Zdążyć przed śmiercią - Justyna Jelińska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zdążyć przed śmiercią ebook i audiobook

Justyna Jelińska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Pozornie cicha i spokojna Trzebież skrywa wiele tajemnic. Jedna z nich wciąż pozostaje nierozwiązana – porwanie Anny. Do akcji wkracza Mieczysława Zarzycka – temperamentna sklepowa, której cięty język zna każdy mieszkaniec Trzebieży. Postanawia zająć się sprawą jako samozwańcza pani detektyw. Przyłącza się do niej Marcel Borkowski, mimo że nie pała sympatią do pyskatej sklepikarki. Tymczasem miejscowe mroczne historie przyciągają do Trzebieży dwójkę youtuberów żądnych wrażeń i rozgłosu. Postanawiają nagrać materiał o tym, jakie brutalne rzeczy miały miejsce w tej niewielkiej podwarszawskiej wsi. Zostają wciągnięci w samo centrum dramatycznych wydarzeń. Czy Mieczysława zdąży na czas i uratuje zaginioną Annę? Do czego zdolny jest człowiek, którego chory umysł zrodził chęć zemsty?

Kontynuacja Sąsiadki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 19 min

Lektor: JUSTYNA KURZYPSKA

Oceny
4,6 (13 ocen)
9
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

"Zdążyć przed śmiercią", drugi tom cyklu "Sąsiadka" autorstwa Justyny Jelińskiej, to wciągająca i pełna napięcia powieść kryminalna, która przenosi czytelnika do pozornie spokojnej miejscowości Trzebież, gdzie tajemnice są na porządku dziennym. Główną bohaterką jest Mieczysława Zarzycka, właścicielka lokalnego sklepu, o temperamentnym charakterze, która postanawia własnoręcznie rozwiązać sprawę porwania Anny. Jej nietypowe podejście do detektywistycznej roli dodaje powieści świeżości i humoru. Autorka buduje napięcie, wprowadzając nas w gąszcz lokalnych plotek i mrocznych historii, które prowadzą do serca dramatycznych wydarzeń. Pojawienie się dwójki youtuberów, pragnących wykorzystać tragedię dla własnych korzyści, dodaje jeszcze więcej dynamiki i niebezpieczeństwa do fabuły. Jelińska wnikliwie bada psychologiczne aspekty postaci i ukazuje ich złożoność w kontekście śledztwa. Zręcznie łączy wątki kryminalne z elementami społecznymi, eksplorując ludzką naturę i motywacje. Poprzez sw...
20
MonikaRak1984

Nie oderwiesz się od lektury

Trzebież mnie pochłonęła. Chcę jeszcze. Czekam aż autorka dopisze ciąg dalszy.
00
jotka19

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Playlista

By lepiej poczuć kli­mat i zatra­cić się w nim do reszty, pole­cam odsłu­cha­nie poniż­szej play­li­sty :) Warto wra­cać do tych kawał­ków, gdy tytuł pojawi się w tre­ści książki.

Patrick Swayze – She’s Like the Wind

Mariza Rizou, Panos Mouzo­ura­kis – Petao

Nick Cave & The Bad Seeds – Do You Love Me?

Sys­tem of a Down – Aerials

Lion Babe – She’s a Lady

White House Records & WWO – Każdy ponad każ­dym

Rihanna – Man Down

Lykke Li – I Know Pla­ces

Aero­smith – Dream On

Lin­kin Park – In The End (Mel­len Gi & Tom­mee Pro­fitt Remix)

Ludo­vico Einaudi – Una Mat­tina

Lana del Rey – Say Yes To Heaven (Speed up)

Mr. Mister – Bro­ken Wings

Czas, im bar­dziej jest pusty, tym szyb­ciej pły­nie. Życie pozba­wione zna­cze­nia prze­myka obok, jak pociąg nie­za­trzy­mu­jący się na sta­cji.

Car­los Ruiz Zafón, Cień wia­tru

Chyba wła­śnie po tym można poznać ludzi naprawdę samot­nych… Zawsze wie­dzą, co robić w desz­czowe dni. Zawsze można do nich zadzwo­nić. Zawsze są w domu. Pie­przone „zawsze”.

Ste­phen King, Chri­stine

Dar­kowi Sło­wi­kowiza wiarę w moje moż­li­wo­ści i stałą, prze­ogromną moty­wa­cję.Dzię­kuję!

Dzień pierwszy

Lęk ma płynną kon­sy­sten­cję, prze­do­staje się do żył, tęt­nice tło­czą go dalej.

Robert Małecki, Żałob­nica

Rozdział pierwszy

Dom Sta­ni­sława Rębi­cha, wie­czór

Migo­czące świa­tła radio­wozu roz­świe­tlały oko­licę tonącą z wolna w wie­czor­nej sza­rówce. Nie­bie­ska poświata odbi­jała się od okien i ścian sta­rego budynku. Powie­trze wypeł­niała mie­szanka typo­wych dla czerwca zapa­chów: jaśmi­now­ców, igli­wia z pobli­skiego lasu i wil­goci mgieł osa­dza­ją­cych się na łące pomię­dzy domem Jasz­czaka a dom­kiem Sta­ni­sława Rębi­cha. Kochała ten czas, gdzie dni wydłu­żały się do gra­nic moż­li­wo­ści, a wie­czory pach­niały jak ni­gdy w ciągu roku. Nocne ptaki zaczy­nały swoje kon­certy, prze­krzy­ku­jąc świersz­cze i recho­czące żaby. Gdy wytę­żyła słuch, roz­po­zna­wała kumaka, który wyda­wał dziwny, krótki dźwięk nie­po­dobny do innych dźwię­ków wyda­wa­nych przez żaby.

– Miećka, serio tam wla­złaś? – rzu­cił znu­dzo­nym gło­sem aspi­rant Antoni Wagner. Nieco za duży mun­dur smęt­nie wisiał na jego ciele, odbie­ra­jąc mu tym samym auto­ry­tet. Wiecz­nie zahu­kany i prze­stra­szony, robił wra­że­nie jedy­nie na miej­sco­wych pijacz­kach, któ­rzy – widząc mun­durowego – w eks­pre­so­wym na ich moż­li­wo­ści tem­pie cho­wali flaszki za pazu­chy lub ucie­kali, jeśli pozwa­lały im na to siły.

– No wla­złaś, wla­złaś. Kurde, a co innego mia­łam zro­bić? Instynkt zadzia­łał! Nic na to nie pora­dzę! Stało się i już, na kiego drą­żyć temat? – w ner­wach wyrzu­ciła ręce w górę, omal nie strą­ca­jąc jego czapki. Zro­bił krok w tył, na wypa­dek kolej­nej wylew­nej reak­cji lokal­nej skle­pi­karki.

Poli­cjant spoj­rzał na Mie­cię z ogrom­nym poli­to­wa­niem. Instynkt… Dobre sobie… Ta to zawsze sobie wymy­śli i na swoje prze­tłu­ma­czy, pomy­ślał i pokrę­cił głową. Zano­to­wał coś w małym koło­no­tat­niku, który miał w zwy­czaju nosić, po czym wró­cił do Mie­czy­sławy Zarzyc­kiej, by kon­ty­nu­ować roz­po­częty temat.

– A nie mogłaś naj­pierw zadzwo­nić na poli­cję, zamiast od razu wła­zić tam z bucio­rami? Myśl! Kobieto, prze­cież poza­cie­ra­li­ście ślady! Komen­dant to mnie za jaja powiesi! I jak bez­płodny zostanę, to już wiesz przez kogo! – jęk­nął.

– Sren­dant, nie komen­dant… – poiry­to­wa­nie się­gało zenitu. – Zresztą na co ci te jaja, jak z cie­bie picza jakich mało… Serio nic nie rozu­miesz, chło­pie? Na mózg ci się rzu­ciło? Gdy­bym tam nie weszła, nie wie­dzia­ła­bym, co się stało z Anką! A jeśli leża­łaby tam na pod­ło­dze, potrze­bu­jąc pil­nej pomocy? Pomy­śla­łeś o tym?

– Tylko nie picza! Jesz­cze słowo, Miećka, a wywalę ci man­dat za obrazę funk­cjo­na­riu­sza na służ­bie! – mun­du­rowy poczuł się nie­zwy­kle ura­żony nazwa­niem go w ten spo­sób. Cały aż się goto­wał ze zło­ści. Nawet nie zauwa­żył, że nie­świa­do­mie zaczął zaci­skać pię­ści. Strze­le­nie kostek otrzeź­wiło go na tyle, że roz­luź­nił uścisk.

– Pierdu, pierdu… – rzu­ciła swoje ulu­bione powie­dzonko.

– Antek, zano­tuj tam, że tłu­ma­czy­łem tej mojej, żeby nosa nie wsa­dzała w nie swoje sprawy! Nawet dobre argu­menty mia­łem, ale baba to zawsze wie lepiej! Prze­cież to, jak się uprze, to nie zmieni zda­nia za cho­lerę! – do roz­mowy włą­czył się zaafe­ro­wany Zarzycki. Pobyt tu uzna­wał za ogromną stratę czasu. Z utę­sk­nie­niem myślał o tym, że ten stra­cony czas mógłby spę­dzić o wiele przy­jem­niej, na przy­kład na wygod­nej kana­pie, oglą­da­jąc kanał spor­towy. Przez żonę te plany legły w gru­zach.

– Janusz, ty weź idź i sprawdź, czy cię tam za domem nie ma, co? Ty też musisz być prze­ciwko mnie… Kochany mężu­lek… – powie­działa do męża, popra­wia­jąc koń­ski ogon, i zwró­ciła się raz jesz­cze do mun­du­ro­wego: – Ja naprawdę nie chcia­łam spier­ni­czyć wam poten­cjal­nego miej­sca zbrodni. Ale wierz mi, za Anią wsko­czy­ła­bym w ogień. To był odruch. Weszłam tam, bo uzna­łam, że grozi jej nie­bez­pie­czeń­stwo. Tak postę­pują przy­ja­ciele. To ostat­nie zda­nie możesz nawet pod­kre­ślić, jak już zano­tu­jesz.

– Nie mnie będziesz się tłu­ma­czyć – wzru­szył ramio­nami i odszedł, zosta­wia­jąc Mie­czy­sławę przed domem.

Usia­dła na ławeczce przed cha­łupką Sta­ni­sława. Po gru­dnio­wych wyda­rze­niach star­szy pan prze­pi­sał swój dom Annie, która miała dojść do formy w tych czte­rech ścia­nach. Nie­stety, nie zdą­żyła, bo jakiś sza­le­niec ją upro­wa­dził.

Tuż obok cha­łu­piny powie­trze prze­ciął nie­to­perz, fru­nąc w zawrot­nym tem­pie. Jej oczy nie nadą­żały za ssa­kiem, który lawi­ro­wał w czerw­co­wej sza­rówce. Lubiła patrzeć na nie­to­perze, cho­ciaż matka zawsze stra­szyła ją, że one lubią zaplą­ty­wać się we włosy, i wtedy gryzą w głowę. Jako dziecko pani­ko­wała więc za każ­dym razem, gdy tylko nie­to­perze poja­wiły się w oko­licy. Teraz uwiel­biała je podzi­wiać, zazdrosz­cząc im tej nie­by­wa­łej swo­body i szyb­ko­ści, z jaką potra­fiły się poru­szać po wie­czor­nym nie­bie.

Była pewna, że z chwilą dorwa­nia seryj­nej mor­der­czyni Trze­bież znów będzie mogła ode­tchnąć pełną pier­sią i zacząć ponow­nie nor­mal­nie żyć. Tak jak wtedy, gdy wieś nie była ska­lana żadną obrzy­dliwą i krwawą zbrod­nią. Pierdu, pierdu – rzu­ciła w myślach, pod­pie­ra­jąc dłońmi głowę. Sap­nęła gło­śno, nieco znie­cier­pli­wiona. Nie lubiła cze­kać, a komen­danta wciąż nie było widać.

Wró­ciła myślami do ostat­nich wyda­rzeń. Zła­pa­nie Olgi Miel­carz nic nie zmie­niło, a jej przy­ja­ciółka była w ogrom­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Wciąż miała nadzieję, że Ania żyje i nic złego się jej nie stało. Nagle przez myśl prze­szło jej coś jesz­cze. Klą­twa… Bez wąt­pie­nia nad tą pod­war­szaw­ską wsią wisiało cho­lerne fatum. Jakby ktoś rzu­cił zły czar na żyją­cych tu miesz­kań­ców. I cho­ciaż takie myśle­nie wyda­wało się zabawne, jej kom­plet­nie nie bawiło. Wręcz prze­ciw­nie, była zde­ner­wo­wana i zestre­so­wana. Ona, kobieta widząca wszystko w różo­wych bar­wach, mimo iż życie bole­śnie ją doświad­czyło, teraz czuła, że zawi­sły nad nią czarne chmury, z któ­rych lada moment mógł spaść ogromny deszcz, zale­wa­jąc jej życie niczym powódź.

Przed dom zaje­chał kolejny samo­chód. Z dużego gra­na­to­wego kombi wysiadł nie­zbyt zgrab­nie otyły komen­dant. Jego ogromny brzuch wyprze­dzał go o dobre dwie sekundy. Witold Dyrała miał bujny siwy wąs i ogromną łysinę, która się­gała nie­mal tyłu przy­pró­szo­nej siwi­zną głowy. Skrzy­wiła się na jego widok. Mun­du­rowy, opusz­cza­jąc pojazd, pod­cią­gnął spodnie pod­trzy­my­wane przez wysłu­żone szelki. Zasta­na­wiała się nad tym, jakim cudem te jesz­cze nie pękły od pod­trzy­my­wa­nia tak gigan­tycz­nego cię­żaru.

– A pani to…? – sap­nął zdy­szany, jakby skoń­czył tria­th­lon Iron­man. Ciężko posa­pu­jąc, wpra­wił wąsy w ruch. Przy­po­mi­nał jej morsa, który raź­nie par­ska przy wycho­dze­niu z zim­nej wody. Omal nie par­sk­nęła śmie­chem, gdy do głowy wpa­dło jej to porów­na­nie. Jak dobrze, że nie wie, o czym pomy­śla­łam. Też by mnie kre­tyn man­da­tem stra­szył! – popa­trzyła na niego, uśmie­cha­jąc się do sie­bie.

– Mie­czy­sława Zarzycka, wła­ści­cielka lokal­nego sklepu spo­żyw­czo-prze­my­sło­wego. Dzwo­ni­łam z infor­ma­cją, że Anna znik­nęła.

– A kon­ce­sję ważną ma? I co, pew­nie wcho­dziła pani do środka domu? – jego ton był nie­zwy­kle iry­tu­jący, prze­peł­niony wyż­szo­ścią i znu­dze­niem. I to pyta­nie o kon­ce­sję. Co go to, do cho­lery, obcho­dzi?! – aż krzyk­nęła w myślach, po czym spo­koj­nie pró­bo­wała skie­ro­wać roz­mowę na odpo­wied­nie tory, zosta­wia­jąc pode­ner­wo­wa­nie gdzieś obok.

– Nie dzwo­ni­łam w spra­wie kon­ce­sji, więc jeśli pan pozwoli, wró­cimy do tego innym razem, skoro to dla pana taki prio­ry­tet. A co do dru­giego pyta­nia, to tak. Wcho­dzi­łam. Skąd mia­łam wie­dzieć, że mam tego nie robić? Waż­niej­sze było nie­sie­nie pomocy, a nie myśle­nie o ewen­tu­al­nych śla­dach, które mogli­śmy zatrzeć. Pan by wtedy myślał o takich rze­czach?

– Pani Zarzycka, nie mówimy o tym, co ja bym zro­bił, a o tym, co pani zro­biła! Czy pani wie, że postą­piła pani nie­od­po­wie­dzial­nie?

Mie­cia popa­trzyła na komen­danta z ukosa. Nie miała poję­cia, jakim cudem ta roz­mowa scho­dziła na tak głu­pie i bez­sen­sowne tory. Myślała, że poli­cja jest od tego, by pomóc, a tym­cza­sem wszy­scy sku­pili się wyłącz­nie na wyty­ka­niu jej błę­dów, które nie­świa­do­mie popeł­niła, chcąc rato­wać przy­ja­ciółkę.

– Powta­rzam po raz kolejny… Zdro­wie Anny Jan­kow­skiej było dla mnie waż­niej­sze! – dobit­nie pod­kre­śliła ostatni wyraz.

Dyrała pokrę­cił głową, mru­cząc pod nosem: „I weź tu, czło­wieku, roz­ma­wiaj z mądrzej­szą od sie­bie”, po czym raz jesz­cze ner­wowo popra­wił opa­da­jące spodnie, któ­rych szelki nie były w sta­nie utrzy­mać w ryzach. Wie­dział, że nie­długo przyj­dzie czas, kiedy trzeba będzie się z nimi poże­gnać, zmie­nia­jąc je na now­szy model. Dum­nym kro­kiem wszedł do domu, gdzie inni poli­cjanci uwi­jali się jak mrówki. Mie­czy­sława została pod cha­łu­piną. Nie lubiła takiego aro­ganc­kiego trak­to­wa­nia.

– Cham i pro­stak – syk­nęła, wpa­tru­jąc się w pusty dom Jasz­cza­ków.

Kto mógł to zro­bić Annie…? Dziew­czyna była już i tak wystar­cza­jąco doświad­czona przez życie. Po zamknię­ciu w aresz­cie agentki nie­ru­cho­mo­ści wszystko miało wró­cić na nor­malne tory. Tak przy­naj­mniej myślała… A jed­nak został ktoś jesz­cze. Ktoś, kto maczał w tym wszyst­kim palce i przy­pa­try­wał się całej sytu­acji z boku. Kim był pory­wacz? Czy miesz­kańcy byli bez­pieczni?

– Mówi­łem ci, Mie­ciu, żeby­śmy się nie wpie­przali. A ty jak zawsze musia­łaś być mądrzej­sza. I teraz co? Cią­gać nas po komi­sa­ria­tach będą. Nie wiem jak ty, ale ja mam i tak za dużo roboty, żeby się jesz­cze na poli­cji sta­wiać – Janusz prze­rwał żonie roz­my­śla­nia, sia­da­jąc tuż obok.

– A ja ci mówi­łam, żebyś spraw­dził, czy nie ma cię z tyłu domu.

– Spraw­dzi­łem! – żach­nął się.

– No i? – zer­k­nęła na niego pyta­jąco, lekko uno­sząc brew.

– No i mnie nie było.

– Och, jaka szkoda… To idź sprawdź raz jesz­cze i prze­stań mnie dener­wo­wać.

Janusz posłusz­nie, cho­ciaż nie­chęt­nie, wstał z ławki. Sytu­acja, w jakiej się zna­leźli, nie była mu na rękę. Od początku nie pałał sym­pa­tią do Jan­kow­skiej. Iry­to­wała go. Czuł, że przez nią wpa­kują się w jakieś tara­paty. I jakby prze­wi­dział przy­szłość! Kło­poty, tyle wynie­śli z tej dur­nej zna­jo­mo­ści. Teraz będą ich cią­gać na skła­da­nie kolej­nych zeznań. Niech to szlag! – pomy­ślał i udał się na tył budynku, zosta­wia­jąc żonę pogrą­żoną we wła­snych myślach.

Mie­czy­sława unio­sła się powoli z ławeczki, która koły­sała się nie­bez­piecz­nie pod­czas każ­dego ruchu. Wzięła głę­boki oddech, obcią­gnęła koszulkę, zakry­wa­jąc lędź­wie, i popra­wiła koń­ski ogon. Długa blond kitka opa­dła na kark i plecy, muska­jąc jej skórę. Ruszyła w kie­runku wej­ścia. Pew­nie prze­kro­czyła próg domu.

– Zwa­rio­wa­łaś? Po jaką cho­lerę się tu teraz pchasz? Nie widzisz, że mamy nie­zły roz­pier­nicz?! – syk­nął Antek, wycią­ga­jąc ją siłą na zewnątrz. Jego palce bole­śnie wpi­jały się w jej ramię.

– Te, Antek! Żebym ja cię zaraz nie wypro­wa­dziła! Ty mi man­dat wle­piać chcia­łeś, a ja mogę cię pocią­gnąć do odpo­wie­dzial­no­ści za szkody fizyczne! Na bank mi siniak jutro wyj­dzie! Więc nie fikaj, tylko pro­wadź mnie do komen­danta, i to migiem.

– I po jakie licho? Już wystar­cza­jąco pomo­głaś, dep­cząc to, co mogło zostać po śla­dach porwa­nia. Już raz wstydu się przez waszą dwójkę naja­dłem, kurna! Wię­cej nie zamie­rzam!

Wycią­gnęła palec wska­zu­jący w jego kie­runku, lecz on raz za razem uni­kał dźgnię­cia w piersi, robiąc małe kroczki w tył.

– Posłu­chaj no! Jeśli w tej chwili nie zawo­łasz tej pulch­nej, tur­la­ją­cej się kulki na dwóch nogach, zro­bię tu takie przed­sta­wie­nie, że wąsaty na bank ustawi cię jak trzeba i będziesz jak w zegarku cho­dził! – jej ton był tak sta­now­czy, że aspi­rant zaczął się nie­po­koić. Roz­glą­dał się dookoła i ukrad­kiem ocie­rał zro­szone potem czoło.

– Dobra, już dobra… Ale jak coś, to ja tu dziel­nie wal­czy­łem! Wiesz, żeby się chło­paki za bar­dzo nie śmiali… I tak mam już nie­źle prze­ry­pane, więc nie dokła­daj mi na szalę wię­cej opier­dolu… – szep­nął bła­gal­nie. Mie­czy­sława prych­nęła, lecz po chwili poki­wała głową.

– OK, jak lew wal­czy­łeś, niech ci będzie. A teraz idź, bo chyba przy­po­mnia­łam sobie coś waż­nego.

*

– Skąd wiesz? – te dwa słowa komen­dant wyrzu­cił z sie­bie w tem­pie, w jakim kara­bin maszy­nowy pozbywa się poci­sków z lufy. Wąs poru­szył się szybko, gdy wpra­wiał usta w ruch. Lekko obwi­słe policzki falo­wały, a twarz nabrała ostrego wyrazu.

– Mówiła mi zaraz po tym, jak doszła już do sie­bie po sytu­acji w domu Jasz­czaka. Może i w tym przy­padku użyto tego samego?

– Ale skąd ten ktoś wytrza­snął eter? – Dyrała podra­pał się po łysi­nie, która błysz­czała tak bar­dzo, jakby wysma­ro­wał skórę ole­jem. Mie­czy­sława skrzy­wiła się z lek­kim obrzy­dze­niem.

– Tego nie­stety nie wiem. Ale czuję, że nie jest tak łatwo go zdo­być. Może warto, żeby­ście zaczęli od tego? Wtedy Olga odu­rzyła ją w ten spo­sób. Może naśla­dowca zro­bił to samo?

Miała wielką nadzieję, że poli­cjanci wezmą pod uwagę tę poszlakę. Od cze­goś trzeba było zacząć, a wciąż odno­siła wra­że­nie, że mun­du­rowi błą­dzą jak dzieci we mgle. Byli tu już od kilku godzin, a nikt ani nie zna­lazł nic istot­nego, ani nie wpadł na żaden poten­cjalny trop.

– Naśla­dowca? Prze­stań teraz wymy­ślać, kobieto… – komen­dant skrzy­wił się, rzu­ca­jąc nie­wy­bredny komen­tarz.

– Bez takich komen­ta­rzy, dobra? Miło byłoby, gdyby ktoś wresz­cie rzu­cił zwy­kłe „dzięki” za to, że jako jedyna chcę pomóc! – skle­powa aż się zago­to­wała. Nikt tak nie wypro­wa­dzał jej z rów­no­wagi jak mun­du­rowy poznany na dzi­siej­szej akcji. Może cza­sem jesz­cze Janusz potra­fił ją ziry­to­wać, nato­miast to komen­dant powi­nien dostać medal za bycie wku­rza­ją­cym kre­ty­nem. Mie­cia w myślach sta­wiała go na podium, a oczami wyobraźni widziała, jak podest razem z masyw­nym cia­łem poli­cjanta zapada się pod zie­mię pod jego cię­ża­rem.

– A ty, Miećka, co, kry­mi­nalne zagadki z jajami?! – zare­cho­tał z daleka Kulas, lokalny ama­tor picia pod chmurką. Był szczu­płym i wyso­kim męż­czy­zną, któ­remu w jamie ust­nej pozo­stał jeden ząb do otwie­ra­nia bute­lek z piwem. Po Trze­bieży poru­szał się na sta­rym wysłu­żo­nym rowe­rze, który skrzy­piał przy każ­dym prze­je­cha­nym metrze. Musiała przy­znać, że ten facet rów­nież dzia­łał jej na nerwy. Jego ręce, choć porząd­nie wybru­dzone, nie pamię­tały, co to zna­czy ska­lać się pracą. Jedy­nym jego obo­wiąz­kiem było wle­wa­nie w sie­bie napo­jów wysko­ko­wych, które sma­ko­wały naj­le­piej, gdy były sta­wiane przez innych kole­gów sprzed sklepu. Sam nie sta­wiał pra­wie ni­gdy, zawsze liczył na towa­rzy­szy. Uwiel­biał też palić papie­rosy, naj­le­piej sma­ko­wały mu cudzesy wyże­brane od innych współ­uza­leż­nio­nych. Nie lubiła ludzi wiecz­nie żeru­ją­cych na innych. Są jak klesz­cze będące nosi­cie­lami bore­liozy, które – nie­wy­cią­gnięte w porę – wysy­sają krew, zatru­wa­jąc ją swo­imi tok­sy­nami.

– Z jajami to ty masz pro­blem, skoro Reńka cię kan­tem puściła, moczy­mordo ty! I jesz­cze słowo, a ostatni raz Trzy Wisienki pod skle­pem wypi­jesz! Już moja w tym głowa! Gwa­ran­tuję ci, pijaku jeden!

– A ten pija­czyna co tu robi, do jasnej cho­lery?! – huk­nął komen­dant, widząc nad­jeż­dża­ją­cego męż­czy­znę. – Jak tu pra­co­wać, kurna! Może zwo­ła­cie mi tu jesz­cze resztę wsi, kre­tyni?! Na pewno będzie się nam lepiej pro­wa­dzić śledz­two! Banda idio­tów, psia­mać! Jak ten chle­jus stąd nie znik­nie, zapo­mnij­cie o dodat­kach. Wszy­scy, bez wyjątku!

Dyrała odwró­cił się na pię­cie, zni­ka­jąc w domu Rębi­cha.

– Już to zała­twiam, sze­fie! – krzyk­nął Wagner w stronę masyw­nych ple­ców prze­ło­żo­nego, które na dobre scho­wały się w chatce. Szybko popra­wił za duży mun­dur, strzep­nął z niego nie­wi­doczne gołym okiem paproszki i dobiegł do pod­chmie­lo­nego rowe­rzy­sty. Z obrzy­dze­niem patrzył, jak ten z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wagę na roz­kle­ko­ta­nym jed­no­śla­dzie. – Kulas! Wypie­przaj mi stąd w pod­sko­kach, ale już! Tu trwa docho­dze­nie! Nie możesz tu się teraz pałę­tać!

– Jak was do tej psiarni bioro, kurna jego raz, to ja nie wim! W pod­sko­kach… Śle­pyś, kurwa, czy co? Przeca ja na rowe­rze jadę, kurza melo­dia… Pomy­lić rower z nogami to tylko głupi umi… – pró­bo­wał postu­kać się w głowę, ale sko­or­dy­no­wa­nie ruchów po alko­holu było nie­zwy­kle trudne. Rowe­rzy­sta zachwiał się nie­bez­piecz­nie, rower dono­śnie skrzyp­nął, a cykli­sta runął wprost w krzak buksz­panu. Krzyki i bluź­nier­stwa nio­sły się po oko­licy, zagłu­sza­jąc świersz­cze i żabi kon­cert.

– No to selek­cja natu­ralna chyba zadzia­łała… – skwi­to­wała Mie­cia i uśmiech­nęła się do Antka, który z nie­do­wie­rza­niem przy­pa­try­wał się całej sytu­acji. – Niech poleży, może wytrzeź­wieje… A! Ten eter sprawdź! To może być istotne. Ja odwa­lać za was roboty nie będę! Janusz, wra­camy do domu!

Odwró­ciła się na pię­cie, zosta­wia­jąc Wagnera z przy­głu­pim wyra­zem twa­rzy.

Rozdział drugi

Dom Mie­czy­sławy i Janu­sza, późny wie­czór

Sie­działa, obej­mu­jąc ulu­biony czer­wony kubek z gorą­cym napa­rem. Nie lubiła popi­jać zió­łek, ale stwier­dziła, że melisa będzie lep­szym i znacz­nie zdrow­szym dla wątroby roz­wią­za­niem niż domowy bim­ber. Wła­ści­wie to zapasy tego dru­giego stop­niały mocno po ostat­nim spo­tka­niu z Anią.

Anna… Wciąż wra­cała do niej w myślach niczym bume­rang. Miała ogromną nadzieję, że przy­ja­ciółka znaj­dzie się jak naj­szyb­ciej, cała i zdrowa. Nie chciała dopusz­czać do sie­bie innej myśli. Tak bar­dzo jej bra­ko­wało tej uśmiech­nię­tej i wraż­li­wej na wul­ga­ry­zmy dziew­czyny! Upiła spory łyk, parząc sobie usta i język, pod­czas gdy Patrick Swayze wyśpie­wy­wał z przy­ci­szo­nego radio­od­bior­nika swoje She’s Like the Wind. Lubiła ten utwór, nieco melan­cho­lijny i do głębi poru­sza­jący.

– Aj, Miećka, jakaś ty łap­czywa… – syk­nęła do sie­bie, odsta­wia­jąc kubek na blat stołu. Janusz lubił żar­to­wać, że to nie kubek, a wia­dro. Z tym stwier­dze­niem abso­lut­nie się nie zga­dzała. Jego pojem­ność i wiel­kość były ide­alne. Wystar­czyło zro­bić jeden napój, by raczyć się nim przez dłuż­szy czas, bez bie­ga­nia do kuchni po wielką dolewkę.

Nie chciała sie­dzieć bez­czyn­nie, bowiem jej iry­ta­cja się­gała wtedy zenitu. Świa­do­mość tego, że ona sie­dzi sobie i duma, a Jan­kow­skiej w tym cza­sie ktoś może zro­bić krzywdę, spra­wiała, że tra­ciła dobry humor, który zazwy­czaj ni­gdy jej nie opusz­czał. Po raz kolejny pró­bo­wała zna­leźć jakiś drobny szcze­gół, który pomógłby w odna­le­zie­niu zagi­nio­nej dziew­czyny. Tak bar­dzo liczył się tu czas! Anka zagi­nęła mniej wię­cej przed połu­dniem. Zanim kto­kol­wiek zain­te­re­so­wał się sprawą, minęło dobrych kilka godzin, które stra­cili bez­pow­rot­nie. A te były nie­zwy­kle cenne. Musiała dzwo­nić na numer alar­mowy kilka razy, żeby poli­cja zain­te­re­so­wała się losem zagi­nio­nej. Zby­wano ją, odsy­łano na naj­bliż­szy poste­ru­nek i wma­wiano, że to żadne porwa­nie, a kole­żanka być może zaba­lo­wała i nie­ba­wem wróci. Na nic zdało się tłu­ma­cze­nie, próby opo­wie­dze­nia cho­ciaż kawałka histo­rii… Wszy­scy odpra­wiali ją z kwit­kiem. Gdyby chcieli jej wysłu­chać! Gdyby cho­ciaż jedna osoba pochy­liła się nad opo­wie­ścią o tym, co spo­tkało Ankę! Czy wtedy sie­działaby z nią w kuchni, popi­ja­jąc her­batę lub moc­niej­szy tru­nek, śmie­jąc się z całej tej kurio­zal­nej sytu­acji, w któ­rej znów się zna­la­zła?

Pogrą­żona we wła­snych myślach, nie zwró­ciła uwagi, że prze­stała być w pomiesz­cze­niu sama.

– I czemu ty nie śpisz, co? – Janusz wszedł bez­sze­lest­nie i sta­nął naprze­ciwko żony. Jego piżama w kratę opi­nała brzuch, który ostat­nio urósł nieco po czę­stym spo­ży­wa­niu piwa.

– Nie mogę spać. Cią­gle tylko myślę i myślę… A jeśli coś prze­oczy­li­śmy? Może gdyby ktoś wysłu­chał mnie wcze­śniej? Myślisz, że to mogłoby coś zmie­nić? Kurde, Janusz… Minęło tyle godzin! Prze­cież to istotne, każda minuta na wagę złota, a oni gówno zro­bili! Wku­rza mnie to! – czuła praw­dziwą wście­kłość połą­czoną z bez­rad­no­ścią. Emo­cje opa­no­wały całe jej ciało. Wie­działa, że złość nie polep­szy sytu­acji, tak jak sie­dze­nie z zało­żo­nymi rękami. Ale co mogła zro­bić? Nikt nie chciał jej słu­chać.

– Oj, nie gdy­baj, Miećka, nie gdy­baj… Lepiej ci będzie, jak zaczniesz się zadrę­czać? Tylko zezło­ścisz się bar­dziej i na mnie wyży­wać się będziesz… A wiesz, że tego nie lubię.

– Na kimś trzeba, mój drogi! – uśmiech­nęła się deli­kat­nie, jakby ciało i umysł celowo bro­niły się przed spon­ta­niczną chwilą rado­ści. Zapro­gra­mo­wane na smu­tek, nie chciały przez swoją zaporę prze­pu­ścić ani odro­biny szczę­ścia. Nie pozna­wała sie­bie. Każdy, kto ją znał, mógł powie­dzieć jedno: Mie­cia nie była teraz tą samą osobą. Znik­nęła spon­ta­niczna radość oraz uśmiech, ustę­pu­jąc miej­sca poiry­to­wa­niu, smut­kowi i zło­ści. Te zado­mo­wiły się, chcąc zostać w niej na dłu­żej.

Janusz poro­zu­mie­waw­czo poki­wał głową. Przy­wykł do tego, że jego żona lubiła sta­wiać na swoim i nie było takiej siły, która mogłaby to zmie­nić. Była zawzięta, acz­kol­wiek nie doty­czyło to każ­dej sytu­acji. Wiele prze­szła, cho­ciaż nie dawała tego po sobie poznać. Prawdę powie­dziaw­szy, to oboje mieli za sobą bar­dzo trudny czas. Śmierć dwóch córek, cho­roba nowo­two­rowa, alko­ho­lizm i depre­sja… Bole­sna mie­szanka, na którą nie byli gotowi. Ile czło­wiek jest w sta­nie znieść? Oni znie­śli ponad ludzką wytrzy­ma­łość. Ramię w ramię szli przez to, co pod nogi rzu­cał im los. Cza­sem dzi­wił się, że wyszli z tego bez szwanku jako rodzina. Wciąż byli razem, mimo że w pew­nym momen­cie chciał zre­zy­gno­wać. Wytrwał. Poka­zali losowi środ­kowy palec, wygry­wa­jąc swoją walkę. I choć byli po tym mocno pokie­re­szo­wani, szli do przodu z pod­nie­sioną wysoko głową.

– Nie siedź za długo, OK? Jutro będziesz jak zom­bie… – powie­dział pra­wie szep­tem. Spoj­rzała w jego ciemne oczy. Wzięła głę­boki oddech, który wpro­wa­dził w ruch jej dorodny biust. Mimo­wol­nie zer­k­nął w stronę oka­za­łego kobie­cego atry­butu. Przez myśl prze­szło mu jedno: z uwagi na obecne wyda­rze­nia nie pamię­tał, kiedy ostat­nio go doty­kał.

– Dopiję ziółka i przyjdę, obie­cuję. Janusz… Prze­pra­szam cię… – słowa z tru­dem wypły­nęły z jej ust. Rzadko prze­pra­szała. Nawet gdy wie­działa, że zro­biła coś źle, nie chciała przy­zna­wać się do błędu. Lubiła, gdy ostat­nie słowo nale­żało do niej, jed­nak nie było to słowo „prze­pra­szam”. Zarzycki zawsze śmiał się, że to słowo nie wystę­puje w słow­niku Mieci.

– O wszy­scy święci! Oddaj­cie mi moją żonę! Miećka, ty i takie wiel­kie słowa? Może ty chora jesteś? Dzwo­nić po leka­rza? – mąż zaśmiał się dono­śnie.

– A spa­daj! Czło­wiek raz prze­prosi i wiel­kie mi mecyje! Jak­bym szmatę jakąś pod ręką miała, zaraz byś po tym pustym łbie dostał! – choć humor miała wyjąt­kowo kiep­ski, pozwo­liła sobie na drobny uśmiech, który na moment roz­świe­tlił jej twarz. Janusz odwza­jem­nił go i ode­tchnął po cichu z ulgą, czu­jąc, że tymi drob­nymi żar­tami udało mu się na moment roz­we­se­lić żonę. Nie chciał, by jej nastrój topił się w bez­na­dziei i sza­ro­ści z pro­stej przy­czyny: jej zły humor ude­rzał rów­nież w niego.

– Już nic nie mówię prze­cież. Prze­pro­siny przy­jęte, Mie­ciu. Tylko za co wła­ści­wie prze­pra­szasz? Bo to mnie tro­chę nur­tuje. Zwłasz­cza że rzadko to robisz, sama przy­znaj.

– Wiem… A prze­pra­szam za to, że po raz kolejny będziemy nieść brze­mię mojego wścib­stwa.

Janusz popa­trzył na nią z wyż­szo­ścią. Wresz­cie przy­znała mu rację! Jego żona po raz pierw­szy przy­znała mu tę cho­lerną rację! Miał ochotę rzu­cić się jej na szyję, ale męska duma pod­po­wia­dała mu, że musi tę radość zacho­wać dla sie­bie. Na pewno miał zamiar zapi­sać tę datę w kalen­da­rzu, by mogli dla żar­tów świę­to­wać mie­sięcz­nice i rocz­nice.

– No wiesz, Mie­ciu, mówi się trudno! Co się stało, to się nie odsta­nie. Poli­cja przy­je­chała, zro­bili swoje… Tego już nie cof­niemy! Dobrze, że w porę się opa­mię­ta­łaś i zosta­wiasz tę sprawę odpo­wied­nim służ­bom. Oni naj­le­piej będą wie­dzieć, co z tym wszyst­kim zro­bić. I wiesz? Jestem z cie­bie dumny! Moja żoneczka! Moja mądra żoneczka! – już nad­sta­wiał się do poca­łunku, gdy sta­now­czo powstrzy­mała go ręką, kła­dąc mu ją na zbli­ża­ją­cej się twa­rzy.

– Co ty mi tu pie­przysz? Zabie­raj tę pasz­czę… Nie powie­dzia­łam, że zosta­wiam to odpo­wied­nim służ­bom! Mia­łam na myśli to, że zamie­rzam odna­leźć Ankę, skoro poli­cjan­tom nie jest to na rękę! – z dumą oznaj­miła swoje plany, odsta­wia­jąc gło­śno kubek. Twarz męża poczer­wie­niała tak bar­dzo, jakby zaraz miał się zago­to­wać. Wyglą­dał jak postać z kre­skówki, któ­rej lada moment para pój­dzie uszami. Wście­kłość w jed­nej sekun­dzie wyparła wcze­śniej­szą dumę i radość.

– Trzy­maj­cie mnie, bo osza­leję z tą durną babą! – wrza­snął na odchodne, zosta­wia­jąc żonę samą.

– Ja cie­bie też kocham, Janusz… Ja cie­bie też… – uśmiech­nęła się pod nosem, dopi­ja­jąc zapa­rzoną melisę.

Rozdział trzeci

Gdzieś w trze­bie­żań­skiej głu­szy, tuż przed pół­nocą

Rozej­rzała się po ciem­nym pomiesz­cze­niu. Lampka naf­towa dawała nikłe, przy­dy­mione, acz cie­płe świa­tło pada­jące na nie­wielki kawa­łek ściany i uwal­niała zapach, który draż­nił noz­drza. Oprócz ciem­no­ści ota­czała ją prze­raź­liwa cisza, którą gdzieś za ścianą prze­ciął prze­raź­liwy odgłos ptaka. Przy­po­mi­nało to krzyk. Przej­mu­jący pisk brzmiący jak zawo­dzące nawo­ły­wa­nie „pójdź” o lekko opada­jącej tona­cji znała z wie­czor­nych posie­dzeń na ławeczce ze Sta­ni­sła­wem Rębi­chem.

To była pójdźka. Według wielu, zapo­wiedź rychłej śmierci. Prze­łknęła gło­śno ślinę, sta­ra­jąc się nie myśleć o tym, czy zwy­kły nocny ptak wła­śnie dawał jej do zro­zu­mie­nia, że nie­ba­wem jej żywot dobie­gnie końca.

– Halo?! Czy ktoś mnie sły­szy?! – z jej gar­dła wydo­był się skrze­czący głos, który odbił się echem od suro­wych drew­nia­nych belek przy­pró­szo­nych gdzie­nie­gdzie zie­lo­nym mchem. Czuła chłód i cha­rak­te­ry­styczny aro­mat wil­goci. Dreszcz prze­szył jej drobne ciało. Gdzie ja jestem…? – pomy­ślała, a oczy zaszły jej łzami.

Pró­bo­wała się poru­szyć, lecz każda próba spa­liła na panewce. Zwią­zane ręce spo­czy­wały na skrę­po­wa­nych nogach. Choćby wykrze­sała z sie­bie wszyst­kie siły, jakie tylko miała, nie była w sta­nie się uwol­nić. Sznury bole­śnie wpi­jały się w skórę. Przez jej umysł prze­bie­gły migawki nie­daw­nych wyda­rzeń z domu Jasz­czaka. Ner­wowo prze­łknęła ślinę. Wszyst­kie wspo­mnie­nia wró­ciły ze zdwo­joną siłą. Tam też ją zwią­zano i chciano ode­brać życie. Czy tu cze­kało ją to samo? Kolejny raz? Wyda­wało jej się, że praw­do­po­do­bień­stwo zosta­nia tra­fio­nym pio­ru­nem jest o wiele więk­sze niż bycie dwu­krot­nie porwaną, i to w tak krót­kim odstę­pie czasu.

Wzdry­gnęła się na samą myśl. Mimo­wol­nie wzrok powę­dro­wał do pra­wej dłoni. Z tru­dem patrzyła na puste miej­sce po ser­decz­nym palcu. Wszyst­kie migawki bólu i okro­pieństw powró­ciły rów­nie mocno jak przed momen­tem, a łzy jedna po dru­giej spły­wały po brud­nych policz­kach. Pochy­liła się do przodu na tyle, na ile pozwa­lały jej sznury, i gorzko zapła­kała.

– Nie becz! Nie zno­szę, gdy baby wyją… Słaba płeć… – ktoś wszedł do pomiesz­cze­nia. Głos znie­kształ­cał modu­la­tor wmon­to­wany w maskę.

– Więc mnie wypuść! – zaję­czała żało­śnie, pocią­ga­jąc nosem. Nie zwa­żała nawet na to, że nazwał ją słabą. Była sil­niej­sza niż nie­je­den męż­czy­zna! Żyła po tym wszyst­kim, co zgo­to­wała jej Olga Miel­carz. Teraz była tutaj i chciała wal­czyć, by móc się wydo­stać. Nie była słaba… Mylił się. Jestem silna… – powta­rzała jak man­trę, by dodać sobie otu­chy i powstrzy­mać lecące łzy.

Tajem­ni­czy czło­wiek w masce z zakrwa­wioną czaszką sta­nął naprze­ciwko niej. Unio­sła zapła­kaną twarz i przyj­rzała się sto­ją­cemu męż­czyź­nie. Miał musku­larną syl­wetkę. Rękawy czar­nej koszulki pod­wi­nięte do łokci odsła­niały wyta­tu­owane przed­ra­miona. Masywne dło­nie zakry­wały czarne nitry­lowe ręka­wiczki. Wyspor­to­wane ciało ryso­wało się pod war­stwą czar­nych ubrań. Wie­działa, że jej sytu­acja jest nie do pozaz­drosz­cze­nia. Miała do czy­nie­nia z sil­nym męż­czy­zną. Bicepsy i maska były widoczne nawet w tak kiep­skim i przy­ćmio­nym świe­tle, jakie rzu­cała mizerna lampka na naftę. Powoli ruszył za jej plecy. Zlał ją pot. Oddy­chała ciężko i tak szybko, jakby wła­śnie prze­bie­gła mara­ton. Pochy­lił się ku niej, a maska sma­gnęła odsło­nięte ucho. Zadrżała i zdu­siła krzyk. Nie­przy­jemne mro­wie­nie czuła od samej szyi aż po uda.

– Ni­gdy w życiu. Zabawa dopiero się zaczyna… – zaśmiał się zło­wrogo, roz­pi­na­jąc deli­kat­nie guzik w jej porwa­nej i pobru­dzo­nej koszuli.

Dzień drugi

Nie mogę uwie­rzyć, że tak nor­mal­nie wyglą­dam na zewnątrz, choć w środku mam kom­pletne pobo­jo­wi­sko.

Suzanne Col­lins, Koso­głos

Rozdział czwarty

Sklep spo­żyw­czo-prze­my­słowy, ranek

W skle­pie pano­wała błoga cisza i spo­kój. Raban, jaki był tu kil­ka­na­ście minut wcze­śniej, ucichł. Pierwsi stali klienci, obwie­szeni siat­kami wypeł­nio­nymi pach­ną­cym, świe­żym pie­czy­wem, dorod­nymi pomi­do­rami mali­no­wymi i soczy­stą wędliną, którą będą pała­szo­wać na śnia­da­nie, zdą­żyli opu­ścić budy­nek. Janusz mógł spo­koj­nie pogrą­żyć się w myślach, które galo­po­wały w jego gło­wie niczym tysiące koni na roz­grza­nej od pie­ką­cego słońca pre­rii. I cho­ciaż wyglą­dał na oazę spo­koju, w środku cały buzo­wał. Żona potra­fiła sku­tecz­nie wypro­wa­dzić go z rów­no­wagi. Gdyby orga­ni­zo­wano kon­kurs na dener­wo­wa­nie mężów, Mie­czy­sława wygra­łaby go w przed­bie­gach. Była w tym świetna. Wczo­raj i dziś znów mógł się o tym prze­ko­nać.

Drzwi zaskrzy­piały i otwo­rzyły się z gło­śnym zgrzyt­nię­ciem. Cho­lera, znowu zapo­mnia­łem je naoli­wić… – pomy­ślał, pod­no­sząc się z krze­sła.

– Dzień dobry, Janu­szu! Ty dzi­siaj na ran­nej straży? Co to za zmiany? – Zdzi­sław Wali­góra, wcho­dząc do sklepu, musiał pochy­lić głowę. Był uśmiech­nię­tym, bar­dzo wyso­kim i szczu­płym męż­czy­zną zbli­ża­ją­cym się do sześć­dzie­siątki. Mimo upływu lat jego włosy wciąż miały kolor blond, a oczy były nie­bie­skie. Pod­szedł do lady i uści­snął wycią­gniętą dłoń sprze­dawcy. Uścisk ten był silny, praw­dzi­wie męski. Jakby męż­czyźni pró­bo­wali nim wywal­czyć swoje tery­to­ria.

– Ano widzisz… Moja sobie upie­przyła w gło­wie, że będzie bawić się w kry­mi­nalne zagadki Trze­bieży – zakpił, wykrzy­wia­jąc cien­kie usta w czymś, co miało przy­po­mi­nać uśmiech, a było jedy­nie jego marną imi­ta­cją. Złość i poiry­to­wa­nie wciąż w nim sie­działy, wypeł­nia­jąc każdą komórkę ciała.

– Że co? – zaśmiał się szcze­rze blon­dyn, patrząc wycze­ku­jąco na sprze­dawcę. Wie­dział, że skle­powa miała różne dziwne pomy­sły, ale ten wyjąt­kowo go roz­ba­wił i zacie­ka­wił do tego stop­nia, że zakup pod­sta­wo­wych arty­ku­łów spo­żyw­czych zosta­wił na póź­niej.

– A to, co sły­sza­łeś. Pew­nie pamię­tasz tę czar­nulkę, co to ją chcieli zaciu­kać w domu Jasz­czaka. Ta, co jej Sta­siek dom oddał, żeby doszła do sie­bie… Anka Jan­kow­ska, koja­rzysz, nie?

– Pew­nie, że koja­rzę! Ta mądrala bie­gała czę­sto ulicą Wiśniową i zwra­cała mi uwagę, że Kajtka za krótko na łań­cu­chu trzy­mam. Raz to nawet coś o poli­cji wspo­mi­nała! Nie wiem, po jaką cho­lerę te miesz­czu­chy wsa­dzają nos w nie swoje sprawy. Kaj­tuś całe życie tak stał i nikomu to nie prze­szka­dzało, tylko nagle paniusi coś nie w smak było! Psia jego mać…

Pies Wali­góry był oty­łym, wyso­kim kun­dlem się­ga­ją­cym czło­wie­kowi do pasa. Brak ruchu i cią­głe wyrzu­ca­nie resz­tek z obiadu spra­wiły, że pies z tru­dem stał na czte­rech łapach. Przy­po­mi­nał baryłkę na wyso­kich nogach. Za to uja­dał jak żaden inny pies we wsi. Sły­chać go było w naj­dal­szych zaka­mar­kach Trze­bieży. Potra­fił szcze­kać całą noc, co zupeł­nie nie prze­szka­dzało Zdzi­sła­wowi. Od lat spał ze sto­pe­rami, któ­rych nie zmie­niał zbyt czę­sto.

Janusz poki­wał głową i podra­pał się po zaro­ście, który ostat­nio dziel­nie zapusz­czał dla tajem­ni­czej klientki poja­wia­ją­cej się czę­sto w skle­pie żony. Zadzi­wiała go. Piękna bru­netka powie­działa mu, że broda zła­go­dzi­łaby jego ostre rysy twa­rzy. Te słowa połech­tały jego ego tak bar­dzo, że od tam­tego momentu poże­gnał się z maszynką i z namasz­cze­niem sma­ro­wał spe­cjal­nymi olej­kami jesz­cze marną brodę. Nawet każ­dego dnia ukła­dał swoje nie­sforne brą­zowe włosy, żeby tylko usły­szeć kolejny mile łech­ta­jący go kom­ple­ment pada­jący z jej ust, ide­al­nie pod­kre­ślo­nych czer­woną szminką. Wyglą­dała jak bogini. Krę­ciła go… Była prze­ci­wień­stwem żony, więc to dodat­kowo na niego dzia­łało.

– Ta mądrala, jak ją traf­nie nazwa­łeś, znik­nęła. Ktoś ją upro­wa­dził, bo nie ma po niej ani śladu, za to w domu został jakiś dziwny list. Wykle­janka, że nie oszuka prze­zna­cze­nia, czy jakoś tak. I ta moja durna baba sobie wymy­śliła, że na wła­sną rękę odnaj­dzie tę całą Jan­kow­ską. Już w dupie jej się prze­wraca, daję słowo, Zdzi­chu… Dość mam tej mojej kobity i tych jej wspa­nia­łych pomy­słów, bo na dupie jak każda inna nie usią­dzie, tylko ją swę­dzi, i nos w nie swoje sprawy wsa­dza. Już raz pró­bo­wała pomóc… Wszy­scy wiemy, jak to się skoń­czyło! – trza­snął pię­ścią w ladę, uru­cha­mia­jąc szu­fladkę w kasie fiskal­nej, która otwo­rzyła się z łosko­tem, uka­zu­jąc w peł­nej kra­sie poranny utarg. Ten był dziś cał­kiem nie­zły, bo oprócz sta­łej klien­teli na zakupy zatrzy­mało się sporo prze­jezd­nych spie­szą­cych się do pracy.

– Mie­cia to silna babka, obaj o tym wiemy. Jak coś zapla­nuje, to nie ma zmi­łuj… – odparł Wali­góra, pochy­la­jąc się nad chłod­nią ze sma­ko­wi­cie wyglą­da­ją­cymi wędli­nami. Były tak soczy­ste, że naj­chęt­niej kupiłby wszyst­kie. – Trzy­dzie­ści deko tej kra­kow­skiej byś mi ciach­nął. A, i pyta­nie mam… Coś wege będziesz miał? Bo goście do mnie przy­jeż­dżają i ktoś ponoć mię­cha nie jada, tylko jakieś roślinne rze­czy imi­tu­jące mięso.

Janusz par­sk­nął i ruszył ku lodówce, wycią­ga­jąc napo­częty kawał wędliny. Uru­cho­mił maszynę do kro­je­nia, a jej dźwięk wypeł­nił pomiesz­cze­nie. Jed­no­stajny rytm nie dzia­łał na niego kojąco.

– Wege? Tutaj? Żebym wszystko na śmiet­nik póź­niej wyrzu­cał? Nie ma i nie będzie… A co do Miećki, silna jest i głu­pia jak but z mojej lewej nogi! Mało to pro­ble­mów czło­wiek ma? Musi pchać się jesz­cze tam? A jak jej się coś sta­nie? Nie myśli, durne bab­sko! Za grosz rozumu, kurna mać – złość aż z niego kipiała. Ner­wowo wstu­ki­wał kod na kra­kow­ską, a kasa fiskalna wyplu­wała z sie­bie kawa­łek wydru­ko­wa­nego para­gonu. – Podać coś jesz­cze?

– Setuchnę czy­stej i pięć kaj­ze­rek. A! I pętko tam­tej kieł­basy! Jak ona się nazy­wała… – wska­zał pal­cem na swoj­skie wyroby.

– Brocka.

– To daj mi jej w tę i z powro­tem. I pamię­taj, ty się, Janusz, tak nie ner­wi­cuj, bo zaraz ci para uszami pój­dzie. Ciśnie­nie ci sko­czy i po erkę trza będzie dzwo­nić. Może i głu­pio, że pcha się tam, gdzie nie trzeba, ale… Postaw się przez moment na jej miej­scu i posta­raj się ją zro­zu­mieć. Pomyśl o tym, co może być dla niej ważne. Nie szu­kał­byś przy­ja­ciela?

Zarzycki się­gnął po kieł­basę i na moment się zamy­ślił. Czy szu­kałby przy­ja­ciela? Nie miał poję­cia…

– Tak się składa, że nie mam przy­ja­ciela – odparł z mocną nutą żalu w gło­sie, paku­jąc spra­wunki do folio­wej torby. Nie myślał o tym w takich kate­go­riach. Był zły na Mie­cię i nawet przez myśl mu nie prze­szło, że coś może być dla niej waż­niej­sze od rodziny.

– Więc tym bar­dziej daj jej odna­leźć przy­ja­ciółkę. Bo tylko ona wie, jakie to dla niej istotne. My jeste­śmy w tym za malutcy… Bo nie wiemy, czym jest przy­jaźń. Nie jesteś nią, żeby czuć teraz jej prio­ry­tety. Zer­k­nij no, Janusz, ile tam wyszło? Ja to wiesz, że z licze­niem na bakier.

– Trzy­dzie­ści pięć zło­tych.

Klient się­gnął do sfa­ty­go­wa­nej port­mo­netki. Grze­bał w niej dłuż­szą chwilę, wyłu­sku­jąc ze środka drob­niaki i pognie­ciony bank­not. Wrzu­cił należ­ność na bilow­nicę. Sprze­dawca spraw­nym ruchem zgar­nął pie­nią­dze, pie­czo­ło­wi­cie pro­stu­jąc pomięte dwa­dzie­ścia zło­tych i ukła­da­jąc je w odpo­wied­niej prze­gródce kasy fiskal­nej. Wali­góra uśmiech­nął się pod nosem, ode­brał para­gon i zabie­ra­jąc z lady zakupy, raz jesz­cze spoj­rzał na Zarzyc­kiego.

– Wspie­raj ją. Takich kobiet na świe­cie to ze świecą szu­kać.

– Jak tak dalej pój­dzie, to z grom­nicą… – rzu­cił za wycho­dzą­cym Zdzi­sła­wem, który pochy­lał głowę w drzwiach.

– Janusz, ty tam już nie mądra­luj! Zabrak­nie jej, to zoba­czysz, jak będziesz lamen­to­wał! – odkrzyk­nął i ruszył na zewnątrz, robiąc miej­sce kolej­nemu klien­towi.

Tajem­ni­cza klientka weszła do środka, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. Drzwi do sklepu pozo­stały otwarte na oścież. Na widok kobiety Janusz wypiął dum­nie pierś, niczym kogu­cik pil­nu­jący snu­ją­cych się w obej­ściu kurek. Dobrze, że żona go teraz nie widziała… Dostałby burę jak ni­gdy wcze­śniej!

– Dzień dobry! Wresz­cie dowie­dzia­łam się, z kim mam tę nie­by­wałą przy­jem­ność uci­nać poga­wędki! – uśmiech­nęła się sze­roko, trze­po­cząc dłu­gimi i gęstymi rzę­sami. Krwi­sta czer­wień szminki pod­biła biel jej rów­nych zębów. Do twa­rzy było jej w tym odcie­niu pomadki. Mało któ­rej kobie­cie paso­wała taka krwi­sta czer­wień.

– A pani wciąż skrywa się za maską nie­zna­jo­mej! I biję się każ­dego dnia z myślami, zada­jąc sobie pyta­nie, jak ma na imię ta piękna kobieta!

– Fak­tycz­nie! – zaśmiała się, przy­ty­ka­jąc smu­kłą dłoń do nie­wiel­kiego biu­stu okry­tego gra­na­tową koszulą zapiętą pod samą szyję. – Gabriela, bar­dzo mi miło!

Wycią­gnęła rękę, która przed chwilą spo­czy­wała na klatce pier­sio­wej. Janusz ocho­czo wytarł swoją dłoń w spodnie, by odwza­jem­nić uścisk. Gabriela… Radość go roz­pie­rała! Wresz­cie kobieta ze sklepu prze­stała być tajem­ni­czą nie­zna­jomą. Zyskała imię, które ide­al­nie do niej paso­wało. Miał ochotę je wykrzy­czeć. Był tak zaafe­ro­wany, że nie zauwa­żył, iż w skle­pie poja­wił się ktoś jesz­cze.

– Zatem co podać, Gabry­siu? – jego głos był aż nazbyt miły, świer­go­lił niczym sło­wik.

– Wyślij chłopa na moment do sklepu, a już maślane oczy do pierw­szej lep­szej będzie robił! Janusz! Na zaple­cze, ale już! – wark­nęła nie­zbyt uprzej­mie Mie­czy­sława, szybko zaj­mu­jąc miej­sce za ladą.

– Co ty wyga­du­jesz! Obsłu­guję prze­cież, nie widzisz? – pró­bo­wał posta­wić się żonie, lecz gdy ta na niego spoj­rzała, od razu poczuł się mały jak robak. Sku­lił się, bo zaczy­nał odczu­wać nie­zręcz­ność tego spo­tka­nia.

– Dokoń­czę. Idź poli­czyć towar, trzeba zaopa­trze­nie zro­bić! A nie flir­to­wać – wzrok powę­dro­wał na kobietę w gra­na­to­wej koszuli. Była piękna, Mie­cia musiała to przy­znać. Ide­alna figura pod­kre­ślona ołów­kową spód­nicą, szpilki na nie­bo­tycz­nie wyso­kim obca­sie wysmu­klały opa­lone, gła­dziut­kie łydki. Twarz w kształ­cie serca nosiła per­fek­cyjny maki­jaż, jakby kobieta przed momen­tem wyszła od uta­len­to­wa­nej maki­jażystki. Brą­zowe, grube loki spięła z jed­nej strony wsuwką, reszta zaś opa­dała kaskadą na ramiona i plecy. Pie­przona bogini – sap­nęła w myślach.

– To może ja już pójdę? – kobieta wyraź­nie zmie­szana zro­biła krok w tył. Nawet na moment nie stra­ciła na ele­gan­cji.

– A co, już zaku­pów nie potrze­buje? Czy przy­szła tylko wyry­wać cudzych mężów? – Mie­cia wypięła dorodny biust, który matka zapi­sała jej w genach. Nie raz śmiała się, że gdy Bóg roz­da­wał różne dary i umie­jęt­no­ści, ona utknęła w kolejce po cycki. Począt­kowo ten żart bawił Janu­sza, teraz tylko pry­chał poiry­to­wany, sły­sząc go tysięczny raz w swoim życiu.

– Potrze­buję. Oczy­wi­ście, że potrze­buję. Ale nie odpo­wiada mi obsługa. Jest pani nie­miła i nie­uprzejma. Odstra­sza pani poten­cjal­nych klien­tów.

– Za to pani przy­mila się aż za bar­dzo. Podać coś czy się żegnamy? Szybka decy­zja – była sta­now­cza i nie­ugięta. Jej miła zazwy­czaj twarz była mocno ścią­gnięta, a sze­roki uśmiech ustą­pił nie­przy­jem­nemu gry­ma­sowi. Była wście­kła. Gdy ona potrze­bo­wała wspar­cia w związku z upro­wa­dze­niem Anny, Janusz bawił się w naj­lep­sze w trze­bie­żań­skiego ado­nisa. Już wie­działa, dla­czego mąż tak chęt­nie chciał ją dziś zastą­pić. Bez żad­nego „ale” wziął jej zmianę, mimo że zazwy­czaj krę­cił na to nosem. Teraz wszystko było jasne jak słońce. Cze­kał na tę lafi­ryndę o figu­rze tak ide­al­nej, że mogła jedy­nie o takiej poma­rzyć. Odży­wia­jąc się liściem sałaty i powie­trzem, nie wyglą­da­łaby nawet w poło­wie tak dobrze jak ta kobieta. Tym bar­dziej zain­te­re­so­wa­nie męża bolało… Gdy stały tak naprze­ciwko sie­bie, widziała w sobie jedy­nie man­ka­menty, na które wcze­śniej nie zwró­ci­łaby uwagi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki