera jasna, oczy szare, włosy jasnobrązowe, wzrost pięć stóp i jeden cal. Stan zdrowia dobry. Nie choruje na choroby weneryczne, jaglicę, gruźlicę i nie jest poligamistką ani anarchistką. Jedzie do Port Richmond pod adres Richmond Terrace na zaproszenie Weroniki Golonki – siostry przyszywanej. Ma przy sobie piętnaście dolarów. Wypłynęła na statku Kaiserin Auguste Victoria z Hamburga dnia 12 lutego 1910 roku. Dopłynęła do Nowego Jorku dnia 22 lutego 1910 roku.
Jakoś tak się składa, że tematy do swoich książek czerpię z życia. Już same zapisy z listy pasażerów aż się prosiły, by na nich zbudować opowieść.
Powiśle Dąbrowskie i wioski położone u ujścia Dunajca ‒ moja okolica ‒ to w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przeszłego wieku dolarowe zagłębie. Utarło się powiedzenie: „Jadą do Ameryki jak na jarmark do Żabna”. Emigrację w opowieści Zapach dolarów pokazuję niejako historycznie, od początku XX wieku ‒ jeszcze za czasów Franciszka Józefa ‒ przez lata dwudzieste i trzydzieste II Rzeczypospolitej, po eksplozję wyjazdów w latach siedemdziesiątych. Epilog stanowią czasy współczesne.
Zapach dolarów rozpoczyna wspomnienie z mego dzieciństwa ‒ tego, czym był dla mnie wtedy świat i jaki on był wokół mnie, jak wraz z moim dorastaniem powoli się rozszerzał i objawiał w coraz to nowych odsłonach. Pojawiła się też Ameryka. Początkowo płynęła na falach eteru w audycjach Głosu Ameryki, których namiętnie słuchał mój ojciec. Wydawała się bardzo odległa, na końcu świata, a potem stawała się coraz bliższa, namacalna, z zapachem listu czy paczki od ciotki Wiktorii z New Jersey. Opisuję również swoje wrażenia związane ze sklepami Peweksu oraz coraz szerszą emigrację do Stanów Zjednoczonych.
Pozwoliłem sobie pokazać moje własne doświadczenie emigracji zarobkowej do Stanów w latach osiemdziesiątych, a także doświadczenia wielu innych emigrantów z moich stron rodzinnych, których skusił zapach dolarów. Opisuję marzenia, które popychały ludzi do starań o wyjazd do Ameryki, i nadzieje, z jakimi żegnały ich rodziny, jak radzili sobie Polacy na amerykańskiej ziemi, jakie mieli doświadczenia. Przywołuję ich tęsknotę, zachwyt, a czasem też rozczarowanie, niespełnione nadzieje, rozłąkę z rodziną. Większości z nich się powiodło, znaleźli sobie nowe, lepsze miejsce do życia i tam już zostali. Niektórzy pojechali zarobić i wrócili do kraju z dolarami, by tu inwestować, lepiej żyć wśród swoich.
Opowiedziane w książce historie są autentyczne. Byłem ich uczestnikiem, świadkiem, słuchałem osobistych relacji bohaterów. Większość postaci występuje pod swymi prawdziwymi imionami i nazwiskami.
Nieliczne historie wzbogaciłem o fabułę. Robiłem to jedynie tam, gdzie chciałem, by opowieść nabrała rumieńców i łączyły się wątki. Mam nadzieję, że dobrze uchwyciłem tamten czas powszechnego w moich stronach marzenia o wyjeździe do Ameryki.
W roku 1986 w Niles koło Chicago spotkałem stuletnią Polkę z emigracji z początku wieku. Z okazji swego jubileuszu otrzymała specjalne życzenia od prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana. Wisiał ten adres oprawiony w złote ramki obok obrazka Matki Boskiej Częstochowskiej w jej pokoju. Staruszka uśmiechała się życzliwie. W jej oczach widziałem zieleń poleskich równin. Przypłynęła tu na długo przed pierwszą wojną światową. Dla mnie, trzydziestoletniego wówczas człowieka, były to zamierzchłe czasy.
Spotkałem też byłego żołnierza z armii generała Andersa. Jedyne, co go łączyło z ojczyzną, to właśnie mundur wojskowy i kilka odznaczeń, w tym medal za zdobycie Monte Cassino. Nie miał już do kogo wrócić. Bliscy zginęli, deportowani do nieludzkiej ziemi. Tylko on uszedł z Syberii z formującym się wojskiem. Jego dom został po drugiej stronie Bugu. Wybrał emigrację. W Chicago założył rodzinę. Żył – jak na amerykańskie warunki – biednie. Coraz częściej dopadały go zmory przeszłości. W alkoholu topił żal i tęsknotę, czym zasmucał swoją żonę i dorosłe już dzieci.
Z kolei pan Julian pochodził ze Lwowa. Mówił z zaśpiewem lwowskiego baciara jakimś przez siebie wyrobionym dialektem. Do słów angielskich dodawał polskie końcówki. Słuchając go, przypomniałem sobie postać latarnika z opowiadania Henryka Sienkiewicza. Pan Julian przybył do Stanów Zjednoczonych zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej z falą takich jak on przymusowych robotników zesłanych do Niemiec. Tu było mu dobrze. Do jego domu we Franklin Park dobudowywaliśmy duży pokój od strony ogrodu. W opowieściach wracał do miasta swojej młodości. Patrzył na mnie z zazdrością, gdy powiedziałem mu, że kilka lat wcześniej byłem we Lwowie. Pytał o rzeczy i sprawy, o których nie miałem pojęcia. Dla mnie był to wyjazd handlowy, więc niewiele mnie zajmowało miasto. Opowiadałem mu jednak, że we Lwowie bez problemów można się dogadać po polsku. Ulice są pełne dziur w kamiennym bruku, na placu w centrum stoi piękny teatr, niedaleko jest pomnik Adama Mickiewicza i lwowska katedra, a domy stare, odrapane, z widocznymi jeszcze secesyjnymi zdobieniami, jak nigdzie indziej kute balustrady balkonów i dziwny nastrój podwórzy, jakby czas się zatrzymał, nie to co tutaj, w Ameryce.
W Stanach Zjednoczonych spotkałem wielu moich rówieśników i ludzi nieco starszych. Pochodzili z Gdańska, Wrocławia, Warszawy, Lublina, Białegostoku i Krakowa. Wszyscy z emigracji postsolidarnościowej. Przyjechali zarobić parę dolarów, by wyrwać się z peerelowskiej biedy i niemożności końca lat osiemdziesiątych.
Są w książce również strony poświęcone powojennej emigracji wolnościowej, inteligenckiej, która tam, na amerykańskiej ziemi powoływała do życia polskie organizacje, instytuty, stowarzyszenia, nadawała kształt amerykańskiej Polonii i miała duży wpływ na jej postrzeganie przez władze stanowe i federalne. Byli to ludzie o wielkim autorytecie, tacy jak profesor Jan Karski, Jan Nowak-Jeziorański, Bolesław Wierzbiański, Stanisław Jordanowski czy Andrzej Prończuk – redaktorzy polonijnych pism, prezesi polonijnych instytutów i fundacji.
Wiem, jak pachnie każdy zarobiony dolar. W Stanach byłem świadkiem codzienności polskiej emigracji zarobkowej, pracy, tęsknot i dążeń tych ludzi, którzy przybyli na kilka lat, i tych, którzy osiedli tam już na stałe. Zarabiałem „zielone” u kontraktora – przedsiębiorcy budowlanego. Kopałem rowy pod fundamenty w ilastej ziemi nad jeziorem Michigan. Kruszyłem na posesjach beton i wylewałem nowy. Przybijałem szyngle1 i gorącą smołą lepiłem papę na dachach domów, patrząc z ich wysokości na ulice Chicago i okolicznych przedmieść. Nie było roboty, której nie brałby mój pracodawca. Musiałem umieć wszystko, a przynajmniej szybko się uczyć. Budowałem drewniane tarasy przy domach, stawiałem płoty, wymieniałem okna, farba do malowania ścian nie schodziła mi z paznokci. Jak przedtem marzyłem o wyjeździe do Ameryki, tak później tęskniłem i oczekiwałem dnia powrotu. Coraz bardziej uświadamiałem sobie, że bez uporu, determinacji, pozbawiony bliskiego kontaktu z rodziną, mogę się pogubić w tym kraju wielkich możliwości, ale też wielu pokus.
W książce starałem się pokazać wielostronny obraz emigracji. Wszystkie wątki łączy miejsce, skąd moi bohaterowie emigrowali, i właśnie Ameryka pachnąca dolarami, dokąd się udawali. Nie próbowałem oceniać ludzkich wyborów, tylko pokazać to, czego sami doświadczyli. A jeżeli wyrażam swój stosunek, to jest to tylko żal, że towarzysze mojej młodości i wspólnego wrastania w dorosłe życie są tak daleko, bo zabrała ich Ameryka. Może coś zyskali, ale myślę, że też wiele stracili. To takie subiektywne.
Adam Tomczyk
Żabno, 10 lutego 2023 roku
Była ciepła majowa niedziela. Zapewne miałem na sobie krótkie granatowe spodenki na szelkach, jasną koszulę, a na nogach sandały lub jakieś półbuty. Tak wystrojony szedłem do kościoła. Nie sam. Zawsze czekałem na rówieśników z sąsiedztwa lub spotykałem ich po drodze. Samemu nudno i droga się dłużyła. A dla dziecka była to wyprawa. Cztery kilometry i jeszcze przewóz promem przez rzekę, która jakby dla utrudnienia płynęła w poprzek drogi. Dunajec pachniał wikliną, wilgocią i łuską ryby. Wchodziliśmy na prom, a przewoźnik niczym mityczny Charon podnosił trap i drewnianą żerdzią odpychał prom od brzegu. Naciągał i popuszczał kołowrotem stalowe liny i płynęliśmy na drugi brzeg Dunajca, gdzie zza niskiego wału wyglądała masywna bryła parafialnego kościoła, mierząca w niebo dwiema strzelistymi wieżami.
Było je widać z daleka. Wystarczyło tylko wyjść poza zabudowania wioski, by nabrać perspektywy, ominąć wzrokiem wszystkie przydomowe drzewa, przydrożne topole i dachy budynków. Dwie wieże neogotyckiej świątyni majaczyły na horyzoncie. W owym czasie względem kościoła w Otfinowie orientowałem swoje położenie, swój dom i odległości. Może to było złudne, bo właśnie od strony północnej horyzont zamykały wał i wysokie nadrzeczne topole, a zza nich wystawały tylko te wieże.
Wtedy mój świat był mały. Na południu perspektywę ograniczała ciemna krecha lasu. Tam niebo łagodnie kryło się w gałęziach sosen nieco niżej niż na zachodzie, gdzie chowało się za nadwiślańskie pagórki.
Las znajdował się daleko. Trzeba było najpierw przebyć szmat pól uprawnych, potem minąć jezioro, za nim rozległe płaskie łąki, które zieleniły się i pachniały ziołami i kwieciem rozmaitym. Nagrzane, brzęczące od pszczół i trzmieli, cykające pasikonikami, rozśpiewane skowronkiem. Za nimi rdzawa rzeczka ujarzmiona wałami płynęła leniwie w piaszczystym korycie wśród sitowi i żółtych kosaćców. To siedlisko połyskliwych ważek, które latały jak helikoptery.
I znowu połać podmokłych łąk, a w oddali na lekkim wzniesieniu czerniał las. Na tym lesie pocącym się żywicznie kończył się dla mnie świat, choć wiedziałem, że tam schowała się wieś Pojawie. Pewnie dlatego tak nazwana, bo pojawiała się nagle na leśnym przerębie. A za sosnowym borem leżały Zaborów, Dołęga i Borzęcin. I jeszcze Waryś, Czarnawa i Rudy-Rysie. Same nazwy były dla mnie baśniowe. W tych odległych wsiach skrytych za borem, za lasem wyobrażałem sobie scenerię bajki o wilku i Czerwonym Kapturku. Dalej było już niepoznane, tajemnicze i niewyobrażone. Wierzyłem, że za lasem jest inny świat i żyją ludzie innej mowy. Nigdy tak daleko nie byłem. Ciemny bór stanowił granicę mojego poznania, mojego świata. To pierwsza rzeka i pierwszy las z tych siedmiu, za którymi działa się baśń. Jeżeli ktoś opowiadał o dalekich krainach, państwach i ludziach na innych kontynentach, były to dla mnie zmyślenia, iluzje i majaki. Nie istniało to, co niewidzialne. Naprawdę był księżyc, było słońce i wszystkie gwiazdy wiszące na niebie, bo widziałem je w dzień i każdego wieczora.
Po zmierzchu dnia często przychodził do naszego domu wuj mojej mamy Stanisław Pytka, zapalał fajkę i snuł opowieści o ułańskim wojowaniu na Wołyniu. Wujek wywijał szablą jak Wołodyjowski. Wpadł raz na Kozaków, kości im porachował i czterech wziął do niewoli. Dostał za odwagę medal trzeciej kategorii. Słuchałem zaciekawiony jego opowieści. Wyobrażałem sobie, że kłęby dymu z jego fajki to kurz pobojowiska. Zaciskałem pięści jak na rękojeści szabli. Widziałem siebie, jak pędzę na karym koniu i krzyczę co sił w płucach, i pałaszem razy zadaję, po czerepach tnę albo z bagnetem na karabinie biegnę w bitewnym amoku.
Razu pewnego wuj, tknięty jakimś przeczuciem, namawiał kolegę, by wyjść z okopu i schronić się w wykrocie powalonego drzewa. Kolega zlekceważył jego prośbę, więc wujek sam odszedł nieopodal i jeszcze zanim się w nowym miejscu na dobre umościł, padła kula armatnia. On dostał odłamkiem, a po druhu tylko wspomnienie zostało. Dopytywałem o szczegóły, wuj spojrzał na mamę i powiedział, że to wojna okrutna, nie bajka dla dzieci. I była już dawno, tak dawno, że jemu rana się zabliźniła. Tym mnie jeszcze bardziej zaciekawił. Zdjął marynarkę, rozpiął koszulę i odchylił ją nieco. Pokazał szramę poniżej prawego obojczyka. Uśmiechnął się jak do jakiegoś miłego wspomnienia.
Opowiadał też o saksach i o Ameryce. Ktoś tam z Danii przywiózł korony i głowę cukru, by osłodzić sobie i rodzinie biedne życie, inni z Ameryki przywozili wielkie, okute blachą kufry pełne dobytku oraz zaszyte w parcianych pasach upragnione dolary.
– A gdzie ta Ameryka? – pytałem wujka.
– A daleko, daleko. Tak daleko, że gdy tu jest już południe i słońce stoi nad jabłonią przed domem, i świeci prosto w okna, tam dopiero dzień się rodzi. A gdy u nas słońce chowa się za Opatowcem już ostygłe z żaru dnia i możesz na nie patrzeć, bo nie razi oczu, to tam jest południe.
– To od nas do Ameryki pół dnia się idzie?
– Słońce pół dnia potrzebuje, a człowiek to musi cały dzień pociągiem jechać do portu w Gdańsku i potem statkiem jeszcze dziesięć dni płynąć przez ogromny ocean.
Próbowałem sobie to wszystko wyobrazić, policzyć dni i noce, ranki i południa, stacje kolejowe, porty, morza i lądy, ale pogubiłem się w tej geografii.
Nigdy tych krajów nie widziałem, może nawet nie wierzyłem, że są, choć zawsze po zmroku przez radio przypływały stamtąd głos i jakaś melodia. Tak mówił ojciec – że to zza oceanu. Namiętnie słuchał audycji Głosu Ameryki. Zasiadał przed radiem, brał w palce pokrętło i szukał fali. Odkrywał nieznane wyspy, dalekie kraje, żeglował po falach eteru. Gdy już nastroił odbiornik, przykładał ucho do głośnika. Chłonął wiadomości jak przypowieści i nauki z Ewangelii, jakby to była prawda objawiona, lek na wszystkie trudy dnia codziennego, na nieprawości komunistycznych władz, jakaś nadzieja na przyszłe dni zaklęta w słowach.
– Dziś nie zagłuszają – mówił do siebie, a może i do nas. Cieszył się i uśmiechał, zadowolony.
Bywały dni, że nie dało się słuchać. Jakieś piski, wycia, gulgotanie i kocia muzyka, ktoś tam po drodze bił w blaszany bębenek, grał na pile i rzęził na akordeonie. Inne stacje radiowe nachodziły na te fale, mieszały się głosy, sygnały i języki jak w biblijnej wieży Babel. Zniecierpliwiony ojciec zaciskał usta, widziałem jak w nerwach poruszał żuchwą, wreszcie brał głęboki oddech dla uspokojenia i delikatnie palcami kręcił gałką potencjometru, próbował nastroić radio, żeby coś usłyszeć. Uchylał nawet okno, by fale wleciały do izby. Jak sternik kołem, tak on obracał radiem, ustawiał ster na tym wzburzonym morzu, aby tylko zakotwiczyć u stałego lądu i wreszcie usłyszeć ludzką mowę.
Gdy i to już nie dawało rezultatu, rozwieszał druty prowizorycznej anteny od ściany do ściany. Plątały się jak pajęczyna, a on biegał z antenką po izbie, wreszcie kazał mi stać w kącie i trzymać tę drucianą ramkę. Nic to nie dało, więc przestawiał radio na Wolną Europę, a ona choć bliżej, to jeszcze gorzej. Zdenerwowany, wyłączał odbiornik. Wtedy milkł jazgot. Cisza, ulga. Ojciec wracał z dalekiego świata do siebie. Rozglądał się, jakby na nowo rozpoznawał to miejsce. Tu otulał go zapach zbożowej kawy, mleka i drożdżowego ciasta. Przez uchylone okno wiosenny podmuch wiatru przywiewał woń pól i kwietnych łąk znad Kisieliny.
Wtedy też i dla mnie kończyła się podróż w dalekie kraje, które nie wiedziałem, gdzie leżą. Były jak z baśni, jakby jakaś mistyfikacja, jeszcze nieuświadomione w zalążku mojej wyobraźni. Radio i te głosy płynące z niego były tylko po to, by oszukiwać, budować światy nierealne, wymyślone. Opowieści wieczorne, kołysanki dla dzieci.
Tamtej majowej niedzieli szedłem do kościoła. Kolega powiedział do mnie:
– Wczoraj po majówce dawali dzieciom amerykańskie długopisy.
– Kto?
– Jakieś małżeństwo. Chyba przyjechali z Ameryki? – Nie był pewien.
– Dostałeś? – Byłem ciekawy.
Chciałem mieć taki długopis. W piórniku miałem drewnianą obsadkę ze stalówką. Nosiłem też kałamarz z atramentem. Takie pióro robiło kleks w najbardziej nieodpowiednim momencie. Długopis kleksów nie robi. Już samo to było powodem, by o czymś takim marzyć. Chyba chodziłem wtedy do pierwszej klasy.
– Nie, nie dopchałem się. Chmara dzieci obstąpiła tych Amerykanów. Dla mnie zabrakło. Zostały im tylko zapalniczki, ale te rozdawali starszym.
Wtedy uwierzyłem w istnienie obcych krain.
Wyszliśmy z kościoła po mszy. Wierni rozchodzili się w dwóch kierunkach. Niektórzy wsiadali na rowery i odjeżdżali do domów. Ci zza Dunajca szybkim krokiem wspinali się na szczyt wału, by zdążyć na pierwszy przewóz. Spóźnieni biegli i z wysokości wału widzieli, że prom czeka jeszcze przy brzegu, więc puszczali się pędem. Ja z kolegą zostałem, bo właśnie w głównych drzwiach kościoła dojrzeliśmy to amerykańskie małżeństwo. On już lekko posiwiały, w jasnych spodniach, błękitnej koszuli i marynarce w kratę szedł dostojnie. Uśmiechał się do każdego przyjaźnie. Oczy błyszczały mu jakimś zadowoleniem i radością, a na serdecznym palcu jego lewej dłoni połyskiwał złoty sygnet. Ona szła obok, ubrana w jasną sukienkę w impresjonistyczne plamy, na którą miała narzucony kremowy sweterek. Włosy upięła wysoko, a na świat spoglądała przez przeciwsłoneczne okulary. Przystanęli na chwilę przed ogrodzeniem kościoła. Ktoś podszedł się przywitać. Oni uśmiechnięci i życzliwi dopytywali, z kim mają przyjemność, i kiwali głowami. Owszem teraz poznają, pamiętają, choć to już tyle lat. Spoglądaliśmy na nich, nawet podeszliśmy bliżej, ale nie rozdawali długopisów ani zapalniczek. Po chwili z zakrystii, kierując się w stronę plebanii, wyszedł ksiądz proboszcz Franciszek Węgiel. Był niskiego wzrostu, ale nadrabiał to jakimś wyuczonym dostojeństwem. Zawsze gładko ogolony, grzeczny i w ruchach powolny. Zatrzymał się i na przywitanie podał Amerykanom dłoń białą jak opłatek. Rozmawiali przez chwilę.
Wracaliśmy do domu. Gdy przyszliśmy do przewozu, prom już dobijał do brzegu. Żałowałem, że nie byłem w sobotę na majówce. Mama mnie wysyłała, ale wymówiłem się, że obcierają mnie buty.
Od tego czasu Ameryka zaczęła dla mnie nabierać realnej obecności. Była gdzieś daleko, za oceanem i trzeba było płynąć do niej ponad tydzień. To ona w szumach i trzaskach na falach eteru pojawiała się co wieczór w moim domu. I wtedy też rozrastał się świat w mojej wyobraźni, nabierał kształtów, a czasem, około Bożego Narodzenia, prawdziwie przychodził do mnie wraz ze smakiem cytryn i pomarańczy. Ich transport w dziennikach radiowych i telewizyjnych był zapowiadany jak niezwykły podarunek. To taki państwowy rytuał Świętego Mikołaja, w oficjalnej nomenklaturze przemianowanego na Dziadka Mroza. Te cytryny były owinięte cieniutką bibułką, każda osobno jak drogocenny klejnot. Bibułka pachniała rześko, naperfumowana słońcem tropików i dojrzałym owocem. Poznałem wtedy smak herbaty z cytryną. A pomarańcze smakowały jak miód, jak cymes, rarytas. Obraną skórkę pomarańczy mama kroiła w kosteczki i kandyzowała. Potem dodawała ją do sernika. Smak cytrusów poznałbym pewnie dużo później, gdyby nie siostra mojej mamy. Ciocia Fela pracowała w Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni w Tarnowie, miała dostęp do tych nielicznych importowanych dóbr, zanim trafiły do geesowskich sklepów we wsiach.
Gdy miałem sześć lat, ciocia podarowała mi na imieniny książkę. To była pierwsza moja książka. Pamiętam zapach farby drukarskiej i fakturę papieru. Była to ilustrowana bajka o czarnym baranie we młynie. Znałem młyn pana Józefa Borowskiego, stał w niedalekim sąsiedztwie. W jego drewnianych wnętrznościach brzęczało, jakby rój trzmieli usiadł na fioletowych kulach ostu. Chwierutały się sita, chrzęściły bębny, szumiały i pędziły pasy transmisyjne, obracały się w klekocie koła pasowe. Stukało, pukało, szeleściło, a drewnianymi rynnami jak drobny deszczyk spadały do paki otręby i do worków bezgłośnie sypała się mąka. Pachniało ziarnem, przedsmakiem chleba. A wszystko było spowite białą chmurą pyłu. Z tej mgły pan Tchórzewski – pracownik młyna – wyłaniał się jak zjawa. Nawet pan Borowski w swoim kantorku był przyprószony mąką niczym pszenny racuch cukrem pudrem. Ale tę bajkę o czarnym baranie umiejscawiałem nie we młynie Borowskiego, lecz za lasem, który smużył się tajemniczo na horyzoncie. Może w Czarnawie, bo ta nazwa miała w sobie coś magicznego i pasowała do czarnego barana. Wchodziłem po drewnianych schodach na piętro. Za moimi plecami wirowały koła pasowe, trzęsły się rafy i sita, a ja przecierałem dłonią szybę w oknie z mącznego kurzu i patrzyłem w stronę lasu. Miałem nadzieję, że dojrzę tam w dali wielkie łopaty wiatrowego młyna.
Dawały znać o sobie te inne światy w moim dzieciństwie, ale początkowo pojawiały się jedynie jak fatamorgana, jak przeczucie ledwie uświadomione.
Któregoś dnia przed furtką zatrzymał się listonosz.
– Poczta! – krzyknął. Głos miał przyjemny, słychać w nim było nadzieję na dobre wiadomości.
Pies zaszurgotał łańcuchem i zaczął leniwie szczekać. Wybiegłem, ale że trzeba było podpisać, więc zawołałem mamę. Podpisała kopiowym ołówkiem w pocztowym kwitariuszu zawiadomienie o przesyłce. Na poczcie czekała paczka od ciotki z Ameryki. Zniecierpliwiony, chciałem z mamą iść ją odebrać, lecz mama powiedziała, że tato pojedzie po nią wozem, gdy wróci z pola. Nie będziemy targać ciężkiej paki na rowerze i paradować z nią przez pół wsi. Nie ma co ludzi kłuć w oczy, po co wzbudzać zazdrość czy nawet zawiść.
Ciotka Wiktoria była siostrą Marianny – mamy mojego ojca. Wyemigrowała jeszcze przed pierwszą wojną światową. Miała wówczas osiemnaście lat. Z jej wioski wcześniej wyjechało już kilkadziesiąt osób. Statystyki emigracji z tamtego okresu dla parafii Olesno, do której należała rodzinna wieś Wiktorii – Pilcza Żelichowska, podają, że do roku 1907 wyjechało za morze tysiąc osób, a na emigrację sezonową do krajów Europy udało się osób trzysta sześćdziesiąt. Moja babcia Marianna wyjeżdżała do Niemiec. Również mój dziadek przez kilka sezonów jeździł tam do roboty w polu u bauera. Podobno tam się poznali, choć wioska rodzinna mojego dziadka – Goruszów – leży zaledwie siedem kilometrów od Pilczy Żelichowskiej. Pobrali się w roku 1909 i zamieszkali w Goruszowie.
Być może Wiktoria marzyła, by wyrwać się z tych galicyjskich opłotków i wyjechać do Ameryki. Czy żeby zarobić na szyfkartę, też pracowała na saksach? Nie wiem. Ale wiem, że od najmłodszych lat ciężka praca w polu była dla niej jak chleb powszedni. Gdy miała trzy lata, zmarł jej ojciec. Gminny oglądacz zwłok wydał kartkę zaświadczającą o jego niespodziewanej śmierci w wieku czterdziestu trzech lat na zapalenie płuc. Mój pradziadek, Wojciech Mosio, zostawił żonę w ciąży. Zofia urodziła się pół roku później.
Zapewne gdy Wiktoria miała już paszport, kupiła szyfkartę w tarnowskim biurze agenta firmy Union Line z Hamburga. Wioskowy stolarz zrobił jej kształtny kuferek, taki w sam raz, by mogła go unieść. Zabrała najpotrzebniejsze rzeczy na podróż, najpewniej też różaniec i książeczkę do nabożeństwa, bo przecież umiała czytać i pisać. Będzie więc pisać listy.
Z pewnością na kolejowy przystanek w Oleśnie odprowadziły ją piętnastoletnia siostra Zofia i matka. Trasą Szczucin–Tarnów pociąg jeździł już od trzech lat.
O czym myślała przy pożegnaniu, gdy matka błogosławiła ją na drogę? Miała przed sobą całą podróż, a kto wie, czy już nie pomyślała, że wróci. Patrzyła na zasypane śniegiem równinne pola swojej okolicy i na ciemne plamy zagajników. Pewnie, jak to w lutym, żegnały ją szare niebo i dalekie zamglone słońce. Czy było jej żal?
W pociągu Wiktoria jest już zdana tylko na siebie. Na początku podróży robi znak krzyża, by szczęśliwie dojechać do Hamburga, skąd parowcem Kaiserin Victoria Auguste wypłynie do Nowego Jorku. W przygranicznym Oświęcimiu jest pełna niepokoju, nawet nie patrzy przez okno wagonu. Nasłuchała się różnych opowieści, przestrzegano wyjeżdżających, od lat miasto ma złą sławę. Zadbali o to nieuczciwi agenci, przeróżni naciągacze, oszuści i pośrednicy rozstawieni na dworcu, by zwabić biednych wychodźców do biura konkurencyjnej agencji, tam ich zbałamucić, jeszcze raz sprzedać im bilet na statek i oskubać do ostatniego guldena. Tak było wcześniej, ale w roku 1910 jest już zapewne bezpieczniej. Legenda tego miejsca jest jednak wciąż żywa i budzi obawy podróżujących. Na liście pasażerów, gdzie wymieniono Wiktorię, nie ma nikogo z jej wsi ani ze wsi sąsiednich. Gdyby płynął ktoś znajomy, zapewne trzymaliby się razem. Myślę, że Wiktoria przyłączyła się do kogoś, by nie czuć się w podróży samotnie. Razem raźniej. Wspierali się wzajemnie, dodawali sobie otuchy.
W czerwcu poprzedniego roku do Ameryki wyjechała serdeczna przyjaciółka Wiktorii, o rok starsza Weronika Golonka z Olesna. Napisała do Wiktorii list z wiadomością, że na nią czeka.
Weronika nie podróżowała sama. Na liście pasażerów numer 28 statku Kroonland, wypływającego 29 maja 1909 roku z belgijskiego portu w Antwerpii do Nowego Jorku, widnieją sami Polacy z Galicji, w tym co najmniej kilkanaście osób z Powiśla Dąbrowskiego. Młodzi trzymali się razem. Do Nowego Świata płynęli Błażej Pawelec, lat osiemnaście, z Adamierza, i jego koleżanka Antonina Kogut z tej samej wioski. Z Olesna ruszyła do Ameryki Antonina Kozyra – rówieśniczka Weroniki. Towarzyszył im osiemnastoletni Franciszek Bania, również z Olesna. Na tej samej liście jest z nimi Michał Banaś z Lubasza. Chłopcy z pewnością uciekali przed służbą w cesarskim wojsku. Na statku znalazła się także Julia Piękoś z Olesna z trzema córeczkami: pięcioletnią Stasią, trzyletnią Michasią i czteromiesięczną Józią. Julia płynęła do swojego męża, dwudziestosześcioletniego Wojciecha, który opuścił rodzinne strony zaledwie dziesięć miesięcy wcześniej. Wszyscy z Olesna podali ten sam adres docelowy w mieście Bayonne, w stanie New Jersey.
Po odprawie na Ellis Island do nieodległego Bayonne prowadził ich Wojciech Piękoś. Szczęśliwy, bo miał już przy sobie rodzinę. Dźwigał do przystanku tramwajowego drewniany kufer. Drugą ręką tulił do siebie najmłodszą córeczkę. Dziecko, zmęczone, spało.
Weronika Golonka była dziewczyną ładną jak polny bławatek. Głowę nosiła dumnie, nawet wtedy, gdy była zagubiona i niepewna. Może dlatego, że tak odważnie patrzyła przed siebie, gdy szła ulicami Nowego Jorku, nie wpadła w sidła rozmaitych sutenerów, alfonsów i stręczycieli oferujących pracę kelnerki lub tancerki, a w najgorszym razie pokojówki czy opiekunki do dzieci, by zwabioną uwięzić w jakimś burdelu. Może ktoś jej towarzyszył, pomagał stawiać pierwsze kroki w wielkim kosmopolitycznym mieście, pełnym zasadzek, mielizn i podstępu.
Zapewne Weronika w ciągu kilku miesięcy wynajęła sobie inne mieszkanie, może bliżej miejsca pracy, skoro w liście poinformowała Wiktorię, że mieszka w Nowym Jorku w okręgu Port Richmond.
Po kilkunastu godzinach podróży ze swojej wioski w biednej Galicji Wiktoria Mosio dotarła do Hamburga. Pewnie zdumiało ją to miasto, ale obezwładniający strach przed dalszą drogą w nieznane nie pozwalał jej o tym myśleć. To już był inny świat, a przecież ona jechała jeszcze dalej, gdzie wszystko było nowe, ciekawe i zaskakujące. Może dopiero wtedy, gdy już dotarła do Ameryki i opadło z niej napięcie, wspominała całą swoją drogę i porównywała nieporównywalne. Liche, kryte strzechą drewniane chaty swojej wioski i ogromne gmachy portowego Hamburga. W oczekiwaniu na statek nocowała w jakimś domu noclegowym. Ufam, że i tam nie dała się okraść i oszukać, bo przecież w cenie biletu miała opłacone noclegi i wyżywienie aż do wejścia na pokład statku.
Co tam gmachy miasta, gdy do portu wpłynął statek większy niż kościół Księży Misjonarzy w Tarnowie! Co tam jeden kościół, statek był większy niż dwa albo trzy kościoły! Miał dwa kominy równie ogromne jak kościelne wieże, cztery wysokie maszty i pięć pasażerskich pokładów.
Ludzie szli i szli. Ciżba, tłum taki jak na odpuście w Odporyszowie. Wchodzili na statek, a ten ich pochłaniał niczym biblijny wieloryb. Dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesięciu sześciu pasażerów, a do tego pięćset dziewięćdziesięciu trzech członków załogi.
Wiktoria weszła na pokład 12 lutego 1910 roku. Podróżowała zapewne w klasie trzeciej jak większość, bo tak było taniej. Płynęła na statku swojej imienniczki. Może to dodawało jej otuchy, gdy z dolnego pokładu strachliwie patrzyła na bezkresną pustość oceanu. I wówczas dotarło do niej, że ten ogromy statek jest jak łupinka orzecha zdana na łaskę żywiołów.
U celu podróży, po drugiej stronie Wielkiej Wody zobaczyła wyłaniającą się z mgły Statuę Wolności. Dziękowała Bogu, że szczęśliwie dotarła. Było to dwudziestego drugiego lutego. Po dopełnieniu imigracyjnych formalności na Ellis Island, co poszło sprawnie i bez niespodzianek, jako że nie cierpiała na syfilis czy inne choroby Wenery, nie miała też parcha, gruźlicy czy jaglicy – owej bolesnej choroby oczu. Jako panna nie była też poligamistką i zapewne zrobiła wielkie oczy na pytanie, czy jest anarchistką. Nie rozumiała, co to znaczy, nigdy nie słyszała takiego słowa. Miała przy sobie piętnaście dolarów, tyle na początek, by dotrzeć do „przyszywanej siostry”, jak została określona w dokumentach podróży Weronika Golonka. Wiktoria mieszkała u niej przez jakiś czas przy ulicy Richmond Terrace 1915, naprzeciw Jewett Avenue. Pracowały w szwalni. Po kilku latach Wiktoria wyszła za mąż za Jana Mikulskiego. Z Weroniką przyjaźniła się nadal i spotykała się z nią w pracy. Mijały lata. Wiktorii rodziły się dzieci. Z wynajmowanego mieszkania Mikulscy przenieśli się do Bayonne w stanie New Jersey, gdzie kupili dom.
Jakoś przetrwali kryzys lat trzydziestych. Prezydent Franklin Delano Roosevelt wprowadził ubezpieczenia społeczne i płacę minimalną. Ruszyła gospodarka i pracy było coraz więcej. Jan znalazł zatrudnienie w zakładach metalowych, a Wiktoria we włókienniczych. Było to dawno temu w Ameryce, kiedy podstawy jej gospodarczej potęgi budowali imigranci z całego świata.
Weronika Golonka wysyłała listy do brata w kraju, starała się też w miarę możności mu pomagać. Franciszek Golonka pracował ponad siły na spłachetku pola w Kłyżu, aż się rozchorował.
Pisała do Weroniki bratowa Salomea:
Droga szwagierko, z sercem boleściwym cię powiadamiam, że zmarł Franciszek. Naszej żałoby nic nie złagodzi, nawet w litaniach nie znajduję ulgi i pocieszenia. Tak ciężko, szwagierko kochana. Przyjdzie mi, wdowie, samotnie wychowywać czworo dzieci. Bez ojca sieroty zostały. Umarł Franciszek, choć doktory dawali nadzieję, za co trzeba było płacić. Pochowali my go na cmentarzu w Otfinowie dwudziestego trzeciego lipca. Łzy mi w oczach stoją jak stawy, w gardle dusi i słów brakuje. Smutno mi, że taką wiadomość ci piszę. Niech ciebie tam w Ameryce Bóg błogosławi. Salomea z dziećmi. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Że Salomea została w żałobie z długami, tego się Weronika domyśliła. Miała serce współczujące i dobre. Nadal była samotna, co często zdarza się kobietom pięknym i niezależnym. To, co zarabiała, wystarczało jej w zupełności, nawet odkładała część wypłaty. Wiedziała, że trzeba pomóc, jakoś bratową pocieszyć, więc postanowiła podać jej dwieście dolarów.
Po dwóch latach pobytu w Ameryce wracała do kraju Katarzyna Cybuch z Żabna. Weronika była jej przełożoną w szwalni. A że z Żabna do Kłyża blisko, więc Weronika przez nią podała dolary i list do bratowej. Katarzyna Cybuch wróciła do kraju, ale pieniędzy ani listu nie przekazała Salomei. Po kilku tygodniach zaniepokojona Weronika wysłała list do bratowej, wspomniała o pieniądzach. W pisanych słowach było czuć nutę żalu, że Salomea nie potwierdziła otrzymania pieniędzy.
Salomea po przeczytaniu takiego listu zamarła, struchlała. Gdy ochłonęła, udała się do Żabna, do domu Katarzyny Cybuch. Ta przywitała ją w drzwiach, wysłuchała i całkiem spokojnie odrzekła, że żadnych pieniędzy ani listu od Weroniki Golonki nie brała.
– Miałam swoje pieniądze i Kurzawskiego, który żonie podał dwadzieścia dolarów. To przywiozłam i Kurzawskiej dałam do rąk własnych. Możecie się jej spytać.
– A co mnie obchodzą dolary Kurzawskiej! O swoje się upominam. Bratowa pisze, że podała przez was dwieście dolarów.
– Cygani!
– Co cygani!? O tu jest napisane czarno na białym, że wam dwudziestego piątego listopada pieniądze podała! – Salomea pokazywała list. Trzęsła się cała z emocji.
– Mówię, że cygani, bo mi nic nie dawała!
– Ja tego tak nie zostawię. Do sądu pójdę!
– Cha, cha. Do sądu pójdzie. Patrzcie ją! Ty mnie sądami nie strasz, bo prawda jest moja! – zaśmiała się cynicznie Katarzyna Cybuch i zatrzasnęła drzwi przed nosem Salomei.
Salomea Golonka stała przez chwilę bezradna, łzy jak grochy popłynęły jej z oczu, w końcu odeszła. Płakała przez całą drogę z Żabna przez Podlesie Dębowe, Gorzyce do Kłyża.
– Mnie, wdowę, tak okraść, sieroty ograbić. – Nie mogła się pogodzić ze swoją krzywdą i upokorzeniem.
Sąd sprawę rozeznał. Salomea przedstawiła listy bratowej i swoje zeznania, w których zapewniała, że szwagierka nie kłamie. Zawsze w listach po dolarze lub dwa podawała, a przez znajomych, którzy wracali do kraju, to nawet po dwadzieścia dolarów i list. Zawsze się wszystko zgadzało. Pieniądze i listy świętej pamięci mąż otrzymywał.
Katarzyna Cybuch oświadczyła, że owszem znała Weronikę Golonkę, która była kierowniczką na hali szwaczek w firmie Port Richmond Textiles, ale ani listu, ani dolarów od niej nie brała.
Sąd sprawy nie rozstrzygnął. Słowo przeciwko słowu. Strona pokrzywdzona żadnych dowodów nie przedstawiła. Gdyby był świadek albo było podpisane pokwitowanie – to owszem. Tak to sprawiedliwość ludzka nie ma tu nic do powiedzenia.
Salomea Golonka opisała bratowej, jaka ją spotkała niesprawiedliwość.
Skutek był taki tego przykrego zdarzenia, że Weronika nigdy więcej nie wstawiła się za żadną Polką do właściciela szwalni ani nikogo z Polaków nie przyjęła do pracy w swoim wydziale.
Salomea zapiekła się w doznanym poniżeniu. Pielęgnowała swą krzywdę. Często o tym wspominała, dzieciom mówiła, jak zostały okradzione. Płakała czasem, gdy obudził ją zły sen, a noc ciemna za oknem. Modliła się o wspomożenie wszystkich świętych. Prosiła Matkę Boską o wstawiennictwo, o cud. Lata mijały, a ona nie mogła zrozumieć, że litanie nie poruszą sumienia Katarzyny Cybuch. W trudnych chwilach, kiedy brakowało pieniędzy, liczyła te dolary, jakby miały jej teraz pomóc. Z bólem przeliczyła je na złotówki i marzyła, ile to można by było za nie kupić, dzieci wysłać do szkół.
– A bodajbyś się tymi dolarami zadławiła – rzucała przekleństwo.
Na początku lat siedemdziesiątych Salomea Golonka zmarła i zabrała ze sobą tę krzywdę rozpamiętywaną przez lata. Gdy zamykano trumnę, w dłonie zmarłej włożono książeczkę do nabożeństwa. Między litaniami i pieśniami wetkniętą miała karteczkę zapisaną niewprawnym pismem: „Dwieście dolarów u Katarzyny Cybuch z Żabna”.
Gdy miałem rok, doktor Rąpała z Żabna wykrył u mnie objawy krzywicy. Mama szukała dla mnie lekarstw i wtedy napisała list do ciotki Wiktorii. Ona, matka sześciorga dzieci, już była babcią, ja dla niej mogłem też być jak wnuk, więc przysłała w paczce potrzebne mi witaminy. Nic mi z tej choroby nie zostało, bo nogi mam proste, ręce silne, a kości mocne jak u tura. Później, kiedy miałem już cztery latka, a mój brat sześć, mama wysłała cioci nasze zdjęcie. Staliśmy obaj przed domem w koszulinach, krótkich spodenkach i boso. To w lecie w owym czasie było normalne, ale ciocia tak się wzruszyła tą naszą gomułkowską biedą i wspomniała zapewne na swoje ubogie galicyjskie dzieciństwo, że przysłała nam kilka par obuwia. Tego nie pamiętam, mama to czasem wspomina z rozczuleniem.
Tak więc Ameryka objawiła mi się najpierw przed otfinowskim kościołem i później, gdy ojciec z poczty przywiózł paczkę. Mama wyjmowała z niej ubrania. Rozkładała je i po wielkości decydowała dla kogo, po czym kładła te koszule, sukienki, swetry i spodnie na łóżku. Dla ojca ciocia przysłała jasny garnitur oraz brązową marynarkę w kratę i do tego kilka białych koszul. Ubrania miały wszyte kolorowe metki z nazwami firm. Gdzieś głębiej w paczce były buty. Pamiętam, że zaświeciły mi się oczy do skórzanego paska z mosiężną sprzączką. Chciałem go mieć dla siebie, ale mama zdecydowała, że to dla brata, bo jest starszy. W izbie cudownie pachniało wanilią i fiołkami. Tak właśnie pachnie Ameryka – pomyślałem i chyba w tamtej chwili obudziło się we mnie pragnienie, by kiedyś tam się znaleźć. Było to jakieś dziecięce marzenie, fantazja jak bajka, która objawia się tylko na książkowych ilustracjach. Paradowałem po wsi i zadawałem szyku w tych amerykańskich ciuchach. Zmieniałem koszule – raz zakładałem tę w paski, to znowu w kratkę – ale najbardziej upodobałem sobie zieloną, obsypaną gęsto bordowymi wiśniami. Koszula była bawełniana z pliską, z krótkimi rękawami, a kołnierzyk miała przypinany malutkimi guziczkami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
szyngle – gont (ang. shingle) [wróć]
Projekt okładki i stron tytułowych: Katarzyna Konior / www.bluemango.pl Redaktor prowadzący: Mariusz Zwoliński Redakcja: Anna Tarnowska
Wydanie I elektroniczne
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl
Partnerem publikacji jest Starostwo Powiatowe w Tarnowie
© Copyright by Adam Tomczyk, 2023 © Copyright for this edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2023
ISBN 978-83-07-03579-6