Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Pierwszy tom Trylogii Indiańskiej "Złoto Gór Czarnych".
Powieść ukazuje codzienne, pełne przygód i niebezpieczeństw, surowe życie Santee Dakotów w przededniu ich pierwszych kontaktów z Europejczykami. Wiele informacji o dawnych, mało znanych zwyczajach i obyczajach różnych plemion indiańskich, o florze i faunie regionu.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Złoto Gór Czarnych
Trylogia indiańska
*
Orle pióra
**
Przekleństwo złota
***
Ostatnia walka Dakotów
WYDANIE II
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK“ KATOWICE 1975
Okładkę, wyklejki i ilustracje
projektował
JÓZEF MAREK
Książka zalecona przez Min. Ośw. i Wychów.
do bibliotek szkół podstawowych
dla kl. VII—VIII.
PRINTED IN POLAND
All rights reserved.
Copyright by Wydawnictwo „Śląsk” — Katowice
Tak popularne powieści przygodowe o tematyce indiańskiej oraz filmowe westerny, przez długie lata kształtowały w naszej wyobraźni wzorcowy obraz Indianina Ameryki Północnej. Toteż, gdy mowa o Indianach, wyobrażamy sobie bezkresne prerie tętniące stadami bizonów, za którymi uganiają się na mustangach miedzianoskórzy wojownicy, przyozdobieni w malownicze, trzepoczące na wietrze stroje głowy z orlich piór oraz uzbrojeni w lance, stalowe tomahawki i szybkostrzelne winchestery. Widzimy obozy pełne wigwamów, jak to często zwie się mylnie indiańskie namioty tipi, słyszymy mrożące krew w żyłach okrzyki wojenne Indian.
Wzorcowy obraz Indianina pozostał taki sam na przestrzeni wieków, lecz opinie o Indianach, jako ludziach, kształtowały się różnie w różnych okresach czasu. Były one odpowiednikiem niezmiennych, surowych praw kresowych, które wszędzie towarzyszyły Europejczykom w odkrywaniu i podboju nowych kontynentów. Stwierdził to przeszło sto lat temu najwybitniejszy polski badacz świata i podróżnik, człowiek o wielkim umyśle i sercu — Paweł Edmund Strzelecki, który napisała:
„Gdziekolwiek Europejczyk postawił swą stopę w Nowym Świecie, gdziekolwiek napotkał w swej agresji na opór krajowców broniących swych praw, zawsze piętnował ich jako dzikich i nieprzejednanych wrogów Chrystusa i cywilizacji...”.
,,...Im bardziej zagłębiamy się w historię tej części świata, tym bardziej wstydzimy się Indianina i pragnęlibyśmy w jego oczach uchodzić za czarnego...”
Prawa rządzące ekspansją białego człowieka kształtowały jego stosunek do Indian. Problem nabrał szczególnej ostrości w połowie i u schyłku XIX wieku, kiedy to różne ludy indiańskie, zepchnięte brutalnie z obszarów wschodnich za rzekę Missisipi, zaczęły zbrojnie przeciwstawiać się zachłannym osadnikom w ich dalszym parciu na zachód. Osadnicy, hodowcy bydła i poszukiwacze złota okrzyknęli wtedy Indian dzikimi bestiami żądnymi krwi ludzkiej, które raz na zawsze należy wytępić na amerykańskiej ziemi. Nieliczne głosy humanitarnych obrońców utonęły w potężnej fali nagonkib.
Później, gdy Europejczycy zdobyli już cały kontynent, a ocalałe resztki Indian zostały osadzone w rezerwatach, problem indiański stopniowo tracił na ostrości i począł budzić refleksje. Koloniści europejscy, którzy zdobyli Nowy Świat i utworzyli nową narodowość amerykańską, zrozumieli, że można było brutalną siłą wydziedziczyć Indian z ojcowizny, lecz nie można wymazać ich z historii Ameryki. Toteż w ostatnich dziesiątkach lat amerykańscy uczeni — historycy, etnografowie i archeolodzy — czynią wiele wysiłków, aby przywrócić Ameryce obraz prawdziwych Indian, pierwotnych mieszkańców kontynentu.
Jacy naprawdę byli Indianie?
Najwięcej słyszeliśmy o ich Wojennych wyczynach, ponieważ drogi białego człowieka krzyżowały się z drogami Indian przeważnie na wojennych ścieżkach. Stąd też walka i wojenne prawa, tak odmienne u Indian, wysunęły się na pierwszy plan. Zapomniano, bądź też nie chciano pamiętać, że Indianie byli takimi samymi ludźmi jak Europejczycy, że posiadali własne zwyczaje i obyczaje, własne wierzenia z bogatym i niezrozumiałym dla nas życiem duchowym, że rządzili się od wieków swoimi prawami społecznymi i politycznymi, że wreszcie posiadali również radości i smutki, a wyprawy wojenne były tylko częścią i konsekwencją ich twardego, surowego życia. Psychika Indianina różniła się krańcowo od psychiki Europejczyka i kto jej nie zrozumie, nigdy nie pojmie przyczyn ich ostatecznej klęski.
Indianie fascynowali mnie niemal od dzieciństwa, bowiem w czasach mego pobytu w Stanach Zjednoczonych nie zapomniano jeszcze o klęsce poniesionej w bitwie nad Little Big Horn. Bohaterskiego Sitting Bulla przedstawiano wówczas na ilustracjach jako czerwonoskórego diabła z rogami i ogonem, a powieści i filmy powielały obraz Indian według wzorów ukazanych w „Duchu puszczy”. Jednak w moim rodzinnym domu inaczej zapatrywano się na sprawę indiańską. Ojciec, jako uciekinier polityczny z zaboru rosyjskiego, przeciwny był przemocy towarzyszącej wszelkim podbojom. Współczuliśmy niedoli Indian
Tematyka indiańska wciąż budzi zaciekawienie. Powstają nowe powieści, do tematyki indiańskiej sięga film, prasa, radio i telewizja. O Indianach mówi się teraz przeważnie dobrze i ze współczuciem, ale ich stary, stereotypowy obraz niewielkim uległ zmianom. Postanowiłem więc napisać książkę, w której Indianie byliby po prostu zwykłymi ludźmi, a nie tylko wojownikami. Od przeszło dwunastu lat śledzę wyniki badań nad problemem indiańskim uczonych amerykańskich, gromadzę dzieła, porównuję z pracami uczonych innych narodowości. Materiał to fascynujący, kształtujący nowe spojrzenie na skomplikowany problem Indian Ameryki Północnej i ich tragiczną historię. Powieść wydała mi się najpopularniejszą formą pokazania Indian takimi, jakimi byli w rzeczywistości. „Złoto Gór Czarnych — Trylogia Indiańska”, której pierwszy tom pt. „Orle pióra” oddajemy do rąk Czytelników, została napisana na tle historycznym narodu Dakotów, których popularnie zwiemy Sjuksami. To Dakotowie posłużyli Europejczykom za wzór do stworzenia schematycznego obrazu Indianina Ameryki Północnej, ponieważ dzięki swemu nieprzejednanemu zbrojnemu oporowi wobec białych najeźdźców, największą wzbudzali obawę i najlepiej dali się im poznać. Dakotowie byli bezgranicznie przywiązani do ziemi swych ojców, nade wszystko ukochali wolność i wykazywali najsilniejszą więź plemienną. Oni także ostatni złożyli broń w walce o wolność Indian.
Na zakończenie pragnę wyjaśnić, że niniejsza powieść została napisana przy nieocenionej pomocy mojej żony — Krystyny, która zawsze była i jest inspiratorką i doradcą w mojej pracy pisarskiej. Wieloletnia praca żony przy kompletowaniu i systematyzowaniu rozlicznego, obcojęzycznego materiału źródłowego oraz przystosowanie go do akcji powieści, mogła znaleźć wyraz mojej wdzięczności jedynie w uznaniu istotnego współautorstwa.
Alfred Szklarski
Był to schyłek osiemnastego stulecia. W zachodniej części Krainy Wielkich Jezior1 w Ameryce Północnej, tam gdzie obecnie znajdują się stany Minnesota i Wisconsin, wówczas jeszcze rosła prastara puszcza, gdzieniegdzie przeplatana rozległymi połaciami prerii. Tysiące mniejszych jezior kryło się w falistej równinie2, która tylko w północnej części posiadała kilka pasm skalistych wzgórz3. Na północy krainy rosły bory sosnowe, jodłowe i świerkowe, przechodzące bardziej na południu w lasy liściaste o przewadze brzóz, lip, cedrów, jesionoklonów, dębów i cennych drzew hikory4.
Rok ów był niezwykle ciężki tak dla ludzi, jak i zwierząt.
W lecie wcześniej niż zazwyczaj nastąpiła długotrwała susza, która przeciągnęła się aż do późnej jesieni. Potem zaraz nadeszła surowa zima. Blizzardy5 uporczywie nadciągały z północnego zachodu przynosząc huraganowe śnieżne zawieje oraz gwałtowne spadki temperatury. Drzewa w puszczy przygarbiły się pod ciężarem białego całunu. Wielkie, ruchome śnieżne zaspy pokryły prerię, jeziora i rzeki znieruchomiały w lodowych okowach. Dziki zwierz szukał ratunku w ucieczce na południe w cieplejsze strony, bory i prerie pustoszały. Ludziom zaczęło zagrażać widmo głodowej śmierci.
U schyłku księżyca, w którym zwierzyna zrzuca swe rogi6, nagle ucichła śnieżna nawałnica. Nastąpiła chwila ciszy i wytchnienia. Wtedy to właśnie młody Indianin samotnie przedzierał się przez zaśnieżoną puszczę. Jego brązowożółta twarz poszarzała pod wpływem przenikliwego zimna, mimo że osłaniał się, niby opończą, miękko wyprawioną skórą bizona odwróconą włosem do wewnątrz. Na nogach miał skórzane, obcisłe, długie sztylpy sięgające z boków ud aż do rzemienia przewiniętego w pasie, do którego końce ich były przymocowane razem z przepaską biodrową, przeciągniętą pomiędzy nogami. Ze względu na zimową porę ubrany był także w krótką koszulę z jeleniej skóry. Na stopach miał mokasyny przybrane kolcami jeżozwierza. Czarne, twarde, długie włosy, splecione w dwa warkocze na bokach głowy, opadały mu na ramiona i piersi.
Indianin nie nosił odznak znamionujących zasłużonych wojowników, był więc jeszcze młodzieńcem bez sławnego nazwiska7.
Niemniej jednak, jak wszyscy Indianie preriowi, posiadał pierwsze nazwisko, które otrzymywało dziecko wkrótce po urodzeniu. W myśl odwiecznego zwyczaju nadawała je noworodkowi osoba tej samej płci, obdarzona nadprzyrodzoną mocą.
Wiele zim8 temu, podczas obrzędowej uczty na cześć nowo narodzonego chłopca, szaman Czerwony Pies, dziadek owego samotnego wędrowca, długo modlił się do wszechmocnego Wakan Tanka, który uosabiał szereg dobroczynnych bogów i jednocześnie sam był jednym z bóstw obejmującym wszystkie inne. Podczas żarliwej modlitwy na intencję chrzestniaka, dusza potężnego szamana oddzieliła się od jego ciała i wędrowała w zaświatach wśród bogów oraz cieniów zmarłych przodków. Wówczas właśnie Czerwony Pies ujrzał maleńką topolę. Wątła roślina dopiero co wyłoniła się z ziemi. Obrazy zaczęły się zmieniać: to słońce prażyło maleńką topolę, to huragany przyginały ją do ziemi, smagały strugi ulewy, blizzardy zasypywały śniegiem, lecz na przekór żywiołom drzewko stawało się coraz wyższe i wyższe, aż w końcu smukłym wierzchołkiem dosięgło strzępiastych chmur.
Szaman uważnie spoglądał pa szybko rosnącą topolę. Już wiedział, jakie pierwsze imię ma nadać wnukowi. Dusza jego powróciła z zaświatów na Ziemię do swego ciała. Nieruchomy jak posąg Czerwony Pies ocknął się z zadumy, wziął chrzestniaka w ramiona i nazwał go Tehawanka, co w języku Dakotów9 oznaczało ,,wysoki”.
Obecnie Tehawanka był już prawie młodzieńcem. Podczas najbliższej wiosny miał poddać się próbom męstwa, których pomyślne przebycie umożliwiłoby mu przyjęcie do grona wojowników. Niecierpliwie oczekiwał na to wyróżnienie, przynoszące zaszczyt każdemu Indianinowi. Był przekonany, że wkrótce zdoła odznaczyć się na polowaniach i wojennych wyprawach. Marzył o zaszczytach, jakie niegdyś osiągnął jego ojciec, chciał naśladować dziadka, potężnego szamana. Od najmłodszych lat byli oni dla mego wzorem męstwa, odwagi i szlachetności. Po śmierci ojca, jak większość indiańskich chłopców, od dwunastego roku życia towarzyszył dziadkowi podczas łowów, a gdy dorósł lat czternastu, często uczestniczył także w jego wojennych wyprawach. Wprawdzie wtedy razem z rówieśnikami tylko gotował strawę dla mężczyzn, nosił wodę oraz posługiwał jako goniec, lecz za to przez cały czas mógł obserwować sławnych wojowników, uczyć się od. nich rozwagi, korzystał z ich bogatego doświadczenia. Nieraz, gdy w wirze walki niebezpieczeństwo zagrażało wszystkim uczestnikom wyprawy, wtedy chłopcy również chwytali za oręż, aby bronić swego życia.
Tehawanka przedzierając się teraz samotnie przez zaśnieżoną puszczę nie zapominał o doświadczeniu nabytym podczas wypraw z wojownikami. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie mogły mu zagrażać.
Podczas bezowocnych poszukiwań zwierzyny znacznie oddalił się od osady. Znajdował się już na terenach łowieckich nawiedzanych przez najbardziej zaciętych wrogów swego plemienia. Ziemie te niegdyś należały wyłącznie do Dakotów, lecz obecnie śmierć mogła czaić się tutaj za. każdym drzewem. Znienawidzeni Hakatonwan10 posiadali długie, grzmiące kije, które nawet z dość znacznej odległości śmiertelnie raziły przeciwników.
Hakatonwan, czyli Czipewejowie, dawno już temu przybyli w te strony zza wielkich jezior, skąd słońce wschodzi na niebo. Wtedy też rozpoczęli z Dakotami długotrwałą, zażartą wojnę o tereny obfitujące w dziki ryż i zwierzynę łowiecką. Dakotowie z wrodzoną sobie odwagą bronili swej ziemi, lecz najeźdźcy w końcu zaczęli zdobywać przewagę dzięki „grzmiącym kijom”, które otrzymywali od wasichus, czyli białych ludzi, osiedlonych na północowschodzie za jeziorami.
W burzliwej swej historii wojowniczy naród Dakotów przegrał, całkowicie tylko jedną z wojen prowadzonych z innymi ludami indiańskimi. Była to właśnie wojna z Czipewejami, którym jednostronne posiadanie broni palnej ułatwiło zwycięstwo. Przegrana wywarła decydujący wpływ na dalsze losy Dakotów. Zmuszeni do opuszczenia krainy lasów i jezior wokół źródeł Ojca Wód, jak zwali rzekę Missisipi, sami zaczęli zbrojnie wypierać w głąb kontynentu swych zachodnich sąsiadów, Szejenów i Arapachów.
Tak rozpoczęła się migracja Dakotów na zachód. Poszczególne grupy przekroczyły najpierw zachodnie brzegi Missisipi, a część z nich powędrowała aż za rzekę Missouri. W trakcie stopniowej migracji naród Dakotów utworzył trzy zgrupowania: wschodnie, środkowe i zachodnie11. Tehawanka wywodził się z plemienia Wahpekute, należącego do Santee Dakotów, to jest Dakotów Wschodnich.
Jak co roku o tej porze Wahpekute wyruszyli we wrześniu na prerię, aby odbyć wielkie polowanie na bizony. Jesień stanowiła bardzo pomyślną porę na plemienne łowy. Bizony po letnich wypasach były tłuste, a skóry ich pokryte świeżym, grubym, wełnistym włosem najlepiej nadawały się do sporządzania ciepłych, zimowych okryć. Santee Dakotowie nie byli zbyt dobrymi rolnikami, dlatego przed każdą zimą i na wiosnę starali się zaopatrzyć w mięso bizonie, które po ususzeniu umożliwiało im przetrwanie trudnych pór roku.
Nadchodząca zima zapowiadała się szczególnie niepomyślnie dla Wahpekute. W lecie Czipewejowie napadli na osadę. Kilku wojowników Wahpekute poległo, niektórzy odnieśli rany. Wśród tych ostatnich znajdował się szaman Czerwony Pies. Głęboka rana w lewym boku wciąż ropiała przykuwając starca do legowiska w chacie. Na domiar złego, niezbyt pomyślne z powodu długotrwałej suszy zbiory kukurydzy oraz dzikiego ryżu zostały zrabowane przez Czipewejów. W tej sytuacji jesienne polowanie na bizony stało się sprawą życia lub śmierci dla nieszczęsnych Wahpekute. Toteż na łowy wyruszyli wszyscy z wyjątkiem chorych oraz zniedołężniałych starców.
Karple i toboggan
Wśród pozostałych w osadzie znajdowało się jedynie dwoje młodych: Tehawanka i jego siostra, Poranna Rosa. Kilka zim temu ojciec ich i starszy brat jednocześnie polegli w walce z Czipewejami, a wkrótce potem zmarła matka. Wtedy Czerwony Pies zastąpił im utraconych rodziców. Rodzeństwo nie odczuło zbytnio osierocenia, gdyż według zwyczajów indiańskich od najwcześniejszego dzieciństwa dużo czasu spędzało ze swymi dziadkami, którzy zawsze okazywali wnukom wiele miłości. Przywiązanie Tehawanki i Porannej Rosy do Czerwonego Psa jeszcze bardziej się pogłębiło, gdy został ich jedynym opiekunem. Czy mogli go opuścić teraz przykutego niemocą do łoża?
Tehawanka i Poranna Rosa pragnęli pozostać z Czerwonym Psem, lecz sami nie mogli o tym decydować. Od polowania na bizony zależało życie wszystkich mieszkańców osady. Indianie traktowali żywność jako własność ogółu i każdy członek plemienia otrzymywał należną mu część. O tym, kto ma wziąć udział w łowach, a kto pozostać w osadzie decydowała rada starszych.
W przeddzień wyruszenia na wielkie polowanie rada starszych zebrała się na naradę w obszernej chacie wodzaszamana, która była zarazem miejscem obrad. Czerwony Pies miał orzec, czy łowy będą pomyślne i w której okolicy należy szukać bizonów. Wszyscy wpatrywali się w niego, gdy z przymkniętymi oczami, przygarbiony siedział przy ognisku i rozmawiał z duchami. Wróżba była pomyślna.
Wtedy zaczęto się naradzać, kto ma pozostać w osadzie z chorymi i starcami. Potężny szaman cieszył się powszechnym szacunkiem.
Choć o sprawach uczuć rodzinnych nigdy nie mówiło się wśród Indian, wszyscy doskonale wiedzieli, że Czerwony Pies kochał wnuków. Skoro więc choroba uniemożliwiała mu wyruszenie na łowy, postanowiono jednogłośnie, że Tehawanka i Poranna Rosa zaopiekują się niedołężnymi członkami plemienia. Decyzja ta nie była podjęta jedynie dla sprawienia przyjemności szamanowi. Ktoś przecież musiał troszczyć się o chorych i zdobywać dla nich pożywienie, a Tehawanka, choć jeszcze młody, był doskonałym myśliwym.
Wahpekute przed wyruszeniem na wielkie polowanie sprawiedliwie podzielili skromne zapasy żywności między tych, którzy musieli pozostać w osadzie i udających się na łowy.
Upływał tydzień za tygodniem, a myśliwi wciąż nie wracali z polowania. Tymczasem, wcześniej niż zazwyczaj, nadciągnęła surowa zima. Blizzardy dęły z niezwykłą zajadłością, śniegi zasypywały puszczę. Uwięzieni w chatach starcy i chorzy mężnie znosili wszelki niedostatek. Słabsi bez słowa skargi umierali, silniejsi w milczeniu oczekiwali głodowej śmierci. Cóż mogli począć przeciw przeznaczeniu? Uporczywe blizzardy uniemożliwiały Tehawance polowanie.
W końcu jednak zaświtał dzień nadziei. Pewnego ranka śnieżne zawieje nagle ustały. Na wypogodzonym niebie zajaśniało słońce. Tehawanka natychmiast wyruszył na łowy.
Już drugi dzień przedzierał się przez zaśnieżoną puszczę. Bezskutecznie poszukiwał tropów jakiejkolwiek zwierzyny. Był bardzo osłabiony i zmarznięty. .Od czasu, do czasu wkładał do ust grudkę zlodowaciałego śniegu, aby się otrzeźwić i brnął coraz dalej w knieję. Nie mógł przecież powrócić do swoich z pustymi rękami.
Tehawanka starał się iść jak najostrożniej. Dzięki karplom12 szedł nawet dość szybko przez zaspy, ale zmarznięty śnieg chrzęścił pod stopami, co także mogło płoszyć nieliczną, zgłodniałą i czujną zwierzynę. Wreszcie zdał sobie sprawę, że w tych warunkach jedynie wytropienie niedźwiedzia, pogrążonego w zimowej drzemce, mogło pomyślnie zakończyć łowy. Czerwony Pies dawniej często zabierał go na zimowe polowania, podczas których zwinny chłopiec wypłaszał niedźwiedzie z kryjówek, a dziadek zabijał je celnymi strzałami z łuku. Dzięki temu Tehawanka poznał zwyczaje tych zwierząt i wiedział, gdzie należało szukać ich zimowych legowisk.
Czarny amerykański niedźwiedź, zwany baribalem13, stanowił ponętny łup dla zgłodniałego Indianina. Banibale o każdej porze roku były dość tłuste, bowiem nie wybredzały w doborze pokarmu. Przeważnie żywiły się korzonkami roślin, różnymi nasionami, orzechami i dzikimi owocami. Potrafiły również łapami zręcznie łowić ryby w strumieniach oraz nie gardziły myszami wykopywanymi z nor i ziemnymi wiewiórkami. Przepadały za miodem podbieranym pszczołom w leśnych barciach, a wczesną wiosną, gdy trudno było o pokarm roślinny, polowały na sarny, jelenie, daniele i łosie niemal padające z głodu.
Tehawanka doprowadzony do ostateczności bezskutecznym tropieniem zwierzyny nie zastanawiał się długo. Okolica ulubiona przez baribale oddalona już była zaledwie o pół dnia drogi. Przychodziły tam w lecie raczyć się soczystymi malinami oraz czarnymi jagodami, których wysokie krzewy tworzyły rozległe gąszcze u stóp wiekowych olbrzymów puszczy. Około połowy grudnia, gdy nastawały mrozy, niedźwiedzie zazwyczaj szukały schronienia odpowiedniego na zimowe leże, a potem śpiąc czy też drzemiąc, przebywały w zacisznej kryjówce trzy lub cztery miesiące bez jedzenia i picia.
Tehawanka zdwoił czujność kierując się ku jagodowiskom. Obawiał się nieoczekiwanego spotkania z Czipewejami, którzy również korzystając z poprawy pogody mogli polować w tamtej okolicy. Coraz bardziej ciążyła mu samotność, toteż wkrótce przystanął przed potężnym drzewem. Z podróżnej torby z jeleniej skóry, przewieszonej przez ramię, wydobył woreczek z czerwoną farbą. Czerwień symbolizowała u Dakoto w najważniejszego dobroczynnego boga, to jest Słońce, czyli Wi. Tehawanka dłonią zgarnął śnieg z płatu kory, po czym zanurzył palec w woreczku i nakreślił na drzewie grubą, czerwoną kreskę. Od tej chwili pień drzewa uosabiał mu boga Wi, patrona czterech głównych cnót: odwagi, męstwa, wspaniałomyślności i wierności. Tehawanka uniósł głowę; patrząc w promienie słoneczne, prześwitujące przez rozłożyste konary drzewa, cichym głosem zaczął się modlić:
„Wi, ktoś cię potrzebuje! To ja właśnie jestem. Moi bliscy umierają z głodu, tak jak i ja umrę, jeśli nie upoluję niedźwiedzia. Wi, spraw, abym nie stracił odwagi w kraju nawiedzanym przez nikczemnych Hakatonwan!”
Baribal
Po tej krótkiej modlitwie ruszył w dalszą drogę. Był gotów do łowów i walki. W prawej dłoni wysuniętej spod skórzanej opończy trzymał krótki łuk z jesionowego drzewa oraz strzały wyjęte z kołczanu z brzozowej kory zawieszonego u boku. Za rzemienną przepaską również tkwiła drewniana maczuga zakończona owalnym, gładkim kamieniem i nóż z żebra bizona.
Tehawanka przyspieszał kroku, lecz ani na chwilę nie przestawał uważnie rozglądać się po zaśnieżonej puszczy. Wypatrywał śladów na ziemi, nasłuchiwał odgłosów płynących z głębi boru. Był przecież synem tej surowej krainy i natura nie miała przed nim tajemnic. Chrzęst zmarzniętego śniegu, szelest krzewów, trzask łamanej gałęzi, trzepot skrzydeł ptactwa, lub jakiś przeoczony znak mogły mieć tutaj decydujące znaczenie.
Czas mijał. Do jagodowiska było już bardzo blisko. Naraz Tehawanka zatrzymał się; z niepokojem spojrzał w pogodne niebo. Jeszcze nie było widać zwiastunów burzy, lecz nie uszło jego uwagi, że ptaki ćwierkały coraz natarczywiej, co niezawodnie zapowiadało rychłą zmianę pogody.
Po krótkim namyśle znów ruszył przed siebie. Przeczuwał nadciągający blizzard, lecz nie miał wyboru. Od osady dzieliły go dwa dni drogi, więc nawet gdyby teraz zawrócił, nie doszedłby do swoich przed rozpętaniem się śnieżnej nawałnicy. Poza tym sam był okropnie głodny i wiedział, że jego najbliżsi liczą na niego.
Po jakimś czasie zaczął wypatrywać orientacyjnego znaku. Miało nim być małe, leśne jezioro, znane mu z wypraw z dziadkiem. Jednak nigdzie nie było go widać.
„Może przeoczyłem zamarznięte, zasypane śniegiem jezioro? — pomyślał zaniepokojony. — Nie, to niemożliwe... Przecież musiałbym zauważyć okalające je szuwary. Nic innego, tylko Can Oti płata mi figle!”
Zaledwie wspomniał złośliwe bóstwo, zaraz zatrzymał się zatrwożony.
W panteonie Dakotów, oprócz kilku dobroczynnych bogów uosobionych w Wakan Tanka, istniało również wiele złych bóstw, których jedynym celem było sprawianie ludziom jak najwięcej kłopotów. Właśnie złośliwy Can Oti zawsze utrudniał wędrowcom rozpoznanie kierunku drogi i miejscowości. Czerwony Pies nauczył wnuka, jak należało bronić się przed złymi bóstwami. Toteż Tehawanka przykucnął obok drzewa. Z podróżnej torby wydobył kawałek spróchniałej kory oraz krótki, twardy, cienki kij o zaostrzonym jednym końcu, używany jako świder do niecenia ognia. Następnie wyjął z woreczka garść suchej szałwii i słodkiej trawy, których dym miał zapobiegać psotom przekornych bóstw.
Tehawanka rękami odgarnął śnieg przy pniu drzewa, położył na ziemi korę, po czym przytknął do niej ostry koniec kija. Zręcznymi ruchami otwartych dłoni wprawiał go w szybki ruch obrotowy. Po jakimś czasie, hubka zatliła się; Tehawanka dmuchnął kilka iskier na wysuszoną trawę. Smużka błękitnego dymu uniosła się w górę. Ofiara została spełniona. Uspokojony schował hubkę i świder do torby. Starannie zasypał ziemię śniegiem i ruszył w drogę. Wkrótce też ujrzał szuwary jeziora. Od tego miejsca w prawo, o kilka strzelań z łuku, rozpoczynały się jagodowiska nawiedzane przez baribale.
1 Region ten wyróżnia się fizycznogeograficznie od sąsiednich obszarów W USA obejmuje stany Wisconsin i Michigan oraz w części: Minnesotę, Illinois, Indianę, Ohio i Nowy Jork, zaś w Kanadzie tylko południe prowincji Ontario. Sześć wielkich jezior o powierzchni 250 tys. km2 tworzy tam największy na ziemi zbiornik słodkiej wody (Jeziora: Górne, Huron, Michigan, Erie, Ontario i St. Clair).
2 W stanie Minnesota znajduje się około 11 tys. jezior, przeważnie polodowcowych (największe: Lower Red Lake, Upper Red Lake, * Mille Lacs Lake i Leech Lake).
3 Mowa o Mesabi Range, Vermillion Range, Misquah Hills, z kulminacją ok. 711 m n.p.m.
4 Hikora (Carya) z indiańskiego pohikeri (ang. Hickory) — północnoamerykańskie drzewo jednopienne (około 20 gatunków, z których 2 występują w Azji). Hikora czyli orzesznik, posiada jadalne, smaczne owoce (pestkowiec, kulisty lub wydłużony, żebrowany o zielonej łupinie). Liście jesienią przybierają barwę cytrynowożółtą. Cenne drewno hikory twarde i elastyczne, trudno łupliwe i trwałe nadaje się do wyrobu mebli, fornirów, nart i stosowane jest w przemyśle lotniczym.
Słońce stało w zenicie, gdy Tehawanka dobrnął wreszcie do niedźwiedzich jagodowisk. Myśl o możliwości rychłego zaspokojenia głodu dodała mu sił. Bez chwili wytchnienia zaczął rozglądać się wokoło. Niedźwiedzie zazwyczaj wybierały sobie miejsce na zimowe leże w jakimś załomie skalnym, pod korzeniami wywróconego drzewa lub dużą dziuplę w wypróchniałym pniu i wyścielały je gałązkami oraz liśćmi. Ich zimowy sen był raczej drzemką, z której często budziły się i wychodziły myszkować po okolicy. Około stycznia niedźwiedzice rodziły potomstwo w zimowym legowisku. Mimo pozornie ociężałej, niezgrabnej budowy niedźwiedzie bardzo zręcznie wspinały się na drzewa, w czym pomocne im były długie, ostre pazury.
Tehawanka dobrze znał zwyczaje niedźwiedzi, toteż uważnie spoglądał na drzewa. Wkrótce spostrzegł na olbrzymim cedrze charakterystyczne zadrapania pazurami. Przystanął i spojrzał w górę. Około trzydziestu stóp nad ziemią widniał w pniu otwór wystarczająco duży, aby niedźwiedź mógł się przez niego przecisnąć. Nadzieja wstąpiła w serce Indianina. Teraz przede wszystkim musiał się tylko upewnić, czy niedźwiedź urządził sobie zimowe leże w dziupli i wywabić go z kryjówki, jeśli w niej obecnie naprawdę przebywał.
Pień cedru był bardzo gruby, a pierwsze konary znajdowały się zbyt wysoko, aby Tehawanka mógł wspiąć się na nie. Jednak obok starego cedru rosło młode drzewko, którego wierzchołek prawie sięgał do dziupli. Można więc było wspiąć się na nie i wrzucić w dziuplę płonące smolne drzazgi; duszący dym powinien wypłoszyć niedźwiedzia na zewnątrz.
Tehawanka od razu rozpoczął przygotowania. Przede wszystkim zdjął karple i wyszukał rozwidloną gałąź, odciął nożem jedną odnogę, pozostawiając na samym końcu tylko zakrzywiony kawałek, który tworzył jakby hak umożliwiający zawieszanie kija. Potem nazbierał spróchniałej kory oraz smolnych gałązek, związał je w pęczek łykiem i przymocował do rzemienia przewiniętego w pasie. Następnie zrzucił z ramion na ziemię skórzaną opończę i ułożył na niej swą torbę podróżną, łuk i strzały, aby były gotowe do użycia. Z torby wyjął przyrządy do rozniecania ognia, po czym łykiem przywiązał smolną drzazgę do haka na końcu kija.
Szop pracz
Zapalenie drzazgi zajęło mu sporo czasu. Gdy płomień zaczął wreszcie pełzać po niej, Tehawanka, wykorzystując hak, zawiesił kij na gałęzi młodego drzewka rosnącego obok wielkiego cedru. Następnie sam zaczął szybko wspinać się na drzewo. Niebawem znajdował się na gałęzi, na której uprzednio zawiesił kij z przywiązaną do niego, płonącą smolną drzazgą. Ponowne zawieszenie kija na wyższej gałęzi było dziełem krótkiej chwili. Wspinając się coraz wyżej w ten sposób dotarł niemal na wysokość dziupli w cedrze. Teraz odtroczył od pasa smolne gałązki i przywiązał je do haka na kiju. Ogniem drzazgi zapalił wiecheć, i wysunął go na kiju w kierunku dziupli. Dymiący pęk gałązek pogrążył się w ciemnym otworze. Tehawanka ostrożnie strząsnął wiecheć. Z zapartym tchem nasłuchiwał. Kłęby gryzącego dymu zaczęły wydobywać się z dziupli. W głębi drzewa wciąż panowała cisza.
Wyraz napięcia znikał z twarzy Indianina. Gdyby niedźwiedź zamieszkiwał wnętrze drzewa już na pewno byłoby słychać jego gniewne sapanie. Tehawanka zawiedziony wolno schodził z gałęzi na gałąź. Naraz w głębi dziupli rozbrzmiały dziwne odgłosy. Z czarnego otworu wychylił się spiczasty pysk, oczy błysnęły zielonawym blaskiem. Niewielkie, zgrabne zwierzątko o żółtoszaroczarnym futrze i szarożółtym w czarniawe obrączki ogonie wyskoczyło na konar cedru. Wyrwany nieoczekiwanie ze snu szop pracz14 rozejrzał się ciekawie. Zauważył znieruchomiałego człowieka na pobliskim drzewie. Przyglądał się mu przez chwilę przekrzywiając łebek.
Tehawanka zamarł z bezruchu na widok szopa. Był bezradny wobec zwinnego, przebiegłego zwierzęcia. Łuk i strzały pozostawił u stóp drzewa, bowiem polując na niedźwiedzia drzemiącego w dziupli myśliwy nie jest zmuszony do strzelania z chwiejnego konaru. Niedźwiedzie tylko wspinają się szybko na drzewo, natomiast schodzą z niego zawsze zadem, bardzo powoli i ostrożnie. Myśliwy tymczasem zdąży zsunąć się pierwszy na ziemię i spokojnie przygotować do strzału.
„Umknie mi!” — pomyślał Tehawanka.
Szop wciąż przyglądał mu się ciekawie. Tehawanka ostrożnie począł opuszczać się na niższe gałęzie, aż wreszcie jednym susem stanął na ziemi. Pochylił się po broń, lecz szop nagle zakołysał się na gałęzi, a następnie jak błyskawica pomknął w górę po pniu, przeskoczył na konar pobliskiego drzewa i zniknął.
Tehawanka przez dłuższą chwilę spoglądał w kierunku, w którym umknęła tak upragniona przez niego zwierzyna. Dopiero teraz poczuł przenikliwy chłód. Założył karple. Podniósł opończę, nakrył nią ramiona, wziął torbę podróżną, broń. Znów rozpoczął szukanie legowisk niedźwiedzi. Trzykrotnie jeszcze spotkało go niepowodzenie.
Właśnie wypatrzył wywrócone olbrzymie drzewo. Pod jego korzeniami widniała w dole poprzeczna jama. Niedźwiedzie lubiły wybierać takie miejsca na swój zimowy sen. Tehawanka zsunął się w wykrot, po czym wystrzelił strzałę z łuku w głąb jamy. Nie było to zbyt roztropne, ponieważ strzał oddany na chybił trafił mógł jedynie przebudzić i rozjuszyć niedźwiedzia, gdyby znajdował się w kryjówce. Na szczęście jama była pusta.
Tehawanka ociężale wychodził z wykrotu. Naraz pośliznął się, upadł na bok. Chwilę leżał ciężko dysząc, wreszcie powstał, mimo woli spojrzał w górę.
Niebo poszarzało. Ciężkie, ciemne chmury niemal dotykały wierzchołków drzew, szybko przemykały ponad nimi. W sposępniałej puszczy zaległa cisza, tylko od północozachodu nadlatywały jakieś jękliwe poświsty i pomruki15.
Tehawanka zdał sobie sprawę, że w zapale tropienia zwierzymy zapomniał o obserwowaniu zmian zachodzących w atmosferze. Tymczasem wygląd nieba i niepokój ptaków mogły w porę ostrzec go przed już nadchodzącym, groźnym niebezpieczeństwem. Natarczywy świergot ptactwa ucichł zupełnie. Nie ulegało wątpliwości, blizzard nadciągał milowymi krokami, skoro nawet ptaki już skryły się w gniazdach.
Tehawanka od razu otrząsnął się z niemocy. Sytuacja jego była straszna. Znajdował się w ostępach puszczy daleko od swojej osady, osłabiony z głodu oraz zmęczenia, w okolicy nawiedzanej przez śmiertelnego wroga. Wprawdzie znał sposoby umożliwiające przetrwanie śnieżnych nawałnic, lecz po raz pierwszy w życiu znalazł się sam w tak groźnej sytuacji. Co się stanie, jeżeli blizzard potrwa zbyt długo?
„Umrę z głodu...” — pomyślał.
Ogarnęło go przerażenie. Trwało ono jednak tylko krótką chwilę, bowiem zaraz uzmysłowił sobie, że gdyby teraz zginął, pomarliby również Czerwony Pies, Poranna Rosa i inni.
Szybko wydostał się z wykrotu. Musiał szukać jakiegoś bezpiecznego schronienia. Blizzard szalał czasem tylko kilka godzin, lecz często również trwał nawet parę dni. Podczas oślepiających zamieci śnieżnych podróżowanie po odkrytych terenach stawało się zupełnie niemożliwe. Wędrowcy zaskoczeni w drodze przez blizzard często zamarzali na śmierć. Jedynym wtedy ratunkiem było ustawiczne podskakiwanie na kawałku drewna w celu rozgrzania ciała. Można też było owinąć się skórzaną opończą, lec na ziemi przy małym wzniesieniu i czekać na całkowite zasypanie śniegiem. Dopiero po ustaniu zawieruchy wygrzebywało się z zaspy, gdy już można było iść dalej odnajdując właściwy kierunek na podstawie słońca i gwiazd.
Puszcza nastręczała możliwości znalezienia dogodniejszego schronienia. Toteż Tehawanka począł rozglądać się po najbliższej okolicy. Słońce tymczasem całkowicie już zniknęło za powałą czarnych chmur. Choć było dopiero wczesne popołudnie, zapanował półmrok. Wkrótce gwałtowny, lodowaty wicher wtargnął jednocześnie ze wszystkich stron pomiędzy drzewa i sypnął gęstą śnieżycą.
Tehawanka oślepiony wichrem i śniegiem ostatkiem sił szedł przed siebie. Z trudem oddychał, zachłystując się lodowatą wichurą. Wreszcie natrafił na wielki, rozszczepiony przez pioruny, nadpróchniały wiąz. Tuż nad ziemią znajdowała się w nim głęboka, podłużna szczelina. Wsunął w nią najpierw głowę, a potem zrzucił karple i cały wśliznął się do wnętrza pnia.
Jama była na tyle obszerna, że dorosły człowiek mógł w niej swobodnie stać wyprostowany lub ze skulonymi nogami leżeć na ziemi. Wewnętrzne ściany pnia pokrywało spróchniałe drewno. Tehawanka zdjął opończę, torbę podróżną, łuk i strzały, położył je na ziemi. Wyszedł z kryjówki. Zatoczył się pod smagnięciami wichury. Zamieć jeszcze się wzmogła. Na dworze było prawie ciemno. Na szczęście obok wiązu leżało dawno już zwalone, wielkie drzewo. Tehawanka na pół po omacku poodrywał z niego duże płaty kory, wyszukał kilka grubych gałęzi, po czym wszystko to zaciągnął ku swej kryjówce. Walcząc z wichrem zasłonił wejście do pnia wiązu grubą warstwą kory, podpierając z zewnątrz gałęziami, a w końcu przez umyślnie pozostawiony mały otwór wczołgał się do wnętrza. Teraz zakrył i tę ostatnią szczelinę.
Był niemal skostniały z zimna. Drżącymi rękoma wydobył zza pasa nóż. Odłupywanie wiórów z wewnętrznych ścian wiązu, a potem rozdrabnianie ich w dłoniach zajęło mu dużo czasu, lecz w końcu dość gruba warstwa suchej podściółki na ziemi utworzyła ciepłe posłanie. Tehawanka zdjął mokasyny. Zaczął w miejscu podskakiwać, przysiadać, poruszać rękami, dopóki nie rozgrzał swego ciała. Wtedy dopiero skulony zagrzebał się w barłóg i nakrył opończą.
Bezwład z wolna ogarniał utrudzone ciało Indianina. Już nawet nie odczuwał głodu. Śnieg pozatykał resztę szpar w pniu wiązu, więc szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w nieprzeniknioną ciemność, nasłuchując odgłosów szalejącego blizzardu. Huraganowy wicher wył jękliwie. Gdzieś w pobliżu rozbrzmiał trzask, a potem głuchy łomot padającego drzewa.
Tehawanka zdawał sobie sprawę, że niewiele mógł mieć nadziei na szczęśliwe zakończenie niebezpiecznej wyprawy. Nawet gdyby blizzard ustał wkrótce, nie starczyłoby mu sił na powrót do osady, jeśli nie udałoby mu się zdobyć pożywienia. Tymczasem nawałnica nie słabła ani na chwilę. We wnętrzu wiązu stawało się coraz cieplej. Oznaczało to, że śnieżyca obsypuje drzewo grubym kopcem. Wnętrze wiązu mogło stać się dla niego grobem. Groziła mu głodowa śmierć. Mimo to mężnie próbował zapanować nad strachem. Aby odegnać posępne myśli, zaczął przypominać sobie różne wydarzenia z własnego życia.
Jak daleko sięgał pamięcią przebywał wraz z siostrą u dziadków. Gdy ojciec poległ, a wkrótce potem zmarła matka, Czerwony Pies i jego żona stali się już ich jedynymi opiekunami.
Szaman wychowywał go jak własnego syna, nie skąpił nauk, doświadczenia. Toteż wszystkie chłopięce wspomnienia Tehawanki wiązały się z Czerwonym Psem. To on przecież uczył go, jak należy sporządzać niezawodny łuk i strzały, zaprawiał do łowów. Podczas polowania z dziadkiem zabił swego pierwszego bizona, co dla każdego Indianina było niezwykłym przeżyciem, które pamiętał później aż do śmierci.
Czerwony Pies opowiadał mu wydarzenia z historii Dakotów, mówił o bohaterach, wpajał nienawiść do wrogów, uczył wspaniałomyślności, gościnności, szacunku dla starszych oraz zasłużonych ludzi, a wreszcie uchylał rąbka swych szamańskich tajemnic.
Dzięki cennym wskazówkom Czerwonego Psa, już w czternastym roku życia przeżył swą pierwszą wizję16. Wtedy właśnie,, podczas czterodniowej samotnej wyprawy, ściśle poszcząc i modląc się żarliwie do wszechmocnych bóstw, ujrzał olbrzymiego orła, który opuścił się nisko i rzucił mu kilka swych wspaniałych piór. Pióra pochodzenia nieziemskiego rozpłynęły się wraz z niezwykłą wizją, lecz Czerwony Pies wytłumaczył wnukowi jej znaczenie: czekały go wielkie godności i zaszczyty.
Tehawanka wprost uwielbiał powszechnie szanowanego, mądrego i odważnego szamana. Nic więc dziwnego, że obecnie odganiając wspomnieniami posępne obawy, stale powracał myślami do Czerwonego Psa. W końcu jednak zmęczenie zaczęło brać górę nad rozgorączkowaną wyobraźnią. Przymknął oczy, tylko jego wargi jeszcze poruszały się bezgłośnie — prosił bogów o ratunek. Powoli zapadł w drzemkę, czy półletarg...
Naraz odniósł wrażenie, że już nie jest sam we wnętrzu wiązu. Otworzył oczy. Ciche westchnienie ulgi wyrwało mu się z ust. Szaman Czerwony Pies pochylał się nad nim. Przysiadł obok na barłogu.
„Nie obawiaj się, synu — szepnął. — Jestem przy tobie”.
Sędziwy szaman spoglądał w kierunku, skąd wszechmocne Słońce wschodzi na niebo. Tehawanka pojął, że Czerwony Pies zanosi prośby do boga Słońca. Niemal w tej samej chwili usłyszał szept:
„Wielki Wi! Wychowałem tego chłopca. Uczyłem, żeby był przebiegły jak wąż, mądry jak sowa oraz mężny i silny jak niedźwiedź. Czy jego rozważne zachowanie się na tych samotnych łowach nie świadczy, że otwartym sercem przyjął moje nauki? Rada starszych powierzyła jego opiece niedołężnych braci i siostry. Okazała mu zaufanie jak dorosłemu mężczyźnie. Wi, pomóż mu teraz”.
Tehawanka z czcią spoglądał na starego szamana, który jak dym ogniska wolno rozpływał się w powietrzu. Zaledwie jednak szaman zniknął, rozbrzmią! trzepot potężnych skrzydeł. Olbrzymi złocisty orzeł17 zawisnął nad Tehawanką rzucając iskrzące spojrzenie z krwią nabiegłych oczu. Indianie czcili złocistego orła za jego wielką siłę i odwagę, a Tehawanka ponadto również ujrzał tego wspaniałego ptaka podczas swej pierwszej wizji. Toteż teraz natychmiast pomyślał, że to jego Duch Opiekuńczy zjawia się pod postacią orła.
„Nie myśl o tych, których losu nie możesz już odmienić — odezwał się orzeł. — Nadszedł czas twojej próby. Będę ci towarzyszył, ponieważ jestem twoim Duchem Opiekuńczym. Jeśli zastosujesz się do moich rad, przejdziesz przez noc, która roztoczyła nad tobą swe czarne skrzydła. Teraz chodź ze mną!”
Tehawanka posłusznie powstał. Razem wzbili się w powietrze. Wkrótce wspaniała puszcza zaczęła wyłaniać się z chmur. Była to Kraina Wiecznej Szczęśliwości, gdzie wszyscy zmarli Dakotowie żyli bez wszelkich trosk. Puszcza obfitowała w zwierzynę. Łosie i jelenie wapiti pasły się na leśnych polanach. Czarne niedźwiedzie buszowały po kniei, widać było czerwone i srebrne lisy, skunksy i wiewiórki. Stada tłustych indyków o połyskliwym, brunatnożółtym upierzeniu odbywały długie wędrówki, w wodach jezior oraz rzek swawoliły bobry i wydry. Na pobliskiej prerii czerniły się niezliczone stada bizonów, a obok nich przebiegały szybkonogie antylopy.
Tehawanka, lekki jak tchnienie wiatru, szybował ze swym Duchem Opiekuńczym. Z zapartym tchem spoglądał na stada zwierząt. Przypomniały mu się opowieści Czerwonego Psa o dawnych czasach, kiedy bory były pełne zwierza, a wszyscy Dakotowie nie znali głodu. Zaledwie pomyślał o tym, zaraz ujrzał indiańską osadę.
Przed chatami rozsiedli się wojownicy. Niektórzy zabawiali się grami hazardowymi, inni wspominali łowieckie i wojenne przygody. Kobiety gotowały strawę, wyprawiały skóry zwierzęce, sporządzały odzienie, podczas gdy dzieci beztrosko harcowały z tłustymi kundlami. Wszędzie widać było dostatek. Każdy polował jedynie dla zaspokojenia swych potrzeb, nikt bezmyślnie nie tępił zwierzyny. Wrogowie nie mieli dostępu do Krainy Wiecznej Szczęśliwości Dakotów.
Przed jedną chatą, zbudowaną z drewnianych słupów, kory i ziemi18, Tehawanka ujrzał dobrze znajome sobie postacie: ojca, matkę i starszego brata, który również poległ w walce z Czipewejami. Wzruszony chciał podbiec do nich, ale Duch Opiekuńczy powstrzymał go wzrokiem.
Matka i brat dostrzegli Tehawankę, powitali uśmiechem, lecz ojciec odwracał głowę. Tehawanka był jeszcze małym chłopcem, gdy towarzysze wojennej wyprawy przynieśli do wioski ciała obydwóch poległych. Mimo to utkwiła mu w pamięci długa rana na skroni ojca sięgająca aż do lewego oka. Czyżby teraz chciał ją ukryć odwracając głowę?
Onieśmielony gubił się w domysłach. Dlaczego ojciec był smutny i jakby zawstydzony? Przecież wśród Dakotów wielkie czyny wojenne i śmierć w młodym wieku na polu bitwy były największym zaszczytem dla wojownika. Dożycie starczego wieku źle świadczyło o waleczności mężczyzny!
Matka skinęła ręką zapraszając do wnętrza domu rodzicielskiego. Tehawanka spojrzał na swego Ducha Opiekuńczego. Razem weszli do chaty.
Tehawanka wzruszony spoglądał na znane mu sprzed lat rodzinne mieszkanie. Wzdłuż kolistej ściany znajdowały się legowiska poszczególnych domowników, odgrodzone skórzanymi zasłonami. Pomiędzy łóżkami leżały sprzęty gospodarskie, ubrania, podręczne zapasy żywności, opał na ogień oraz uprząż z włókami dla psów19.
Na środku chaty, pomiędzy czterema centralnymi słupami podpierającymi strop, płonęło ognisko. Tak jak dawniej leżały przy nim półkolem zwierzęce skóry. Na nich siadali mężczyźni. Tehawanka od razu wypatrzył miejsce swego ojca, Wa o’ka, co oznaczało „tropiciel”.
Rodzice Tehawanki, jak wszyscy Indianie, byli bardzo dumni ze swych dzieci i kochali je bez granic. Tehawanka wzruszył się na wspomnienie ojca, który niegdyś często nucił pieśni wojenne półleżąc na skórze przy ognisku. Wtedy zaledwie kilkuletni Tehawanka wyciągał przed siebie ręce i wolno, jeszcze chwiejąc się na nóżkach, zaczynał wirować wkoło w takt, ojcowskiego śpiewu. Ileż czułości malowało się wtedy w zazwyczaj groźnych oczach Wa o’ka!
Spojrzał na mały, domowy ołtarzyk. Dziwny chłód wpełznął do jego piersi. Ołtarzyk był pusty... Nie było na nim ani zawiniątka ze świętymi przedmiotami20, ani wojennej tarczy ojca, która dzięki świętym znakom posiadała moc osłaniającą przed ciosami wroga podczas bitwy.