Zbrodnia wigilijna - Georgette Heyer - ebook + książka

Zbrodnia wigilijna ebook

Heyer Georgette

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbrodnia wigilijna autorstwa Georgette Heyer to klasyczna zagadka kryminalna.

Doskonała pozycja dla wielbicieli Zagadki w bieli J. Jeffersona Farjeona.

Nadeszła pora… na morderstwo.

Święta Bożego Narodzenia w Lexham Manor będą tego roku inne niż zwykle, a nastrój – daleki od świątecznego…

Gdy gospodarz tej pokaźnej posiadłości, zasłużenie cieszący się mianem starego sknery, Nathaniel Herriard, zostaje znaleziony martwy z nożem w plecach, na sześcioro bożonarodzeniowych gości pada podejrzenie o popełnienie zbrodni. Chociaż w tym wypadku kluczowa wydaje się delikatna kwestia dziedziczenia po zamordowanym, prawdziwą zagadkę stanowi pytanie, kto z podejrzanych mógł wejść do zamkniętego na klucz pokoju i dokonać tego potwornego zabójstwa.

Inspektora Hemingwaya ze Scotland Yardu czeka niezwykle trudne zadanie. Każdy spośród gości Lexham Manor coś przed nim ukrywa, każdy wzbudza nieufność…

„Rzadko mamy do czynienia z humorem tak doskonale splecionym z fascynującą zagadką kryminalną”.

„New York Times”

„Pisarka o wielkim poczuciu humoru i wspaniałym stylu… Jej książki czyta się jednym tchem”.

„Daily Telegraph”

„Georgette Heyer przez lata, gdy po wielokroć czytałam jej kolejne powieści, dostarczała mi mnóstwa przyjemności”.

Nora Roberts, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 452

Oceny
3,7 (347 ocen)
85
112
105
34
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Klaudia19963

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła przyjemna do czytania, nigdy nie domyśliłabym się takiego zakończenia.
20
alibabe2222

Z braku laku…

Książka zapowiadała się ciekawie w stylu Agaty Christie. Jednakże po kilku rozdziałach fabuła bardzo się ciągnie, 5 roztrząsanych rozdziałów wokół papierośnicy. Zakończenie niezbyt zaskakujące.
00
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam.
00
basosta

Nie polecam

beznadziejnie nudna, bez klimatu, papier więcej wart od treści.
00
BroKar

Dobrze spędzony czas

Potrafi wciągnąć.
00

Popularność




Georgette Heyer Zbrodnia wigilijna Tytuł oryginału Envious Casca ISBN Copyright © 1941 Georgette Rougier GEORGETTE HEYER ® is a registered trade markAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2020 Redakcja Grażyna Kurkowska Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Jeden

Joseph Herriard był zachwycony ostrokrzewami pełnymi czerwonych owoców. Ta okoliczność wydawała się zapowiadać, że planowane spotkanie rodzinne na pewno będzie udane. Przez kilka dni znosił do domu cierniste gałązki. Jego różowe oblicze promieniowało przy tym zadowoleniem, a białe loki (raczej przydługie włosy, ułożone w dumne fale) targał na dworze grudniowy wiatr.

— Popatrz tylko na te owoce! — powiedział, podsuwając Nathanielowi gałązki pod nos, po czym położył je na stoliku karcianym, przy którym siedziała Maud.

— Są bardzo piękne — zgodziła się, ale w jej monotonnym głosie nie słychać było nawet odrobiny entuzjazmu.

— Zabierz stąd to paskudztwo! — warknął Nathaniel. — Nienawidzę ostrokrzewu!

Lecz ani apatia żony, ani niechęć starszego brata nie mogły stłumić dziecięcej radości, jaka ogarniała Josepha na myśl o zbliżających się świętach. Kiedy ołowiane niebo obwieszczało opady śniegu, zaczynał mówić o tym, jak obchodzono Boże Narodzenie w przeszłości, i porównywać Lexham Manor do Dingley Dell.

W rzeczywistości te dwa domy były do siebie tak samo niepodobne jak pan Wardle z Klubu Pickwicka i Nathaniel Herriard.

Lexham było rodową rezydencją z czasów Tudorów, w późniejszym czasie dość chaotycznie rozbudowaną, jednak wciąż posiadało wystarczająco dużo oryginalnego charakteru, aby mogło uchodzić w swojej okolicy za atrakcję. Przestało być rodową siedzibą już jakiś czas temu, bo Nathaniel, który był majętnym człowiekiem (importował różne towary z Indii Wschodnich), po prostu nabył je za gotówkę kilka lat przed przejściem na emeryturę, przez co pozbył się poważnej części aktywów, jakie przynosiły jego dochodowe interesy. Bratanica Nathaniela, ­Paula Herriard, która nie lubiła Manor, nie miała pojęcia, co skłoniło starego kawalera do osiedlenia się tutaj, chyba że — taką żywiła nadzieję — chciał po śmierci zostawić posiadłość jej bratu Stephenowi. Żałowała tylko, że Stephen, który też nie przepadał za tym miejscem, nawet nie próbował silić się wobec tego starego człowieka na jakąkolwiek uprzejmość.

Choć Stephen bezustannie denerwował stryja, wszyscy sądzili, że to właśnie on zostanie spadkobiercą Nathaniela. Był jego jedynym bratankiem, więc jeśli Nathaniel nie zamierzał zapisać fortuny swojemu jedynemu żyjącemu bratu, Josephowi — co ten ostatni sam uważał za mało prawdopodobne — posiadłość miała się dostać w niewdzięczne ręce Stephena.

Tę teorię mógł potwierdzać fakt, że Nathaniel lubił Stephena chyba bardziej niż któregokolwiek innego członka swojej rodziny. A lubiło go tak naprawdę niewielu ludzi. Jedyną osobą, która mocno wierzyła, że pod jego mało atrakcyjną powłoką zewnętrzną kryje się wspaniała osobowość, był Joseph, skonstruowany w taki sposób, że widział w każdym jedynie dobre cechy.

— W Stephenie tkwi mnóstwo dobra. Wspomnicie jeszcze moje słowa, nasz kochany łobuziak wkrótce wszystkich zaskoczy! — stwierdził Joseph z pewnością w głosie akurat wtedy, gdy jego bratanek ujawnił najgorsze cechy swojego charakteru.

Tymczasem Stephen nie okazał nawet odrobiny wdzięczności ze te nieoczekiwane pochwały. Na jego ciemnej, raczej posępnej twarzy zagościł jedynie krzywy uśmieszek, który na kilka chwil zbił z tropu biednego Josepha. Joseph stanął wtedy przed bratankiem z miną człowieka straszliwie zawiedzionego.

— Wytrącanie z równowagi ludzi słabych intelektualnie wcale mnie nie bawi — oświadczył Stephen, nawet nie wyjąwszy z ust fajki.

Joseph uśmiechnął się na to mężnie, co zmusiło Paulę, aby stanęła w jego obronie. Ale Stephen szyderczo zarechotał i znów poświęcił całą uwagę czytanej przez siebie książce. Zanim ­Paula zdążyła dać mu do zrozumienia, dość oględnie zresztą, co sądzi o jego manierach, Joseph, którego niezachwianej pogody ducha nie mogło zmącić na długo niczyje, nawet najgorsze zachowanie, odzyskał humor i wyniośle wytłumaczył gburowatość Stephena tym, że akurat coś mu leży na wątrobie.

Maud układała wtedy, jak zwykle, skomplikowanego podwójnego pasjansa, a jej pulchna twarz nie zdradzała niczego poza umiarkowanym zainteresowaniem pozycjami asów i królów. Odezwała się jednak swoim zwykłym, beznamiętnym głosem, by stwierdzić, że na kłopoty z wątrobą mogą pomóc sole, ale trzeba je zażyć przed śniadaniem.

— Mój Boże! — wykrzyknął Stephen, zdejmując tyczkowate nogi z głębokiego krzesła. — Pomyśleć, że w tym domu mieszkali kiedyś tolerancyjni ludzie!

Nikt nie miał wątpliwości, co nastąpi po tej bezlitosnej uwadze: gdy tylko Stephen wyszedł z pokoju, Joseph zapewnił Paulę, że nie musi się zamartwiać tą wymianą zdań, gdyż on sam zna bratanka zbyt dobrze, aby się przejmować jego słowami.

— Nie sądzę, aby mój kochany Stephen naprawdę miał złe zdanie o gościnności Nata — powiedział z jednym ze swoich zagadkowych uśmiechów.

Joseph i Maud nie zawsze byli lokatorami w Lexham Manor. Jeszcze kilka lat wcześniej Joseph bezustannie zmieniał miejsca pobytu. Wspominając przeszłość, nazwał siebie przysłowiowym, zagubionym groszkiem przy drodze. Powiedział, że uwielbiał podróżować i że Stephena za nic w świecie nie może drażnić ktoś, kto święcił triumfy na deskach teatralnych. Potem westchnął, uśmiechnął się i dodał:

— Eheu fugaces!1

Bo Joseph występował kiedyś na scenie. Zdobywszy w młodości wykształcenie prawnicze, szybko zrezygnował z tego zawodu (stając się zagubionym groszkiem przy drodze) dla znacznie lepszych perspektyw, jakie niosła uprawa kawy w Afryce Wschodniej (dająca także możliwość podróżowania). Od najmłodszych lat wykonywał wszelkie prace, jakie można sobie tylko wyobrazić. Na własną rękę poszukiwał złota. Nikt nie wiedział, dlaczego porzucił scenę, wydawało się bowiem, że był wręcz stworzony do występów w teatrze. W końcu związał się z kolonialnymi i południowoamerykańskimi firmami turystycznymi, jednak trudno byłoby jego zamiłowaniem do podróży wyjaśnić fakt, że porzucił tak wiele innych zajęć, w tym aktorstwo, które go pochłaniały w różnych miejscach na świecie.

— Idealny Poloniusz!2 — powiedziała kiedyś o nim Mathilda ­Clare.

Właśnie wtedy, gdy grywał w sztukach Szekspira, spotkał i poślubił Maud. Choć młodym Herriardom, którzy poznali Maud po tym, jak skończyła pięćdziesiątkę, wydawało się to nieprawdopodobne, niegdyś zajmowała ona zaszczytne miejsce w drugim rzędzie chóru teatralnego. Z upływem czasu nabrała kształtów i trudno było dostrzec w jej małej, okrągłej twarzy, w drobniutkich ustach, osadzonych pomiędzy głębokimi bruzdami przy różowych policzkach, i w jej bladoniebieskich, lekko wystraszonych oczach ślady nieprzeciętnej urody, jaką się chlubiła w młodości. Rzadko wspominała swoje młode lata, od czasu do czasu rzucała jedynie półsłówka, co utwierdzało Paulę w przekonaniu, że w jej przeszłości tkwi jakaś tajemnica.

Młodzi Herriardowie i Mathilda ­Clare, ich daleka kuzynka, znali Josepha i Maud jedynie z opowieści, dopóki morze nie wyrzuciło ich przed dwoma laty na angielski brzeg — dokładnie w Liverpoolu. Przypłynęli z Ameryki Południowej ze sporym majątkiem, lecz bez perspektyw na dalsze życie. Siła grawitacji przyciągnęła ich do Lexham Manor i już tam zostali, niezbyt dumni — jak zwykł mawiać Joseph — z tego, że są lokatorami Nathaniela.

Nathaniel przyjął u siebie brata i szwagierkę z zaskakującą serdecznością. Być może, jak przypuszczała ­Paula, czuł, że Lexham potrzebuje dobrej gospodyni. Jeśli to akurat miał na myśli, rozczarował się, bo Maud nie przejawiała najmniejszej ochoty, aby wziąć zarządzanie posiadłością w swoje drobne ręce. Ludzkie szczęście w jej rozumieniu ograniczało się do regularnych posiłków, snu, bezustannego stawiania pasjansa i lektury — raczej pobieżnej — gawędziarskich biografii członków rodów królewskich i innych znakomitości.

O ile Maud była osobą nieruchawą, o tyle Joseph wręcz kipiał energią. Stanowił uosobienie serdeczności, ale — nieszczęśliwie dla Nathaniela, który nie był nazbyt towarzyski — uwielbiał otaczać się rodziną i przyjaciółmi, a nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż zapraszanie do domu młodych ludzi i spędzanie z nimi czasu.

To właśnie Joseph był inspiratorem spotkania rodzinnego, którego perspektywa zawisła tego bardzo chłodnego grudniowego dnia nad głową niechętnego takiemu przedsięwzięciu Nathaniela. Mieszkając przez wiele lat za granicą, marzył, że kiedyś spędzi prawdziwie angielskie Boże Narodzenie. Lecz gdy Nathaniel usłyszał o tym pomyśle z jego ust, zmierzył go pogardliwym spojrzeniem i orzekł, że prawdziwe angielskie Boże Narodzenie oznacza, zgodnie z jego własnym doświadczeniem, kłótnie pomiędzy nieprzychylnie nastawionymi do siebie ludźmi, połączonymi zupełnie przypadkowo więzami krwi i zebranymi w jednym miejscu z powodu wyświechtanego przekonania, że rodziny powinny spędzać święta razem.

Ale po tej kwaśnej uwadze Joseph tylko się roześmiał, poklepał Nathaniela po plecach i przyjaznym głosem powiedział, że na stare lata jego brat staje się coraz większym zrzędą.

Fakt, że Nathaniel zaprosił w końcu na Boże Narodzenie do Manor „młodych ludzi”, wiele mówił o sile perswazji Josepha. Zaledwie miesiąc wcześniej Nathaniel pokłócił się ze swoim bratankiem Stephenem i od dłuższego czasu stanowczo odmawiał wsparcia finansowego dla przedstawienia, w którym miała wystąpić ­Paula, jego bratanica, więc Joseph musiał poświęcić trochę czasu i wysiłku, by go nakłonić do wybaczenia dawnych uraz.

— Wiesz co, Nat? — powiedział, raczej z żalem. — Takie stare pierniki jak ty i ja nie mogą się kłócić z młodym pokoleniem. Co my byśmy dzisiaj robili bez nich, mimo ich słabostek i błędów?

— Będę się kłócić, z kim tylko zechcę — odparł Nathaniel z przekonaniem. — Stephen i ­Paula mogą tutaj przyjeżdżać, kiedy tylko będą mieli ochotę, ale nie pozwolę, żeby ta młoda kobieta od Stephena zatruwała moje powietrze swoim obrzydliwym zapachem. I nie życzę sobie, aby ­Paula wierciła mi dziurę w brzuchu w sprawie sztuki napisanej przez człowieka, o którego wybitnym talencie nigdy nie słyszałem i słyszeć nie chcę. Ci twoi bezcenni młodzi ludzie nie mają grosza przy duszy i ja doskonale o tym wiem! Kiedy myślę o kwotach, jakie na nich wydałem w taki czy inny sposób…

— I co złego się stało? — spytał Joseph pogodnie. — Nie próbuj mnie oszukiwać! Udajesz skąpca, ale skoro ja uwielbiam obdarowywać innych, nie mów mi, że ty też tego nie lubisz!

— Kiedy cię słucham, Joe, czasem zbiera mi się na wymioty — odparł Nathaniel.

W każdym razie po długich perswazjach zgodził się zaprosić do Lexham także „młodą kobietę” od Stephena. I w końcu stanęło na tym, że w Manor miała się zgromadzić na Boże Narodzenie całkiem spora grupa ludzi, gdyż ­Paula przywiozła ze sobą nieznanego dramatopisarza, którego tak bardzo nie chciał poznać Nathaniel, Mathilda ­Clare wprosiła się sama, a Joseph w ostatniej chwili uznał, że byłoby niegrzecznie złamać wieloletni zwyczaj i odmówić udziału w przyjęciu Edgarowi Mottisfontowi, wieloletniemu wspólnikowi Nathaniela.

Joseph spędził wiele dni na przygotowaniach, by odpowiednio udekorować dom na święta. Kupił papierowe łańcuchy z zamiarem zawieszenia ich pod sufitami. Pokłuł się wiele razy, ozdabiając gałązkami ostrokrzewu wszystkie obrazy na ścianach. W kluczowych miejscach chciał umieścić pęki jemioły. Wciąż nad tym pracował, kiedy przyjechała Mathilda ­Clare. Przekroczywszy próg, zobaczyła, jak Joseph wchodzi po stopniach krótkiej, rozchwianej drabiny, ustawionej pośrodku holu, i przygotowuje się do zawieszenia jemioły na żyrandolu.

— Tildo, moja droga! — zawołał. Zeskoczył niezgrabnie z trzeciego stopnia, tak że drabina natychmiast się przewróciła, ale koniecznie musiał okazać radość z powodu przybycia pierwszego gościa. — Proszę, proszę!

— Dzień dobry, Joe — przywitała się panna ­Clare. — Widzę, że Boże Narodzenie trwa już tutaj w najlepsze?

Joseph rozpromienił się i odparł:

— Ach, zaskoczę cię. Popatrz! — Przytrzymał jemiołę nad jej głową i mocno ją przytulił.

— Brutal — zawołała Mathilda, poddając się jego uścis­kowi.

Roześmiał się, zadowolony, i ująwszy kobietę pod rękę, zaprowadził ją do biblioteki, gdzie Nathaniel akurat czytał gazetę.

— Popatrz, Nat, przyjechała do nas księżniczka z bajki! — zawołał.

Nathaniel spojrzał na Mathildę znad okularów i odparł, nie kłopocząc się nadmiernie, żeby okazać na jej widok choć odrobinę entuzjazmu:

— Ach, to ty! Jak się masz? Cieszę się, że cię widzę.

— To już jest coś — oznajmiła Mathilda, podając mu rękę. — Dziękuję ci, że pozwoliłeś mi przyjechać.

— Pewnie czegoś chcesz? — spytał, jednak z wesołym błyskiem w oku.

— Absolutnie niczego — odrzekła Mathilda i zapaliła papierosa. — Po prostu siostra mojej Sarah złamała nogę, a pani Jones nie byłaby w stanie sama podołać świątecznym obowiązkom w moim domu.

Ponieważ Sarah była oddaną służącą i trudno było sobie wyobrazić dom bez niej, powód wizyty panny Clare w Manor został wyjaśniony w sposób zadowalający. Jednak Nathaniel tylko chrząknął, a potem zauważył z przekąsem, że to było do przewidzenia. Tymczasem Joseph ścisnął ramię Mathildy i powiedział, by nie zwracała na Nata uwagi.

— Urządzam w te święta wielkie spotkanie rodzinne — oznajmił to, o czym wszyscy już wiedzieli.

— To jest nas dwoje! — zawołała Mathilda. — Ja ci pomogę, Joe. Jeśli marzyłeś o gościu doskonałym, oto jestem. A gdzie kuzynka Maud?

Znalazła ją w salonie śniadaniowym. Widok Mathildy umiarkowanie ucieszył Maud. Pocałowała ją w policzek i zauważyła z pewnym zakłopotaniem:

— Biedny Joseph, po prostu strasznie się uparł, żeby zorganizować u nas tradycyjne Boże Narodzenie.

— W porządku. Bardzo chętnie mu pomogę — zadeklarowała Mathilda. — Mogłabym wieszać łańcuchy z papieru albo robić cokolwiek innego. Kto jeszcze do nas dołączy?

— Stephen i ­Paula, poza tym narzeczona Stephena, no i oczywiście pan Mottisfont.

— Wygląda na to, że będzie mnóstwo zabawy. A Stephen na pewno wykroi coś niesympatycznego.

— Nathaniel nie jest zachwycony wizytą narzeczonej Stephena — oznajmiła Maud.

— Coś takiego! — wykrzyknęła bez namysłu panna ­Clare.

— A ona przecież jest taka ładna.

Mathilda wyszczerzyła zęby w nieszczerym uśmiechu.

— Wiem — przyznała.

Bo ona sama nie była ładna. Miała duże oczy i zawsze pięknie ułożone włosy, lecz nawet w czasach szumnej młodości z trudem oszukiwała siebie, że jest atrakcyjna. W końcu rozsądnie zaakceptowała swoją brzydotę i, jak zwykła mawiać, zaczęła wydawać wszystkie pieniądze na stroje, które traktowała po prostu jak ładne opakowania. Była już bliżej trzydziestego niż dwudziestego roku życia, a utrzymywała się głównie z funduszy otrzymywanych od rodziny. Mieszkała w domu pod Londynem, jednak na tyle blisko, że dojazdy do miasta nie były dla niej uciążliwe. Swoje finanse uzupełniała dzięki sporadycznym artykułom w gazetach i hodowli bulterierów. Z pewną zazdrością spoglądała na Valerie Dean, narzeczoną Stephena, która doskonale się ubierała i której obecność na przyjęciach dodatkowo podkreślała brzydotę Mathildy. Dla pewnej siebie Valerie, skupiającej zazwyczaj uwagę wszystkich mężczyzn, ich zainteresowanie było rzeczą całkowicie naturalną.

— Kochany, to wcale nie jest tak, że nie lubię twojej kuzynki. — Valerie przekonywała Stephena. — Jednak to głupie mówić o niej, że jest ładną kobietą. Przecież w gruncie rzeczy jest odpychająca, prawda?

— Jasne — odpowiedział Stephen.

— Nie sądzisz, że jest w dodatku okropnie przebiegła, co, Stephenie? Czy ty też tak uważasz?

— Nigdy o tym nie myślałem. Ale jest cholernie fajną kobietą.

— Och, kochanie, to zabrzmiało dość paskudnie! — stwierdziła Valerie, zadowolona z jego słów. — Może nie powinna przyjeżdżać do Lexham?

— Powinna.

— Och, Stephenie, jesteś świnią. Dlaczego tak sądzisz?

— Lubię ją. I chciałbym, żebyś zamknęła wreszcie swoją śliczną buzię. Nie cierpię, jak ktoś bezustannie gada, kiedy prowadzę samochód.

— Nie wykręcaj się. Kochasz mnie?

— Tak, do cholery!

— To wcale nie zabrzmiało szczerze. Jestem ładna?

— Tak, mój śliczny głuptasku. Jesteś urocza. Afrodyta i Helena Trojańska w jednej osobie. Skończ wreszcie z tymi bzdurami!

— Och, wciąż nie mogę uwierzyć, że się w tobie zakochałam, najdroższy. Jesteś ordynarny! — powiedziała panna Dean słodkim głosem.

Stephen postanowił nie komentować tej uwagi, a jego narzeczona, kiedy zdała sobie sprawę, że on wyraźnie nie ma nastroju na głupiutką rozmowę, przytuliła policzek do futrzanego kołnierza i pogrążyła się w ciszy.

Przyjechali do Lexham Manor jednocześnie z Edgarem Mottisfontem. Całą trójkę powitał Joseph, który z radosną miną wybiegł aż na werandę i z wielką ochotą wyściskał piękną Valerie.

Jego nieskrywany zachwyt wobec ślicznej kobiety wywołał co najmniej krzywy uśmiech na twarzy Stephena, jednak przez sam obiekt tego zachwytu został przyjęty z pełnym zrozumieniem. Panna Dean, która była kobietą o naprawdę niepospolitej urodzie, lubiła, kiedy entuzjastycznie chwalono jej wdzięki, a najbardziej cieszyły ją wysublimowane pochlebstwa dżentelmenów starej daty. Popatrzyła dużymi niebieskimi oczami na Josepha i oznajmiła, że wie doskonale o jego podbojach miłosnych z czasów młodości, co wzbudziło w nim euforię, a Stephena skłoniło do rzucenia złośliwego komentarza:

— Czyżbyśmy mieli do czynienia z si viellesse pouvait3?

— Hej, Stephenie! — zawołał Edgar Mottisfont, wysiadając z samochodu, który wysłano po niego na dworzec kolejowy.

— Dzień dobry — odparł Stephen obojętnym tonem.

— Cóż to za niespodziewana przyjemność — kontynuował Mottisfont, patrząc na niego z nieskrywaną niechęcią.

— A to niby dlaczego?

— Hola, hola! — Joseph przerwał wymianę zdań, która nie mogła przynieść niczego dobrego, i stanął pomiędzy mężczyznami. — Mój drogi Edgarze, proszę, wejdź do środka! Pewnie zdążyłeś zmarznąć, zresztą chyba wszyscy zmarzliście. Popatrzcie tylko w niebo! Z całą pewnością Boże Narodzenie będzie białe. Nie zdziwię się, jeśli za dzień lub dwa będziemy mogli jeździć na sankach.

— A ja się zdziwię — stwierdził Stephen, wchodząc do domu. — Cześć, Mathildo!

— Właśnie mi się wydawało, że słyszę twój aksamitny głos — powiedziała Mathilda. — Emanujesz życzliwością, słodziutki?

Usłyszawszy to, Stephen porzucił kwaśną minę i pozwolił sobie na uśmiech. Ale gdy do holu wszedł Nathaniel i powitał go jedynie lekkim skinieniem głowy oraz grzecznym „miło cię widzieć, Stephenie”, nieprzyjemny wyraz wrócił na jego twarz. Wszystkich po kolei obdarzył ponurym spojrzeniem.

Nathaniel zdawkowo potrząsnął dłonią panny Dean i zareagował stłumionym „och” na jej słowa, że z wielką przyjemnością zgodziła się spędzić Boże Narodzenie w tym ogromnie fascynującym domu. Nie zamierzał tracić więcej czasu i ująwszy Edgara Mottisfonta pod ramię, natychmiast zaprowadził go do swojego gabinetu.

— Przypomnij mi kiedyś, żebym ci podpowiedziała, jak należy się zachowywać w towarzystwie stryja Nata. — Mathilda odezwała się uprzejmie do panny Dean.

— Może lepiej zamilkniesz? — warknął Stephen. — Boże, dlaczego ja tutaj przyjechałem?

— Prawdopodobnie dlatego, że nie miałeś innego wyboru — orzekła Mathilda. Uchwyciwszy jednak pełne konsternacji spojrzenie Josepha, dodała: — Skoro już tu jesteś, to się zachowuj. Valerie, chciałabyś pójść na górę, do pokoju, czy najpierw napijemy się herbaty?

Panna Dean, której najważniejszą życiową troską była nieskazitelna fryzura i cera, wolała pójść do pokoju. To w jakiś sposób przypomniało Josephowi, że w domu przebywa także jego żona, ale zanim wrócił z nią do salonu, Mathilda odprowadziła już Valerie na piętro.

Maud, delikatnie zbesztana przez Josepha za to, że nie zeszła na dół przywitać gości, stwierdziła, że nie usłyszała, jak przybyli.

— Akurat zaczęłam czytać interesującą książkę — oznajmiła. — Dzisiaj wzięłam ją z biblioteki. Ty i Nat też niedawno ją czytaliście i uznaliście, że mi się nie spodoba. Mówię o biografii biednej cesarzowej Austrii. To niesamowite, Joseph, ale ona naprawdę ujeżdżała konie w cyrku!

Joseph doskonale zdawał sobie sprawę, jakie katusze będą przeżywać goście, jeśli żona zachce im opowiedzieć o tej lub o jakiejkolwiek innej książce, taktownie więc zasugerował, aby odłożyła lekturę na czas po Bożym Narodzeniu, po czym przypomniał, że to właśnie ona powinna się zaopiekować Valerie i zaprowadzić młodą damę do pokoju.

— Nie, mój drogi — odparła Maud. — Ja z całą pewnością nie mam nic wspólnego z pobytem tutaj tej panny. I dlaczego nie miałabym czytać książki w Boże Narodzenie? To czas tak samo dobry na lekturę jak każdy inny.

Joseph nie miał wielkiej nadziei, że oderwie żonę od studiowania dziwactw cesarzowej, poklepawszy ją więc z uczuciem po ramieniu, rzucił się w wir pracy. Zirytował służących, bo kazał im natychmiast podawać herbatę, i zaraz potem pobiegł na górę, by spytać Valerie przez drzwi, czy niczego jej nie brakuje.

Herbatę podano w salonie. Maud odłożyła na bok Życie Elżbiety, cesarzowej Austrii i nalała sobie napoju do filiżanki. Usiadła na sofie — smutna kobieta na tle zdobionych srebrnych naczyń — a kiedy goście po kolei wchodzili do salonu, wyciągała do nich drobną, pulchną rękę z takim samym mechanicznym uśmiechem na ustach i bezbarwnym powitaniem.

Mathilda, która usiadła obok Maud, roześmiała się, zobaczywszy tytuł książki.

— Ostatnim razem, kiedy tu byłam, zaczytywałaś się w Pamiętnikach damy dworu — powiedziała z lekką ironią w głosie.

To sprawiło, że Maud na moment porzuciła sztuczną pozę.

— Lubię książki tego typu — odpowiedziała z prostotą.

Gdy w salonie pojawili się Nathaniel i Edgar Mottisfont, Stephen zerwał się z wygodnego fotela i odezwał się mało uprzejmie:

— Usiądź sobie, stryju.

Nathaniel zareagował dokładnie tak, jak tego oczekiwał jego bratanek.

— Och, nie kłopocz się o mnie, chłopcze. Co u ciebie słychać?

— Wszystko w najlepszym porządku — odparł Stephen. Chciał być trochę grzeczniejszy, więc dodał: — Doskonale wyglądasz i pewnie równie dobrze się czujesz.

— Jeśli tylko uda mi się zapomnieć na chwilę o tym paskudnym lumbago — odrzekł Nathaniel, niezadowolony, że bratanek nie pamiętał o dokuczającej mu chorobie. — A wczoraj miałem atak rwy kulszowej.

— Co za nieszczęście — westchnął Stephen.

— Nasze ciała cierpią, ponieważ jesteśmy śmiertelni — oświadczył Mottisfont i potrząsnął głową. — Latka nam lecą, Nat. Latka lecą.

— Nonsens! — zawołał Joseph. — Popatrzcie tylko na mnie, stare konie! Jeśli przyjmiecie moją radę i codziennie przed śniadaniem trochę się pogimnastykujecie, na pewno będziecie się czuć o dwadzieścia lat młodziej! Wystarczy zrobić rano kilka skłonów, dotknąć rękami palców u nóg, przy wyprostowanych kolanach, i wziąć parę głębokich oddechów przy otwartym oknie!

— Gadasz głupoty, Joe! — warknął Nathaniel. — Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że rano pędzę, aby dotknąć palców u nóg. Nie ma takiej możliwości. Czasami trudno mi się schylić nawet o kilka centymetrów!

Do rozmowy włączyła się panna Dean:

— Moim zdaniem wszelkie ćwiczenia fizyczne są przeraźliwie nudne, nie sądzicie?

— W twoim wieku nie powinny nudzić — mruknął Nathaniel.

— Porcja soli zażyta o poranku to dla większości ludzi najlepszy początek udanego dnia — zauważyła Maud, podając filiżankę i łyżeczkę Stephenowi.

Posławszy swojej szwagierce złe spojrzenie, Nathaniel natychmiast wrócił do rozmowy z Mottisfontem. Niespodziewanie Mathilda wybuchnęła gardłowym śmiechem i oznajmiła:

— A więc sprawa jest jasna!

Zaskoczona Maud popatrzyła na Mathildę, lecz w jej spojrzeniu nie widać było choćby iskierki humoru.

— Sole działają na mnie bardzo dobrze — powiedziała.

Valerie Dean, urzekająco piękna w kamizelce z dżerseju, która doskonale się komponowała z jej niebieskimi oczami, oceniła wzrokiem tweedowy żakiet i spódnicę Mathildy. Taki strój jedynie podkreślał jej brzydotę. Ta rzeczowa konkluzja sprawiła, że w jednej chwili Valerie ją polubiła. Przysunęła swoje krzesło bliżej sofy i zaczęła rozmawiać z Mathildą. Stephen, który mocno się starał być dla wszystkich uprzejmy, przyłączył się do rozmowy stryja z Mottisfontem, a Joseph, ogromnie zadowolony, że jego przyjęcie rozwija się w dobrym kierunku, uśmiechał się do każdego bez wyjątku. Jego zadowolenie było tak oczywiste, że Mathildzie znów zaiskrzyły się oczy. Zdecydowała się pomóc mu po herbatce wieszać papierowe łańcuchy.

— Jestem szczęśliwy, że do nas przyjechałaś, Tildo — powiedział, kiedy ostrożnie wchodziła po stopniach chybot­liwej składanej drabiny. — Bardzo bym chciał, żeby nasze rodzinne spotkanie było udane.

— Jesteś najlepszym stryjem na świecie — odparła Mathilda. — Ale na miłość boską, zrób coś z tą drabiną! Przecież ona jest niebezpieczna. Dlaczego tak ci zależało na tej rodzinnej imprezie?

— Pewnie mnie wyśmiejesz, jeśli ci powiem! — stwierdził Joseph, kręcąc głową. — Umocuj koniec tego łańcucha dokładnie nad obrazem, wtedy sięgnie do samego żyrandola. Drugi łańcuch pociągniemy do przeciwnego rogu.

— Według rozkazu, Święty Mikołaju. Ale skąd pomysł tego spotkania?

— Moja droga, czyż nie jest to czas ogólnej dobroci i czy sprawy nie przebiegają tak, jak chciałem?

— To zależy od tego, czego chciałeś — odparła Mathilda, wciskając w ścianę pinezkę. — Jeśli chcesz znać moje zdanie, ktoś w tym domu popełni morderstwo, zanim się rozjedziemy. Cierpliwość Nata wobec małej Val wisi na włosku.

— Bzdura, Tildo! — zawołał Joseph. — Bzdura i nonsens! W tym dziecku nie ma ani odrobiny złości, a jest taka śliczna, że chciałoby się ją schrupać!

Mathilda zaczęła powoli schodzić z drabiny.

— Nie sądzę, żeby Nat lubił blondynki — orzekła.

— Tak naprawdę to nie ma znaczenia, co on sądzi o tej biednej małej Val. Najważniejsze jest to, że nie powinien się głupio kłócić ze Stephenem.

— Jeśli mam przymocować ten koniec do żyrandola, przesuń trochę drabinę, Joe. Dlaczego miałby się z nim nie kłócić, skoro ma na to ochotę?

— Bo naprawdę bardzo go lubi, a sprzeczki w rodzinie to zawsze rzecz godna pożałowania. Poza tym… — Joseph urwał i zaczął przestawiać drabinę.

— Poza tym co?

— Cóż, Tildo, chodzi o to, że Stephena po prostu nie stać na kłótnie z Natem.

— No to mamy zmartwienie — uznała Mathilda. — Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że Nathaniel w końcu spisał testament. Czy to Stephen wszystko odziedziczy?

— Za dużo chciałabyś wiedzieć — stwierdził Joseph i dał jej lekkiego kuksańca.

— Jasne! Jesteś bardzo tajemniczy, mam rację?

— Nie! Jestem tylko pewien, że głupotą ze strony Stephena byłoby pozostawać z Natem w złych stosunkach. Powiesimy ten duży papierowy dzwonek pod żyrandolem czy może bardziej będą tam pasować jemioły?

— Jeśli chcesz znać moje zdanie, Joe, i dzwonek, i jemioła wyglądają tak samo paskudnie.

— Niegrzeczna dziewczynka! Co to za język? — zawołał Joseph. — Wy, młodzi, nie cenicie Bożego Narodzenia tak mocno jak moje pokolenie. Czy te święta dla ciebie w ogóle coś znaczą?

— Nabiorą wielkiego znaczenia, kiedy się skończą — zapewniła go Mathilda, ponownie wchodząc na drabinę.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1Eheu fugaces — łac. „mkną chyże lata”; słowa z Ody II,14 Horacego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Poloniusz — jeden z bohaterów Hamleta, dramatu Williama Szekspira.

3Si viellesse pouvait — fr.„gdyby starość mogła”.

Dwa

­Paula Herriard zjawiła się w Manor dopiero po siódmej wieczorem, kiedy wszyscy przebierali się już do kolacji. O jej przyjeździe dał znać — nawet tym, którzy zajmowali najbardziej odległe sypialnie — ogromny harmider na parterze. Kiedy ­Paula gdzieś się pojawiała, wszyscy wokół natychmiast stawali na baczność. I to wcale nie dlatego, że tak sobie życzyła. Miała po prostu nadzwyczaj silną osobowość i mimochodem robiła wokół siebie dużo zamieszania. Ekspresyjna mała twarzyczka i ruchy jej ciała nie pozostawiały obserwatorom cienia wątpliwości: ­Paula była osobą, z którą bezwzględnie należało się liczyć. A Mathilda mawiała o niej z delikatną ironią, że ma wszelkie cechy doskonałej aktorki charakterystycznej.

O kilka lat młodsza od swojego brata Stephena, pod żadnym względem nie była do niego podobna. Typem urody przypominała kobiety, które w XIX wieku uwieczniał na swoich obrazach Edward Burne-Jones. Miała gęste, mocne włosy, krótką i pełną górną wargę oraz ciemne oczy, rozstawione szeroko pod brwiami, które układały się tak, jakby ich właścicielka była wiecznie z czegoś niezadowolona. ­Paula wciąż sprawiała wrażenie, że gdzieś się śpieszy. Widać to było w niespokojnych ruchach, nagłych błyskach rozbieganych oczu i ciągle zmieniającym się układzie ust. Jej piękny głos brzmiał tak, jakby się wydobywał z najdoskonalszego instrumentu smyczkowego. Był łagodny, miękki i zarazem elastyczny, przez co ­Paula była doskonałą kandydatką do ról szekspirowskich. Zdecydowanie wyróżniał się na tle lekkich, metalicznych tonów, jakie wydawali z siebie współcześni jej Anglicy, którzy w ogóle nie dbali o wymowę samogłosek i wciąż okazywali dziwną obojętność wobec zasad odmiany wyrazów. Paula potrafiła też być stanowcza. O tym wszystkim przypomniała sobie Mathilda, kiedy usłyszała jej głos dobiegający z holu.

W pewnej chwili uświadomiła sobie też, że ­Paula wypowiedziała jej imię.

— W pokoju błękitnym? Och, biegnę na górę!

Mathilda usiadła na stołku przed toaletką, czekając na wejście Pauli. Mniej więcej po minucie usłyszała jakby zdawkowe pukanie do drzwi i zanim zdołała krzyknąć „proszę!”, ­Paula wparowała do pokoju, a wraz z nią aura zniecierpliwienia i z trudem hamowanej energii.

— Mathildo! Kochanie!

— Uważaj na mój makijaż! — zawołała Mathilda i skutecznie uchyliła się przed jej uściskiem.

­Paula roześmiała się gardłowo.

— Wariatka! Tak bardzo się cieszę, że cię widzę! Kto tu jest oprócz ciebie? Stephen? Valerie? Co to za dziewczyna… Moja droga, gdybyś tylko wiedziała, co o niej myślę! — Oznajmiwszy to, uderzyła się w piersi, jej oczy na moment zapłonęły, ale potem kilka razy mrugnęła gęstymi rzęsami, znowu się roześmiała i dodała: — Och, nieważne! Moja droga! Przywiozłam ze sobą Willoughby’ego.

— A kto to jest Willoughby? — spytała Mathilda.

W oczach Pauli znów pojawił się niepokojący błysk.

— Nadejdzie dzień, kiedy już nikt nie będzie zadawał takiego pytania.

— W oczekiwaniu na ten dzień… — powiedziała Mathilda i teraz ona poruszyła długimi rzęsami. — Kim jest Willoughby?

— Willoughby Roydon. Napisał sztukę…

Dziwne, ile potrafi zdradzić nagłe drżenie głosu oraz nerwowy ruch rąk.

— Och! — zawołała Mathilda. — To ten nieznany dramatopisarz?

— Na razie jeszcze nieznany. Ale jego sztuka! Producenci to głupcy! Koniecznie potrzebujemy dla niej wsparcia finansowego. Czy stryjek Nat jest w dobrym nastroju? A może Stephen zdążył go już zdenerwować? Powiedz mi wszystko, i to szybko.

Mathilda odłożyła swój tusz do rzęs.

— Chyba nie przywiozłaś tego człowieka z nadzieją, że dzięki niemu podbijesz serce Nata? Moja biedna Paulo…

— On musi to dla mnie zrobić — rzuciła dziewczyna, gwałtownym ruchem odgarniając kosmyk włosów znad brwi. — Tu chodzi o sztukę, Mathildo! Kiedy już ją przeczytasz…

— O sztukę i o rolę dla ciebie? — mruknęła Mathilda.

Ta kwaśna uwaga trochę zbiła Paulę z tropu.

— Tak, o rolę. O doskonałą rolę! Została napisana specjalnie dla mnie. Willoughby twierdzi, że byłam dla niego inspiracją.

— Już widzę te niedzielne przedstawienia i stada intelektualistów na widowni.

— Stryjek musi mnie wysłuchać, a ja muszę zagrać w tej sztuce! Muszę, Mathildo, słyszysz?

— Tak, słodziutka, musisz zagrać w tej sztuce. Tymczasem zwróć uwagę, że za dwadzieścia minut zostanie podana kolacja.

— Przebiorę się w mniej niż dziesięć minut — zawołała ­Paula niecierpliwie.

Mathilda doskonale wiedziała, że nie ma w tym zdaniu nawet cienia nieprawdy, bo ­Paula nigdy nie dbała o to, w co się ubiera. Jej stroje nie były ani eleganckie, ani byle jakie. Po prostu się ubierała i tak jakoś się składało, że nikt na jej garderobę nie zwracał uwagi. Nie miała ona znaczenia, stanowiła po prostu okrycie dla szczupłego ciała dziewczyny. Ludzie przebywający w towarzystwie Pauli interesowali się tylko nią, a nie tym, w co jest ubrana.

— Nienawidzę cię za to, ­Paula, mój Boże, jak ja cię nienawidzę! — wykrzyknęła Mathilda, która doskonale zdawała sobie sprawę, że akurat ją zapamiętywano przede wszystkim ze względu na kreacje. — Idź już stąd. Mnie dziesięć minut nie wystarczy.

­Paula oceniła wzrokiem jej suknię.

— Kochanie, przecież jesteś doskonale ubrana.

— Wiem. Co zrobiłaś ze swoim dramatopisarzem?

— Nie mam pojęcia. Na dole zrobiło się straszne zamieszanie! Dom jest dość duży i pewnie w nim zabłądził. Powiedział, że chce się rozejrzeć. Ale Sturry obiecał mieć na niego oko; nie pozwoli mu się zgubić.

— Mam nadzieję, że nie będzie tu chodził w bawełnianych podkoszulkach, nieuczesany…

— Czy takie rzeczy mają znaczenie?

— Dla stryja Nata mają, szybko się o tym przekonasz — przepowiedziała Mathilda.

I rzeczywiście. Nathaniel, któremu bez słowa ostrzeżenia przedstawiono Willoughby’ego Roydona, wbił zaskoczone spojrzenie w niego i w Paulę, niezdolny do wydobycia z siebie nawet konwencjonalnych słów powitania. Zadanie przeszło więc na Josepha, a on mu sprostał. Świadomy złości Nata stonował ją swoim nad wyraz życzliwym usposo­bieniem.

Napiętą sytuację złagodził też Sturry, który oznajmił, że podano kolację. Wszyscy przeszli więc do jadalni. Willoughby Roydon usiadł pomiędzy Maud i Mathildą. Natychmiast poczuł niechęć do Maud, polubił jednak tę drugą. Zaczął z nią rozmawiać o kierunkach rozwoju nowoczesnego dramatu i choć bardzo nudził, Mathilda nie dawała mu tego odczuć, w pełni świadoma, że podsycanie żaru, z jakim nieznany twórca rozwodzi się nad swoim ulubionym tematem, jest jednym z jej obowiązków.

Roydon był człowiekiem o ziemistej cerze i raczej nieciekawej twarzy. Emanował sztucznymi manierami. Wsłuchując się, niezbyt uważnie, w jego wywody, Mathilda próbowała sobie wyobrazić, jak ten młodzieniec odnajduje się w klasie średniej. Była pewna, że jego rodzice to wartościowi ludzie, którzy być może trochę się obawiają o przyszłość inteligentnego syna i nie doceniają jego talentu, bo go nie rozumieją. Widoczny brak pewności siebie Roydon nadrabiał gadulstwem i trochę zbyt energicznymi ruchami. Mathilda współczuła mu i dzielnie utrzymywała na twarzy minę, która miała świadczyć o zainteresowaniu jego słowami.

Usiadłszy obok Nathaniela, ­Paula zaczęła mu opowiadać o sztuce Roydona i całkowicie zapomniała o jedzeniu. Irytowała go nerwowym machaniem chudych ramion i uporczywymi prośbami, aby słuchał, co ma do powiedzenia, choć wcale nie chciał jej słuchać i w ogóle nie interesował się jej problemem. Valerie, która siedziała po jego prawej stronie, była znudzona i nawet nie próbowała tego ukrywać. Początkowo udawała zainteresowanie wywodami Pauli, wykrzykując co chwila: „Moja droga, to jest wspaniałe! Opowiedz mi o swojej roli! Z przyjemnością cię w niej zobaczę!”, lecz ­Paula nie chciała skupiać na niej swojej uwagi. Traktowała jej wysiłki z taką wzgardą, że Valerie nagle zrezygnowała z grzeczności i przybrała ponurą minę, mogącą konkurować tylko z wyrazem twarzy Stephena. Ciężko westchnęła, poprawiła loki, po czym z niechęcią zaczęła rozmyślać o Pauli, ubranej według niej w sukienkę, która ani trochę nie pasowała do okazji, i niestarannie uczesanej. Dla niej to był kiepski wieczór. Chciała przyjechać do Lexham (w gruncie rzeczy nalegała, żeby Stephen zabrał ją ze sobą), choć wiedziała, że Nathaniel jej nie lubi. Nie wątpiła, że potrafi podbić jego serce, lecz nawet sukienka Chanel, którą włożyła na kolację, nie wzbudziła podziwu w jego oczach, a przecież Valerie była przyzwyczajona do pełnych zachwytu męskich spojrzeń. Owszem, podziwu nie krył Joseph, lecz jego podziw, bardzo dla niej przyjemny, nie przedstawiał żadnej wartości, bo Joseph nie miał pieniędzy ani domu, który mógłby zostawić w spadku.

Niespodziewane pojawienie się w Manor kolejnego gościa było ekscytującym wydarzeniem, ale ten człowiek wydawał się teraz pochłonięty rozmową z Mathildą. Valerie zastanawiała się, co takiego mężczyźni widzą w Mathildzie, i patrzyła na nią z urazą. Jednak Roydon podniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały. W tej chwili jakby po raz pierwszy dostrzegł ją przy stole, a jej widok niewątpliwie nim wstrząsnął. Urwał w połowie zdania, zaczerwienił się i zaczął w pośpiechu kontynuować swój wywód, lecz jego konsternacja w wyraźny sposób poprawiła nastrój Valerie. Dramatopisarze! Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Zdarza się, że ktoś taki zyskuje uznanie i sławę w jeden wieczór, a potem zarabia mnóstwo pieniędzy i obraca się w towarzystwie najsławniejszych ludzi.

Joseph, którego Nathaniel od początku podejrzewał, że wiedział z wyprzedzeniem o przyjeździe Willoughby’ego, oznajmił, że znów czuje wokół siebie chmurę gwiezdnego pyłu. Sposób, w jaki to zrobił, wyraźnie dał Roydonowi do zrozumienia, że został potraktowany jak artysta cyrkowy. Jednak to, co dalej powiedział Joseph, szybko wyprowadziło go z błędu.

— Kiedyś w Durbanie grałem Hamleta…

— To ciekawe, Joe! Przecież ty nigdy w życiu nie grałeś Hamleta! — przerwała mu Mathilda. — Źle zaczynasz.

— Ach, kiedy byłem młody… — kontynuował Joseph.

Roydona nie zainteresował jednak Hamlet Josepha. Machnął ręką na Szekspira. Powiedział, że osobiście wiele zawdzięcza Strindbergowi, a komedie Pinero, w których (jakoby) występował Joseph, zbył lekceważącym określeniem:

— Kiepskie starocie!

Te słowa przybiły Josepha. Miał jeszcze do opowiedzenia czarującą anegdotę z czasów, gdy grywał w Sydney w sztukach Benedicka, doszedł jednak do wniosku, że tym autorem też nie zaimponuje Roydonowi. Przemądrzały młody człowiek, pomyślał, grzebiąc z niechęcią widelcem w pikantnej przystawce.

Kiedy Maud wstała od stołu, ­Paula była zmuszona przerwać swoją rozmowę z Nathanielem o twórczości Roydona. Była wściekła, ale wyszła z jadalni razem z pozostałymi kobietami.

Maud poprowadziła panie do salonu, sporego i dość chłodnego. Oświetlały go tylko dwie lampy ustawione przy kominku, więc pod ścianami panował półmrok. ­Paula zadrżała i włączyła górne światło.

— Nienawidzę tego domu — powiedziała. — A on nienawidzi nas. To się daje wyczuć.

— Właściwie o co ci chodzi? — spytała Valerie, rozglądając się wokół z obawą pomieszaną ze sceptycyzmem.

— Sama nie wiem. Może wydarzyło się tutaj coś okropnego. Nie czujesz tej złowieszczej aury? Nie, pewnie nie.

— Nie powiesz, że dom jest nawiedzony? — rzuciła Valerie lekko podniesionym głosem. — Bo jeśli tak, nic mnie nie skłoni do spędzenia tutaj nawet jednej nocy.

— Nie, wcale nie o to chodzi — odparła ­Paula. — Jest w nim jednak coś takiego… zawsze to tutaj czuję. Mathildo, zapalisz?

Mathilda przyjęła od niej papierosa.

— Dziękuję, kochana. Może usiądziemy przy kominku, dziewczyny, i poopowiadamy sobie o duchach?

— Och, nie! — Valerie poczuła zimny dreszcz.

— Nie zaraź się strachem od Pauli! — doradziła jej Mathilda. — Próbuje zgrywać jasnowidza. W tym domu naprawdę nie ma żadnej mrocznej tajemnicy.

— Szkoda, że w salonie nie ma też kaloryferów — skwitowała to Maud, usadowiwszy się przy kominku.

— Nie szkodzi — odparła ­Paula szorstko.

— Może właśnie dlatego Nat ma lumbago — kontynuowała Maud. — Przeciągi…

Valerie zaczęła pudrować nos przed lustrem zawieszonym nad kominkiem. ­Paula, którą energia zdawała się rozpierać, krążyła po całym salonie, paląc papierosa i strząsając popiół na dywan.

Mathilda ustawiła sobie krzesło naprzeciwko Maud i powiedziała:

— Paulo, może przestaniesz łazić z kąta w kąt? A jeśli zechcesz się powstrzymać przed zanudzaniem Nata sztuką twojego młodego przyjaciela, nasze rodzinne spotkanie nabierze w końcu rumieńców.

— Mam to gdzieś. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby dzieło Willoughby’ego trafiło na scenę.

— Zakochałaś się w tym człowieku? — spytała Mathilda i uniosła brew.

— Czy ty zdołasz w końcu zrozumiesz, że miłość nie ma z tym nic wspólnego? Chodzi o sztukę!

— Przepraszam! — mruknęła Mathilda.

Maud znowu otworzyła książkę i oznajmiła:

— Słuchajcie! Księżniczka miała tylko szesnaście lat, kiedy Franciszek Józef się w niej zakochał! To była wielka miłość!

— Jaka księżniczka? — spytała ­Paula; zatrzymała się pośrodku pokoju i wbiła w Maud zaciekawione spojrzenie.

— Cesarzowa Austrii, moja droga. Jakoś trudno sobie wyobrazić Franciszka Józefa jako młodego człowieka, prawda? Ale w książce napisano, że był przystojny, a ona zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Oczywiście powinien poślubić jej starszą siostrę, ale najpierw poznał Elżbietę; miała gęste włosy, opadające na plecy, i pewnie to zdecydowało.

— Do diabła, co to ma wspólnego ze sztuką Willoughby’ego? — spytała ­Paula z wielkim zdziwieniem.

— Nic, moja droga. Czytam po prostu o niej bardzo interesującą książkę.

— Mnie to jednak nie zainteresuje — oświadczyła ­Paula i znów zaczęła spacerować po salonie.

— Nie martw się, Maud — powiedziała Mathilda. — ­Paula myśli strasznie szablonowo, a poza tym brak jej manier. Opowiedz mi coś więcej o tej księżniczce.

— Biedactwo — westchnęła Maud. — Wiesz, ta jej teściowa… Zdaje się, że była bardzo nieprzyjemną kobietą. Nazywano ją arcyksiężną, jednak nie do końca rozumiem, dlaczego była arcyksiężną, skoro jej syn nosił tytuł cesarza. Chciała, żeby poślubił Hélène.

— Jeszcze trochę i sama zechcę przeczytać to wspaniałe dzieło. — Znów odezwała się Mathilda. — Kim była ta Hélène?

Maud wciąż opowiadała Mathildzie o Hélène, gdy w salonie pojawili się panowie.

Było jasne, że Nathaniel nie najlepiej się czuje w tym męskim towarzystwie. Widocznie aż do tej chwili dziurę w brzuchu wiercił mu Roydon, bo rzucił w jego kierunku kilka nieprzyjemnych spojrzeń, a w salonie próbował trzymać się od niego już tak daleko, jak tylko się dało. Mottisfont usiadł obok Maud, Stephen zaś, który najwyraźniej chciał nawiązać ze stryjem nić porozumienia, zaskoczył wszystkich, wdając się z nim w przyjacielską konwersację.

— Stephen jako słodki dżentelmen… Po prostu brakuje mi powietrza w płucach — mruknęła Mathilda.

Joseph, który stał tak blisko niej, że usłyszał tę uwagę, konspiratorskim gestem przyłożył palec do ust. Zauważył, że Nathaniel dostrzegł ten gest, i w pośpiechu rzucił głośno pytanie:

— Proszę państwa, ktoś mówił dzisiaj o remibrydżu?

Nikt dotąd nie wspomniał o remibrydżu ani słowem. Kilka osób, w szczególności Nathaniel, zrobiło zaskoczoną minę. Więc po chwili Joseph, odrobinę zawiedziony, spytał po raz kolejny:

— To może zagramy w coś innego?

— Mathildo — odezwał się Nathaniel, wbijając w nią przenikliwe spojrzenie. — Przyjmiesz rolę czwartej do brydża?

— Jasne — odparła. — A kto z nami zagra?

— Stephen i Mottisfont. Ustawimy stolik w bibliotece. Pozostali mogą sobie grać, w co zechcą. A właściwie będą mogli robić wszystko to, na co przyjdzie im ochota.

Josephowi nic nie mogło zepsuć dobrego nastroju.

— A więc — zawołał — poważnym brydżystom nikt nie będzie przeszkadzał, a my, zwykli, prości ludzie, zajmiemy się innymi, mniej skomplikowanymi grami w karty, wszystkimi, jakie tylko przyjdą nam do głowy!

— Proszę się nie spodziewać, że w cokolwiek z państwem zagram. — Na wszelki wypadek odezwał się Roydon. — W ogóle nie odróżniam jednej karty od drugiej.

— Och, szybko się tego nauczysz — zapewnił go Joseph. — Maud, moja droga, może namówię cię na partyjkę?

— Nie, Josephie. Sama ułożę pasjansa, jeśli ktoś będzie tak uprzejmy i przyniesie mi tutaj stolik — odparła Maud.

Valerie, bardzo niezadowolona z tego, że jej ukochany spędzi wieczór na grze w brydża, posłała Roydonowi czarujący uśmiech i poprosiła:

— Chciałabym, żeby mi pan ze szczegółami opowiedział o swojej sztuce. Wprost umieram z ciekawości!

Ponieważ Willoughby, którego dumę nadszarpnął wyraźny brak zainteresowania ze strony Nathaniela, natychmiast wdał się w rozmowę z panną Dean, Josephowi pozostała jako partnerka do gry już tylko ­Paula. W tych warunkach gra była niemożliwa, więc z niemal niezauważalnym westchnieniem porzucił pomysł z kartami, po czym usiadł przy żonie, aby popatrzeć, jak układa pasjansa.

­Paula jeszcze wiele razy przemierzyła salon od ściany do ściany, chwilami włączając się do rozmowy Roydona z Valerie, ale w końcu usiadła na sofie i zaczęła szeleścić kartkami jakiegoś magazynu ilustrowanego. Zaraz potem przysunął się do niej Joseph i szepnął konfidencjonalnie:

— Powiedz staremu stryjkowi, moja droga, wszystko, czego się już dowiedziałaś o tej sztuce. Co to właściwie jest? Komedia? Tragedia?

— Och, nie można jej zaszufladkować, posługując się jedną prostą etykietą. To jest jednak bardzo subtelne studium charakterów. W żadnej innej sztuce nie chciałabym zagrać tak bardzo, jak właśnie w tej. Przecież główna rola została napisana specjalnie dla mnie! Ja się w niej czuję sobą.

— Doskonale cię rozumiem. — Joseph skinął głową, ujął dłoń Pauli i uścisnął ją ze współczuciem. — Niestety, często bywamy poddawani skomplikowanym doświadczeniom. Ośmielę się stwierdzić, że nie jest ci łatwo wyobrazić sobie starego stryja na deskach teatralnych, ale kiedy byłem młodym człowiekiem, zszokowałem całą moją rodzinę, porzucając pracę w szacownej kancelarii prawnej na rzecz jakiegoś tam biura podróży! — Roześmiał się szczerze do tego wspomnienia. — Byłem romantycznym młodzieńcem! Myślę, że wielu uważało mnie za nieodpowiedzialnego młodego człowieka, ale ja nigdy niczego nie żałowałem. Nigdy!

— Skoro mnie rozumiesz, proszę, żebyś przemówił do rozumu stryjkowi Natowi — powiedziała ­Paula z cieniem rezygnacji w głosie.

— Spróbuję, moja droga. Jednak wiesz, jaki jest Nat! To kochany stary złośnik! Jest najwspanialszym człowiekiem pod słońcem, ale, niestety, ma swoje uprzedzenia.

— Przecież dwa tysiące funtów to dla niego żadne pieniądze. Nie rozumiem, dlaczego nie chce dać mi ich teraz, kiedy jestem w potrzebie. Czy mam czekać, aż umrze?

— Niedobra dziewczyna! Nie dziel skóry na żywym niedźwiedziu.

— Przecież obiecał, że zapisze mi trochę pieniędzy. Poza tym ma chyba taki obowiązek. Jestem w końcu jego jedyną bratanicą.

Było jasne, że Joseph nie aprobuje tak bezdusznego stawiania sprawy. Cmoknął z niezadowoleniem i jeszcze raz uścisnął dłoń Pauli.

Maud, która triumfalnie zakończyła diplomata1, nagle, jakby w natchnieniu, uznała, że ­Paula powinna coś zadeklamować, i głośno jej to zaproponowała.

— Bardzo lubię dobre recytacje. Pamiętam, że znałam kiedyś ogromnie wzruszający wiersz o mężczyźnie, który zmarł z pragnienia na Llano Estacado. Nie wiem dlaczego, ale chyba zabłądził, jadąc konno. Wiersz był bardzo dramatyczny, jednak minęło dużo czasu, odkąd sama go recytowałam, i już zapomniałam większość tekstu.

Po tej deklaracji wszyscy odetchnęli z ulgą. ­Paula z kolei oznajmiła, że nie lubi recytować wierszy, ale gdyby stryjek Nat nie był pochłonięty grą w brydża, poprosiłaby Willoughby’ego, aby głośno odczytał swoją sztukę.

— Spodziewam się, że dobrze byśmy się bawili — stwierdziła Maud obojętnym tonem.

Nathaniel nie zwykł przedłużać swojej aktywności do późnych godzin, nie był też typem gospodarza, który zmienia zwyczaje, żeby zadowolić gości. Godzinę przed północą brydżyści wrócili do salonu, gdzie czekała na nich taca z napojami, a Nathaniel oznajmił, że idzie już do łóżka.

Edgar Mottisfont ośmielił się mu przypomnieć:

— Miałem nadzieję, że dłużej dziś z tobą porozmawiam, Nat.

Nathaniel zerknął na niego spod krzaczastych brwi.

— O tak późnej godzinie nie zajmuję się już interesami — oświadczył.

— Ja też chciałam zamienić z tobą słówko — wtrąciła ­Paula.

— Nie dam ci — odparł Nathaniel i parsknął śmiechem.

Maud powoli zbierała karty ze stolika.

— Boże, to już jedenasta? Ja też muszę iść do łóżka.

Valerie wydawała się przerażona perspektywą powrotu do sypialni o tak wczesnej dla niej porze. Dlatego z ulgą przyjęła wesołą propozycję Josepha:

— Cóż, mam nadzieję, że nikt więcej nie opuści towarzystwa. Noc jest jeszcze młoda, co, Valerie? Może pójdziemy do pokoju bilardowego i posłuchamy radia?

— Najlepiej będzie, jeśli ty też pójdziesz już spać — stwierdził Nathaniel, na którego źle wpływało radosne usposobienie brata.

— Ani mi się śni! — zawołał Joseph. — Powiem ci coś, Nat. To ty bardzo dobrze zrobisz, jeśli zostaniesz z nami.

Chyba jakiś zły duch kazał mu po tych słowach serdecznie klepnąć brata w plecy. Dla wszystkich było oczywiste, że trafił Nathaniela pomiędzy łopatki, on zaś, który szczerze nienawidził takiej poufałości, natychmiast jęknął i wy­krzyknął:

— Moje lumbago!

Wyszedł z salonu pochylony jak inwalida, przyciskając dłoń do kręgosłupa gestem, który jego rodzina znała doskonale, a który sprawił, że Valerie szeroko otworzyła śliczne usteczka i zawołała ze zdziwieniem:

— Nie miałam pojęcia, że lumbago jest aż tak poważną przypadłością.

— Bo nie jest. Mój drogi stryjek Nat po prostu się zgrywa — oznajmił Stephen, podając Mathildzie whisky z wodą sodową.

— Nie, Stephenie, nie osądzaj go zbyt pochopnie! — zaprotestował Joseph. — Znam biednego starego Nata wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że teraz nie udaje. Jestem głupcem, zdaje się, że zrobiłem mu jakąś krzywdę. Chyba powinienem za nim pójść.

— Za nic w świecie, Joe — zaprotestowała uprzejmie Mathilda. — Masz dobre intencje, ale teraz jedynie go zdenerwujesz. Popatrz lepiej na swoją bratanicę. Dlaczego nasza ­Paula wygląda jak Muza Tragedii?

— To przez ten okropny dom! — wybuchnęła ­Paula. — Czy jesteście w stanie spędzić tutaj godzinę i nie poczuć jego atmosfery?

— Módlmy się o spokój duszy pani Siddons2 — zaproponował Stephen, mierząc ją kąśliwym spojrzeniem.

— Och, możesz sobie drwić! — naskoczyła na niego ­­Paula. — Ale nawet ty musisz czuć to napięcie!

— Wiecie, to wcale nie jest zabawne. Ja nie wierzę ani w czary, ani w nic z tych rzeczy, a jednak doskonale rozumiem, co ma na myśli ­Paula — powiedziała Valerie. — Chodzi o ten dziwny klimat. — Zwróciła się do Roydona: — Mógłby pan napisać o tym cudowną sztukę, co?

— Raczej nie popieram tego typu twórczości — odparł.

— Och, z pewnością potrafi pan stworzyć wspaniałą sztukę po prostu na każdy temat — stwierdziła Valerie, patrząc na niego wzrokiem pełnym podziwu.

— Nawet o świnkach morskich? — spytał Stephen kpiącym tonem.

Dramatopisarz się zaczerwienił.

— Bardzo zabawne — mruknął.

Mathilda zorientowała się, że Roydon nie lubi być obiektem drwin.

— Poradzę coś panu, proszę nie zwracać uwagi na głupie i wątpliwe dowcipy mojego kuzyna — powiedziała.

Stephen nie przejął się jej słowami i jedynie wyszczerzył do niej zęby. Ale Joseph, który wyznawał zasadę, że dobrej dyplomacji nigdy nie jest za dużo, popatrzył poważnie w twarz Roydonowi i rzekł:

— Przecież wszyscy wiemy, że nasz stary, poczciwy Stephen lubi się zgrywać!

— Boże! — zawołał Stephen bardzo głośno.

­Paula aż podskoczyła. Szybkim, niekontrolowanym gestem odgarnęła włosy znad brwi.

— Właśnie o to mi chodzi. Zachowujecie się w taki sposób pod wpływem tego domu! Przecież on wywołuje ogromne napięcie: jakby rozciągał pomiędzy nami sprężynę, która w końcu pęknie! Stephen, kiedy tutaj przyjeżdża, zawsze wydaje się gorszym człowiekiem niż zazwyczaj. A ja jestem na skraju szaleństwa. Valerie flirtuje z Willoughbym, żeby wzbudzić zazdrość u Stephena, z kolei stryjek Joe jest nerwowy i mówi przykre rzeczy; wiem, że tego nie chce, a jednak nie potrafi się powstrzymać.

— No, naprawdę! — zawołała Valerie. — Masz tupet! Pan Joseph i przykre słowa!

— Nie myślcie, że się dobrze bawię — wyznała z kolei Mathilda. — Święta, wszystkie dzieci razem w domu i tak dalej. Cholerne tradycyjne Boże Narodzenie!

Roydon zauważył roztropnie:

— Oczywiście wiem, o co paniom chodzi. Ja sam głęboko wierzę we wpływ otoczenia na ludzi.

— A po tych krótkich wystąpieniach — odezwał się Stephen — widownia eksplodowała oklaskami.

Joseph rzeczywiście zaklaskał.

— Już dobrze, dobrze, wystarczy. Zdaje się, że wspominaliśmy o radiu? — zauważył.

— Dobry pomysł, posłuchajmy radia! — ucieszyła się Valerie. — Na pewno złapiemy muzykę taneczną. Panie Roydon, muszę się osobiście przekonać, czy dobrze pan tańczy.

Willoughby się opierał, więc Valerie chwyciła go za rękę i poprowadziła, a on nie sprawiał wrażenia, że jest temu bardzo przeciwny. Trochę oszałamiała go uroda tej dziewczyny i choć głos rozsądku podpowiadał, że jej pochlebstwa są niedorzeczne, wcale nie były mu niemiłe. ­Paula była bardziej inspirującą partnerką, ale mimo że go uwielbiała i inteligentnie doceniała jego pracę, czasami bywała też męcząca i (tak uważał) zbyt wobec niego krytyczna. Poszedł więc do pokoju bilardowego z Valerie i Josephem, usprawiedliwiając się w duchu, że nawet geniusz może sobie pozwolić na chwilę wytchnienia.

— Wiesz, Stephenie, wcale nie winię stryjka Nata za to, że nie przepada za twoją narzeczoną — wyznała ­Paula.

Jej brat jakby w ogóle nie zwrócił uwagi na tę szczerą opinię. Powoli podszedł do kominka i wygodnie rozsiadł się w fotelu przed ogniem.

— Ona jest jak najlepszy środek przeciwbólowy — powiedział po chwili. — A przy okazji twój nowy chłopak nie sprawia wrażenia namiętnego kochanka.

— Willoughby? Jasne, ale on jest genialny. Nic więcej mnie nie obchodzi. Poza tym wcale się w nim nie zakochałam. Ale nie mogę zrozumieć, co ty widzisz takiego w tej pozbawionej mózgu lalce.

— Dobra kobieto, to, co w niej widzę, musi być aż nadto oczywiste dla każdego — odparł Stephen. — Twój londyński dramatopisarz dostrzega w niej to samo, nie wspominając już o Josephie, który ma język niemal na brodzie.

— Oto Herriardowie w całej okazałości — podsumowała Mathilda, rozparta na fotelu i leniwie obserwująca rodzeństwo. — Dwoje łobuzów. Nie zwracajcie na mnie uwagi, nie przeszkadzajcie sobie.

— Cóż, ja po prostu wierzę w szczerość — oznajmiła ­Paula. — Jesteś głupcem, Stephenie! Ona by się z tobą nie związała, gdyby nie miała nadziei, że dostaniesz w spadku wszystkie pieniądze stryjka Nata.

— Wiem — potwierdził Stephen beznamiętnie.

— I jeśli chcesz poznać moje zdanie, przyjechała z tobą tutaj specjalnie po to, żeby go urabiać.

— Wiem — powtórzył Stephen.

Ich oczy się spotkały. Stephen niespodziewanie wydął usta i razem z Paulą, wciąż obserwowani przez Mathildę, eksplodowali bezradnym śmiechem.

— Ty i twój Willoughby, ja i moja Val — jęknął Stephen. — O Boże.

­Paula przetarła oczy. Usłyszawszy imię swojego dramatopisarza, natychmiast zapanowała nad wesołością.

— Wiem, że to zabawne, ale ten związek jest poważny, bo Willoughby napisał naprawdę wielką sztukę i zamierzam zagrać w niej główną rolę, nawet jeśli ma to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Przypilnuję, żeby ją jutro nam wszystkim przeczytał…

— Co? Dziewczyno, nie bądź dla mnie niedobra! Czy stryjowi też ma ją przeczytać? Nie, Paulo, to aż boli!

— Kiedy już skończycie dyskusję — Mathilda zwróciła się do Pauli — może mi wyjaśnisz naturę tego, czym chcesz nas poczęstować? Ty też będziesz czytała swoją rolę czy w przedstawieniu wystąpi tylko jeden człowiek?

— Wolę, żeby Willoughby prawie wszystko przeczytał sam. Robi to bardzo dobrze. Ale mogę odegrać fragment roli, moją wielką scenę.

— I naprawdę sądzisz, moja biedna zadurzona dziewojo, że ta uczta intelektualna zmiękczy serce stryja Nata? Teraz nadeszła moja kolej na śmiech.

— Musi sfinansować tę sztukę! Musi dać na nią pieniądze! — zawołała ­Paula gwałtownie. — Niczego innego nigdy od niego nie chciałam. Będzie okrutny, jeśli mi odmówi!

— Jestem gotowa postawić dużo pieniędzy, że się rozczarujesz, złotko. Nie chcę tłumić twojego dziewczęcego entuzjazmu, ale chyba czas ci nie sprzyja.

— To wszystko wina Stephena. Po co tu przywiózł tę mdłą blondynę? — zareagowała ­Paula. — W każdym razie stryjek Joe obiecał, że zamieni słówko z Nathanielem.

— Rzeczywiście, on ci bardzo pomoże — zadrwił Stephen. — Żeby tylko nie pogorszył sytuacji!

— Odczep się od Joego! — zażądała Mathilda. — Może jest zapatrzonym w siebie narcyzem, ale to jedyny porządny człowiek w waszej rodzinie, którego miałam zaszczyt poznać. Poza tym on cię lubi, Stephenie.

— Nie lubię, kiedy ktoś mnie lubi — rzucił Stephen.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Diplomat — odmiana pasjansa.

2 Sarah Siddons (1755–1831) pochodząca ze Szkocji, najbardziej znana aktorka dramatyczna swoich czasów. Pozowała do obrazu Joshuy Reynoldsa jako Muza Tragedii.