Złoto Gór Czarnych. Trylogia indiańska. Tom II: Przekleństwo złota - Krystyna i Alfred Szklarscy - ebook

Złoto Gór Czarnych. Trylogia indiańska. Tom II: Przekleństwo złota ebook

Krystyna i Alfred Szklarscy

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

ZŁOTO GÓR CZARNYCH

Trylogia indiańska

 

Tom I

ORLE PIÓRA

 

Tom II

PRZEKLEŃSTWO

ZŁOTA

 

Tom III

OSTATNIA WALKA DAKOTÓW

Krystyna i Alfred Szklarscy

ZŁOTO GÓR CZARNYCH

Trylogia indiańska

Tom II

Wydawnictwo „Śląsk”

 

Okładkę, wyklejki i ilustracje projektował Józef Marek

© Copyright by Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1974

 

ISBN 83-216-0978-3

ISBN 83-216-0980-5

 

Tom II

PRZEKLEŃSTWO ZŁOTA

I

Zapowiedź wyprawy wojennej

Między zachodnimi krańcami Jeziora Górnego a rzeką Missisipi, wśród tu i ówdzie upstrzonej bagnami puszczy połyskiwało niewielkie jezioro1. Właśnie miało się ku wieczorowi. Złotawopurpurowe promienie zachodzącego słońca jeszcze gorzały na ciemnozielonych koronach drzew i muskały spokojną taflę jeziora, ale w głębi boru już zapadał przedwieczorny zmrok.

Nad brzegiem jeziora leżała rozległa osada okolona fosą oraz ostrokołem, w którym liczne otwory strzelnicze wskazywały, że mieszkańcy często zmuszani byli do obrony swego życia i mienia.

Osadę zamieszkiwali Indianie Wahpekute, należący do Santee Dakotów, zwanych także Dakotami Wschodnimi. Oni to wtedy stanowili najdalej wysuniętą na wschód kontynentu Ameryki Północnej część narodu Dakotów2, który wypierany przez Czipewejów już uzbrojonych w broń palną zmuszony był do stopniowego przesiedlania się z krainy puszcz i jezior na leżące na zachodzie Wielkie Równiny. Tak więc z wszystkich Dakotów jedynie Santee Dakotowie wiedli jeszcze nadal półosiadły tryb życia i pozostawali najdłużej na ziemiach praojców, które wówczas rozciągały się na obszarach obecnego stanu Minnesota oraz na częściach obydwóch Dakot. W tej sytuacji plemię Wahpekute stanowiło jakby tylną straż migrujących na zachód Dakotów i wciąż toczyło uporczywe krwawe walki o swe ojczyste ziemie z napierającymi ze wschodu Czipewejami.

Tego jednak dnia zawsze ostrożni Wahpekute zapewne czuli się bezpieczni. Wierze je w ostrokole stały otworem, a w osadzie wesoły gwar głosów rozbrzmiewał wokoło.

Osada składała się z kilkudziesięciu nieregularnie rozrzuconych chat o kopulastych dachach. Obszerne, okrągłe chaty bez otworów okiennych zbudowane były z ziemi i darniny. Wejścia do chat znajdowały się bezpośrednio w ścianie bądź też wiódł do nich wąski, ziemny korytarzyk. Na kopulastych dachach niektórych ziemianek leżały lekkie, przenośne, okrągłe łodzie ze skór bizonich rozpiętych na ramach z wierzbowych prętów, czasem obok nich bieliły się także czaszki bizonów. Przed chatami stały wysokie trójnogi lub długie tyki wbite w ziemię, na których zawieszone były godła i oznaki rangi oraz broń znamienitszych wojowników, a więc: skórzane tarcze pokryte magicznymi, symbolicznymi rysunkami, łuki, kołczany ze strzałami, lance i zawiniątka ze świętymi przedmiotami.

Kobiety już powróciły z pobliskich poletek, na których uprawiały kukurydzę, fasolę i dynie. Smugi szarych dymów snuły się z otworów pośrodku owalnych dachów ziemianek. Wokół rozchodził się zapach gotowanych potraw, ponieważ wieczór był u Indian porą spożywania głównego posiłku dnia.

Przyrządzanie jedzenia oraz wszystkie najcięższe prace gospodarskie i domowe należały do codziennych obowiązków starych kobiet. Toteż wszędzie rozbrzmiewały ich swarliwe, skrzekliwe głosy. Staruchy z włosami niedbale opuszczonymi na plecy, okrywając zaledwie strzępami skór swe pomarszczone ciała, krzątały się niczym ruchliwe, pracowite mrówki, jednocześnie napędzając do różnych robót młodsze niewiasty.

Mężczyźni natomiast, pozostawiwszy kobietom całą troskę o sprawy gospodarskie, zażywali przedwieczornego wypoczynku. Wylegiwali się na skórach rozesłanych wprost na ziemi przed chatami lub szukali schronienia w przewiewnych altankach z gałęzi okrytych liśćmi, specjalnie zbudowanych przez kobiety dla nich, aby w gorące dni lata nie musieli przebywać w przegrzanych, dusznych ziemiankach. Jak zwykle w wolnych chwilach wypoczynku wspominali niezwykłe przygody, grali w „mokasyny” bądź też bawili się ze swymi maleńkimi synami. Sławniejsi wojownicy przysiedli obok swoich ulubionych młodych żon obwieszonych błyskotkami i wiedli przyciszone wesołe rozmowy.

Gderliwe głosy staruch oraz chichoty młodych mężatek mieszały się z nadchodzącymi z brzegu jeziora śmiechami. To chłopcy i dziewczęta, podczas wspólnej kąpieli z młodymi kobietami w jeziorze, obryzgiwali się wodą wśród ogólnej wesołości. Mali chłopcy biegali tu i tam za ptakami strzelając do nich z dziecinnych łuków bądź uganiali się za umykającymi przed nimi sforami naszczekujących kundli.

W gronie mężczyzn obserwujących grę w „mokasyny” znajdowało się dwóch młodzieńców, Tehawanka i Sha’pa. Pojedyncze orle pióra wpięte we włosy z tyłu ich głów świadczyły, że byli już wojownikami. Właśnie półgłosem wymieniali uwagi usiłując odgadnąć, w którym mokasynie została ukryta mała kolorowa kostka. Nagle ucichli, zaczęli nasłuchiwać. Gracze również przerwali zabawę, albowiem w pobliżu zabrzmiał donośny terkot grzechotki obwoływacza. Po chwili grzechotanie ustało i rozległo się wołanie:

„Wojownicy Wahpekute, słuchajcie! Znany, sławny wojownik Śmiały Sokół wyrusza na wojenną wyprawę. Kto chciałby towarzyszyć Śmiałemu Sokołowi, niech przyjdzie dzisiaj o wschodzie księżyca do domu Przeciętej Twarzy!”

Tehawanka i Sha’pa oraz gracze w „mokasyny” zasłuchani w słowa obwoływacza trwali bez ruchu. Odwaga Śmiałego Sokoła była powszechnie znana. Jego niezwykły czyn wciąż jeszcze wspominano podczas wieczornych gawęd, nie tylko wśród Dakotów.

Śmiały Sokół był Paunisem. Jako syn wodza zwał się swego czasu Petalesharo. To on ocalił od niechybnej męczeńskiej śmierci siostrę Tehawanki, Poranną Rosę. Szlachetnym czynem zyskał uznanie oraz wdzięczność Wahpekute. Toteż na jego życzenie bez wahania przyjęli go do swego plemienia, nadając mu jednocześnie nowe, zaszczytne imię Śmiałego Sokoła,

Jednak nie tylko ocalenie Porannej Rosy budziło dla niego podziw i szacunek wśród Wahpekute. Otóż tylko on jeden w ich osadzie posiadał własnego konia, na którym zbiegł z Poranną Rosą od Paunisów. W tym czasie Wahpekute sami jeszcze nie posiadali koni. Na niezbyt odległe łowy oraz wyprawy wojenne chodzili pieszo, w przeciwieństwie do pobratymczych Teton i Yankton Dakoto w, którzy dawno już porzucili półosiadły tryb życia i przenieśli się dalej na zachód, na otwarte Wielkie Równiny Wewnętrzne. Tam, jeszcze na długo przed pierwszym zetknięciem się z białymi ludźmi, zdobyli sunka wakan, czyli tajemnicze duże psy, jak nazywali konie, i prowadzili nadal wolne, pełne przygód, wędrowne życie, podążając za wielkimi stadami bizonów, które stały się ich całym źródłem utrzymania3.

Konie od dawna fascynowały Wahpekute. One to przecież umożliwiały szybkie przenoszenie się na większe odległości, a więc wyruszanie na dalekie, obfitsze polowania na bizony i przywożenie do osady większych ilości mięsa oraz ułatwiały odbywanie wypraw wojennych po sławę i zdobycz. Toteż pożądliwym wzrokiem spoglądali na wspaniałego wierzchowca przywiązanego do palika przed chatą Przeciętej Twarzy, u którego zamieszkał Śmiały Sokół po przyjęciu do plemienia Wahpekute.

Śmiały Sokół zachęcał Wahpekute do jak najszybszego zdobycia sunka wakan. Uczył ich, jak należy obchodzić się z koniem i jeździć na nim. Wśród jego pilnych uczniów znajdował się Tehawanka, któremu często pozwalał dosiadać swego rumaka. Nie dziwiło to nikogo. Śmiały Sokół zakochał się w Porannej Rosie, siostrze Tehawanki i zamierzał pojąć ją za żonę. Wiadome także było, że Sha’pa, przyjaciel Tehawanki, również skrycie wzdychał do Porannej Rosy, lecz ocalenie jej od niechybnej śmierci przez Śmiałego Sokoła dawało temu ostatniemu powszechnie uznawane prawo pierwszeństwa. Gdy obwoływacz obwieszczał teraz publicznie zamiar Śmiałego Sokoła wyruszenia na wojenną wyprawę, domyślano się, że odważny wojownik pragnie zdobyć cenne upominki, jakie zakochany mężczyzna obowiązany był, w myśl starego zwyczaju, wręczyć rodzicom czy opiekunom wybranki, w celu okazania swego szacunku dla niej i jej rodziny. Przygotowania poczynione przez Śmiałego Sokoła wskazywały, że podarunek mają stanowić konie tak upragnione przez Wahpekute.

Grono mężczyzn, które przed chwilą przerwało grę w „mokasyny”, już nie myślało o zabawie. Gracze i kibice w dalszym ciągu w skupieniu wsłuchiwali się w nawoływania obwoływacza, dochodzące jeszcze z oddali:

„... kto chciałby towarzyszyć Śmiałemu Sokołowi, niech przyjdzie dzisiaj o wschodzie księżyca do domu Przeciętej Twarzy!”

Tehawanka i Sha’pa wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Wolnym krokiem ruszyli ku wyjściu z osady. Gdy wreszcie znaleźli się w lesie, gdzie mogli rozmawiać nie słyszani przez nikogo, Sha’pa pierwszy przerwał milczenie.

— Cóż zamierzasz, przyjacielu? — zagadnął.

Tehawanka jeszcze rozmyślał przez dłuższą chwilę, po czym powiedział:

— Pójdę do domu Przeciętej Twarzy! Śmiały Sokół zamierza zdobyć więcej sunka wakan. Ja również chcę mieć własnego konia. Czas najwyższy, aby Wahpekute wreszcie zdobyli sunka wakan. Wtedy zwiększą się nasze szanse w walce z Czipewejami.

— Wydaje mi się, że mówisz słusznie, ale czy mamy to zawdzięczać właśnie Śmiałemu Sokołowi? — odpowiedział Sha’pa, a z głosu jego przebijała źle skrywana niechęć.

Tehawanka nieco surowym wzrokiem spojrzał na przyjaciela i rzekł:

— Dlaczego boczysz się na niego? To dzielny i szlachetny mężczyzna! Pamiętaj, że obecnie jest on Wahpekute!

— Słuszność jest po twojej stronie — powiedział nachmurzony Sha’pa. — Przecież on nic nie wiedział i nadal nie wie, że zniweczył moje zamiary. Chodzi o Poranną Rosę...

— Wiesz dobrze, że zawsze ci sprzyjałem — wtrącił Tehawanka. — Lecz w tej sprawie decydujący głos ma Poranna Rosa. Według naszych odwiecznych zwyczajów...

— Śmiały Sokół ma pierwszeństwo, ponieważ ocalił jej życie narażając samego siebie! — porywczo zawołał Sha’pa. — Nie musisz mi tego przypominać! Poza tym Poranna Rosa sprzyja Śmiałemu Sokołowi, a to właśnie przesądza sprawę na jego korzyść!

Znów szli zamyśleni przez jakiś czas. W końcu Tehawanka przerwał milczenie, pytając:

— Więc co postanawiasz?

— Spotkamy się o wschodzie księżyca u Przeciętej Twarzy — odparł Sha’pa i pospiesznie oddalił się od przyjaciela.

Tehawanka nawet nie próbował go zatrzymać. On również pragnął w samotności jeszcze raz przemyśleć wszystko. Zdobycie koni mogło w zasadniczy sposób zmienić losy Wahpekute.

Dziadek Tehawanki, szaman i wódz, Czerwony Pies, kilkakrotnie wyprawiał się na zachód do bratnich Teton Dakotów. Poznał ich nowy sposób życia. W najgłębszej tajemnicy opowiadał o nich ukochanemu wnukowi, w którym upatrywał swego następcę. Zwierzył mu się również, dlaczego nie przedstawił ogółowi Wahpekute niepokojącego uroku nowego życia Teton Dakotów na szerokich równinach. Otóż sędziwy szaman nade wszystko kochał krainę puszcz i wielkich jezior, ziemię swych praojców i nadal pragnął za wszelką cenę bronić dostępu do niej wrogim Czipewejom.

„W tej ziemi, która jest naszą matką, spoczywają kości naszych sławnych przodków — mawiał Czerwony Pies. — Kto porzuca groby swych najbliższych, niewart jest chodzić po tej świętej ziemi. Gdyby Czipewejowie tu przyszli, zbezcześciliby nasze groby! Nie mogę i nie chcę porzucić ziemi praojców! Jak mógłbym spojrzeć im w oczy, gdy duch mój przeniesie się do Krainy Wiecznych i Szczęśliwych Łowów?”

Słowa dziadka zawsze wywierały wielki wpływ na młodego Tehawankę. Ojczystą ziemię kochał i czcił na równi z wielkim przywódcą Wahpekute. Patrzył jednak inaczej na sprawę zdobycia koni przez własne plemię. Według niego mogłoby to zwiększyć ich szanse w walce z Czipewejami. Poza tym konie umożliwiłyby Wahpekute odbywanie dalszych wypraw łowieckich. Sprowadzenie koni nie kojarzyło się w jego umyśle z koniecznością porzucenia ojczystej krainy puszcz i jezior.

Z opowiadań szamana poznał bezkresne stepy Wielkiej Równiny, po których wędrowali za stadami bizonów Teton Dakotowie i inne plemiona już posiadające konie. Przecież to właśnie Czerwony Pies mówił, że sunka wakan pozwalały nomadom stepów urządzać dalekie wyprawy łowieckie oraz zabierać z odległych miejsc łowów większe zapasy żywności i skór, niż mogli to czynić Wahpekute, używając dotąd tylko psów jako jucznych zwierząt. Konie mogły także ciągnąć włóki z dłuższych drągów, co z kolei pozwalało na budowanie wyższych i obszerniejszych tipi podczas dalekich wędrówek. Dzięki koniom mieszkańcy bezkresnych stepów zyskali możność swobodnego, szybkiego poruszania się, co nie tylko zwiększyło szanse na pomyślne polowania, lecz również umożliwiało błyskawiczne atakowanie wrogów.

Tak rozmyślając i przekonując samego siebie o konieczności zdobycia koni przez Wahpekute, Tehawanka ostatecznie postanowił wziąć udział w wyprawie Śmiałego Sokoła.

Puszcza była cicha i spokojna. Wiatr łagodnie szumiał w koronach drzew. Przez gałęzie jeszcze przeświecały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Niefrasobliwy świergot ptaków przygotowujących się do nocnego snu świadczył, że wokół nie czaiło się jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Tehawanka szedł wolnym krokiem zasłuchany w odwieczną urokliwą pieśń prastarej puszczy. W tej przepięknej krainie puszcz i jezior przyszedł na świat i wyrósł na mężczyznę. Ziemia, drzewa, zwierzęta, ptaki i wiatr przemawiały zrozumiałym dla niego językiem. Sam Tehawanka czuł się również cząstką tej tajemniczej krainy. Chciał zdobyć konie dla Wahpekute, aby mogli skuteczniej bronić tej ziemi. Czyż mogłoby być wokół tak spokojnie, gdyby jego zamiary groziły niebezpieczeństwem? Nie, nie, tutaj sama natura słałaby mu ostrzeżenie. Idąc dalej zanosił modły do swego Ducha Opiekuńczego, który już kilkakrotnie nawiedzał go pod postacią złocistego orła.

Uspokojony powrócił do osady. Od razu można było zauważyć gromadki mężczyzn prowadzących ożywione rozmowy. Kobiety również szeptały po zakamarkach. Mimo zmroku dzieciarnia bawiła się w podchody wojenne. Wszędzie było widać niecodzienne podniecenie.

Tehawanka wszedł do najobszerniejszej w osadzie chaty, mogącej pomieścić kilkadziesiąt osób. Tutaj właśnie mieszkał z siostrą i dziadkiem — szamanem i wodzem — Czerwonym Psem. W przeciwieństwie do gwaru panującego w osadzie, w ziemiance szamana zalegała cisza. Tehawanka zatrzymał się, ogarnął go półmrok. Pomiędzy czterema centralnymi słupami podpierającymi owalny dach ziemianki ledwo żarzyło się ognisko. Dym snuł się nad nim i pogłębiał mrok.

Tehawanka stał w progu przez dłuższą chwilę. Gdy oczy jego przywykły do mroku, rozejrzał się po wnętrzu chaty. Obydwie żony szamana przykucnęły w kącie, natomiast Poranna Rosa i Mem’en gwa siedziały skulone na posłaniu pod ścianą. Wszystkie kobiety spoglądały teraz na Tehawankę, gestami rąk nakazując milczenie. Młodzieniec pojął, że w tej chwili w chacie musiało dziać się coś niezwykłego. Wytężył wzrok, szukając swego dziadka.

Przed domowym ołtarzykiem, ustawionym przy tylnej ścianie ziemianki na wprost ogniska, klęczał sędziwy szaman. Głowę odchylił do tylu, jakby spoglądał w pułap, a dłonie opierał na zawiniątku ze świętymi przedmiotami leżącym na ołtarzyku. Zaledwie Tehawanka ujrzał nieruchomą postać szamana, od razu pojął, dlaczego kobiety nakazywały milczenie. Szaman rozmawiał z duchami.

Tehawanka ostrożnie zbliżył się do ołtarzyka. Klęknął u boku swego opiekuna i wychowawcy. W nabożnym skupieniu spoglądał na jego jakby skamieniałą, poszarzałą twarz. W obecności ukochanego wielkiego i szanowanego przez wszystkich szamana młody Tehawanka zawsze tracił pewność siebie. Wiedział, że bez wahania podporządkuje się jego woli.

Sporo minęło czasu, zanim nieruchomy szaman wreszcie westchnął głęboko i zaczął zdradzać oznaki życia. Powolnym ruchem zdjął dłonie z zawiniątka ze świętymi przedmiotami. Powstał. Widocznie już przedtem musiał wyczuć obecność wnuka, teraz odwrócił się ku niemu bez jakichkolwiek oznak zdziwienia. Długo spoglądał wprost w jego oczy. Pod wpływem przenikliwego, surowego wzroku Tehawanka jeszcze bardziej się przygarbił. Długo tak trwali w milczeniu patrząc sobie w oczy, aż szaman wreszcie przemówił:

— Na wyprawę ze Śmiałym Sokołem zabierz, mój synu, zawiniątko ze świętymi przedmiotami, które należało do twego ojca. Odebrałeś je Czipewejowi, teraz należy do ciebie.

Tehawanka osłupiały spoglądał na szamana. Przecież dotąd nit zwierzył się nikomu, prócz Sha’pa, ze swoich zamiarów. Tajemniczy krótki uśmiech przebiegł po ustach szamana.

— Nie musisz nic wyjaśniać, mój synu — rzekł. — Wiem wszystko.

— Czcigodny ojcze, jeżeli jesteś przeciwny tej wyprawie, podporządkuję się twojej woli — wzruszonym głosem szepnął Tehawanka.

— Idź, mój synu, idź! — łagodnie odparł Czerwony Pies. — Jestem stary. Duchy przodków oczekują na mnie w Krainie Wiecznych Łowów. Odejdę niedługo. Wahpekute potrzebują rozważnego, dzielnego przywódcy. Straszliwa zawierucha nadciąga wielkimi krokami ze wschodu. Wierzysz, że zdobycie sunka wakan wzmocni siły nasze. Wierzysz również, że zdobycie sunka wakan nie oznacza porzucenia ziemi praojców.

— Znasz moje najskrytsze myśli, ojcze — szepnął zalękniony Tehawanka.

— Znam nie tylko twoje myśli, synu — powiedział szaman. — Znam także twoją przyszłość. Twój los dopełni się na świętej ziemi naszych ojców. Ty jej nigdy nie opuścisz! Czeka cię sława i zaszczytna śmierć wojownika. Dumny jestem z ciebie, mój synu!

— Twe prorocze słowa, ojcze, głęboko zapadły w moje serce — rzekł wzruszony Tehawanka. — Zgodnie z twoją wolą nigdy nie opuszczę ziemi naszych ojców. Będę jej bronił aż do ostatniej chwili życia!

— Powiedziałem ci, że wiem o tym. Strzeż się białych ludzi, nigdy im nie wierz! Dobrze zapamiętaj moje słowa.

Szaman pochylił się ku Tehawance. Otoczył go ramionami i przycisnął do swej piersi.

— Dumny jestem z ciebie, mój wnuku — szepnął.

Tehawanka był zbyt przejęty i oszołomiony proroctwem szamana, aby mógł cokolwiek powiedzieć. Wsparł więc jedynie głowę na piersi dziadka i tak bez ruchu długo trwali w uścisku. W końcu szaman zwolnił uścisk i poprowadził Tehawankę ku ognisku. Gdy siedli, Czerwony Pies klasnął w dłonie. Na to hasło Poranna Rosa i Mem’en gwa podbiegły do nich, a obydwie żony szamana zaczęły podawać naczynia z wieczornym posiłkiem.

Szaman, surowy dla obcych, w codziennym życiu rodzinnym był pogodnym, wyrozumiałym człowiekiem. Lubił przysłuchiwać się paplaninie swoich kobiet i sam często z nimi żartował. Nie wtrącał się do spraw gospodarskich. Tipi, zabierane tylko na czas wypraw poza osadę, umeblowanie oraz wszystko związane z domem stanowiło w myśl zwyczajów osobistą własność kobiet, którą mogły dowolnie rozporządzać. Toteż czuły się we własnym domu swobodnie, lecz mimo to sędziwy, tajemniczy szaman budził w nich lęk i duży szacunek. Teraz, gdy jak zwykle je przywołał, cierpliwie czekały, aż pierwszy odezwie się do nich.

Szaman z przekornym uśmiechem zerkał na kobiety. Zapewne przysłuchiwały się jego rozmowie z wnukiem i teraz niecierpliwie oczekiwały na wyjaśnienia.

Starsza żona właśnie kładła do ogniska kawałki drewna hikorowego, którego dym nadawał aromat i specyficzny smak plastrom surowego mięsa opiekanym nad ogniem. Młodsza zaczęła nadziewać kawałki mięsiwa na długie patyki. Poranna Rosa i Mem’en gwa przyłączyły się do nich. Wkrótce rozszedł się zapach smażonego mięsa.

Mężczyźni w milczeniu spożywali podawane im przez kobiety mięsiwo oraz dzikie kartofle upieczone w popiele. Gdy zaspokoili pierwszy głód, kobiety podsunęły im zebrane przez siebie świeże owoce, a więc: dzikie porzeczki, jeżyny i czereśnie. Po posiłku szaman nabił tytoniem krótką fajkę. Młoda żona usłużnie zapaliła mu ją węgielkiem z ogniska.

Czerwony Pies pyknął kilka razy z fajeczki i zagadnął:

— Czy zwróciłeś uwagę, mój synu, że dzisiejszego wieczoru kobiety stały się małomówne?

— Jakoś nagle zaniemówiły — przywtórzył młodzieniec.

Kobiety, które z trudem powściągały swą ciekawość, zachichotały, a Poranna Rosa, ulubienica szamana, zaraz odezwała się:

— Mem’en gwa, zapytaj mego brata, czy naprawdę ma zamiar pójść na wyprawę wojenną ze Śmiałym Sokołem?

Nie mogła sama wprost rozmawiać z bratem. Obyczaj zabraniał siostrom i braciom bezpośrednich rozmów od chwili, gdy już zaczynali dorastać.

— Powiedz, czy pójdziesz ze Śmiałym Sokołem na wyprawę wojenną? — natychmiast zwróciła się Mem’en gwa do Tehawanki.

— Widzę, że muszę zaspokoić waszą ciekawość — odparł. — Właśnie mam taki zamiar. Jeżeli Śmiały Sokół wyrazi zgodę, pójdę z nim?

— On na pewno się zgodzi... — szepnęła Poranna Rosa i zaraz umilkła zawstydzona.

— Skoro ty to mówisz, na pewno tak będzie! — zawołała uradowana Mem’en gwa.

— Cóż wam tak zależy na tym, żeby właśnie ci dwaj junacy wyruszyli na wyprawę wojenną? Czy wiążecie z tym jakieś osobiste nadzieje? — z przekorą wtrąciła młodsza żona szamana.

Obydwie dziewczyny zmieszały się i poczerwieniały. Zony szamana parsknęły śmiechem, a starsza zaraz dodała:

— Słyszałam, że Śmiały Sokół pragnie zdobyć więcej sunka wakan.

— Czy Śmiały Sokół sam zwierzył się tobie, moja matko? — zażartował Tehawanka.

— Nie śmiej się! — odparła. — Tak mówią żony Przeciętej Twarzy. Podsłuchały rozmowę męża ze Śmiałym Sokołem.

— Kobiety są zbyt ciekawe i mają za długie języki — karcącym głosem odezwał się szaman. — Dlatego mężczyźni pozostawiają je w domu, gdy wyruszają na wojenną ścieżkę.

— Tak to już jest, mężczyźni zawsze narzekają na kobiety, ale trudno im obejść się bez nich — mruknęła starsza żona.

— Właśnie dlatego Śmiały Sokół powinien już mieć żonę — powiedziała młodsza. — To odważny wojownik i doskonały myśliwy. Dobrze będzie miała z nim żona! Czas mu już na założenie własnego domu.

— Może sunka wakan są mu potrzebne na przedślubne podarunki? — domyślnie dodała starsza.

Poranna Rosa znów zarumieniła się i opuściła głowę, unikając ciekawskich spojrzeń żon dziadka. Mem’en gwa z niepokojem przysłuchiwała się rozmowie. Obawiała się, czy gadatliwe żony Czerwonego Psa nie zaczną nagabywać Tehawanki, dlaczego chce również zdobyć sunka wakanl Jednak na szczęście dla niej starsza żona właśnie wybiegła z chaty. Powróciła po chwili, wołając:

— Jak wcześnie wschodzi dzisiaj księżyc!

Tehawanka spojrzał na szamana. Ten uśmiechnął się i rzekł:

— Chyba czas na ciebie, mój synu!

Tehawanka podniósł się i wyszedł z chaty.

Ciemnożółty księżyc właśnie wyłaniał się zza puszczy porastającej drugi brzeg jeziora. Tehawanka szybkim krokiem ruszył w kierunku chaty Przeciętej Twarzy.

II

Sha hi’ye, czyli mówiący niezrozumiałym językiem4

Śmiały Sokół siedział na skórze rozesłanej na ziemi tuż przy żarzącym się ognisku. Ubrany był tylko w przepaskę biodrową. Na jego ramionach i piersiach widniały świeże, jeszcze krwawiące rany. Siedział tak zadumany od chwili, gdy właśnie tego ranka powrócił do osady. Przez cztery dni przebywał samotnie w ostępach puszczy, gdzie zasięgał rady Ducha Opiekuńczego i prosił dobre bóstwa o pomoc w zamierzonej wyprawie wojennej. Przez cztery dni nie brał do ust jakiegokolwiek pokarmu. Modlił się żarliwie i na znak gotowości do ponoszenia ofiar kaleczył swe ciało nożem. Za pomoc w pomyślnym przeprowadzeniu wyprawy wojennej obiecał bóstwom cztery miękko wyprawione skóry bizonie.

Prośby Śmiałego Sokoła oraz przyobiecane dary musiały dobrze usposobić duchy, które uchyliły przed nim rąbka tajemnicy najbliższych wydarzeń. W czasie gorących modlitw słyszał gwar bitewny. Wokół rozbrzmiewały przerażone głosy i obca mowa. Huk broni palnej mieszał się z kwikiem koni. Tętent kopyt oddalał się od odgłosów walki.

Śmiały Sokół wracając do osady długo rozważał, co miała oznaczać wizja zesłana przez duchy. Dlaczego nie było słychać wojennych okrzyków Wahpekute? W wirze walki rozbrzmiewała tylko obca dla niego mowa. Uspokajał go jednak odgłos koni oddalających się od pola walki. To zapewne on i Wahpekute umykali na zdobytych sunka wakan. Wobec tego wyprawa powinna zakończyć się pomyślnie.

Teraz siedział ze skrzyżowanymi nogami i oczekiwał na ewentualnych towarzyszy wyprawy. Lada chwila księżyc miał wzejść na niebie. Czy Wahpekute będą mieli do niego zaufanie jako do dowódcy wyprawy wojennej? Kto się zgłosi? Od tego mógł w dużej mierze zależeć pomyślny przebieg wyprawy. Coraz większa niepewność ogarniała Śmiałego Sokoła. Po raz pierwszy od przyjęcia go do plemienia Wahpekute ogłosił zamiar wyruszenia na wojenną ścieżkę.

Przecięta Twarz, u którego zamieszkiwał, pierwsży zasiadł po jego prawej stronie. Przecięta Twarz był oficerem w stowarzyszeniu „Złamane Strzały”. Zgłoszenie się oficera żołnierskiego stowarzyszenia już było znacznym sukcesem. Ku skrzętnie skrywanej radości Śmiałego Sokoła przyszedł również następny oficer — Czarny Wilk, a za nim przybyli: Ogon Byka, Nom’pa apa, czyli Dwa Uderzenia, Długi Pazur, Zielony Liść przepadający za grami hazardowymi, Szare Oczy, Długie Włosy, Żółty Brzuch, Dwie Twarze, Sha’pa i Tehawanka. Wszyscy siadali w lewym lub prawym półkolu wokół ogniska. Potem dołączyli do nich: Fruwający Ptak, Długa Lanca, Złamane Wiosło — brat szamana, Krzyk Puchacza, Mały Niedźwiedź, Głowa Sowy i Mrugające Oko.

Śmiały Sokół błyszczącymi z zadowolenia oczami liczył przybywających. Było ich dziewiętnastu, wszyscy znani z odwagi i doświadczenia wojennego.

Śmiały Sokół spojrzał na Przeciętą Twarz, który w odpowiedzi skinął głową.

— Przybycie moich sławnych braci wielce uradowało moje serce — zagaił Śmiały Sokół. — Zamierzam wyruszyć na wyprawę, żeby zdobyć sunka wakan. Najpierw przedstawię ogólny plan wyprawy, a potem moi bracia wypowiedzą swoje zdanie. Uczestniczyłem już w wielu wyprawach przeciwko Komańczom, którym zabieraliśmy sunka wakan. Oni posiadają ich dużo i twierdzą, że pieszy mężczyzna w ogóle nie jest mężczyzną. Wojownik na koniu ma znaczną przewagę nad pieszym. Wahpekute nieraz już doświadczyli tego na sobie.

— Do Komanczów bardzo daleka droga. Wiele wrogich plemion ją przegradza — wtrącił Czarny Wilk.

— Mój brat słusznie mówi — przytwierdził Śmiały Sokół. — Dlatego właśnie proponuję wyprawę na północny zachód do osady Sha hi’ye. Oni wprawdzie żyją jeszcze tak jak Wahpekute, ale już mają sunka wakan. Paunisi często wykopują topór wojenny przeciwko Szejenom.

— Pomysł dobry! — pochwalił Czarny Wilk, a za nim potaknęli inni.

Wyprawa wojenna przeciwko Sha hi’ye, jak Dakotowie zwali w swoim języku Szejenów, od razu przypadła Wahpekute do serca. Dakotowie wypierani zbrojnie z krainy puszcz i jezior przez Czipewejów, sami z kolei siłą zmusili do migracji swoich zachodnich sąsiadów, Szejenów, z którymi wciąż jeszcze toczyli walki.

— Niektórzy z nas również byli już na wyprawach przeciwko Sha hi’ye, gdy mieszkali oni jeszcze w okolicy jeziora Traverse — powiedział Długi Pazur. — Razem z naszymi braćmi Teton Dakotami wygnaliśmy ich stamtąd.

— Sha hi’ye przenieśli się nad rzekę Cheyenne — wtrącił Długa Lanca. — Tam jeszcze nie napadałem na nich, ale znam drogę.

— Właśnie proponuję wyprawę w okolice Cheyenne — wyjaśnił Śmiały Sokół. — W ciągu piętnastu nocy powinniśmy dojść do osady Sha hi’ye. Powrót będzie trwał krócej, ponieważ wrócimy na zdobytych sunka wakan.

— Kiedy Śmiały Sokół chciałby wyruszyć w drogę? — zapytał Żółty Brzuch.

— Jutro o wschodzie księżyca, jeżeli wszyscy zdążyliby się przygotować. Drogę przez nasze tereny dobrze znamy, możemy wyruszyć na noc, wtedy jest chłodniej.

— Zdążymy się przygotować — rzekł Mały Niedźwiedź.

Wstępne wyjaśnienia zostały zakończone. Śmiały Sokół oznajmił swoje zamiary. Obecnie każdy powinien wypowiedzieć się, czy przyjmuje propozycję. Przecięta Twarz podniósł się, z domowego ołtarzyka podjął zawiniątko z ceremonialną świętą fajką oraz woreczek z tytoniem5. Zawiniątko z fajką, które w myśl rytuału nigdy nie mogło dotknąć ziemi, położył na specjalnym drewnianym krzyżaku. Potem nasypał trochę tytoniu na skrawek czystej skóry, zmieszał go z drobno startą korą czerwonej wierzby i odrobiną tłuszczu bizoniego, aby tytoń lepiej się palił. Z kolei ostrożnie wyjął z zawiniątka świętą fajkę. Lulka fajki wyrzeźbiona była z ciemnoczerwonego kamienia nakrapianego białymi żyłkami, a długi prosty drewniany cybuch zdobiły pióra ptaków oraz kolce jeżozwierza. Przecięta Twarz nabił fajkę przyrządzoną mieszanką i następnie podał przywódcy wyprawy, Śmiałemu Sokołowi. Ten zapalił ją węgielkiem z ogniska, po czym pierwszy dokonał ceremoniału palenia. Napierw wydmuchnął dym ku ziemi, potem ku niebu i kolejno ku czterem stronom świata, dziękując w ten sposób Wielkim Duchom Ziemi, nieba i czterech wiatrów za już doznane łaski.

Po zapoczątkowaniu ceremonialnego palenia Śmiały Sokół podał świętą fajkę sąsiadowi, siedzącemu po jego lewej stronie. Ten, dopełni wszy obrzędu, przekazał ją następnemu uczestnikowi narady. Gdy ostatni w lewym rzędzie skończył palenie, zwrócono fajkę tą samą drogą Śmiałemu Sokołowi, który teraz podał ją Przeciętej Twarzy, siedzącemu po prawej stronie.

Ceremoniał palenia dobiegł końca. Każdy, kto chciał wziąć udział w wyprawie, dokonywał obrzędu palenia, kto natomiast rozmyślił się po wstępnych wyjaśnieniach, ten tylko przekazywał fajkę sąsiadowi. Jedynie Długie Włosy i Głowa Sowy nie wypalili fajki. Zaraz też opuścili naradę.

Przecięta Twarz schował świętą fajkę do zawiniątka i z powrotem położył je na domowym ołtarzyku. Śmiały Sokół odezwał się:

— Wypaliliśmy świętą fajkę6. Duchy będą sprzyjały naszym poczynaniom. Święty dym uczynił nasze myśli jaśniejsze i napełnił je mądrością.

Na znak Przeciętej Twarzy jego żony podały duże gliniane misy napełnione po brzegi gotowanym tłustym psim mięsem. Częstowanie psim mięsem uczestników zamierzonej wojennej wyprawy stanowiło obrzęd posiadający symboliczne znaczenie. Pies od najdawniejszych czasów był wiernym oraz posłusznym towarzyszem Indianina. Spożycie mięsa tego zwierzęcia podczas narady wojennej stanowiło przyrzeczenie, że wszyscy uczestnicy wyprawy będą wierni i posłuszni swemu przywódcy.

Każdy uczestnik narady, przewidując obrzędowy poczęstunek, przyniósł własną drewnianą miskę. Obecnie wszyscy postawili je przed sobą, a Śmiały Sokół począł rozdzielać mięsiwo, posługując się drewnianą warząchwią. Ucztujący jedli powoli, dokładnie opróżniali miski, wylizywali je z tłuszczu i stawiali przed sobą odwrócone dnem do góry na znak, że wszystko zostało przez nich zjedzone. Uczta była zakończona.

Oprócz ceremonialnego używania świętej fajki zwyczaj palenia tytoniu w towarzystwie przyjaciół był na preriach dość powszechny. Do tego celu jednak przeważnie używano innych fajek. Sporządzano je z kości nogi zwierzyny płowej. Wyglądem przypominały one długie rurki. Palacz takiej fajki musiał trzymać ją w czasie palenia w pozycji pionowej, aby tytoń nie wysypywał się, toteż taką fajkę potem zwano po angielsku cloud blower, czyli „wydmuchiwacz chmur”.

Śmiały Sokół wydobył właśnie podręczną, zwykłą fajkę, nabił tytoniem, pyknął kilka razy dym i podał ją sąsiadowi. Gdy ostatni z obecnych pyknął z fajeczki, zaczęto szczegółowo omawiać plan całej wyprawy. W skupieniu słuchano wyjaśnień Śmiałego Sokoła. On jeden wiedział, jak należy ujarzmiać sunka wakan, dosiadać go i jeździć na nim. Posypały się pytania. Narada przeciągnęła się niemal do świtu.

Tehawanka nad samym ranem powrócił do domu swego dziadka. Wszyscy już spali, było cicho i ciemno. Żar ogniska przysypanego popiołem ledwo migotał. Przy obydwóch bocznych ścianach ziemianki znajdowały się legowiska domowników, oddzielone od siebie skórzanymi zasłonami. Tehawanka po omacku szedł do swego posłania. Nagle zza jednej zasłony wychyliła się dłoń i przytrzymała go za ramię.

— Jeszcze nie śpisz, Mem’en gwa? — szepnął zdumiony Tehawanka.

— Obydwie nie mogłyśmy zasnąć. Czekałyśmy na twój powrót — również szeptem odparła dziewczyna. — Powiedz, czy idziesz na wyprawę wojenną?

— Wyruszamy dzisiaj o wschodzie księżyca — szeptem odparł Tehawanka.

Dłoń dziewczyny delikatnie przesunęła się po jego twarzy, po czym zniknęła za zasłoną.

Tehawanka po chwili legł na swoim posłaniu. Nie mógł zasnąć. Intrygująca przepowiednia szamana, pierwsza w życiu narada wojenna oraz niebezpieczeństwa związane z wyprawą wprawiły go w stan niezwykłego podniecenia. Według proroczych słów dziadka czekała go sława i chwalebna śmierć w obronie ojczystej krainy. Każdy indiański wojownik marzył o tak zaszczytnym losie. Duma rozpierała pierś Tehawanki. Mimo woli, jak to zwykle czynił w ważnych chwilach życia, zaczął wznosić modły do Ducha Opiekuńczego. Już w półśnie słyszał szum skrzydeł złocistego orła. Wreszcie zmorzył go krótki sen, ale i wtedy rozgorączkowany umysł nie zaznał spokoju. Śnił o podchodach do osady Sha hi’ye, ujarzmianiu niesfornego mustanga, aż wreszcie otworzył oczy.

Był już pełny dzień. Żony szamana przygotowywały dla Tehawanki zapas żywności na wyprawę. Na wojennej ścieżce nie można było polować ani oprawiać upolowanej zwierzyny. Najmniejsza nieostrożność mogłaby ostrzec wrogów o przebywaniu w pobliżu obcych ludzi. Należało więc posiadać prowiant nadający się do szybkiego i łatwego spożycia. Toteż żony Czerwonego Psa sporządziły dwa skórzane woreczki, jeden napełniły gotowaną tartą kukurydzą, drugi pożywnym pemmikanem.

Poranna Rosa i Mem’en gwa również nie próżnowały. Przygotowywały kilka par nowych mokasynów dla Tehawanki. W czasach, gdy Wahpekute wiedli życie piechurów, musieli na dalsze wyprawy zabierać odpowiedni zapas mokasynów, szydła i żyły do reperacji obuwia.

Tehawanka zaraz po przebudzeniu przystąpił do przeglądu broni. W północnej części Wielkich Równin Dakotowie i Indianie Crow7 należeli do najlepszych wytwórców łuków. Wykonywali je z wszystkich gatunków drewna, a przeważnie z drzewa jesionowego, cedrowego, cisowego i białej śliwy. Łuki swoje często podklejali od wewnętrznej strony żyłami bizona w celu wzmocnienia i uelastycznienia drzewca. Tehawanka jednak wybrał teraz łuk z rogów górskich kozic, otrzymany w podarunku po przyjęciu go do grona wojowników podczas ostatnich uroczystości Tańca Słońca. Czerwony Pies swego czasu dostał ten łuk od Teton Dakotów, którzy z kolei zdobyli go podczas napadu na Szoszonów. Właśnie Szoszoni8, Czarne Stopy9, Nez Perce10 i Sze jeno wie byli mistrzami w sporządzaniu łuków z rogów łosi lub górskich kozic. Rogowe łuki uelastyczniali żyłami, przyklejanymi na wewnętrznej stronie broni. Ta doskonała broń była bardzo cenna, ponieważ na sporządzenie jednego łuku należało poświęcić około trzech miesięcy.

Po wybraniu łuku Tehawanka począł dobierać do niego strzały. Posiadał ich ponad trzydzieści, ale nie wszystkie mogły być uznane za niezawodne. Robienie dobrych strzał do łuków było czynnością wymagającą również wiele czasu, cierpliwości i staranności. Brzechwa strzały musiała być idealnie prosta, gładka i okrągła, aby strzała nie balansowała w czasie lotu. W tym celu drewniany pręt przesuwano przez odpowiedniej wielkości okrągłe otwory, wywiercone w płaskim kawałku rogu lub kamienia. Trwało to tak długo, dopóki pręt nie osiągnął pożądanego kształtu. Groty do strzał wykonywano wówczas z kamienia, którego obróbka prymitywnym ostrzem z rogu jelenia wymagała niezwykłej wprawy i cierpliwości. Tak więc nie tylko doskonałe łuki, lecz również niezawodne strzały do nich przedstawiały dużą wartość wymienną i były troskliwie przechowywane. Wyrobem łuków oraz strzał przeważnie trudnili się starzy mężczyźni, którym wiek uniemożliwiał już branie udziału w wyprawach łowieckich i wojennych. Wykonaną przez siebie broń odstępowali młodszym wojownikom, otrzymując w zamian mięsiwo i skóry.

Tehawanka długo przeglądał strzały. Starannie badał, czy brzechwa jest idealnie wyprostowana i gładka, sprawdzał osadzenie trzech piór na grubszym końcu strzały, które zwiększały dokładność lotu pocisku. Nie mniej uwagi poświęcał trójkątnym kamiennym grotom. Wreszcie wybrał dwadzieścia strzał, które umieścił w kołczanie wykonanym z psiej skóry, zdobionej magicznymi rysunkami. Zadowolenie odmalowywało się na jego twarzy. Łuk i strzały były doskonałe. Miało to duże znaczenie na wojennej ścieżce, ponieważ od niezawodności broni zależało życie wojownika. Oprócz łuku i strzał postanowił zabrać krótką maczugę, na której końcu osadzony był owalny kamień i stalowy nóż zdobyty podczas ucieczki z niewoli u Czipewejów. Ukończywszy dobór broni przygotował długi rzemienny arkan.

Słońce już chyliło się ku zachodowi, Tehawanka właśnie ukończył przegląd broni. Poranna Rosa postawiła przed nim pęcherz zwierzęcy napełniony tłuszczem z grzbietu bizona oraz małe skórzane woreczki ze sproszkowanymi farbami. Tehawanka, ubrany jedynie w przepaskę biodrową, zanurzył obie dłonie w tłuszczu, po czym zaczął nacierać nim swe ciało łącznie z twarzą. Indianie zawsze tak czynili przed wyruszeniem w dłuższą drogę, aby chronić się przed słońcem, wiatrem i zimnem. Tehawanka po dokładnym natarciu ciała tłuszczem wsunął z kolei palce do woreczka z czerwonym proszkiem, który rozprowadził równo po całej twarzy. Następnie paznokciem narysował po trzy pasy na każdym policzku. W końcu wpiął orle pióro we włosy z tyłu głowy.

Kobiety przygotowały skórzaną torbę zaopatrzoną w szeroki pas do przewieszania przez ramię, a następnie włożyły do niej: trzy pary mokasynów o twardej podeszwie, jakie nosiło się na Wielkich Równinach, szydło i żyły do reperacji obuwia, rzemienne arkany, skórzaną koszulę, woreczki z tłuszczem i farbami, z tartą gotowaną kukurydzą i pemmikanem. Tehawanka przewiesił torbę przez prawe ramię, a przez lewe kołczan ze strzałami w ten sposób, że miał go na plecach i nie zdejmując mógł wyjmować prawą ręką pociski. Maczugę i nóż zatknął za pasem przytrzymującym opaskę biodrową. Gotowy do drogi zbliżył się do domowego ołtarzyka. Z wielką czcią wziął do rąk zawiniątko ze świętymi przedmiotami, dotknął nim czoła i serca, po czym zawiesił je na szyi. Święte zawiniątko spoczęło na jego piersi. Teraz przybliżył się do szamana. Stanął przed nim. Ten obrzucił wnuka uważnym spojrzeniem, zadowolony z przeglądu skinął głową i rzekł: — Niech twój Duch Opiekuńczy czuwa nad tobą, mój synu. Idź i szczęśliwie wracaj do nas!

Tehawanka nisko pochylił się przed dziadkiem, po czym pożegnał się z kobietami i wreszcie wyszedł z chaty.

Przed ziemianką Przeciętej Twarzy gromadzili się już wojownicy uczestniczący w wyprawie wojennej. Wszyscy ubrani byli jedynie w przepaski biodrowe. Dawało im to swobodę ruchów podczas wędrówki, w czasie podchodów i w razie ewentualnej walki z nieprzyjacielem.

Tehawanka niecierpliwie wypatrywał nadejścia swego przyjaciela, Sha’pa. Nadszedł wreszcie, lecz, ku zdumieniu Tehawanki, zupełnie nie przygotowany do drogi.

— Sha’pa, co się stało? — zawołał Tehawanka, widząc wielki smutek malujący się na twarzy przyjaciela, który stanął przed nim z głową opuszczoną na piersi.

— Niestety, nie mogę pójść na wojenną wyprawę, brzuch strasznie mnie rozbolał — odparł Sha’pa nie patrząc Tehawance w oczy.

— Nie mów głupstw! — skarcił go Tehawanka. — Przecież wieczorem podczas narady byłeś zdrowy i wypaliłeś świętą fajkę. Mów zaraz, dlaczego dopiero teraz się rozmyśliłeś?!

Sha’pa ciężko westchnął i odpowiedział:

— Cóż, muszę tobie powiedzieć, żebyś nie posądzał mnie o tchórzostwo. Otóż,gdy po naradzie położyłem się spać, ujrzałem duchy zmarłych, które zaczęły rzucać we mnie kamykami.

Tehawanka słysząc tak złą wróżbę sam zatrwożył się, a Sha’pa mówił dalej:

— Teraz zrozumiałeś, dlaczego nie mogę pójść na tę wyprawę. Żal mi i wstydzę się bardzo, ale nie mogę!

— Tak Sha’pa — szepnął Tehawanka. — Każdy z nas musiałby postąpić tak samo. Nikomu nie wolno lekceważyć ostrzeżenia danego przez duchy. Zaraz wracaj do domu, wytłumaczę cię przed Śmiałym Sokołem.

— Dziękuję ci, przyjacielu — cicho powiedział Sha’pa i zniknął wśród domostw.

Wkrótce siedemnastu uzbrojonych, przygotowanych do drogi wojowników znajdowało się już przed chatą Przeciętej Twarzy. W myśl indiańskiego zwyczaju ogłaszający wojenną wyprawę zawsze obejmował dowództwo. Wszyscy uczestnicy musieli wypełniać jego rozkazy aż do czasu powrotu do osady. Dowódca-organizator ponosił pełną odpowiedzialność za przebieg wyprawy. Organizatorzy, którym nie sprzyjało szczęście, nie znajdowali potem chętnych do uczestniczenia w ich wyprawach. Po powrocie z wojennej ścieżki dowódca stawał się znów zwykłym wojownikiem. Obecnej wyprawie przewodził Śmiały Sokół. Tehawanka szepnął mu kilka słów usprawiedliwiających nieobecność Sha’pa, na którego przybycie jeszcze oczekiwano. Wódz w odpowiedzi skinął głową, po czym przeliczył zgromadzonych wojowników. Wkrótce uniósł do góry prawą rękę dzierżącą łuk. Było to hasłem do wyruszenia w drogę.

Mieszkańcy osady wylegli przed domy. Wszędzie słychać było podniecone głosy. Według zwyczaju, przed samym wyruszeniem na wojenną ścieżkę, wojownicy odbywali paradny marsz wokół osady, aby wszyscy mogli ich zobaczyć i podziwiać. Wśród blasku rozpalonych ognisk wojownicy kroczyli długim szeregiem jeden za drugim. Szyk taki Indianie zachowywali idąc pieszo, jak i później jeżdżąc na koniach. Poruszając się w ten sposób pozostawiali mniej śladów na ziemi i w razie wytropienia przez nieprzyjaciół mylili ich co do swej liczebności.

Pierwszy szedł Śmiały Sokół. Jego lewe ramię i plecy okrywała skóra białego wilka wyprawiona w całości, której używał jako przebrania na zwiadowcze podchody. Porzucił już zwyczaj Paunisów wygalania głowy z wyjątkiem czuba skalpowego. Obecnie, jako Wahpekute, zapuszczał długie włosy, które dopiero sięgały mu do ramion. Przewiązał je opaską przez czoło. Z tyłu głowy wpiął trzy sokole pióra. Twarz, tak jak wszyscy inni, miał pomalowaną na czerwono, lecz czoło jego przecinał szeroki biały pas na znak pełnienia roli dowódcy11. Za nim kroczył Tehawanka. To zaszczytne miejsce w szyku wojennym młodzieniec zawdzięczał zawiniątku ze świętymi przedmiotami, które zabrał na wyprawę. Świętość ta niegdyś została odebrana jego ojcu przez Czipewejćw, lecz Tehawanka, który później sam popadł w ich niewolę, nie tylko zdołał z niej umknąć, ale także odzyskał święte zawiniątko i uprowadził Czipewejkę, Mem’en gwę, córkę wodza. Wahpekute przypisywali sukcesy odniesione przez młodego Tehawankę wielkiej magicznej mocy odzyskanego przez niego zawiniątka i sądzili, że owa świętość skutecznie wesprze ich na obecnie zamierzonej wyprawie.

Wojownicy z dumnie podniesionymi do góry głowami szli gęsiego przez osadę. Chrapliwymi głosami głośno śpiewali pieśń wojenną. Płomienie ognisk migotały na ich nagich lśniących ciałach, nadając groźny wygląd tjwarzom pomalowanym w wojenne kolory. Młode kobiety błyszczącymi oczami spoglądały na junaków, wszyscy zachęcali ich okrzykami.

Wojownicy, przy wtórze okrzyków i wyciu psów, wreszcie przekroczyli wrota osady. Przez jakiś czas szli ścieżkami uczęszczanymi przez Wahpekute, lecz gdy tylko zaczęli zagłębiać się w puszczę, Śmiały Sokół dał dowód, że prowadzenie wyprawy wojennej nie było dla niego pierwszyzną. Właśnie przystanął. Cichym głosem przywołał do siebie Szare Oczy i Dwie Twarze.

— Teraz moi bracia pójdą pierwsi jako zwiadowcy i niech mają debrze otwarte oczy i uszy — rzekł. — Idźcie wprost na północny zachód. Jeśli nie napotkacie przeszkód, ujrzycie o świcie brzegi Ojca Wód 12 i tam poczekacie na nas wszystkich. Będziemy szli za wami o kilka strzałów z łuku. Hasłem wywoławczym będą trzy następujące po sobie okrzyki kojota. Idźcie już!

Zwiadowcy zniknęli w ciemności. Śmiały Sokół odczekał dłuższą chwilę, po czym również ruszył w drogę na czele wojowników. Szli w milczeniu bacznie nasłuchując. Przemykali przez puszczę cicho jak duchy, do których wznosili modły o powodzenie na wyprawie. Nocną ciszę rozdzierał czasem krzyk drapieżnego ptaka, ale ani jedna sucha gałązka nie trzasnęła pod ostrożnie stawianymi stopami wojowników.

Puszcza rzedła, stawała się coraz przestronniejsza. Teraz drzewa rosły już tylko tu i tam kępami, ustępowały miejsca bujnej trawie. Poświata księżycowa rozproszyła ciemność nocy. Wojownicy mogli przyspieszyć kroku. Wkrótce nad nimi szeroko rozpostarło się niebo usiane gwiazdami, a przed nimi, niczym niezmierzony ocean, pod łagodnymi podmuchami wiatru kołysała się bezkresna kraina wysokiej trawy. Byli na prerii, która tutaj wdzierała się w puszczę szerokim pasmem.

Śmiały Sokół odetchnął pełną piersią. Paunisi już od dawna urządzali dalekie konne wyprawy na prerię w pogoni za łupem i stadami bizonów. Czuli się też na niej bezpieczni, nie przerażał ich ogrom otwartej przestrzeni. Toteż obecnie Śmiały Sokół poczuł się jak w domu. Przystanął i spojrzał w niebo, aby na podstawie gwiazd ustalić właściwy kierunek. Po chwili uniósł do góry prawe ramię i szybkim krokiem ruszył w dalszą drogę. Poszum falującej trawy głuszył kroki. Wysoka trawa, sięgająca dorosłemu człowiekowi do piersi, umożliwiała natychmiastowe ukrycie się w niej w razie niebezpieczeństwa.

Szli bez odpoczynku, aż wreszcie gwiazdy poczęły blednąc na niebie. Kończyła się krótka letnia noc. Niebo różowiło się na wschodzie. Świtało. Śmiały Sokół wyciągnął rękę ku zachodowi, wskazał czarne pasmo drzew rysujące się na horyzoncie. To rzeka Missisipi już oznajmiała swą bliskość.

III

Podwójny napad

Śmiały Sokół doprowadził wyprawę do nadrzecznych zarośli; w nich przyczaił się, oczekując na przybycie zwiadowców. W przeciwieństwie do prażonej żarem słonecznym otwartej prerii, tutaj, w pobliżu rzeki, powietrze było wilgotniejsze, chłodniejsze. Wahpekute, zmęczeni nocną wędrówką, błyszczącymi oczami spoglądali ku przeciwległemu brzegowi Missisipi. Tam wiedli nowe życie pobratymczy Teton Dakotowie, tam znajdowała się kraina niezliczonych stad bizonów i dzikich koni.

Przez całe stulecia rzeki spływające ze stromych wschodnich zboczy Gór Skalistych do odległej o kilkaset mil potężnej Missisipi nanosiły ił i gruz, które w końcu utworzyły stopniowo obniżające się z zachodu na wschód olbrzymie płaskowzgórze, wyższe od otaczającego je kraju. Tak powstały Wielkie Równiny, rozciągające się od Gór Skalistych do wschodnich pobrzeży prerii i od delty rzeki Mackenzie w Kanadzie do południowego Teksasu w Stanach Zjednoczonych. Była to legendarna bezdrzewna kraina lekko falistych równin porosłych kobiercem trawy, przerywana gdzieniegdzie przez szerokie i płytkie doliny rzek wypływających z Gór Skalistych, kryjąca w swym wnętrzu wyspy wieżowych gór oraz spieczone żarem słońca pustynie.

Wahpekute odpoczywali sycąc wzrok urokliwym dla nich widokiem bezkresnej krainy. Wkrótce jednak z niepokojem poczęli rozglądać się za zwiadowcami. Poszukiwania w najbliższej okolicy nie przyniosły rezultatu. Dopiero około południa rozbrzmiałe tak oczekiwane trzykrotne przeciągłe wycie kojota. Przecięta Twarz natychmiast odpowiedział na nie. Wkrótce też obydwaj zwiadowcy stanęli przed Śmiałym Sokołem. Dwie Twarze zaraz rozpoczął relację z dokonanych przeszpiegów.

— Trochę na północ stąd odkryliśmy o świcie liczne ślady stóp, musieliśmy upewnić się, kto je pozostawił — rzekł.

— Moi bracia postąpili bardzo roztropnie — pochwalił Śmiały Sokół.

— Dobrze nam znany kształt mokasynów wskazywał, że to byli Czipewejowie — wtrącił Szare Oczy. — Jednak często zakłada się mokasyny używane przez inne plemię w celu zmylenia wroga. Dlatego poszliśmy za śladami.

— Czy udało się moim braciom wyśledzić tych ludzi? — dalej pytał Śmiały Sokół.

— Szczęście nam sprzyjało — odparł Szare Oczy. — Podeszliśmy do nich blisko i obserwowaliśmy przez jakiś czas. To są Czipewejowie. Dołączyli do dużej grupy wojowników już obozujących w zakolu Ojca Wód na północ od jeziora Mille Lacs.

— Może chcą urządzić większe polowanie na bizony? — zauważył Czarny Wilk.

— Nie, to nie jest wyprawa łowiecka! — zaprzeczył Dwie Twarze. — Nie ma wśród nich ani jednej kobiety, które podczas łowów pomagają zdejmować skóry, dzielą mięso i przenoszą je do obozów. Tam znajdują się sami wojownicy pomalowani w wojenne kolory.

— Czy moi bracia ustalili, ilu ich jest? — zapytał Śmiały Sokół

— Dużo, bardzo dużo! — odparł Długi Pazur i jednocześnie wykonał dwoma dłoniami gest wyrażający w mowie znaków „setki”.

— Skoro zebrali się tak licznie, oznacza to, że nie znajdują się na zwykłej wyprawie wojennej — odezwał się zafrasowany Dwa Uderzenia.

— Odnieśliśmy wrażenie, że ci Czipewejowie oczekują na kogoś — dodał Dwie Twarze. — Podkradliśmy się do nich bardzo blisko, czują się tak pewni siebie, że nawet nie rozstawili straży. Słyszeliśmy z ukrycia, jak rozmawiali, ale żaden z nas nie zna ich mowy.

— Moi bracia przynieśli bardzo ważne wiadomości — rzekł

Śmiały Sokół. — Gdybyśmy mogli odgadnąć, co oni zamierzają ... Musimy zaraz odbyć naradę wojenną.

Nieoczekiwane wieści poważnie zaniepokoiły Wahpekute. W zwykłych wojennych wyprawach Indian Równin, urządzanych dla zdobycia sławy, łupu, niewolników lub dla dokonania odwetu, uczestniczyło jednorazowo zaledwie po kilku a najwyżej kilkunastu wojowników. Ich taktyka wojenna polegała na nieoczekiwanym, szybkim ataku i natychmiastowym wycofaniu się bez ponoszenia strat. W przypadku liczebnej przewagi wroga w ogóle nie podejmowano walki. Bezpośrednie pojedyncze starcia zbrojne przypominały europejskie średniowieczne turnieje rycerskie, ponieważ Indianinowi nie chodziło o unicestwienie wroga, lecz jedynie o wykazanie własnej sprawności i odwagi. Zdobywanie nowej ziemi nigdy nie było celem takich wypraw. Wojny oraz taktyka wojenna Indian Równin zasadniczo różniły się od wojen i sposobu ich prowadzenia przez narody europejskie. Indianie nie posiadali stałych armii ani zawodowych dowódców i nie prowadzili długotrwałych walk. Uczestniczenie większej części lub całego plemienia w jednej wyprawie wojennej zdarzało się bardzo rzadko i miało miejsce tylko wtedy, gdy chodziło o obronę własnych terenów łowieckich. W takiej wyjątkowej sytuacji już od długich lat znajdowali się właśnie Santee Dakoto wie, którzy opierali się zbrojnemu naporowi Czipewejów migrujących ze wschodu na zachód. Nic więc dziwnego, że wieści przyniesione przez zwiadowców zatrwożyły Wahpekute. Tak liczne zgrupowanie czipewejskich wojowników mogło być zapowiedzią nowego groźnego ataku na Dakotów.

Śmiały Sokół długo naradzał się ze swymi wojownikami, trudno im jednak było podjąć jakąkolwiek decyzję. Większość była zdania, że należy zaniechać napadu na Szejenów i natychmiast wracać do osady w celu zorganizowania obrony. Jednak kilku śmiałków radziło wstrzymać się z podjęciem decyzji i czekać, dopóki Czipewejowie nie ujawnią swoich zamiarów. Wśród tych ostatnich znajdował się znany z waleczności Czarny Wilk.

— Dlaczego mamy od razu uciekać przed tymi śmierdzącymi kojotami?! — mówił oburzony. — Najpierw spróbujmy dowiedzieć się, co zamierzają. Może nie na nas planują napad? Jednak gdyby nawet chcieli dokonać napadu na naszą osadę, to jeden wystarczy do ostrzeżenia naszych braci. My natomiast możemy pójść tropami Czipewejów i w decydującej chwili uderzyć na ich tyły.

— Popieram radę Czarnego Wilka — rzekł Przecięta Twarz. — To wstyd umykać na pierwszy widok wrogów!

Wahpekute, którzy doradzali natychmiastowy powrót do osady, umilkli zawstydzeni. Czarny Wilk i Przecięta Twarz należeli do żołnierskiego stowarzyszenia ,”Złamane Strzały”, którego członkowie byli zobowiązani do podejmowania najniebezpieczniejszych zadań i walczenia w pierwszej linii.

— Nasz młodszy brat Tehawanka przebywał dłuższy czas w niewoli u Czipewejów i ma brankę Czipewejkę. Na pewno poznał ich mowę — powiedział Czarny Wilk.

Wszyscy zaraz spojrzeli na młodzieńca, ten zaś rzekł:

— Nie śmiałem zabierać głosu przed moimi starszymi braćmi, dlatego Czarny Wilk uprzedził mnie. Właśnie chciałem prosić Śmiałego Sokoła, aby zezwolił mi pójść na przeszpiegi. Rozumiem mowę Czipewejów.

— Rada mego brata, Czarnego Wilka, godna jest dzielnego wojownika — odezwał się Śmiały Sokół. — Mój młodszy brat, Tehawanka, pójdzie zasięgnąć języka, a Dwie Twarze i Czarny Wilk będą go osłaniali.

Tehawanka uradowany zaraz powstał, lecz Dwie Twarze, który razem z Szarymi Oczami wyśledził Czipewejów, powstrzymał go mówiąc:

— Wyruszymy dopiero trochę przed zmierzchem. Czipewejowie obozują niedaleko stąd. Najłatwiej będzie podkraść się po zapadnięciu ciemności. Teraz wypocznijmy po całonocnej wędrówce. Śmiały Sokół przyzwalająco skinął głową, rozstawił warty i dopiero wtedy położył się pod drzewem.

Wahpekute, jak zwykle na wyprawie wojennej, zachowywali ostrożność. Porozumiewali się bezgłośnie mową znaków, nie rozpalili ognia, aby dym i swąd nie zdradziły wrogom ich obecności. Zjedli tylko skromny zimny posiłek z zabranych na drogę zapasów, ponieważ sytość powodowała ociężałość i zmniejszała czujność, podczas gdy głód zaostrzał zmysły. Zaledwie zaspokoili pierwszy głód, natychmiast posnęli, czuwali jedynie strażnicy. W nadrzecznych chaszczach rozbrzmiewał swobodny świergot ptaków. Nawet płochliwe bystrookie antylopy widłorogie nie wypatrzyły Wahpekute i przybiegły do wodopoju znajdującego się w pobliżu.

Czas wolno mijał. Wreszcie słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Dwie Twarze powstał, skinął głową ku Czarnemu Wilkowi i Tehawance. Zaczęli przygotowywać się do drogi. Natarli swe ciała tłuszczem, a następnie pomalowali twarze na czerwono i narysowali po trzy pionowe pasy na każdym policzku.

Śmiały Sokół zbliżył się do zwiadowców.

— Zaraz wyruszamy — szeptem poinformował go Dwie Twarze.

— Możecie już iść — potaknął Śmiały Sokół. — Niech moi bracia będą przezorni. Nienawiść do Czipewejów ukryjcie głęboko w swych sercach. Nie wolno nierozważnym czynem ostrzec ich o naszej obecności.

— Śmiały Sokół słusznie mówi — powiedział Czarny Wilk. — Żaden z nas nawet palcem nie dotknie Czipeweja. Natomiast oczy i uszy będziemy mieli szeroko otwarte.

— Idźcie już, zaraz zapadnie zmierzch — rzekł Śmiały Sokół. — Naszym hasłem będą trzy następujące po sobie okrzyki kojota.

Zwiadowcy ubrani jedynie w przepaski biodrowe i mokasyny uzbroili się tylko w noże, które zatknęli za rzemieniami przewiązanymi w pasie. Nie tracąc czasu podążyli brzegiem rzeki. Cicho przemykali przez zarośla. Dwie Twarze szedł pierwszy, gdyż znał już miejsce, w którym obozowali Czipewejowie. Szli dość szybko, lecz gdy zapadł zmierzch, zwolnili kroku. Obawiali się nieoczekiwanego napotkania straży czipewejskich, które mogły już być rozstawione.

Tehawance droga bardzo się dłużyła. Paliła go niecierpliwość. Czy uda mu się podsłuchać wrogów i przeniknąć ich zamiary? Wreszcie Dwie Twarze przystanął. Uniósł do góry głowę, zaczął głęboko wciągać powietrze, jakby pragnął coś zwęszyć. Po chwili szeptem zwrócił się do towarzyszy:

— Czipewejowie nie opuścili obozu. Są już bardzo blisko. Czuję dym ognisk.

— Tak, ja również czuję swąd — potwierdził Czarny Wilk. — Pewni są siebie, ufają w swe siły.

— Niech moi bracia poczekają tutaj, sprawdzę, czy straże są rozstawione — szepnął Dwie Twarze i zniknął w krzewach.

Czarny Wilk i Tehawanka przykucnęli obok drzewa i tak trwali bez ruchu. Przymknęli powieki, aby przypadkiem błysk oczu nie zdradził ich przed wrogiem. Cali przemienili się w słuch. Przez długi czas panowała wokoło cisza. Nagle w górze zaszeleściły gałęzie, po czym rozległ się pisk ptaków. Rozgorzała dramatyczna walka na śmierć i życie, zakończona nieprzyjemnym krzykiem sowy. W gąszcz nadrzeczny poczęła wkradać się poświata księżycowa, w której krzewy i drzewa przybierały fantastyczne kształty.

Czarny Wilk położył dłoń na ramieniu Tehawanki. Obydwaj przywarli ciałami do pnia drzewa. Ktoś skradał się do nich. Cichy skowyt kojota powtórzył się trzykrotnie. Tehawanka i Czarny Wilk wychylili się zza drzewa. Dwie Twarze wychynął z zarośli.

— Rozstawili straże, ale można przemknąć się pomiędzy nimi — powiedział szeptem. — Przeprowadzę moich braci. Gdy miniemy linię straży, nasz młodszy brat podkradnie się sam do obozu, a my będziemy ubezpieczali go z tyłu. W razie niebezpieczeństwa ostrzeżeniem będzie podwójny krzyk sowy. Wtedy niech mój brat Tehawanka wycofuje się natychmiast.

— Nie zapomnij poleceń Śmiałego Sokoła — ostrzegł Czarny Wilk. — Tej nocy Czipewejowie są dla nas nietykalni! Od ciebie zależy los naszej wyprawy przeciwko Szejenom, a może nawet los naszej osady.

— Nie zapomnę o tym, Czarny Wilku — odparł Tehawanka. — Postaram się pozyskać zaufanie moich starszych braci.

— Postępuj rozważnie, nie spiesz się! — dodał Czarny Wilk.

— Idziemy! — ponaglił Dwie Twarze i ruszył pierwszy.

Ani jedna gałąź nie złamała się pod ich stopami, żaden krzew nie zaszeleścił. Wkrótce idący na przedzie Dwie Twarze ostrożnie osunął się na ziemię i zaczął pełzać. Czarny Wilk i Tehawanka uczynili to samo. Na wschodzie od strony stepu rozbrzmiał skowyt kojotów. Zwiadowcy przystanęli, zaczęli nasłuchiwać, wkrótce jednak Dwie Twarze znów ruszył do przodu. Jego towarzysze pełzli za nim, starając się nie pozostawiać śladów.

Niebawem ujrzeli wartownika. Stał na niewielkim wzniesieniu oparty plecami o pień drzewa. Obydwie dłonie wsparł na końcu krótkiej włóczni wbitej przed nim w ziemię. Spoglądał na srebrzystą tarczę księżyca.

Zwiadowcy zdwoili ostrożność. Strażnik oddalony był od nich o jakieś czterdzieści kroków. Na szczęście wysoka trawa stanowiła doskonałą kryjówkę. Wreszcie minęli wartownika. Wkrótce Dwie Twarze podniósł się z ziemi, a za nim Czarny Wilk i Tehawanka. Teraz szli chyłkiem od drzewa do drzewa. Wyraźnie już mogli słyszeć szum płynącej rzeki.

Dwie Twarze przystanął. Czarny Wilk i Tehawanka zatrzymali się przy nim. Wśród rzadko rosnących drzew było dość widno. Księżyc w pełni zdawał się dotykać rozłożystych koron. Dwie Twarze gestami mowy znaków poinformował Tehawankę, że teraz już sam musi pójść dalej. Przypomniał mu także hasło — dwukrotny krzyk sowy.

Tehawanka pod osłoną drzew wolno podkradał się ku brzegowi rzeki. Wkrótce ujrzał nikłe blaski indiańskich ognisk. Wtedy położył się na ziemi i zaczął pełzać. W ten sposób dotarł na skraj zarośli, dalej już rozciągała się obszerna polana aż do samego brzegu Missisipi.

Tehawanka ukryty za drzewem spoglądał na wrogi obóz. Od razu rozpoznał wojowników czipewejskich, ponieważ wielu z nich na twarzach pokrytych cynobrem miało namalowane charakterystyczne wzory, oznaczające stopień wtajemniczenia w tajnym bractwie „Midewiwin”, rozpowszechnionym wśród Czipewejów.

Obserwacje Tehawanki potwierdzały spostrzeżenia poczynione uprzednio przez Dwie Twarze i Szare Oczy. W obozie przebywali sami wojownicy bez kobiet i dzieci. Wielu z nich posiadało broń palną, która tak skutecznie pomogła im w pokonaniu Dakotów. Czipewejowie zachowywali się swobodnie. Zgromadzeni w dużej liczbie nie obawiali się napaści. Niektórzy już ułożyli się do snu inni gotowali strawę w kociołkach zawieszonych nad ogniskami, gwarzyli, palili fajki, oporządzali broń.

Tehawanka z wielką uwagą lustrował obóz. Głowił się, w jaki sposób mógłby wykonać ryzykowne zadanie. Zauważył, że od czasu do czasu ten czy ów Czipewej oddalał się z obozu w zarośla w celu załatwienia własnej potrzeby. To właśnie podsunęło mu szaleńczy pomysł. Szybko roztarł dłońmi wojenny malunek na swej twarzy, po czym powstał i swobodnym krokiem wyszedł z zarośli na polanę.

Serce biło mu w piersi jak młot, gdy zbliżał się do pierwszej grupki wojowników obsiadających najbliższe ognisko. Minął ich... Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Liczył na to, że w tak licznym zgrupowaniu wojowników wszyscy nie mogli znać się osobiście. Mimo to istniała możliwość natknięcia się na kogoś, kto go już widział. Przecież przez dłuższy czas przebywał w niewoli u Czipewejów, a potem, uciekając, uprowadził córkę wodza. Toteż Tehawanka nie podchodził zbyt blisko do ognisk. Wkrótce był już na środku polany.

Podniecenie Tehawanki wzrosło niepomiernie. Oto w pobliżu rozłożystego drzewa siedzieli przy ognisku wodzowie poszczególnych grup Czipewejów. Paląc fajki rozmawiali. Tehawanka bez namysłu zbliżył się do drzewa. Legł na trawie odwrócony plecami do rozmawiających. Stalowy nóż zatknięty za rzemiennym pasem przesunął na prawy bok, aby był dobrze widoczny. Nóż ten zabrał Czipewejowi, gdy uciekał z niewoli. Czipewejowie od dawna kupowali stalowe noże od białych ludzi, natomiast Wahpekute jeszcze ich nie posiadali. Tak więc stalowy nóż u boku Tehawanki mógł sugerować wrogom, iż „śpiący” jest Czipewejem. Wprawdzie mokasyny odmienne niż noszone przez Czipewejów mogłyby go zdradzić, ale pamiętając o tym krył stopy w trawie.

Udając uśpienie skrzętnie nadstawiał uszu. Przez dłuższy czas Czipewejowie rozmawiali o łowach na bizony. Potem uzgadniali termin wspólnych obrzędów bractwa „Midewiwin”, a następnie któryś z nich zaczął użalać się na swe stare żony, a ktoś doradzał mu wzięcie następnej, młodszej.

Tehawanka już zaczął wątpić w pomyślne wykonanie trudnego, niebezpiecznego zadania, gdy nagle usłyszał:

— Wódz Czarna Chmura zapewne także przeżywa kłopoty z żonami. Mówiono, że niedawno wziął sobie jeszcze jedną młodszą.

— Dlaczego mój brat Zimna Woda sądzi, że Czarna Chmura ma kłopoty?

Rozległ się gardłowy śmiech, a potem:

— Tak pomyślałem, bo jakoś nie spieszno mu na spotkanie!

— Niech mój brat nie żartuje! Czarna Chmura przyprowadzi swoich wojowników jutro przed zachodem słońca, tak jak się z nami umówił. On wie, że od tej wyprawy zależy przyszłość Czipewejów.

— Wobec tego jutro wieczorem zwołam naradę wojenną. Omówimy szczegóły ataku na gniazdo Szejenów.

— Musimy całkowicie zburzyć ich osadę i raz na zawsze przegnać stamtąd, wtedy równiny za Rzeką Czerwoną staną przed nami otworem. Będziemy mogli spokojnie polować na bizony.

— Mój brat Chytry Bóbr wyraził nasze myśli. Tak musimy uczynić: Duchy zmarłych ustami naszych szamanów przepowiedziały nam zwycięstwo. Jutro wieczorem odbędziemy wspólną naradę wojenną, a o świcie zwiadowcy wyruszą w kierunku rzeki Cheyenne. Następnego dnia wszyscy pójdziemy za nimi w kilku grupach, otoczymy miasto, aby ani jeden Szejen żywy nie uszedł.

— Plan Zimnej Wody jest bardzo dobry, jutro wspólnie z Czarną Chmurą omówimy szczegóły.

Inne głosy popierały Zimną Wodę. Potem potoczyła się rozmowa na temat poprzednich zwycięstw i niezwykłych przygód.

Tehawanka z trudem panował nad podnieceniem. Czipewejowie planowali atak na tę samą osadę Szejenów, która była celem wyprawy Wahpekute. Co w tej niezwykłej sytuacji postanowi Śmiały Sokół? Czy zaryzykuje podwójny atak? Wątpliwości mógł rozstrzygnąć tylko Śmiały Sokół, wódz wyprawy. Najpierw jednak należało jak najszybciej przekazać mu zdobyte informacje.

Tehawanka leżał pod drzewem odwrócony plecami do rozmawiających wodzów. Oby tylko któryś z nich nie zwrócił na niego uwagi! Spod wpółprzymkniętych powiek zerknął w kierunku zarośli. Aż zdumiał się teraz, że były tak odległe. Spostrzegł również, że podsłuchiwanie trwało zbyt długo. Księżyc, który przedtem wznosił się nad samą polaną, obecnie już prawie krył się za koronami wysokich drzew. Długie półcienie słały się na murawie.

Tehawanka nieznacznie uniósł głowę. Ogniska między nim a zaroślami już prawie wygasły. Większość Czipewejów pogrążona była we śnie. Tehawanka, niby to śpiąc, odwrócił się na plecy, a potem na drugi bok. Nareszcie ujrzał wodzów. Było ich sześciu. Rozmawiali jeszcze, ale widać było, że ich również zaczyna ogarniać senność. Tehawanka, nadal udając śpiącego, cierpliwie czekał, dopóki księżyc całkowicie nie skryje się za pasmem drzew. Zdawało mu się, że trwało to całą wieczność, lecz w końcu nocna ciemność ogarnęła polanę.

Tehawanka odwrócił się na brzuch. Powoli odsuwał się od drzewa. Gdy dzieliło go od niego już kilkanaście kroków, wolno siadł, jakby dopiero co zbudził się, i ziewnął. Powstał, ruszył w kierunku drzew. Przez ramię zerknął ku wodzom. Właśnie powstawali, by rozejść się do swych wojowników. Tehawanka przyspieszył kroku. Z uczuciem ulgi wszedł między zarośla. Panowała tutaj nieprzenikniona ciemność. Duma rozpierała pierś młodego zwiadowcy. Był w obozie wojennym wrogów, zdobył niezwykle ważne informacje nie tylko dla wyprawy Śmiałego Sokoła, lecz dla wszystkich Santee Dakotów. Taki czyn był wysoko oceniany przez radę starszych. Radosne uniesienie omal go nie zgubiło.

— Przystańmy na chwilę! — rozbrzmią! nieoczekiwanie czyjś głos prawie tuż przed Tehawanką, który dopiero teraz spostrzegł majaczące w ciemności sylwetki. Instynktownie zamarł bez ruchu przy drzewie, lecz zaraz oprzytomniał, przykucnął, przywarł do pnia. Ktoś przystanął przy tym samym drzewie, znajdował się tak blisko, że Tehawanka mógł dotknąć jego ud. Tehawanka przymknął oczy, wstrzymał oddech. Przez krótką chwilę nic się nie działo, a potem struga gorącej cieczy bryznęła prosto na jego twarz. Tehawanka drgnął, jak pod smagnięciem bicza, kurczowo zacisnął wargi. Gorąca ciecz spływała z twarzy na nagie ciało. Wreszcie Czipewej westchnął głęboko i rzekł:

— Teraz możemy jeszcze choć trochę odpocząć przed świtem. Sowy przez całą noc harcowały w gęstwinie, jakby ktoś je niepokoił. Nawet nie mogłem podrzemać!

Odeszli. Tehawanka jeszcze przez długą chwilę trwał bez ruchu, porażony nieprzyjemnym wydarzeniem, lecz wzmianka o sowach uzmysłowiła mu, że to zapewne jego towarzysze nawoływali do odwrotu. Prawdopodobnie niepokoili się i wskazywali miejsce swej kryjówki.

Tehawanka powstał, otrząsnął się jak po wyjściu z wody. Wokół było cicho. Zaczął przemykać przez gęstwinę. Po pewnym czasie przystanął, dwukrotnie krzyknął naśladując głos sowy. Odzew na hasło nastąpił natychmiast. Po kilkudziesięciu krokach ktoś przytrzymał Tehawankę za ramię. Był to Czarny Wilk. Dwie Twarze również wynurzył się zza drzewa, kładąc dłoń na ustach Tehawanki nakazał milczenie. Natychmiast też ruszył pierwszy, pociągając młodzieńca za sobą. Czarny Wilk szedł ostatni. Niebawem opadli na ziemię, teraz przekradali się pełzając. Tym razem wymijanie straży trwało bardzo długo. Po dopiero co dokonanej zmianie wart należało zachować dużą ostrożność.