Sąsiadka - Justyna Jelińska - ebook + audiobook + książka

Sąsiadka ebook

Jelińska Justyna

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie Anny Jankowskiej wywraca się do góry nogami. Jej związek kończy się z wielkim hukiem, jedyny członek rodziny umiera, a jakby tego było mało, dziewczyna musi opuścić mieszkanie, w którym obecnie przebywa, bo jest ono własnością jej byłego narzeczonego. Kobieta chce jak najszybciej znaleźć własny kąt i tak trafia do malowniczej, lecz nieco tajemniczej Trzebieży, gdzie mieszkańcy usilnie starają się przed nią coś ukryć. Tajemnicze wiadomości, makabryczne zdjęcia i ukryty dziennik – czy Anna zdoła to wszystko udźwignąć? Czy grozi jej niebezpieczeństwo? Do czego będzie zdolny człowiek, by dokonać makabrycznego planu zemsty? Wciągająca historia, która nawet na moment nie zwolni i trzyma w napięciu do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 272

Oceny
4,0 (283 oceny)
128
80
42
19
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Primavera75

Nie polecam

Jedna gwiazdka tylko dlatego, że nie można dać 0. Totalne dno
monikasudol23

Nie polecam

Dramat. Infantylne opisy każdej bzdury ciągnące się jak flaki z olejem. Półgodzinne tłumaczenie jak cudowną osobą jest bohaterka bo nie przeklina... Szkoda czasu
30
magda-c

Z braku laku…

bardzo wulgarny język... takie są właśnie polskie powieści... jedynie Rogala, Socha i Glica odstają od tego... zapowiadała się dobrze... ale z każdą kartką było coraz gorzej... z trudem dobrnęłam do końca... nie polecam... strata czasu...
31
Moni_Dana

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobało. Ta wieś, ten klimat, ja to wszystko czułam. Tylko to zakończenie! Ja chcę więcej!!!
10
patogen88

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ciekawa, odsłuchana na raz. Niestety audiobook niedokładnie zmontowany (poucinane ostatnie słowa końcówek rozdziałów), chwilami miałam wrażenie, że słucham syntezatora.
10

Popularność




Playlista

Brodka – Żoną mia­łam być

The Moody Blues – Nights in White Satin

Katie Melua – Won­der­ful Life

The Cure – Fri­day I’m in Love

Sia – My love

Mark Knop­fler – So Far From the Clyde

Nigh­twish – Bye Bye Beau­ti­ful

Joan Osborne – One of us

Paul Young – Come Back and Stay

The Verve – Bit­ter Sweet Sym­phony

Kiss – I Was Made for Lovin’ You

Budka Suflera – Jolka, Jolka, pamię­tasz

Czer­wone Gitary – Płoną góry, płoną lasy

Maryla Rodo­wicz – Łatwo­palni

Ist­nie­jemy, póki ktoś o nas pamięta. Car­los Ruiz Zafón, Cień wia­tru

Patry­cji Kowal­skiej – za wiarę w tę histo­rię!

Wprowadzenie

Serce omal nie wysko­czyło jej z piersi. Biło szybko i tak dono­śnie, że na pewno to sły­szał. Musiał sły­szeć, była tego wię­cej niż pewna. Krew buzo­wała i dud­niła w uszach. Pró­bo­wała bez­sku­tecz­nie uspo­koić oddech. Klatka pier­siowa uno­siła się raz za razem, jakby wła­śnie swoim cia­łem roze­rwała wstęgę na mecie, koń­cząc mor­der­czy bieg. Naj­trud­niej­szy mara­ton w życiu. Bała się. Wie­działa, że jej koniec jest nie­uchronny. Minuty były poli­czone, miała tego świa­do­mość, lecz mimo to modliła się w duchu, bła­ga­jąc o cud. Tak bar­dzo nie chciała być tą następną.

Ktoś cięż­kim kro­kiem zbli­żał się do jej kry­jówki. Ubra­nia w sza­fie nie­przy­jem­nie draż­niły skórę ciała i twa­rzy. Dro­biny kurzu wier­ciły w nosie. Wytrzy­maj! – pomy­ślała, pró­bu­jąc dodać sobie otu­chy.

Drzwi do schro­nie­nia otwo­rzyły się z impe­tem. Stał przed nią, czło­wiek odziany w czerń. Zwę­żone i zie­jące nie­na­wi­ścią zmru­żone oczy prze­wier­cały ją na wskroś. W ręku dzier­żył błysz­czący długi nóż. Już wie­działa, że szanse na prze­trwa­nie spa­dły nie­mal do zera.

– Nie! – krzyk­nęła, gdy wycią­gał ją za czarne jak heban włosy. Na bla­dych policz­kach poja­wiły się łzy, które – zmie­szane z roz­ma­za­nym tuszem do rzęs – two­rzyły brudne i ciemne smugi na twa­rzy prze­ra­żo­nej dziew­czyny.

Tajem­ni­czy czło­wiek mil­czał i cią­gnął ją do miej­sca prze­zna­cze­nia, ku pod­ło­dze wyło­żo­nej pół­prze­źro­czy­stą folią. Pró­bo­wała się wyry­wać, lecz bez­sku­tecz­nie. Oprawca był sil­niej­szy i wyż­szy. Ona była przy nim jak kru­cha, młoda i wątła gałązka, którą miał lada moment zła­mać z nie­przy­jem­nym trza­skiem.

Poczuła nagłą falę bólu i cie­pło wyle­wa­jące się z jej brzu­cha. Zapła­kana spoj­rzała na oko­licę pępka. Krew szybko bar­wiła luźną bluzkę, którą tego dnia miała na sobie. Nóż mor­dercy tonął w szkar­ła­cie krwi. Jej krwi.

– Dla­czego mi to robisz?! – sapała z tru­dem. Zama­sko­wany czło­wiek nie powie­dział ani słowa. Wziął zamach i ponow­nie ugo­dził ją w brzuch, wci­ska­jąc ostrze aż po ręko­jeść. Wycią­gnął go tak samo spraw­nie, jak ulo­ko­wał kilka sekund wcze­śniej w brzu­chu czar­no­wło­sej dziew­czyny.

Zła­pała się obu­rącz za miej­sca, z któ­rych wypły­wała cie­pła i lepka bor­dowa ciecz. Chwiała się na wątłych, szczu­płych nogach. Oprawca odrzu­cił zakrwa­wiony szty­let na ubru­dzoną krwią pod­łogę, którą wcze­śniej wyło­żył folią. Zła­pał ją mocno za rękę. Szczu­płe dło­nie zama­sko­wa­nego czło­wieka były odziane w skó­rzane ręka­wiczki. Ból, który pro­mie­nio­wał z brzu­cha, spra­wiał, że nie poczuła kolej­nego ciosu. Widok odpa­da­ją­cej koń­czyny przy­wró­cił jej trzeź­wość myśle­nia. To była jej ręka. Ucięta w łok­ciu wyglą­dała maka­brycz­nie. Ster­cząca kość, krwawa mie­sza­nina mię­śni, skóry i tłusz­czu wywo­łała falę mdło­ści. Zwy­mio­to­wała pro­sto na oprawcę, który nie spo­dzie­wał się takiej reak­cji. Odsko­czył od dziew­czyny, klnąc pod nosem. Zbiło ją to z pan­ta­łyku… Znała ten głos. Koja­rzyła go, lecz umysł nie sku­piał się teraz na zaba­wie w dopa­so­wy­wa­nie barwy do odpo­wied­niej twa­rzy i syl­wetki. Mózg krzy­czał, że to jej szansa. Łapiąc się nie­od­ciętą ręką za brzuch, puściła się kośla­wym bie­giem w kie­runku drzwi, któ­rych zama­sko­wany czło­wiek nie zdą­żył zamknąć. Wysko­czyła na zaro­śniętą polanę.

– POMOCY! BŁA­GAM, NIECH MI KTOŚ POMOŻE!

Nie chciała się odwra­cać. Bała się, że przez to straci swoją jedyną szansę. Zaha­czyła nogą o kępę trawy, tra­cąc rów­no­wagę. Fala bólu i zawroty głowy spra­wiły, że z tru­dem dźwi­gała się z powro­tem na nogi.

Drzwi domku sąsiada otwo­rzyły się. Sta­rzec sta­nął w nich i, widząc maka­bryczny obraz, zakrył usta trzę­są­cymi się dłońmi. Widział, z jaką udręką kie­ro­wała się w jego stronę, ledwo powłó­cząc nogami.

– Dziecko dro­gie… – szep­nął, gdy sta­nęła w jego drzwiach.

– Pomocy… – stęk­nęła, upa­da­jąc w progu jego domu.

Teraz

TERAZ SIER­PIEŃ

Kiedy mowa jest o prze­szło­ści, każdy pisze fik­cję.Ste­phen King, Joy­land

Rozdział pierwszy

Dono­śny sygnał pędzą­cej karetki pogo­to­wia i ryk klak­so­nów na moment ode­rwał ją od jasno świe­cą­cego moni­tora. Pokój zaczy­nał z lekka tonąć w sza­ro­ściach. Dni pod koniec sierp­nia były coraz krót­sze. Jesz­cze kilka tygo­dni wcze­śniej o tej porze Anka sie­działa na bal­ko­nie, przy­glą­da­jąc się magii zło­tej godziny. Lubiła tę porę dnia, gdy wszystko kąpało się w cie­płym zło­ci­stym bla­sku. Nawet zapy­ziałe, stare blo­ko­wi­ska z odpa­da­ją­cym tyn­kiem i zabi­tymi deskami oknami wyglą­dały wtedy jakoś przy­jem­niej i zno­śniej. Można było poku­sić się o stwier­dze­nie, że miały nawet swój urok i nie­po­wta­rzalny kli­mat. Zawsze fascy­no­wało ją to, co z oto­cze­niem potrafi zro­bić miłe dla oka świa­tło. To samo doty­czyło zdjęć. Pła­skie foto­gra­fie wyostrzały para­me­try, takie jak jasność, kon­trast.

Teraz magię tej chwili, gdy świa­tło ubie­rało świat w inne odcie­nie, miała głę­boko w nosie. Przez wiele zawi­ro­wań i tru­dów, jakie napo­tkała w życiu pry­wat­nym, nawet złota godzina nie spra­wiała jej rado­ści. Zatra­ciła w tym wszyst­kim to, co tak bar­dzo kie­dyś uwiel­biała. Radość z drob­no­stek ode­szła do lamusa.

Miesz­ka­nie wyda­wało się ponure i przy­tła­cza­jące. Do nie­dawna lubiła ten kąt w sta­rej kamie­niczce na war­szaw­skiej Pra­dze. Razem z Kost­kiem stwo­rzyli tu miej­sce, w któ­rym każdy chciał wypo­czy­wać i spę­dzać wolny czas. Z tru­dem przy­zna­wała, że kie­dyś było to ide­alne schro­nie­nie, które teraz uwie­rało ją jak zbyt obci­słe ubra­nie. Obec­nie miała ochotę wynieść się z tych czte­rech ścian choćby zaraz, paku­jąc swój doby­tek w kilka kar­to­nów i wali­zek. Byle jak naj­da­lej i jak naj­szyb­ciej. Daleko stąd. Z dala od Kostka i wspo­mnień, które kryły się w każ­dym zaka­marku miesz­ka­nia.

Jeden dzień, a dokład­nie rzecz ujmu­jąc, jeden wie­czór, prze­kre­ślił wszystko, co miała skrzęt­nie zapla­no­wane. A jedno trzeba było przy­znać – kochała pla­no­wać! Ceniła sobie ład i porzą­dek, rów­nież w codzien­nym funk­cjo­no­wa­niu. Notesy, kalen­da­rze, pla­nery to coś, bez czego nie wyobra­żała sobie życia. Spon­ta­nicz­ność nie była jej bli­ska, wręcz iry­to­wała ją i wpra­wiała w nie­mały dys­kom­fort. Nie­spo­dzianki przy­pra­wiały ją o ból brzu­cha. Rzadko więc wycho­dziła ze swo­jej strefy kom­fortu, jakim było ukła­da­nie sobie życia. Spon­tan zosta­wiała tym, któ­rzy lubili taki styl egzy­sto­wa­nia. Nie zamie­rzała też pla­no­wać życia innym. Twier­dziła, że każdy jest panem wła­snego czasu i losu. Sza­no­wała odmien­ność i to, że niektó­rzy nie lubili życio­wego porządku, a ich domeną było carpe diem i chwy­ta­nie chwili, nie­ko­niecz­nie zapla­no­wa­nej i zapi­sa­nej skrzęt­nie kilka dni lub tygo­dni wcze­śniej w pod­ręcz­nym kalen­da­rzu lub notat­niku.

Miał być ślub… Za każ­dym razem, gdy powta­rzała to zda­nie, przy­po­mi­nała się jej pio­senka Brodki, która śpie­wała:

Żoną mia­łam być,miał być ślub i wesele też.

Miał być ślub. Miał… To pierw­sze słowo było sło­wem klu­czem. Miała stać się żoną Kon­stan­tego Rako­wi­cza, a tym­cza­sem została bez narze­czo­nego, ze zła­ma­nym ser­cem, bez naj­bliż­szej rodziny i z jed­nym celem – zna­le­zie­niem szybko miej­sca, w któ­rym mogłaby się zaszyć i roz­po­cząć życie na nowo. Zamy­ka­jąc raz na zawsze bole­sną prze­szłość, która prze­cież nie tak miała wyglą­dać. Życie bywało prze­wrotne i zaska­ku­jące. Ktoś po tym wszyst­kim powie­działby jej: „nic wię­cej nie pla­nuj, bo to może nie wyjść”. Ale ona nie potra­fiła żyć ina­czej. Pla­no­wała wciąż i wciąż, cho­ciaż prze­cież naj­waż­niej­szy z kon­cep­tów runął z hukiem, pozo­sta­wia­jąc stertę gruzu, któ­rego nie chciała i nie miała zamiaru sprzą­tać. Niech robią to ci, któ­rzy to znisz­czyli – myślała i mimo wszystko ogar­niała baj­zel, który zosta­wił Kostek.

Bra­ko­wało jej powie­trza. Mimo wyso­kich sufi­tów odno­siła wra­że­nie, że pokój pró­buje ści­snąć ją w środku, odbie­ra­jąc życio­dajny tlen. Ner­wica dawała o sobie znać. Tra­ciła sta­bilny grunt pod nogami. Musiała szybko wynieść się z miesz­ka­nia, a jak na złość na popu­lar­nych por­ta­lach aukcyj­nych ani jedno ogło­sze­nie nie przy­ku­wało jej uwagi. Wyda­wać by się mogło, że jest w czym wybie­rać i prze­bie­rać, lecz nie­stety więk­szość przed­sta­wia­nych ofert nie speł­niała jej wyma­gań lub była poza jej zasię­giem. Miesz­ka­nia odpa­dały – nie chciała żyć w War­sza­wie. Bała się, że przy­pad­kiem wpad­nie na Kostka, który, zaśle­piony nową miło­ścią, posta­no­wił porzu­cić swoją przy­szłą żonę w wie­czór kawa­ler­ski. Tydzień przed ślu­bem, zale­wa­jąc się łzami, pełna wstydu odwo­ły­wała wszystko, bo męż­czy­zna jej życia oka­zał się nie­od­po­wie­dzial­nym i nie­doj­rza­łym dup­kiem. I cho­ciaż wie­działa, że to nie ona powinna się wsty­dzić, ta emo­cja była sil­niej­sza. Tak, miesz­ka­nia zde­cy­do­wa­nie odpa­dały. Za duże ryzyko ewen­tu­al­nych i przy­pad­ko­wych spo­tkań z eks. Nie znio­słaby oglą­da­nia jego uśmiech­nię­tej gęby. A domy? Te były albo kosmicz­nie dro­gie, albo oka­zy­wały się rude­rami, któ­rych odre­mon­to­wa­nie kosz­to­wa­łoby kro­cie. Na to nie miała fun­du­szy. Pod­upa­dała więc na zdro­wiu psy­chicz­nym. Gasła z dnia na dzień, tonąc w bez­na­dziej­nej sytu­acji.

Wstała od maho­nio­wego biurka, które było jedyną nama­calną pamiątką po rodzi­cach. Bo, rzecz jasna, pozo­stały też wspo­mnie­nia, lecz te zacie­rały się w pamięci z każ­dym prze­ży­tym rokiem. Tylko tyle i aż tyle zostało po Ste­fa­nie i Jaśmi­nie Jan­kow­skich. Ciężki mebel, przy któ­rym Ste­fan pra­co­wał dłu­gimi godzi­nami, reda­gu­jąc książki zarówno popu­lar­nych, jak i debiu­tu­ją­cych auto­rów. Smy­kałkę do pisa­nia i miłość do lite­ra­tury odzie­dzi­czyła wła­śnie po ojcu. Zara­biała na życie jako copyw­ri­terka. Dzięki lek­ko­ści pióra miała wiele zle­ceń, w któ­rych mogła swo­bod­nie prze­bie­rać. Ogrom­nym plu­sem była moż­li­wość zdal­nej pracy z każ­dego miej­sca na ziemi. Pod warun­kiem że miała dostęp do sieci, a z tym w obec­nych cza­sach nie było dużego pro­blemu. Inter­net był wła­ści­wie wszę­dzie. Zna­leźć bez niego miej­sce było nie lada wyzwa­niem! Dzięki temu, że mogła żyć i pra­co­wać dosłow­nie w każ­dym zakątku, nie czuła wypa­le­nia zawo­do­wego, tak jak cho­ciażby Kostek, który od dwóch lat pra­co­wał w korpo. Długo, jak na rota­cję, która tam pano­wała. Zresztą… Kostek, Kostek… Chrza­nić Kon­stan­tego! – pomy­ślała, lecz ten potra­fił wra­cać do jej myśli niczym rzu­cony w powie­trze bume­rang. Bro­niła się, a on ude­rzał w naj­mniej dogod­nym momen­cie.

Otwo­rzyła skrzy­dło drzwi bal­ko­no­wych i bosymi sto­pami sta­nęła na wyło­żo­nym płyt­kami nie­wiel­kim tara­sie. Kochała cho­dze­nie na bosaka. Z uśmie­chem na ustach wspo­mi­nała chwile, gdy mama ganiała ją za to, że nie dopie­rze jej brud­nych skar­pe­tek, a w gło­wie dud­niły słowa babci, że cho­dząc bez butów, prze­ziębi pęcherz i nerki, co będzie skut­ko­wało nie­przy­jem­no­ściami w star­czym wieku. Kie­dyś dener­wo­wała się na to gde­ra­nie. Teraz dałaby się pociąć za to, by móc usły­szeć jesz­cze raz któ­reś ze zdań wypo­wie­dzia­nych przez matkę lub babkę. Gęsia skórka poja­wiła się na jej ciele, a na deli­kat­nych przed­ra­mio­nach cie­niut­kie wło­ski sta­nęły dęba. Wie­czór był dość chłodny, słońce skry­wało się za blo­kami, a zapach spa­lin nie­przy­jem­nie wier­cił ją w nosie. Chciała odpo­cząć od mia­sta. Wyrwać się od smrodu, smogu, hałasu, cią­głego biegu i wyścigu szczu­rów. Zasta­na­wiała się, czy będzie jej to dane.

W miesz­ka­niu obok ktoś gło­śno słu­chał muzyki. Nights in White Satin. Znała ten kawa­łek. Pozna­łaby go wszę­dzie. Przy tej pio­sence jej ojciec lubił sia­dać w skó­rza­nym fotelu z drew­nianą fajeczką, która spe­cy­ficz­nie pykała w rytm melo­dii. Sły­szała ją teraz bar­dzo wyraź­nie. Na to wspo­mnie­nie uśmiech­nęła się do sie­bie. Przy­mknęła oczy, chło­nąc muzykę i słowa pły­ną­cego utworu. Lekki wiatr prze­cze­sy­wał jej równo ścięte do wyso­ko­ści brody czarne włosy. Gdy kawa­łek cichł i dobie­gał końca, Anna uchy­liła powieki i wró­ciła do ciem­nego pokoju, który roz­świe­tlała jedy­nie blada poświata z ekranu lap­topa.

– Przej­rzę te cho­lerne strony ostatni raz i na dziś dam już sobie spo­kój… – rze­kła do sie­bie nieco zre­zy­gno­wana. Anka nie nale­żała do osób, które prze­kli­nają. Nie zno­siła wul­ga­ry­zmów! „Cho­lera” czy „kurde” były jedy­nymi sło­wami, które prze­cho­dziły jej przez gar­dło. Innych nie była w sta­nie wypo­wie­dzieć. Gdy kto­kol­wiek blu­zgał w jej towa­rzy­stwie, krzy­wiła się zabaw­nie, jak gdyby ktoś wło­żył jej do ust duży kawa­łek kwa­śnej cytryny. Być może było to kwe­stią wycho­wa­nia i tego, z czym miała stycz­ność na co dzień w domu; jej rodzice i dziad­ko­wie nale­żeli do osób, które nie prze­kli­nają. Nie miała skąd czer­pać takich wzor­ców, więc nie powie­lała tego typu zacho­wań. Sta­rała się dbać o język i z uwagą dobie­rała słowa. Nie po to, by brzmieć lepiej od innych. Chciała żyć w zgo­dzie z wła­snymi prze­ko­na­niami i tym, co pozo­stało jej z nauk wynie­sio­nych z rodzin­nego domu.

Ujęła w dłoń nie­wielką czer­woną bez­prze­wo­dową myszkę i trzy­ma­jąc palec na rolce, zaczęła prze­wi­jać jeden z por­tali aukcyj­nych. Wszyst­kie ogło­sze­nia znała na pamięć. Oglą­dała je już od jakie­goś czasu, a rota­cja wsta­wia­nych ofert była nie­wielka. Wciąż te same nagłówki, powta­rza­jące się zdję­cia i zawrotne kwoty, od któ­rych aż bolała głowa. Klik­nęła na kolejną zakładkę w prze­glą­darce. Nie zamy­kała ich w oba­wie, że ktoś sprząt­nie jej świetną ofertę sprzed nosa. O ile takowa kie­dy­kol­wiek mia­łaby się poja­wić. Nie mogła pozwo­lić, by ktoś był od niej szyb­szy. Nie w obec­nej, trud­nej i nie­kom­for­to­wej sytu­acji, w jakiej się zna­la­zła. Prze­cież tego nie pla­no­wała… Tym bar­dziej wypro­wa­dzało ją to z rów­no­wagi, którą sta­rała się za wszelką cenę utrzy­mać.

Odświe­żyła okno i bio­rąc głę­boki oddech, zabrała się do stu­dio­wa­nia strony. Tuż pod wyróż­nio­nymi ogło­sze­niami wid­niała nowa oferta, któ­rej tytuł aż krzy­czał z jasnego moni­tora: URO­KLIWY DREW­NIANY DOMEK W ATRAK­CYJ­NEJ CENIE! Wypro­sto­wała się i drżą­cymi dłońmi klik­nęła w krzy­kliwy napis. Inter­net przez dłuż­szą chwilę łado­wał stronę, co nad­szarp­nęło cier­pli­wość dziew­czyny.

– No dalej, ruszaj się! – bęb­niła pal­cami o blat biurka w nadziei, że dzięki temu oferta szyb­ciej pojawi się na ekra­nie. Nie­stety, na nic się to zdało.

Po chwili stronę wypeł­niły liczne zdję­cia prze­pla­tane tek­stem. Z zacie­ka­wie­niem przy­bli­żyła twarz do moni­tora. Na jej bla­dej skó­rze poja­wiły się rumieńce. Czy­tała z uwagą treść ogło­sze­nia, które było przy­go­to­wane z nie­zwy­kłą pre­cy­zją i skru­pu­lat­no­ścią.

Drew­niany dom na skraju lasu w malow­ni­czej pod­war­szaw­skiej wsi Trze­bież kusił wyglą­dem i swoją ceną. Trzy­sta tysięcy za dom, budy­nek gospo­dar­czy, który był praw­do­po­dob­nie nie­wielką szopką i gara­żem, a także działkę, to oka­zja, obok któ­rej nie spo­sób przejść obo­jęt­nie. Zwłasz­cza że cha­łupka była zadbana. W aukcji wyraź­nie zazna­czono, iż dom nie wymaga remontu i dodat­ko­wego wkładu wła­snego. Dostępny od zaraz. Anka czuła, że to jej ogromna szansa. Za trzy­sta tysięcy mogła uwol­nić się od emo­cji, które w obec­nym miej­scu zamiesz­ka­nia zaci­skały się na niej jak pętla na szyi wisielca, unie­moż­li­wia­jąc nor­malne funk­cjo­no­wa­nie. Mogła wresz­cie uciec i zacząć oddy­chać pełną pier­sią! Jeśli tylko uda się jej kupić ten dom, zyska to, czego tak bar­dzo pra­gnie. Tylko tyle dzie­liło ją od wol­no­ści i nowego życia, które już pla­no­wała sobie sta­ran­nie, punkt po punk­cie, w swo­jej gło­wie. I tym razem nie pozwoli, by kto­kol­wiek te plany zepsuł. Bo nie pla­nuje w swoim świe­cie nikogo wię­cej. Będzie ona, drew­niany dom i wieś. Taki obraz poja­wił się przed jej roz­ma­rzo­nymi oczami.

Szybko zeszła na zie­mię, pozo­sta­wia­jąc na moment piękną sferę fan­ta­zji. Nie zasta­na­wia­jąc się ani minuty dłu­żej, chwy­ciła za tele­fon, strą­ca­jąc na pod­łogę ulu­biony notes, który pękał w szwach od zapi­sków, poprzy­kle­ja­nych kar­tek i znacz­ni­ków. Upa­da­jąc, ude­rzył głu­cho o dywan, któ­rego Kostek nie zno­sił z całego serca. Nie­raz odgra­żał się, że wypier­doli go na śmiet­nik. Anka zamie­rzała zabrać kobier­czyk do nowego lokum, bo ten stary popla­miony dywan był jej oczkiem w gło­wie. Może nie czuła się fan­ta­stycz­nie, oto­czona wszel­kiej maści sta­ro­ciami, ale ten doda­tek w pomiesz­cze­niu dawał poczu­cie przy­tul­no­ści i na moment prze­no­sił ją w słod­kie i bez­tro­skie czasy dzie­ciń­stwa. Nad­gry­ziona zębem czasu czer­wona wzo­rzy­sta płachta na pod­ło­dze, która, gdyby tylko mogła, opo­wie­dzia­łaby nie­jedną histo­rię o tym, kto stą­pał po jej wie­ko­wych włók­nach, musiała wypro­wa­dzić się razem z nią. Ten dywan miał duszę. I tego się trzy­mała.

Trzę­są­cymi się dłońmi wystu­kała szybko numer, spraw­dza­jąc dwa razy, czy popraw­nie wpi­sała cyfry. Gdy była pewna, że nie pomy­liła żad­nej z nich, naci­snęła zie­loną słu­chawkę. Dokład­ność i sumien­ność były jej moc­nymi stro­nami, które chęt­nie wpi­sałaby w CV, gdyby tylko pomy­ślała o zmia­nie pracy. Sygnał pły­nął za sygna­łem. Jeden, drugi, trzeci. Anka zaczy­nała ner­wowo pokle­py­wać dło­nią o udo, tra­cąc nadzieję na połą­cze­nie. Oferta była zbyt rewe­la­cyjna. Domy­ślała się więc, że zain­te­re­so­wa­nie ewen­tu­al­nych kupu­ją­cych jest prze­ogromne. Dom, garaż, działka… I to wszystko za jedyne trzy­sta tysięcy! W cza­sach galo­pu­ją­cej infla­cji było to niczym naj­lep­sza pro­mo­cja na Black Fri­day! Kolejne sygnały pły­nęły z wolna ze smart­fona. Zre­zy­gno­wana odsu­wała apa­rat od ucha, gdy po dru­giej stro­nie usły­szała cha­rak­te­ry­styczny dźwięk ode­bra­nego połą­cze­nia, a potem kobiecy głos.

– Olga Miel­carz, agen­cja nie­ru­cho­mo­ści, w czym mogę pomóc?

– Dzień dobry, z tej strony Anna Jan­kow­ska. Tra­fi­łam w inter­ne­cie na pań­stwa ogło­sze­nie, które zostało dodane kilka minut wcze­śniej. Mam na myśli…

– Cho­dzi o domek w Trze­bieży? – agentka prze­rwała Ance, nie dając jej dojść do słowa. Głos kobiety był pewny i niski. Olga Miel­carz mówiła szybko, jak gdyby chciała zakoń­czyć roz­mowę w jak naj­krót­szym cza­sie. Słowa wystrze­li­wała z sie­bie z pręd­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego. To zbiło z tropu Jan­kow­ską, która przez moment nie mogła skle­cić w gło­wie popraw­nego zda­nia.

– T…ak… D…dokład­nie o to ogło­sze­nie mi cho­dziło. Czy jest aktu­alne? Cena jest atrak­cyjna, więc…

– Tak, oczy­wi­ście. Możemy spo­tkać się jutro o dzie­sią­tej? Obej­rzy pani dom i obej­ście, podej­mie decy­zję. Nie ukry­wam, ogło­sze­nie ma wzię­cie. Zapi­sać panią na jutro?

– Popro­szę. Czy mogłaby mi pani podać dokładny adres? Nie chcia­ła­bym się…

– Wyślę ese­mesa. Do zoba­cze­nia! – agentka po raz kolejny prze­rwała Ani w poło­wie zda­nia, po czym w eks­pre­so­wym tem­pie zakoń­czyła roz­mowę.

Dziwna kobieta… – pomy­ślała, wzru­sza­jąc ramio­nami. Jed­nak nie to było teraz istotne. Naj­waż­niej­sza była wizja rychłej wypro­wadzki, bo liczyła na to, że jutro obej­rzy swoje nowe miej­sce na ziemi. Posta­no­wiła, że zrobi wszystko, by jak naj­szyb­ciej sfi­na­li­zo­wać ofertę. Pod­pi­sze umowę i zapłaci te trzy­sta tysięcy choćby zaraz, byleby tylko dostać klu­cze do swo­jego domu. Z dala od Kostka. Sia­da­jąc w wygod­nym fotelu, dała się ponieść fan­ta­zji i przez długi czas marzyła o nowym lokum.

***

Tej nocy pra­wie nie spała. Pod­eks­cy­to­wa­nie i stres spo­wo­do­wały, że nie była w sta­nie zmru­żyć oka. To wszystko odbiło się na jej fizjo­no­mii. Nie wyglą­dała zdrowo, pro­mien­nie i dobrze. Sińce i worki pod oczami zdra­dzały brak snu i ogromne zde­ner­wo­wa­nie. Blada cera stała się jesz­cze bled­sza, cho­ciaż Anka myślała, że to nie­wy­ko­nalne. A jed­nak… Jedna nie­prze­spana noc przed waż­nym dniem spra­wiła, że Jan­kow­ska nie przy­po­mi­nała mło­dej i peł­nej życia dziew­czyny, a raczej cho­dzą­cego zom­bie, wyję­tego z taniego hor­roru klasy B.

Dziś nie chciała tra­cić czasu na swoje poranne rytu­ały. Każdy dzień roz­po­czy­nała krótką prze­bieżką, która pobu­dzała ją do życia lepiej niż poranna aro­ma­tyczna kawa. Dziś posta­wiła na chłodny i orzeź­wia­jący prysz­nic, a także dużą, mocną i czarną jak smoła kawę, którą pospiesz­nie wle­wała do ter­mosu, roniąc kilka kro­pel na blat kuchenny. Nie zawra­cała sobie głowy sprzą­ta­niem. Ile razy Kon­stanty zosta­wiał bała­gan! Tym razem on mógł ogar­nąć wciąż wspólną prze­strzeń. Chciała dotrzeć na miej­sce przed cza­sem. Nie lubiła się spóź­niać. Była bar­dzo punk­tu­alna, a spóź­nia­nie się trak­to­wała jako brak sza­cunku do dru­giej osoby. Iry­to­wało ją, gdy musiała na kogoś cze­kać, i nie chciała, by ktoś musiał cze­kać na nią. Ceniła czas – swój, jak rów­nież innych osób.

Ni­gdy wcze­śniej nie miała oka­zji jechać do Trze­bieży. Wła­ści­wie to gdyby nie ogło­sze­nie, które rzu­ciło się jej w oczy, nie mia­łaby poję­cia o ist­nie­niu tej pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści. Trzę­są­cymi się dłońmi wstu­kała adres w nawi­ga­cji: „Trze­bież, ul. Jaśmi­now­ców 13”, po czym zgrab­nie włą­czyła się do ruchu.

Droga z War­szawy do zjazdu na wieś o dziw­nej nazwie zajęła jej około pół godziny. Ulica w tym kie­runku była sto­sun­kowo pusta. To była dla niej swego rodzaju nowość i wytchnie­nie od war­szaw­skich kor­ków. Gdy skrę­ciła zgod­nie ze zna­kiem „Trze­bież 1,5”, w jed­nej chwili nawi­ga­cja wyłą­czyła się, odma­wia­jąc posłu­szeń­stwa.

– Cho­lera, no! Teraz? Serio? – prze­je­chała kilka metrów i zapar­ko­wała przy wjeź­dzie na czy­jąś łąkę. Asfal­tówka prze­ci­nała pastwi­ska i cią­gnęła się niczym wstęga maka­ronu. Jak okiem się­gnąć, nie widać było żywej duszy i ani jed­nego zabu­do­wa­nia.

Raz za razem pró­bo­wała włą­czyć apli­ka­cję. Gdy się uda­wało, ta nie poka­zy­wała ulicy Jaśmi­now­ców trzy­na­ście. Trze­bież ow­szem, znaj­do­wała się na mapie. Jed­nak pro­gram nie widział żad­nej nazwy ulicy.

– No to pięk­nie… Wpa­dłam…

Ude­rzyła ze zło­ścią w kie­row­nicę, przy­pad­kowo uru­cha­mia­jąc pię­ścią zabaw­nie brzmiący klak­son. Ukry­wa­jący się za krza­kiem bażant ule­ciał spło­szony nagłym dźwię­kiem. Jan­kow­ska pod­sko­czyła na sie­dze­niu kie­rowcy, chwy­ta­jąc odru­chowo obu­rącz kie­row­nicę.

– Ale mnie nastra­szy­łeś, kolego! Tak szybko ucie­kłeś, że nawet nie zapy­ta­łam, gdzie jest ulica Jaśmi­now­ców! – zaśmiała się ner­wowo, rzu­ca­jąc słowa w kie­runku odla­tu­ją­cego barw­nego ptaka. Radio zła­pało popu­larną roc­kową sta­cję. Audy­cję pro­wa­dzili Ame­lia Szka­tuła i Jeremi Ambro­żek. Po cie­ka­wej wymia­nie zdań zapo­wie­dzieli kawa­łek, który roz­brzmiał w nie­wiel­kim aucie Anki.

– Dobra, jakoś to będzie. Gdzieś wresz­cie dojadę…

Popły­nął refren grupy Kiss. Dziew­czyna śpie­wała na całe gar­dło tekst pio­senki.

I was made for lovin’ you, babyYou were made for lovin’ meAnd I can’t get eno­ugh of you, babyCan you get eno­ugh of me?

Droga cią­gnęła się niczym długa rzeka, a po jej oby­dwu stro­nach pysz­niły się sko­szone łąki, na któ­rych dum­nie spa­ce­ro­wały bociany i żura­wie. Widok tych dru­gich nieco ją zdzi­wił. Była prze­ko­nana, że trzeba się nie­źle natru­dzić, by je zoba­czyć, pod­czas gdy tutaj kro­czyły z wolna nie­da­leko asfal­to­wej nawierzchni. Zatrzy­mała auto, by zro­bić im kilka zdjęć. Ogromne ptaki, bio­rąc roz­bieg, wzbiły się w powie­trze, by unik­nąć poten­cjal­nego zagro­że­nia. Pozo­stały niczym nie­wzru­szone bociany, które wręcz zalały swo­imi czarno-bia­łymi cia­łami całe łąki. Ojciec powie­działby, że nie­ba­wem będą szy­ko­wały się do odlotu. Nazy­wał to bocia­nimi sej­mi­kami, które świad­czyły o rychłym końcu kani­kuły. Zawsze żało­wała odcho­dzą­cego lata, mimo że kochała każdą porę roku. I tak jak nie­któ­rzy krę­cili nosem na jesienną aurę, ona sta­rała się dostrze­gać ten pozy­tywny aspekt: deszcz sprzy­ja­jący lek­tu­rze, pale­nie świec zapa­cho­wych, wie­czory z ulu­bio­nymi seria­lami, grzy­bo­bra­nia i pach­nące liście, które sze­lesz­czą w par­kach pod sto­pami. I jej zda­rzało się mieć wtedy gor­szy nastrój – była prze­cież tylko czło­wie­kiem, który reaguje na nie­ko­rzystny bio­metr. Jed­nak gdy chciała nego­wać jakąś porę roku, sły­szała w gło­wie głos dziadka, który mówił poważ­nym tonem: „Ciesz się z tego, że żyjesz w kraju z czte­rema porami roku. Są tacy, któ­rzy nie mają tego szczę­ścia i żyją tylko w spie­ko­cie i suszy albo w mro­zie i zaspach!”. Miał rację, musiała mu to przy­znać.

Nawi­ga­cja wciąż nie chciała poka­zać trasy do ulicy, któ­rej poszu­ki­wała.

– Zło­śli­wość rze­czy mar­twych… W nosie z taką elek­tro­niką! – ner­wowo ści­skała coraz moc­niej kie­row­nicę.

Minęła znak infor­mu­jący o gra­nicy miej­sco­wo­ści. Wyda­wało jej się, że tablica z napi­sem „Trze­bież” była prze­strze­lona kil­koma kulami. Musiała to spraw­dzić. Zwol­niła. Zer­k­nęła w lusterko, upew­nia­jąc się, że nikt za nią nie jedzie, by mogła swo­bod­nie wrzu­cić wsteczny bieg i pod­je­chać kawa­łek przed zie­lony kawa­łek bla­chy. Na dro­dze nie było ani jed­nego auta.

– O cho­lera… Cie­kawe, kto to zro­bił… – cztery czarne dziury wyróż­niały się na zie­lo­nym tle. Jedna z kul prze­biła literę „e”w nazwie miej­sco­wo­ści, two­rząc zupeł­nie nową „Trzc­bież”.

Z bocz­nej uliczki wyje­chała rowe­rzystka. Anna wrzu­ciła pierw­szy bieg. Musiała dogo­nić kobietę, to była jej jedyna szansa na dotar­cie do drew­nia­nego domu. Po chwili zrów­nała się z jadącą na jed­no­śla­dzie kobietą. Zwol­niła i otwo­rzyła okno.

– Prze­pra­szam bar­dzo! Nie mogę zna­leźć pew­nego adresu!

Tęga star­sza kobieta z tru­dem zatrzy­mała rower, omal nie tra­cąc przy tym rów­no­wagi.

– O Maryjko, ale mnie pani prze­stra­szyła!

– Naj­moc­niej panią prze­pra­szam, nie mia­łam tego w pla­nach! – Ance w jed­nej chwili zro­biło się nie­zwy­kle głu­pio.

– Nie szko­dzi, nie szko­dzi! To o jaki adres pani cho­dzi?

Nie­zna­joma pochy­lała się tak mocno, że pra­wie wsa­dzała głowę do auta Jan­kow­skiej. Świ­dro­wała ją wzro­kiem i przy­pa­try­wała się wnę­trzu pojazdu na tyle, na ile pozwa­lało jej bez­pieczne wychy­la­nie się pod­czas trzy­ma­nia kie­row­nicy roweru.

Anka czuła, że tra­fiła na wiej­ską plot­karę. Star­sza i przy­sa­dzi­sta kobieta aż obli­zy­wała wargi, cze­ka­jąc w napię­ciu na to, do kogo zmie­rza nie­zna­joma. Nie lubiła być obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia i plo­tek. Mia­sto wygry­wało tym, że była tam ano­ni­mowa.

– A tak, już, momen­cik. Ulica, ulica… – Anka raz jesz­cze zer­k­nęła na dokładny adres zapi­sany w tele­fo­nie. – Mam! Jaśmi­now­ców trzy­na­ście.

Kobieta stra­ciła rów­no­wagę i z krzy­kiem runęła razem z rowe­rem do pobli­skiego rowu. Ten nakrył ją swoim cię­ża­rem. Anka, spraw­dza­jąc, czy nic nie jedzie, wysko­czyła z samo­chodu, by pod­nieść rowe­rzystkę.

– O rany, nic pani nie jest? Pro­szę się nie ruszać, zaraz pani pomogę! – rzu­ciła się do pomocy, uno­sząc czer­wony rower.

– Nie, nie! Zostaw mnie! Nie chcę mieć z tym nic wspól­nego! Nie! – kobieta na czwo­ra­kach pięła się po nie­rów­no­ści rowu melio­ra­cyj­nego. Dźwi­gnęła swoje ciało i ruszyła kośla­wym pędem przez nie­uży­tek. Poty­kała się co rusz, upa­da­jąc na kolana. Wiek i waga utrud­niały ucieczkę nie­zna­jo­mej.

– Halo, pro­szę pani! A rower?! Zosta­wiła pani rower!

Plecy kobiety z sekundy na sekundę coraz bar­dziej się odda­lały.

***

Jan­kow­ska jechała główną drogą w nara­sta­ją­cym stre­sie. Po tablicz­kach na bra­mach i domach zorien­to­wała się, że poru­sza się ulicą Uro­kliwą. Nazwa była dziwna, zwłasz­cza że widoki wcale nie były uro­kliwe. Zwy­kła pol­ska wieś, domy sto­jące po obu stro­nach asfal­to­wej drogi. Nie­które odda­lone tak bar­dzo, że do pasa jezdni pro­wa­dziła długa piasz­czy­sta lub szu­trowa uliczka dojaz­dowa.

Roz­glą­dała się, cho­ciaż nie dawało to żad­nych rezul­ta­tów. Po prze­je­cha­niu kolej­nego kilo­me­tra zoba­czyła skrzy­żo­wa­nie. Nie­stety, nie była to ulica Jaśmi­now­ców. Czas kur­czył się, mimo zapasu, jaki Anna dała sobie na dojazd do par­celi. Powoli jechała przed sie­bie, mija­jąc skrzy­żo­wa­nie.

Nieco dalej po pra­wej stro­nie zoba­czyła małe poru­sze­nie przy niskim, żół­tawo-zie­lo­nym budynku. Szyld nad drzwiami dum­nie gło­sił „U MIECI. Sklep spo­żyw­czo-prze­my­słowy”. Pier­sia­sta blon­dynka z wysoko upię­tym koń­skim ogo­nem dość eks­pre­syj­nie tłu­ma­czyła coś sie­dzą­cym na pro­wi­zo­rycz­nej ławeczce kone­se­rom napo­jów wysko­ko­wych. Przy każ­dym ruchu włosy pod­ska­ki­wały, odbi­ja­jąc się od głowy. Pano­wie w zabru­dzo­nych spodniach kiwali się to w przód, to w tył, a sze­roka drew­niana decha na dwóch nie­wy­so­kich pień­kach chy­bo­tała się nie­bez­piecz­nie, jakby zaraz miała runąć razem z sie­dzą­cymi nań męż­czy­znami, któ­rzy ewi­dent­nie byli pod wpły­wem alko­holu. Zdra­dzały ich ruchy, mętny wzrok oraz napo­częte flaszki taniego wina z wisien­kami na ety­kie­cie, które dzier­żyli w brud­nych rękach. Ci męż­czyźni nie brali do sie­bie powie­dzonka, że praw­dziwi dżen­tel­meni zaczy­nają pić po godzi­nie dwu­na­stej. Anka była pewna, że nie będą w sta­nie dotrwać do tej godziny, bo zasną na ławce za kilka kwa­dran­sów.

Jan­kow­ska zapar­ko­wała samo­chód i otwo­rzyła drzwi na oścież.

– I jesz­cze jedno! Jak kasa nie będzie ure­gu­lo­wana do jutra do dwu­na­stej, to wy dwaj umo­czy­cie swoje mordy co naj­wy­żej w kałuży, o ile się wam z desz­czem poszczę­ści! Zro­zu­miano?! Wię­cej na kre­chę nie będzie! Skoń­czyła się dobra cio­cia, cho­lera jasna! Jak jeste­ście tacy spra­gnieni, to za to zapłać­cie! Dotarło?! – krzy­czała kobieta, celu­jąc w nich pal­cem.

Zanim Anka wysia­dła, blon­dynka odwró­ciła się na pię­cie i znik­nęła za kie­row­nicą bia­łego vana, któ­rym ruszyła tak szybko, że spod kół auta wypry­snęło kilka kamieni, odbi­ja­jąc się od siatki ogra­dza­ją­cej przy­le­ga­jący do sklepu budy­nek.

Anka ruszyła ku drzwiom wej­ścio­wym sklepu. Te otwarte na oścież zapra­szały nie tylko kupu­ją­cych, ale rów­nież osy i muchy z rado­ścią obsia­da­jące oblane lukrem słod­ko­ści na ladzie. Bała się os. Miała uczu­le­nie na jad owa­dów, więc sta­rała się uni­kać starć z gry­zą­cymi, lata­ją­cymi stwo­rze­niami.

– Co podać? – spy­tał nie­zbyt uprzej­mym tonem wysoki męż­czy­zna o szczu­płej budo­wie ciała. Nie wyróż­niał się kom­plet­nie niczym. Cho­ciaż gdy przyj­rzała mu się przez moment, zauwa­żyła, że jego rysy twa­rzy były ostre, a wąskie usta nawet przez moment nie pró­bo­wały wykrzy­wić się w życz­li­wym uśmie­chu.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam… – sta­rała się dać mu do zro­zu­mie­nia, że jego ton nie jest w żad­nym stop­niu zachę­ca­jący do robie­nia zaku­pów w tym przy­bytku. – Szu­kam ulicy Jaśmi­now­ców. Dokład­nie domu numer trzy­na­ście. Nawi­ga­cja mi zwa­rio­wała i zawzię­cie twier­dzi, że taka ulica nie ist­nieje.

Oczy męż­czy­zny nie­znacz­nie się roz­sze­rzyły. Twarz spo­waż­niała, a sam sprze­da­jący przez moment wyglą­dał tak, jakby połknął kij lub żabę. Jabłko Adama poru­szało się pod skórą w górę i w dół.

– Może pani powtó­rzyć tę nazwę?

– Tak, pew­nie! Jaśmi­now­ców trzy­na­ście.

Męż­czy­zna zaśmiał się ponuro pod nosem, po czym podra­pał się po gło­wie.

– Cho­lera, czyli znowu wszystko zacznie się od początku…

Anna spoj­rzała badaw­czo na zde­ner­wo­wa­nego faceta.

– Słu­cham? Co niby ma się zacząć? Może pan mówić nieco jaśniej? – jego zacho­wa­nie nieco ją zestre­so­wało.

– Nic, nic… To nie było do pani. Mia­łem na myśli tych dwóch – kiw­nął głową na wcho­dzą­cych pija­nych męż­czyzn, któ­rych chwilę wcze­śniej widziała na ławce pod skle­pem. Spoj­rzał na nich zło­wrogo i krzyk­nął: – Mie­czy­sława wyra­ziła się jasno! Nic wam nie sprze­dam, fora ze dwora, ale już! Nie widzita, że klienta mam?!

– Ale kerow­niii­ku­uuuu – wyję­czał jeden z nich – no pora­tu­uuuj odro­by­y­yn­keee, nooo…

– Janusz, no… Nie bądź ten, jak to się nazywa… ło, już wiiim! San­dał! Jutro przy­nie­eesiem te pinio­oon­dze – wystę­kał drugi, led­wie trzy­ma­jąc się na nogach.

– Wie­siuuu, sam jesteś jak ten san­dał. Przeca to, kurwa, pan­to­fel! San­dale ty… – Pierw­szy zaczął się śmiać, chwie­jąc się na nogach. Porów­na­nie do pan­to­fla okrop­nie roz­zło­ściło sprze­dawcę.

– Wyno­cha, ale już! Bo po Wagnera zadzwo­nię i raz-dwa się z wami roz­prawi, chle­jusy! Wytrzeź­wieć i do roboty! A nie żebrać mi tu i klien­tów stra­szyć!

Dwóch wiel­bi­cieli napo­jów wysko­ko­wych opusz­czało sklep spo­żyw­czo-prze­my­słowy u Mieci. Skle­powy był wciąż spięty. Łypał zło­wrogo na wycho­dzącą pijaną klien­telę. Pano­wie wyta­czali się powoli ze sklepu na par­king. Anka była pewna, że zajmą zaraz sto­jącą pod fasadą budynku ławeczkę. Sły­chać było jesz­cze przez chwilę okra­szone prze­kleń­stwami dywa­ga­cje na temat nie­spra­wie­dli­wo­ści życia na wsi, po czym roz­mowa przed budyn­kiem uci­chła.

Facet sto­jący za ladą wycią­gnął kartkę i dłu­go­pis, po czym nakre­ślił na niej pro­wi­zo­ryczną mapkę. Kilka kre­sek, dwa punkty, kilka cho­inek imi­tu­ją­cych las. Nie był to obraz, który można by powie­sić w gale­rii, ale uła­twiał tłu­ma­cze­nie i tak pro­stej drogi.

– Tu jest sklep – postu­kał w pierw­szą kropkę na kartce. – Wyje­dzie pani w lewą stronę.

Prze­jeż­dżał dokład­nie pal­cem po małej mapce.

– Dojeż­dża pani tu, do tego jedy­nego skrzy­żo­wa­nia. I tak: tu trzeba odbić w lewo, póź­niej druga w prawo, kawa­łek pro­sto i za ostrym zakrę­tem będzie taka mało widoczna uliczka, która znika w lesie – wska­zał na zabaw­nie nary­so­wane iglaki. – Tam­tędy pani poje­dzie do końca i za ścianą lasu pojawi się dom. Tylko ważne, by tej nie­wi­docz­nej uliczki nie prze­oczyć. Bo ina­czej trzeba będzie zawra­cać, a tam krzaki spore i wąsko tro­chę. Auta szkoda! Czym pani przy­je­chała? Pew­nie czymś spo­rym, co? Bo paniu­sia to chyba mia­stowa!

– Micrą. Dzię­kuję za mapę.

– O, tą nową?

– Nie… K11.

– Eee, to spo­koj­nie, można się mylić i zawra­cać! Aku­rat takiego rzę­cha nie będzie szkoda! – sprze­dawca zaśmiał się dono­śnie, co zde­ner­wo­wało Jan­kow­ską. Lubiła swój samo­chód i iry­to­wało ją, gdy ktoś drwił z jej wysłu­żo­nej Ciuchci.

– A wła­śnie, że byłoby szkoda. Bo to auto z duszą. Żaden rzęch, pro­szę pana!

– Taaa… Niech i tak będzie. Cho­ciaż ja tam swoje wiem, na autach się znam.

– Pole­mi­zo­wa­ła­bym… – odchrząk­nęła. – Do widze­nia panu! Raz jesz­cze dzię­kuję za pomoc.

Sprze­dawca mach­nął ręką, jakby odga­niał natrętną muchę.

– Do widze­nia, do widze­nia… – i dodał pod nosem, ledwo sły­szal­nym szep­tem: – Choć mam nadzieję, że jed­nak nie.

Usły­szała, ale puściła tę uwagę mimo uszu.

***

Cho­ciaż Janusz nary­so­wał jej w miarę dokładną mapę, zabłą­dziła. Prze­ga­piła zjazd, o któ­rym mówił jej ten opry­skliwy facet. Domek na sprze­daż był dobrze zaka­mu­flo­wany, zaś droga wio­dąca na podwó­rze wyglą­dała na kom­plet­nie nie­uczęsz­czaną. Wyso­kie trawy szo­ro­wały gło­śno o pod­wo­zie leci­wej bor­do­wej micry, którą Jan­kow­ska piesz­czo­tli­wie nazy­wała Ciuch­cią. Szu­ra­jące źdźbła wyda­wały spe­cy­ficzny i zara­zem na swój spo­sób kojący dźwięk, który Anka koja­rzyła z dzie­ciń­stwa. Czę­sto wyru­szała z rodzi­cami na waka­cje pod namiot. Pamię­tała, jak nie­jed­no­krot­nie gubili się pod­czas złego odczy­ty­wa­nia papie­ro­wej mapy. Na samo wspo­mnie­nie uśmie­chała się do sie­bie. Teraz każdy miał nawi­ga­cję, można było doje­chać z nią w naj­bar­dziej zapo­mniany kawa­łek świata. Może poza Trze­bieżą, bo tu elek­tro­nika zawio­dła. Ale kie­dyś… Kie­dyś było ina­czej. Jedna pomyłka i tra­cili godziny, jadąc intu­icyj­nie przez mniej lub bar­dziej zapo­mniane szlaki. Cza­sem kłó­cąc się przy wybo­rze złej drogi. Ale to nie­istotne… O kłót­niach się zapo­mina, a w pamięci zostają piękne wspo­mnie­nia ze wspól­nych wojaży.

Anka, trzy­ma­jąc kur­czowo kie­row­nicę, wychy­liła się do przodu, pra­wie doty­ka­jąc nosem przy­bru­dzo­nej przed­niej szyby. W dro­dze do Trze­bieży miała zatrzy­mać się na sta­cji i prze­myć ją mie­szanką wody i płynu przy dys­try­bu­to­rze, jed­nak strach przed spóź­nie­niem i stra­ce­niem swo­jej wiel­kiej oka­zji oka­zy­wał się sil­niej­szy, przez co parła Ciuch­cią do swo­jego celu. Nie była typem kie­rowcy raj­do­wego, jed­nak tym razem nie­jed­no­krot­nie nagięła prze­pisy ruchu dro­go­wego. Wszystko po to, by przy­pad­kiem nie przy­je­chać o kilka minut za późno.

Dziew­czyna z zapar­tym tchem chło­nęła kra­jo­braz zza szyby. Pasy sta­rej micry na­dal mocno ją trzy­mały, unie­moż­li­wia­jąc moc­niej­sze prze­chy­le­nie. Uśmie­chała się do sie­bie, bo to, co zoba­czyła, nie odbie­gało od zdjęć przed­sta­wio­nych w inter­ne­cie. Wła­ści­wie to wyglą­dało nawet lepiej niż na foto­gra­fiach. Cie­szyła się jak małe dziecko z nowej zabawki. Nikt jej nie oszu­kał! Cóż za szczę­ście!

Nie­wielka cha­łupka wyglą­dała na zadbaną i odre­mon­to­waną. Ciemne deski w połą­cze­niu z bia­łymi oknami ze szpro­sami dawały poczu­cie przy­tul­no­ści. Widziała, jak rośliny na para­pe­cie dys­kret­nie wyglą­dały zza pół­prze­zro­czy­stych fira­nek. Jedy­nie pokry­cie dachu nie wyglą­dało zachę­ca­jąco. I cho­ciaż widziała wszystko na zdję­ciach w ofer­cie, a także sporo wie­działa na temat szko­dli­wo­ści eter­nitu, nie czuła się znie­chę­cona. Wręcz prze­ciw­nie! Chciała jak naj­szyb­ciej kupić dom, zanim ktoś inny sprząt­nie jej go sprzed nosa. Oko­lica była malow­ni­cza, cicha i spo­kojna. Tak wyglą­dało miej­sce, w któ­rym chcia­łaby zacząć wszystko od nowa. Jej wyobraź­nia zaczęła pra­co­wać na wyso­kich obro­tach. Widziała w myślach, jak siada pod drze­wami z kawą i książką. Zna­la­zła się w raju. Z dala od gwaru, smrodu spa­lin. Kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów od Kostka.

Anka wysia­dła z auta, zamy­ka­jąc za sobą drzwiczki micry. Odgłos kla­śnię­cia drzwi poniósł się po oko­licy, odbi­ja­jąc się dono­śnym echem. Nie była przy­zwy­cza­jona do takiej ciszy, którą prze­ry­wał jedy­nie sze­lest drob­nych brzo­zo­wych liści i pta­sie trele.

Rozej­rzała się dookoła. Po wczo­raj­szej roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej spo­dzie­wała się tu tłu­mów. Zdzi­wił ją fakt, że wokół posia­dło­ści nie było żywej duszy. Czy była pierw­szą osobą, któ­rej dane będzie obej­rzeć ten dom? Miała taką nadzieję. Prze­szła obok samo­chodu. Nikt wcze­śniej tu nie wjeż­dżał. Trawy ugięły się pod kołami Ciuchci, two­rząc świeży ślad. Nie­które źdźbła zaczy­nały nie­znacz­nie i dość nie­zgrab­nie uno­sić się ku górze, sta­ra­jąc się wró­cić do poprzed­niej pozy­cji, jed­nak przy­gnie­cione i poła­mane nie potra­fiły się wypro­sto­wać. A jeśli ogło­sze­nie było ponu­rym żar­tem? Może ktoś sobie z niej zakpił?

– Jest tu ktoś?! – przy­kła­da­jąc dło­nie do ust, krzyk­nęła naj­gło­śniej, jak mogła. Echo docie­rało do jej uszu. Czarny kos pode­rwał się z drzewa i sfru­nął na pobli­ską łąkę. Trawy zasze­le­ściły pod nie­wiel­kim cię­ża­rem ptaka. Lekki wiatr prze­cze­sał krót­kie włosy dziew­czyny, które przy­kle­iły się do jej ust.

Czuła zde­ner­wo­wa­nie. Zer­k­nęła na zega­rek, który wska­zy­wał dzie­wiątą pięć­dzie­siąt pięć. Olga Miel­carz miała jesz­cze czas, cho­ciaż Anna zupeł­nie tego nie rozu­miała. Będąc na miej­scu agentki, chcia­łaby zja­wić się tu wcze­śniej, by wszyst­kiego dopil­no­wać. Zwłasz­cza że, jak twier­dziła, zain­te­re­so­wa­nie domem było bar­dzo duże. Oprócz zde­ner­wo­wa­nia czuła coś jesz­cze… Miała nie­od­parte wra­że­nie, że ktoś ją obser­wuje. Czuła czyjś wzrok na swo­ich ple­cach. Prze­łknęła gło­śno ślinę i po krót­kiej walce z wła­snymi sła­bo­ściami odwró­ciła się za sie­bie. Cie­ka­wość zwy­cię­żyła.

Stała tam. Star­sza kobieta z wikli­no­wym koszem wypeł­nio­nym po brzegi zio­łami i kwia­tami, któ­rych Anna kom­plet­nie nie znała. Długa suk­nia w kolo­rze zgni­łej zie­leni wyglą­dała jak wyjęta z innej epoki. Uwagę przy­ku­wał beżowy far­tu­szek zawią­zany w pasie. Bor­do­wo­brą­zowe plamy przy­po­mi­na­jące krew wyraź­nie odzna­czały się na jasnym tle. Sta­ruszka ze spię­tymi w kok śnież­no­bia­łymi wło­sami prze­wier­cała na wylot wzro­kiem przy­jezdną. Anka czuła, że mimo cie­płej aury zaczyna dygo­tać, a po ple­cach spływa jej strużka zim­nego potu.

– Długo pani na mnie czeka? – Jan­kow­ska pod­sko­czyła i wydała z sie­bie zdu­szony okrzyk. Zoba­czyła szczu­płą wysoką kobietę. Olga Miel­carz stała za Anną ze sple­cio­nymi na pier­siach rękoma. Jej wygląd był nie­na­ganny. Czer­wień ust współ­grała z czarną i wywi­niętą ku górze kre­ską na powie­kach. Ide­al­nie skro­jony kostium pod­kre­ślał kobiece kształty czter­dzie­sto­let­niej agentki nie­ru­cho­mo­ści. Wcię­cie mary­narki zazna­czało talię osy, a głę­boki dekolt uwy­dat­niał pełny biust. Oku­lary z dużymi kocimi opraw­kami zasła­nia­ją­cymi połowę twa­rzy nada­wały jej poważny i z lekka srogi wygląd. Jej postawa i mowa ciała wyraź­nie wska­zy­wały na to, że Olga dosko­nale znała poczu­cie wła­snej war­to­ści. Silna i twardo stą­pa­jąca po ziemi kobieta: to można było wyczy­tać z jej twa­rzy i spo­sobu poru­sza­nia się.

– Zale­d­wie kilka minut – Anna pró­bo­wała dys­kret­nie spoj­rzeć za sie­bie.

– Cze­kamy jesz­cze na kogoś? – Miel­carz unio­sła pyta­jąco brew.

– Nie, skąd to pyta­nie? – Jan­kow­ska była zbita z tropu.

– Roz­gląda się pani. Sądzi­łam, że na kogoś cze­kamy – agentka wyrzu­cała słowa z pręd­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego. Wypo­wia­da­jąc ostat­nie zda­nie, popra­wiła oku­lary, chwy­ta­jąc oprawkę kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Wła­ści­wie to nie, ale… – Anka odwró­ciła się, by wska­zać star­szą kobietę, po czym urwała w poło­wie zda­nia. Z tru­dem powstrzy­mała się, by znów nie krzyk­nąć. Sta­ruszka znik­nęła. Jakby roz­pły­nęła się w powie­trzu… Poja­wiła się zni­kąd i ulot­niła jak kam­fora.

– To nie­moż­liwe… – szep­nęła do sie­bie.

– Prze­pra­szam, ale co jest takie nie­moż­liwe? – Olga Miel­carz ner­wowo zer­kała na zega­rek i popra­wiała swoje rude loki.

– Nie­moż­liwe, by to miej­sce było tak malow­ni­cze! – wypa­liła Anka, modląc się w duchu, by to wytłu­ma­cze­nie wystar­czyło nie­cier­pli­wej i docie­kli­wej agentce. Nie chciała, by ta kobieta uznała ją za kogoś, kto ma jakiś pro­blem o pod­łożu psy­chicz­nym. Zale­żało jej na tym domu jak na niczym innym.

– A jed­nak! Jest nie­zwy­kle uro­kliwe! – przez twarz rudej pięk­no­ści prze­biegł szel­mow­ski uśmiech ema­nu­jący pew­no­ścią sie­bie. – Pro­szę zatem za mną. Gwa­ran­tuję, że zako­cha się pani w tym domu z duszą!

Rozdział drugi

W domku pano­wał zaduch. Miel­carz zama­szy­stym ruchem odsło­niła firanki, pra­wie strą­ca­jąc jedną z doni­czek. Uchy­liła okna, które prze­raź­li­wie zaskrzy­piały.

– Zapi­szę, że trzeba naoli­wić zawiasy. Śmiało! Pro­szę się rozej­rzeć! – mach­nęła zapra­sza­jąco ręką, po czym wycią­gnęła cienki tablet z torebki. Szczu­płymi pal­cami stu­kała w ekran, zapi­su­jąc jakieś infor­ma­cje. Anka zga­dy­wała, że cho­dziło o skrzy­piące okna. Gdy skoń­czyła, wsa­dziła sprzęt pod pachę.

Jan­kow­ska sta­nęła w progu pomiesz­cze­nia, które peł­niło rolę kuchni i jadalni. Zauwa­żyła, że zdjęto tu drzwi, pozo­sta­wia­jąc samą oścież­nicę, przez co kuch­nia w pewien spo­sób została otwarta na część domu. Wszę­dzie domi­no­wały jasne barwy. Beż i natu­ralne drewno współ­grały z bielą, sza­ro­ścią i czer­nią. Szafki kuchenne musiały pamię­tać czasy wcze­śniej­szych miesz­kań­ców, jed­nak jakaś wprawna ręka zadbała o to, by nale­ży­cie je odno­wić. Fronty zyskały świeży wygląd, który kom­po­no­wał się z dużą białą biblio­teczką. Dziew­czyna była pod wra­że­niem, gdyż było to raczej nie­ty­powe miej­sce na taki mebel. Pod oknem stał duży stół z ciem­no­sza­rym bla­tem. Wła­ści­ciele zadali sobie sporo trudu, by dom wyglą­dał jak wyjęty z kata­logu. Na bla­cie stały cztery nakry­cia. Biała zastawa dawała poczu­cie przy­tul­no­ści, jakby Anka została zapro­szona tu na przy­ję­cie, a nie w celu ewen­tu­al­nego zakupu domu.

– Budy­nek prze­szedł grun­towny remont w tym roku. W środku znaj­dują się kuch­nia z jadal­nią, nie­wielki kory­tarz i przy­tulny salon z komin­kiem, który ogrzeje cały dom. Dodat­kowo są jesz­cze łazienka z wanną i prysz­ni­cem oraz sypial­nia. Strych został prze­ro­biony na pokój gościnny i skła­dzik. Poprzedni wła­ści­ciel miał tam swój gabi­net, ale tro­chę narze­kał na wyso­kie tem­pe­ra­tury w okre­sie let­nim. Sama pani widzi, można śmiało wpro­wa­dzać się bez żad­nego dodat­ko­wego wkładu wła­snego, a to nie­wąt­pli­wie ogromny atut! Pod­łogi wymie­niono, poprzed­nie nie­stety nad­gryzł ząb czasu. Ściany odma­lo­wano, a drewno, które w wielu miej­scach jest wyeks­po­no­wane, zostało zaim­pre­gno­wane i odpo­wied­nio zabez­pie­czone. Dzięki temu można cie­szyć się wido­kiem natu­ral­nego drewna w środku, co dodat­kowo zwięk­sza poczu­cie przy­tul­no­ści i kom­fortu. I rzecz jasna przy­po­mina o tym, że ten dom ma wspa­niałą i jedyną w swoim rodzaju duszę! – agentka kla­snęła w dło­nie. Tablet nie­bez­piecz­nie zaczął wysu­wać się spod jej pachy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki