Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Artur Konop jedzie w miejsce, w którym urwał się sygnał GPS-a śledzonego przez niego. Gdy tam dociera, prawda rzuca go na kolana, a świadomość porażki niemal odbiera mu dech. W jednej chwili wali się jego cały świat, który tak naprawdę świadomie zbudował na ruchomych piaskach. Wydarzenia z walentynkowego popołudnia odbijają się szerokim echem na psychice mężczyzny. Jeszcze do niedawna był gotowy zostawić życie w półświatku, by wejść na drogę prawilności, ale teraz traci motywację i wraca do korzeni.
Śnieg jest człowiekiem, który postawiony pod ścianą nie ugina się i na własne barki bierze ciężar odpowiedzialności za swoją Pszczółkę. Choć wydaje się, że sprawa rtęci jest już rozwiązana, on ma swoje powody, by temu zaprzeczać. Jednak dziś nie jest to jego głównym celem. Teraz na wagę złota jest odkrycie, kto stoi za tragicznym wypadkiem komisarz Mai Nowickiej. Przy tym wszystkim musi zacisnąć zęby i grać według nieuczciwych zasad niewidzialnego wroga.
Złoto to ciąg dalszy serii „Paradoks Cnót” – historii kryminalnej o zabarwieniu erotycznym osadzonej w realiach polskiej gangsterki.
Gostyński łączy typowo męski świat z emocjonalną rozgrywką pomiędzy sercem a rozumem. Pokazuje, jak abstrakcyjna może być miłość i wiara, gdy nagle tracimy sens swojego życia. Rozpala zmysły, schodząc do najgłębszych ludzkich pragnień i wywołuje wypieki na policzkach czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © P.K. Farion, Mateusz Gostyński
Copyright © Wydawnictwo ReWizja
Wydanie I
Wilkszyn 2024
ISBN 978-83-67520-48-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody autora oraz wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.
Projekt okładki: Katarzyna Grdeń
Zdjęcie na okładce: stock.chroma.pl / BALONCICI
Redakcja i II korekta: Detektyw Słowny Roma Wośkowiak
Korekta: Katarzyna Chmielecka
Skład i łamanie: D.B. Foryś www.dbforys.pl
Wydawnictwo ReWizja
Książka dostępna również w formie książki drukowanej
Dla wszystkich tych, którzy każdego dnia zakładają maskę tylko po to,
żeby inni nie mogli ich skrzywdzić.
Nie bójcie się być sobą.
Prolog
– Od lat nie czułem niczego, a teraz to wszystko uderzyło we mnie tak nagle, że automatycznie chcę bronić tego, co moje…
– Ale znowu we mnie zwątpiłeś, a mieliśmy sobie ufać…
– Akurat w sprawie twojego bezpieczeństwa jestem śmiertelnie poważny. Nie jesteś przeciętną kobietą…
– Chyba już mówiłam, że nie jestem strachliwa. Pytałeś, co ma dla mnie znaczenie. Ty masz dla mnie znaczenie…
– Jesteś jedyną osobą na świecie, która potrafi mi się sprzeciwić i postawić na swoim, a przy tym nadal jest żywa…
– Za to mnie kochasz…
– Nie chcę cię, kurwa, stracić! Czy ty nie potrafisz tego pojąć?…
– To ja powinnam zapytać ciebie, panie wielki gangsterze!…
– Dotrzymam danego słowa. Ale mam opory przed tym, żeby się rozstać…
Obawa przed otwarciem kolejnego rozdziału stała się słabsza od uczucia rozgrzewającego serce. Ożyłem na nowo, by ponownie ktoś mnie złamał. Zasady, których kurczowo się trzymaliśmy, paradoksalnie doprowadziły nas do punktu bez wyjścia.
Musiałem zamilknąć, bo milczenie jest złotem.
Dziś znów nie mam nic.
Nie zjawiłem się w porę.
Zostałem sam.
1
Telling myself I won’t go there
Oh, but I know that I won’t care.
– David Kushner, Daylight
Nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić, ile znaczy sekunda i jak długo trwa, dopóki nie dojdzie się do momentu w swoim życiu, kiedy każda jednostka czasu jest na wagę złota. Nie życzę nikomu, by czuł, jak jego żyły pulsują, serce przestaje działać, a każdy oddech wydaje się ciężki.
Tak właśnie się teraz czuję. Pierwszy raz nie wiem, co mogę zrobić. Instynktownie wsiadam do samochodu i jadę do ostatniego zapisu z lokalizatora. Pędząc przez miasto, dostrzegam więcej niż zwykle. Ból na twarzach ludzi, który utożsamia się z moim. Czarne myśli nie są czymś, co powinienem teraz przyciągać, ale niestety nie potrafię ich odpędzić.
Docieram na miejsce. Z daleka widzę światła karetki i suki na bombach. Jest źle. Zaciskam szczękę i ręce na kierownicy. Walczę ze sobą, zanim wysiądę z tego pieprzonego auta. Nie mogę się do tego zmusić. Wiem, co mnie czeka. Już raz to przeżyłem.
Podchodzę do policyjnej taśmy. Zwinnie pod nią czmycham i idę w kierunku świateł. Nagle zatrzymuje mnie ręka na klatce piersiowej. Spoglądam na nią wymownie i powoli podnoszę wzrok na intruza.
– Nie dzisiaj… – mówię, dysząc.
– Jesteś z siebie dumny? – pyta Tomek i znienacka uderza mnie w twarz.
Czuję krew spływającą w kąciki ust. Nie bronię się. Pozostaję bierny. Jest w tym wszystkim moja wina. Przyjmuję ją i akceptuję. Ta sytuacja jest dla mnie czymś w rodzaju pokuty. Nie odczuwam nawet bólu, złości ani innych emocji wobec Tomka. Jedynie smutek…
– Co z nią? – pytam, wycierając krew rękawem.
– Piętnasta pięćdziesiąt trzy…
Uginają się pode mną kolana i padam na glebę. Doskonale znam ten pierdolony slogan. Uderzam pięściami w ziemię. Czuję, jak szarość opada na moją skórę. Przed oczami widzę jedynie mrok, który pochłania mnie jak emocje ukryte wewnątrz tej pieprzonej ludzkiej powłoki. Chcę przestać czuć. Niemoc…
Niegdyś nie wiedziałem, czym jest, a teraz… Cofnąć czas o godzinę – to staje się moim priorytetem. Pragnę posiąść boską moc i obrócić klepsydrę. Nie mogę jednak tego zrobić. Czuję żal jedynie do siebie. To ja ją w to wciągnąłem.
Nie mam żadnego wpływu na rzeczywistość. Nie akceptuję jej taką, jaka jest. Podnoszę się z ziemi, zaciskam pięści i… obracam się na pięcie. Spoczywaj w pokoju…
– Można było się tego po tobie spodziewać – słyszę za plecami.
– Chcesz mnie sprowokować? – Odwracam się i ponownie staję z nim twarzą w twarz.
Tym razem patrzę mu prosto w oczy. Widzę w nich ból. Utożsamiam się z nim. Nie chcę go skrzywdzić, ale jest jedyną osobą w pobliżu. Uśmiecham się. Emocje przejmują kontrolę nad moim ciałem. Chwytam go za koszulę i przyciągam do siebie z całych sił. Uderzam go czołem prosto w nos. Słyszę chrupnięcie, a mój uśmiech robi się jeszcze szerszy niż wcześniej.
Tomek łapie się za nos. Chce coś jeszcze powiedzieć, ale pozbawiam go ostatniego słowa. Kątem oka widzę jego kolegów biegnących w moim kierunku, ale on zatrzymuje ich gestem, zanim zdążą do mnie dojść. Odchodzę od nich, zapamiętując obraz Tomka trzymającego się za kichawę.
Wracam do domu na autopilocie. Wciskam klucz do zamka trzęsącą się dłonią. Nie wierzę, kurwa, nie wierzę. Od progu zaczynam wszystko demolować. Zrzucam ubrania z wieszaków, przechodzę do pokoju i przewracam stół blatem do ziemi. Ten wystrój nawet zaczyna mi się podobać. Moim celem staje się dobrze zaopatrzony barek, ale niewystarczająco na dzisiejszy dzień.
Chwytam pierwszą z brzegu butelkę. Pewnym ruchem dłoni odkręcam nakrętkę, która upada na ziemię, i zaczynam pić. Nie przestaję, dopóki treść żołądkowa nie dociera mi do gardła. Wypuszczam głośno powietrze, robię chwilę przerwy i powtarzam.
Miałem tego nie robić, ale… Nie chcę nic czuć. Otwieram schowek, który miał ukryć zawartość tylko przede mną. Miał być barierą, która chroni mnie przed nocnym światem. Odwijam zawiniątko i rozsypuję zawartość na szkle. Nawet nie szukam słomki czy banknotu. Przytykam głowę do odwróconego blatu i wciągam biały proszek.
Czuję, jak gorzki smak spływa mi po gardle. Przez moją twarz przechodzi odrętwienie, a po chwili nastaje cisza. Wszystko staje się takie spokojne. Moje myśli biegną jeszcze szybciej, ale nie koncentrują się tylko wokół jednego. Skaczę między wspomnieniami z całego życia.
To jest właśnie mój danse macabre, którego nie umiem zatrzymać. Wszystkie lejce puściły w ułamku sekundy i nie umiem ich już złapać.
Nie mam już kontroli…
Umiar ode mnie odchodzi…
Aż w końcu tracę świadomość…
* * *
Budzę się z wciśniętym w ziemię polikiem. Wycieram dłonią zaschnięte usta i próbuję wstać. Chyba nie jest to najlepszy pomysł. Łapię pion dopiero na ścianie. Staram się uspokoić kręcące się pomieszczenie, ale to nie jest obecnie możliwe.
Wzrokiem, a po chwili również i ręką sięgam po niedokończoną flaszkę alkoholu. Wychylam resztkę i ciskam butelkę w kąt. Dźwięk rozbijanego szkła rani moje zmysły. Wszystko staje się głośne. Dostrzegam białą kupkę i ponownie się nad nią nachylam. Upadlam się coraz bardziej, ale to już nie ma najmniejszego znaczenia.
Telefon, kontakty, połącz.
– Przyjedź – mówię.
– Gdzie? – odpowiada rozmówca.
– Wyślę ci adres.
Popełniam karygodny błąd w tym fachu. Wysyłam pionkowi mój prawdziwy adres. Ale co gorszego mogłoby się stać? Czekając, kontynuuję swój taniec. Tracę poczucie czasu, aż z transu budzi mnie pukanie do drzwi. Wstaję niechętnie z podłogi, idę je otworzyć i bez słowa wracam do salonu.
– Co tu się stało? – pyta Krzysiek.
– Jaka była pierwsza lekcja? – odpowiadam, nie odwracając się do niego.
– Nie zadawaj zbędnych pytań – mówi automatycznie.
Słyszę jego kroki za plecami. Praktycznie czuję jego oddech na karku i jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuje. Niewiedza – taka, jaką ja czułem. Nie robię sobie nic z jego obecności. Raz po raz wciągam dalej. W końcu wstaję z ziemi i wycieram nos.
– Pojedziesz do… – załamuje mi się głos – …Mai i zabierzesz zdjęcie schowane w szafce przy łóżku.
– Przecież miałem się nie ujawniać.
– Nie ma już komu.
– Słucham? – odpiera ze łzami w oczach.
– Chyba nie muszę się powtarzać – parskam. – Ja mówię, ty wykonujesz. Czy nie tak się umawialiśmy? Albo po prostu wróć do bycia śmieciem, którym byłeś… – Ruszam do pozostałości z mojego barku.
– Co się stało? – dopytuje.
– A jak myślisz? Chyba nie masz aż tak przeżartego dragami mózgu, żeby nie umieć wykonać prostego równania?
– To… To nie może być prawda…
Słyszę, jak drży mu głos, i śmieję mu się prosto w twarz.
– Ale jest. – Przechylam butelkę. – Ja wydaję rozkaz, a ty go wykonujesz. To proste. Rozkaz został wydany, więc wypierdalaj… – Odsyłam go dłonią w kierunku drzwi.
– Co się stało? – pyta ponownie.
– Wypierdalaj! – Odpycham go z całych sił. – Chyba wyraziłem się dosadnie.
Widzę wzrok zbitego psa zawieszony na sobie. Nie czuję nic. Parskam pod nosem nad kolejną działką dragów. Krzysiek przez chwilę stoi i patrzy na mnie. Kręci głową, ale w końcu odchodzi i zostawia mnie z samym sobą.
Chcę, aby to się skończyło. Pragnę przestać czuć, ale nic mi nie pomaga. Pozostaje tylko czas, którego nie udało mi się wykorzystać…
2
Take a look around me
Taking pages from a magazine
Been looking for the answers
Ever since we were seventeen.
– Welshly Arms, Legendary
Dwa tygodnie później
Pewnie większości się wydaje, że największe interesy gangsterzy robią w wielkich hotelach albo podczas wystawnych imprez. Tak postępuje tylko dno półświatka. Prawdziwy biznes od zawsze prowadzony jest w spelunach i miejscach, w których normalnie żaden z nas nie postawiłby kroku.
Hotel Róża jest oddalony jakieś trzydzieści kilometrów od Wrocławia w kierunku Opola, przy zjeździe z A4. Parkuję na tyłach, tak jak zostałem poinstruowany. Mam nie wysiadać, dopóki ktoś po mnie nie przyjdzie. To zrozumiałe, każdy chce się upewnić co do bezpieczeństwa.
Otwieram portfel i spoglądam na zdjęcie. Jedyne, które mamy zrobione razem. Zapis z monitoringu jest dla mnie jedyną pamiątką. Kilka następujących po sobie uderzeń w szybę wyrywa mnie z zadumy. Podnoszę wzrok, jednocześnie składając zdjęcie.
Wysiadam z samochodu, zapinam górny guzik marynarki i ruszam za nieznajomym. Nie wymieniamy ze sobą żadnych uprzejmości. Jest to kompletnie zbędne. Otwiera przede mną drzwi dla obsługi i wpuszcza mnie do środka. Pokonując kolejne metry korytarza, rozglądam się po suficie. Nie widzę na nim żadnego monitoringu. Tak jak się umawialiśmy. Na końcu znajdują się drzwi, przez które wchodzę na kuchnię. Czuję unoszący się smród, jakby coś tutaj zdechło. Zasłaniam nos ręką. Jak ludzie mogą, kurwa, jadać w takich miejscach?
Staje przede mną znajoma postać. Spotkania po latach powinny należeć do przyjemnych, ale czy to właśnie takie będzie? Nadal próbuję się odnaleźć w nowej dla siebie sytuacji. Chociaż znam to życie od podszewki, to na razie wydaje mi się całkowicie obce.
– Kopę lat. – Uśmiecha się do mnie barczysty mężczyzna z tatuażem na szyi. – Punktualny jak zawsze – dodaje, podając mi dłoń.
Uścisk standardowo jest pewny i długi. Nie puszczam, dopóki on tego nie zrobi. To szczegół, ale cholernie istotny. Tutaj najmniejsza słabość wyczuwana jest od razu, a ja nie jestem słaby. Dłużej nie mogę okazywać emocji, bo to one prowadzą mnie po ścieżce do dawnego znajomego – śmierci. Kiedy kostucha czeka na ciebie za rogiem, nie możesz odczuwać strachu. Oczekiwanie na jej przyjście jest gorsze od samego aktu.
Wchodzimy do kolejnego pokoju. Na środku stoi stół przypominający poprzednie stulecie, a nakryty jest obrusem nawiązującym do komuny. Na blacie stoi dzbanek wypełniony – chyba – kompotem. Smród z kuchni unosi się też tutaj. Ciężko mi złapać oddech w takich warunkach. Zajmuję jedno z trzech krzeseł przy stole.
– Myślałem, że wypadłeś z obiegu – mówi do mnie Czarny, siadając naprzeciwko.
– Nie ufałbym plotkom – odpowiadam spokojnie.
Drugie krzesło zajmuje jego wspólnik, Ryba. Jak to w życiu bywa, jeden z nich jest silny, bezwzględny i przerażający, ale to tego drugiego należy się tak naprawdę bać. Ryba należy do myślicieli, ludzi zapatrzonych na cel. Potrafi godzinami odtwarzać w głowie scenariusze jednej akcji, tak żeby doprowadzić ją do perfekcji.
W tej branży nie można nikomu ufać. Nie istnieje honor pomiędzy gangsterami. Przekonałem się o tym niejednokrotnie. Dlatego do każdej roboty podchodzę w ten sam sposób. Dopóki będę komuś potrzebny, to nic mi nie grozi. W momencie, kiedy sytuacja ulegnie zmianie, muszę dbać tylko o swój interes i bezpieczeństwo.
– Podobno ostatnimi czasy prowadzasz się z kurwą… – zaczyna Ryba, nawet na mnie nie patrząc. Zaciskam pięści pod stołem. – Skąd mogę mieć pewność, że sam się nie zeszmaciłeś?
– Kurwą? – parskam. – Nie przypominam sobie, żebym spotykał się z twoją matką… Dobrze wiesz, że na mnie to nie zadziała, więc albo przechodzimy do interesów, albo nadal smyramy się po kutasach.
– Stary dobry Śnieg – rzuca Czarny, kręcąc głową.
– Nie taki stary, a tym bardziej dobry – odpowiadam bez zastanowienia. – Panowie… – Wstaję z krzesła i kątem oka widzę, jak Ryba sięga pod marynarkę. – Jeżeli mamy ze sobą cokolwiek zrobić… to nie może to wyglądać w ten sposób. Ryba. – Spoglądam mu w oczy. – Czy kiedykolwiek ktoś ze środowiska mógł powiedzieć o mnie, że jestem kurwą? Czy kiedykolwiek widziałeś jakieś białko na mnie?
– Czyli plotki nie były prawdziwe? – dopytuje.
– W każdej miejskiej legendzie jest ziarnko prawdy, ale to, co powinno cię interesować, to nie to, czy ruchałem policjantkę. Może po prostu wziąłem sobie za bardzo do serca to nasze stare stwierdzenie „jebać psy”. W każdym razie najważniejsze dla ciebie powinno być to, czy możesz mi zaufać…
– Mogę?
– Nie – odpowiadam spokojnie. – Tak samo jak ja nie mogę zaufać tobie, ale to normalny układ w naszych stosunkach. Jesteśmy tutaj po to, żeby ubić interes, a nie trzymać się za ręce, idąc w kierunku zachodzącego słońca. Więc albo przechodzimy do konkretów, albo wychodzę stąd i zapominam o tej rozmowie.
– Poczekaj – mówi Ryba. – Potrzebujemy chemika – stwierdza w końcu.
– I do tego wam jestem potrzebny? – parskam. – Takich lata sobie po mieście na pęczki. Nie wiedziałem, że zaczęliście się bawić w drobnicę.
– Daj mi dokończyć. – Opiera łokcie na stole i podpiera brodę na dłoniach. Wzrokiem wskazuje krzesło, na którym ponownie siadam. – Chemik to tylko początek naszych problemów. Gdyby chodziło o kogoś zwykłego, to nie rozmawiałbym o tym z tobą.
– A więc o co chodzi? – pytam zaciekawiony.
Ryba szturcha ręką Czarnego. Ten wychodzi na chwilę, a za moment wraca. Kładzie na stół dwa czarne zawiniątka i nóż. Obaj spoglądają na mnie. Nie mam zamiaru zostawić swoich łapek na paczkach.
– Rękawiczki – mówię do Czarnego, a on patrzy zdezorientowany. – Chyba rozumiecie, nawiązuję właśnie do zaufania.
– Na co czekasz? Zapierdalaj do kuchni! – odzywa się donośnie Ryba do Czarnego.
– Zabawnie jest patrzeć, jak tak wielki chłop zapierdala na każde twoje słowo – mówię do niego. – Ale nie ma się co dziwić. Wszyscy wiemy, że to nie on stanowi prawdziwe zagrożenie. To ty jesteś socjopatą, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, bez resztek ludzkich odruchów…
– Dziękuję za komplement – odpowiada uprzejmie.
– Co jest w cegłach? Koks, feta, helupa…?
– Poczekaj, aż sam zobaczysz.
Czarny wraca do pokoju, trzymając w dłoniach dwie czarne rękawiczki. Podaje mi je, a ja zaciągam je po same nadgarstki. Chwytam za nóż i rozcinam wzdłuż obie paczki. Wysypuję odrobinę z każdej z nich na stół i zaczynam kreślić, nie mieszając ze sobą towarów.
– Piko – zauważam.
– Jesteś pewny? – odpowiada Ryba z szyderczym uśmiechem na ustach.
Nachylam się i oglądam z bliska. Wygląda idealnie, czysta postać metamfetaminy. Nie praktykuję i nie praktykowałem nigdy tego gówna. Najlepiej trzymać się od tego z daleka. Jest obecnie jedną z najbardziej poszukiwanych substancji. Ciężko uzyskać ustabilizowaną formę, taką jak ta na stole. O wiele częściej spotyka się odpad w kolorze brązowym, przypominający oszczany śnieg.
– Jestem.
– Poniekąd masz rację. – Ryba wstaje od stołu, wyciąga z kieszeni banknot, zwija go i wtyka sobie do nosa. – Ale czy gdyby naprawdę tak było, to mógłbym zrobić to? – pyta i zaczyna wciągać wszystko z prawej kupki usypanej przede mną.
Taka ilość powinna go wprawić w psychozę i drgawki. Konsekwencją takiej ilości kryształu przyjętego w jednej chwili jest śmierć. On jednak stoi przede mną i się uśmiecha. Jedyne, co mu dolega, to krwawiący nos, ale to mnie nie dziwi. To gówno jest jak pokruszone szkło.
– Widzisz, jedno i drugie powinno być piko i teoretycznie tak jest. Problem w tym, że jedno działa, a drugie tylko wygląda.
– Różnice produkcyjne? – pytam.
– Technologia ta sama, jedyne, co się różni, to dostawca substratu. Czyli doskonale wiesz, o co chodzi.
– Powiedzmy, że coś mi się obiło o uszy. Efedrynę do tej działającej macie gdzieś stąd, pewnie ze Słowacji, a ta druga daleki wschód?
– Dokładnie. Kiedy pokazywali nam proces produkcji, wszystko wychodziło idealnie. Towar był o wiele lepszy niż ten, który lata w Europie. Ale…
– Kiedy wróciliście na miejsce i próbowaliście go powtórzyć, to kończyło się na tworzeniu bezużytecznego kawałka szkła. Nikt stąd nie jest w stanie wam pomóc i to dlatego odzywacie się do mnie.
– Tak. Chyba sam rozumiesz dlaczego.
– Od dawna nie mam kontaktu z Amirem.
– Ale możesz mieć.
– Problem w tym, że nie jestem pewny, czy chcę.
– Potrzebujemy rozwiązania, jeśli nam w tym pomożesz…
– To co? Ozłocisz mnie? – parskam. – Myślisz, że pieniądze mają dla mnie znaczenie?
– Tego nie wiem, ale jednego jestem pewny. Tak samo jak my ciebie, tak ty nas potrzebujesz. – Uśmiecha się. – Nie pytam dlaczego, choć mam na to pewną teorię. Pieniądze będą dla ciebie tylko dodatkiem. No i będziemy ci winni przysługę.
– Dużo tego macie?
– Kilka ton.
– Kilkadziesiąt milionów euro wyjebanych na efedrynę z neutralizatorem.
– Czyli miałem rację…
– Miałeś, dlatego nie wspomniałeś na początku o podłożu problemu. Jest jedna zajebiście, ale to zajebiście ważna kwestia, o której nie pomyślałeś. Chemik, który jest w stanie to ogarnąć, to osoba z grona twojego dostawcy, a on nie odda ci go ot tak. Pewnie proponowali inną cenę za materiał, a inną za produkt, prawda?
– Nie chcieli sobie zniszczyć łańcucha dostaw.
– Skoro wiedziałeś o tym od początku, to po co wszedłeś z nimi w jakiekolwiek interesy?
– Nie wiedziałem.
– To oznacza, że jesteś głupszy, niż myślałem – mówię, patrząc mu prosto w oczy.
– A kto powiedział, że zapłaciłem za to, co leży przed tobą?
Widzę, jak w jego oczach pojawia się ta cholerna furia, którą znam z przeszłości.
– Chemik zapadł się pod ziemię? A ja mam go znaleźć?
– Chyba rozumiesz, że nie jestem mile widziany na terenie Kabulu.
– To będzie cię kosztować o wiele więcej niż tylko przysługę i pieniądze – odpowiadam i wstaję od stołu.
– To oznacza zgodę?
Zatrzymuję się przy drzwiach i spoglądam na jego dłoń na moim barku. Przenoszę wzrok na jego oczy, a on zabiera rękę. Klepię go delikatnie po ramieniu.
– To oznacza, że jestem w stanie przemyśleć twoją propozycję.
3
Kilka dni później, lotnisko międzynarodowe w Islamabadzie
Nie ryzykuję lądowania w Kabulu. Po tym, co ci goście odjebali tam na miejscu, pewnie lustrują dokładnie każdego przylatującego Polaka. Przejście przez pakistańską granicę powinno być o wiele łatwiejsze niż przeżycie na tamtejszym lotnisku.
Po latach nie mam już tutaj wielu sprzymierzeńców. Jedynym, w którym widzę jakiś cień szansy, jest Amir. Dlatego właśnie podczas rozmowy wspomniałem o nim. To człowiek, którego można nazwać geniuszem bez przesadnego wyolbrzymiania. Potrafi rozwiązać każdy problem, a jeśli w danej dziedzinie nie ma wiedzy, to jest w stanie ją zdobyć.
Amir jest łącznikiem pomiędzy wschodem a Europą. To on odpowiada za nawiązywanie kontaktów i jeśli chcesz kogoś lub coś znaleźć, powinieneś udać się właśnie do niego. W obecnej sytuacji pojawia się jeden zasadniczy problem. On na pewno wie, co tych dwóch idiotów odjebało w Kabulu, i może albo pomóc mi przez wzgląd na dawne czasy, albo sprzedać mnie przeciwnej stronie.
Muszę podejść do tej sprawy ostrożnie i to nie on będzie moim pierwszym przystankiem na liście. To nie od niego powinienem zacząć budowanie wiarygodności i struktury w tej części świata. Choć prawdę mówiąc, wolałbym, żeby to on był na czele tej listy.
Pierwszą rzeczą, którą robię po wylądowaniu, jest ukrycie paszportu w skrytce. Nie będzie mi tutaj potrzebny. Właściwie trzymanie go jest zbyt dużym bagażem. Niektórzy doskonale potrafią wykorzystać dane w nim zawarte. Nie wiem, jak potoczy się mój pobyt tutaj, ale nie mam zamiaru zdradzać słabych punktów. Poza tym ukryłem tu kiedyś kilka przydatnych przedmiotów w razie mojego powrotu.
Przed wejściem do gmachu lotniska czeka na mnie przewodnik. Osoba zupełnie mi nieznana, ale to jedyny sposób, żeby przedostać się niepostrzeżenie przez granicę z Afganistanem. Pakistańczyk zrobi wszystko za zielone banknoty. Włącznie z wydymaniem mnie przy pierwszej lepszej okazji, kiedy ktoś poda wyższą kwotę. Nie ufam mu, ale wsiadam do jego samochodu.
Wymieniamy ze sobą uprzejmości po angielsku i sztucznie się do siebie uśmiechamy. Ta abstrakcja zaczyna być kolorowa. Tak jakby sam Picasso napierdalał pędzlem kolejny obraz na przednim siedzeniu zdezelowanego volkswagena.
– Pierwszy raz w Kabulu? – pyta, próbując nawiązać rozmowę.
– Mam nadzieję, że ostatni.
Kieruję wzrok na szybę, dając mu do zrozumienia, że nie chcę zacieśniać więzi. Nasza trasa zajmie około dwunastu godzin z jednym tankowaniem po drodze. Powodem tej niedogodności nie jest odległość. Większość trasy biegnie po górzystym terenie, droga jest kręta, a momentami piekielnie trudna do pokonania. To jedna z tych wypraw, kiedy kończy się asfalt, a zaczyna piach i kamienie.
Problemem jest też to, że na trasie w licznych kryjówkach czają się na nas złodzieje. To nie oni są jednak najgorsi. Najgorsze będą patrole straży granicznej pilnujące tej znaczącej światowo granicy. Kabul nie jest miejscem, które wita przyjezdnych z otwartymi rękami. To piekło na ziemi, a powrót z niego jest czystą loterią.
Chciałoby się powiedzieć, że widoki wiele wynagradzają i zapełniają dziurę w sercu, ale to gówno prawda. Ktoś, kto widział w życiu przynajmniej kilka różnych krajobrazów, nawet nie zwraca na to uwagi. Jedyne, co robię, to bacznie obserwuję drogę. Kierowca może się okazać chujowy i nie poradzić sobie z jednym z zakrętów, poza tym w razie problemów chcę być pierwszym, który chwyci za broń.
Jestem zmęczony podróżą i wszystkim, co się działo wokół mnie w ciągu ostatnich tygodni. Ta wyprawa będzie dla mnie odskocznią, miłym powrotem do korzeni. Chcę, żeby adrenalina obudziła we mnie to, co zostało uśpione. Chcę znowu poczuć głód i przestać pamiętać o latach, które od dawna były grube.
Planowany termin dostawy przypada na środek nocy. Granicę przekroczymy chwilę przed północą. To będzie najbardziej gorący moment w trakcie całej podróży. Utarło się, że najłatwiej przekraczać granice nocą, ale to nieprawda. W ciemności tego terenu pilnują patrole oświetlone jak pierdolona choinka w święta. Będziemy jechać przy zgaszonych światłach, co zwiększa kilkukrotnie możliwość wypadku.
Jednak są pewne plusy tego wszystkiego. Patrolujący granicę żołnierze, przynajmniej ci nocni, przystosowali się do panujących tutaj warunków. Jeśli trafią na swojego, to wystarczy odpowiednia dotacja dla ich rodzin. Tylko po to jest mi potrzebny ten śniady kierowca. On pewnie liczy, że obejdzie się bez tego, wtedy zarobi podwójnie.
Cisza nie jest dla mnie dobra. Kiedy przestaje dudnić mi w uszach, zaczynają pędzić myśli. Ja, ona, my… Wszystkie plany, które mogły się ziścić, ale to już przeszłość. Próbuję o niej zapomnieć każdego dnia.
Wracam myślami do wspomnień o tym miejscu. Pamiętam, co tutaj zostawiłem, i jak odbije się to na mnie bezpośrednio po przyjeździe. Czasami człowiek chce uciec i nie obracać się już nigdy za siebie. Tak też zrobiłem podczas ostatniej wizyty w Kabulu.
Okazuje się jednak, co widzę na każdym kroku, że przeszłość i tak nas w końcu doścignie. Nieważne, jak dobrze się przed nią ukryjemy. Muszę podejść do sprawy bardzo ostrożnie. Jeden fałszywy ruch i moje ciało zostanie zrzucone w przepaść.
Jak duża jest szansa na powodzenie mojego planu? Oceniam ją na jakieś dwadzieścia procent. Czemu się tego podejmuję, choć znam ryzyko? Bo tylko tak znowu poczuję, że żyję.
Rozgrzebuję po raz kolejny demony przeszłości. Pewne winy, które nie zostały jeszcze odkryte, nadal kryją się w szafie. Nie wiem, jak to na mnie wpłynie. Tak naprawdę dawno wyparłem z pamięci wspomnienie o tym miejscu. Nie wracałem do niego aż do teraz i…
Moje ciało ogarnia przyjemny dreszczyk emocji. Czuję przyspieszone tętno i oddech. Widzę na horyzoncie, jak słońce chyli się ku zachodowi. Sprawdzam, czy kierowca nadal ma otwarte oczy i czy dobrze prowadzi. Znam trasę. Nie dlatego, że jechałem nią setki czy dziesiątki razy. Znam ją, dlatego że wiem, ile znaczą pieniądze. Znam ją, dlatego że gość za kierownicą może mi poderżnąć gardło, jeśli tego nie przypilnuję. Znam ją, dlatego że zostawiłem tutaj cząstkę samego siebie.