Kim jestem? - Gostyński Mateusz - ebook + książka

Kim jestem? ebook

Gostyński Mateusz

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy dobro i zło jest obiektywne, czy ocena zależy tylko od miejsca, w którym się znajdujemy?
Paweł Bajor, oficer centralnego biura śledczego niespodziewanie otrzymuje zadanie rozpracowania zorganizowanej grupy przestępczej działającej na terenie Wrocławia. Gangsterzy zorganizowali zamach na wcześniejszą grupę dochodzeniową i to właśnie Paweł ma się dowiedzieć, kto za tym stoi.
Nowe miasto nie jest mu obce. Bajor doskonale wie, gdzie bawią się seksowne dziewczyny, pije się najlepszy alkohol i wydaje duże pieniądze. Niestety przeszłość zaczyna deptać mu po piętach. Przestaje odróżniać dobro od zła, a przyjaciół od wrogów.
Czy uda mu się dokonać właściwych wyborów?
Mateusz Gostyński, autor Zepsutego miasta nie odpuszcza i opowiada kolejną historię pełną seksu, luksusu i dynamicznej akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 258

Oceny
4,2 (67 ocen)
37
14
10
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

No nie spodziewałam się takiego zakończenia. I to już? 😭
10
eroticbookslover

Nie oderwiesz się od lektury

„Ponad wszystko kochałem emocje związane z pracą w policji, dokładnie tak samo jak te, które pojawiały się kiedy zadawałem się z gangsterką. Przez długi czas od tego uciekałem, ale tak na prawdę, te moje dwie strony wcale tak bardzo się od siebie nie różniły” W przeszłości gangster, który pozorowaną śmiercią, zmienił tożsamość i został agentem CBŚ, teraz opuszcza skorumpowaną Warszawę i znów wnika w struktury mafijne, by pomóc rozgryźć wrocławskiej policji bardzo zagmatwaną sprawę. Pomimo wcześniejszych obaw, okazuje się, że bezproblemowo wchodzi w ten świat, tylko obawa, że ktoś z jego dawnego życia mógłby go rozpoznać, lekko przeraża. A gdy właśnie się tak staje, okazuje się, że dramatyczne wspomnienia z jego poprzedniego życia mieszają się z teraźniejszością, a dodatkowo mogą być też powiązane z jego obecnym zadaniem. Niebezpieczeństwo, dosłownie na każdym kroku, któremu przyjdzie mu stawić czoła. Kobieta, która swoim pojawieniem rozdrapie rany z przeszłości. Nikomu w tym n...
11
Lidka17

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytalam prawie wszystkie ksiazki Gostynskiego zawsze bylo jakies dobre zakonczenie a tutaj takie zakonczenie az mi smutno bylo ale ksiazka super naprawde ciezko sie oderwac . polecam
00
ol_kowa

Nie oderwiesz się od lektury

inne zakończenie .. nie spodziewałam się
00
kajonleos

Dobrze spędzony czas

Pierwsza książka od chyba 30 które czytałam zakończyła sie w taki sposób nie spodziewalam sie. Coś innego w końcu na rynku. Choć nie jest to to czego szukałam i mój styl jednak czuje się spełniona po jej przeczytaniu. Polecam
00

Popularność




Autor: Mateusz Gostyński

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: AtelierChâteaux

Zdjęcie na okładce: Depositphotos/fxquadro, Shutterstock/Valeriy Volkonskiy

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

©2022 Copyright by Mateusz Gostyński

©2022 Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2022

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-028-2

Prolog

Dwa­na­ście je­ba­nych mie­si­ęcy, do­kład­nie tyle trwa­ły dzia­ła­nia ope­ra­cyj­ne prze­ciw­ko gru­pie oża­row­skiej. Nie chcę na­wet prze­li­czać tego cza­su na go­dzi­ny spędzo­ne w sa­mo­cho­dzie i ob­ser­wa­cji…

W ka­żdym ra­zie uda­ło się, pro­ku­ra­tor na­resz­cie ła­ska­wie wy­sta­wił na­kaz aresz­to­wa­nia. To było je­dy­ne, do cze­go się nada­wał on i cały wy­miar spra­wie­dli­wo­ści. To my od­wa­la­li­śmy za nich brud­ną ro­bo­tę.

Ja i kil­ku mo­ich ko­le­gów za­pier­da­la­li­śmy so­bie grzecz­nie po scho­dach jed­nej z war­szaw­skich ka­mie­nic. W ko­ńcu to lo­gicz­ne, że ma­fia oża­row­ska nie dzia­ła w Oża­ro­wie, tyl­ko w War­sza­wie.

Pod­ci­ągnąłem ko­mi­niar­kę, któ­ra mia­ła chro­nić moją to­żsa­mo­ść. Tak na­praw­dę nie wiem na chuj na­ci­ągnąłem ją w ogó­le na gębę, sko­ro po­li­cja w sto­li­cy jest bar­dziej ze­psu­ta niż cały pó­łświa­tek. I tak ka­żdy ban­dzior w tym mie­ście do­sko­na­le znał moją to­żsa­mo­ść.

Od­pa­li­łem pa­pie­ro­sa i za­ci­ągnąłem się dra­pi­ącym dy­mem. Uśmiech­nąłem się sam do sie­bie, bo jak wi­dać, na­wet i w tym bur­de­lu co ja­kiś czas po­ja­wia się świa­te­łko w tu­ne­lu – małe suk­ce­sy, któ­re cho­ler­nie cie­szą.

By­li­śmy uzbro­je­ni po zęby. Przy­go­to­wa­ni na ka­żdą ewen­tu­al­no­ść. W ko­ńcu roz­pra­co­wy­wa­na przez nas gru­pa mia­ła cha­rak­ter zbroj­ny. Nikt nie za­mie­rzał ry­zy­ko­wać. Prio­ry­te­tem było do­pro­wa­dze­nie fi­gu­ran­ta ży­we­go, ale nie za­wsze się dało.

Wi­dzia­łem kątem oka, jak Szu­war i To­lek szy­ku­ją ta­ran. Wła­ści­wie do ni­cze­go in­ne­go niż roz­wa­la­nie drzwi się nie nada­wa­li. Szef nie by­łby na tyle od­wa­żny, żeby da­wać im do ręki broń. W ko­ńcu mo­gli­by się na­wza­jem po­za­bi­jać.

Do­wód­cą ope­ra­cji nie by­łem ja, tyl­ko Sza­rek. Mar­twi­ło mnie to, bo w ko­ńcu od daw­na wie­dzie­li­śmy, że jest umo­czo­ny po samą szy­ję. Wła­ści­wie im dłu­żej roz­my­śla­łem o ko­rup­cji w po­li­cji, tym le­piej wi­dzia­łem, że chy­ba tyl­ko ja je­stem czy­sty.

Sza­rek za­czął od­li­czać na pal­cach od trzech do jed­ne­go. Na­ci­snął na klam­kę, ale drzwi się nie otwo­rzy­ły. Od razu po tym Szu­war i To­lek roz­je­ba­li je w drob­nym mak ta­ra­nem.

Ka­żdy z nas wie­dział, co ro­bić. Naj­pierw po­le­cia­ły gra­na­ty dym­ne, a pó­źniej dum­ne „Po­li­cja! Na gle­bę, kur­wa!”. We­szło nas trzech. Tych dwóch od roz­wa­łki zo­sta­ło przed we­jściem, pil­no­wa­li ty­łów. Tak na­praw­dę to nie chcie­li­śmy, żeby ich dwie sza­re ko­mór­ki prze­szka­dza­ły nam w ak­cji.

Zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach fi­gu­rant kła­dł się na zie­mi i cze­kał, aż go sku­je­my, ale tym ra­zem tak nie było. Sza­rek wje­chał jako pierw­szy do po­ko­ju, ni­czym ra­so­wy do­wód­ca. Pier­do­lo­ny al­tru­ista chciał nas chy­ba za­sło­nić wła­snym cia­łem, tyl­ko przed czym?

Sze­dłem za nim krok w krok. Do­sko­na­le wi­dzia­łem ka­żdy jego naj­mniej­szy ruch. Ni­g­dy tego nie za­pom­nę. Spoj­rzał na fi­gu­ran­ta i po­dziu­ra­wił go jak sito bez na­wet jed­ne­go je­ba­ne­go sło­wa.

By­łem wkur­wio­ny. Cały rok pra­cy po­sze­dł wła­śnie w piz­du.

Rozdział 1

Po­czu­łem, że za­czy­nam się go­to­wać. Gdy­by­śmy byli w kre­sków­ce, to pew­nie za­częła­by mi le­cieć para z gło­wy. Nie czu­łem ta­kie­go wkur­wie­nia chy­ba ni­g­dy w ży­ciu. Jaw­nie zła­mał wszel­kie prze­pi­sy i spier­do­lił całą ak­cję. Wie­dzia­łem, że zro­bił to ce­lo­wo. Nie było żad­ne­go za­gro­że­nia ze stro­ny fi­gu­ran­ta. Chciał się go zwy­czaj­nie po­zbyć.

Zdjąłem z gło­wy kask i ści­ągnąłem ko­mi­niar­kę z twa­rzy. Ci­snąłem tym wszyst­kim o zie­mię. Sza­rek ob­ró­cił się do mnie. Przez małe dziur­ki zo­ba­czy­łem, że na mnie pa­trzy.

– Coś ty, kur­wa, od­je­bał?! – krzyk­nąłem do nie­go.

– Wy­da­wa­ło mi się, że trzy­ma broń. – Wy­my­ślił to na po­cze­ka­niu.

– Wy­da­wa­ło ci się?! – Ru­szy­łem w jego stro­nę. – Wy­da­wa­ło ci się, kur­wa?! – krzyk­nąłem i ude­rzy­łem go pro­sto w nos.

– Uspo­kój się, Ba­jor! –Jó­źwiak, dru­gi z ko­le­gów obec­nych na ak­cji, zła­pał mnie za fra­ki.

– Jak mam się uspo­ko­ić? – za­py­ta­łem, ki­pi­ąc ze zło­ści. – Po­świ­ęci­łem je­ba­ny rok, a on spier­do­lił to w se­kun­dę.

– To i tak nic nie da – od­pa­rł Jó­źwiak.

– Może ty też je­steś umo­czo­ny? – rzu­ci­łem har­do.

– Zwa­żaj na sło­wa – wtrącił się Sza­rek, trzy­ma­jąc się za nos. – Wła­ści­wie to i tak bez zna­cze­nia, bo będę mu­siał na­pi­sać na cie­bie ra­port – do­dał, a ja mia­łem wra­że­nie, że pod ko­mi­niar­ką się uśmie­cha.

– Wiesz co, Sza­rek? – za­py­ta­łem, ale nie cze­ka­łem, aż od­po­wie. – Ru­cham twój ra­port – do­da­łem i ude­rzy­łem go po raz dru­gi.

Po tej ma­łej awan­tu­rze odłączy­łem się od bry­ga­dy. Wró­ci­łem do wozu ope­ra­cyj­ne­go i prze­bra­łem się w cy­wil­ne ciu­chy. Wie­dzia­łem, że jak tyl­ko wja­dę na ko­men­dę, zo­sta­nę za­wie­szo­ny lub na­wet zwol­nio­ny. Nie mia­ło to dla mnie naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Tra­fi­łem do po­li­cji po to, żeby po­zby­wać się ścier­wa z uli­cy, a oka­za­ło się, że z naj­wi­ęk­szym z nich je­stem zmu­szo­ny pra­co­wać. Czas naj­wy­ższy po­wie­dzieć stop.

Na ko­men­dę wró­ci­łem tram­wa­jem. Sie­dzi­ba Cen­tral­ne­go Biu­ra Śled­cze­go Po­li­cji znaj­do­wa­ła się na uli­cy Okrzei 13. Szcze­rze mó­wi­ąc, po tej ak­cji nie chcia­łem już tam wra­cać, ale nie je­stem ty­pem, któ­ry zo­sta­wia nie­do­ko­ńczo­ne te­ma­ty bez roz­wi­ąza­nia. Tak więc wje­cha­łem jak gdy­by ni­g­dy nic na po­ste­ru­nek. Nie czu­łem się win­ny, to nie ja by­łem tym złym.

Wie­dzia­łem, że ma w per­spek­ty­wie wi­zy­tę u ko­men­dan­ta i by­łem pew­ny, że wła­śnie tam cze­ka na mnie je­ba­ny Sza­rek. Uda­łem się po­wo­li po scho­dach na pierw­sze pi­ętro, do jego biu­ra. Otwo­rzy­łem drzwi i z im­pe­tem wpa­dłem do środ­ka.

Od razu rzu­ci­ła mi się w oczy par­szy­wa gęba Szar­ka, a ja­kże. Był tam. Ko­men­dant wy­glądał na za­że­no­wa­ne­go.

– Ba­jor, co tam się od­je­ba­ło? – za­py­tał bez owi­ja­nia w ba­we­łnę.

– Do­wód­ca już pew­nie zło­żył ra­port – par­sk­nąłem.

– Nie py­tam, co mówi do­wód­ca, tyl­ko jaka jest two­ja wer­sja – po­wie­dział szef, pa­trząc mi pro­sto w oczy.

– Moja wer­sja jest taka, że Sza­rek po­wi­nien wró­cić do szko­ły i na­uczyć się oce­niać za­gro­że­nie, to raz, a dwa, że przy­da­ła­by mu się wi­zy­ta u oku­li­sty, bo za­strze­lił bez­bron­ne­go fi­gu­ran­ta…

– Miał broń – wtrącił Sza­rek.

– Pi­lot, kur­wa, od te­le­wi­zo­ra. To trzy­mał w ręce – od­pa­rłem zgod­nie z praw­dą.

– Wer­sję Szar­ka po­twier­dza resz­ta obec­nych na ak­cji – po­wie­dział szef.

– Szu­war i To­lek, sto­jąc pod drzwia­mi, na pew­no wszyst­ko do­kład­nie wi­dzie­li zza dymu z gra­na­tów – par­sk­nąłem śmie­chem. – Do­bra, miej­my to już za sob…– Si­ęgnąłem do kie­sze­ni. – Broń, bla­cha coś jesz­cze?

– Wyj­dź – rzu­cił ko­men­dant.

Ła­two przy­szło, ła­two po­szło. Nie mia­łem za­mia­ru pro­sić o mo­żli­wo­ść dłu­ższe­go sie­dze­nia w tym ba­gnie. Po­wo­li skie­ro­wa­łem się do drzwi.

– Nie ty! – krzyk­nął. – Mó­wię do nie­go!

Sza­rek opu­ścił po­kój prak­tycz­nie w pod­sko­kach. Pew­nie w jego pu­stym łbie za­częła się ci­ężka roz­k­mi­na, czy go przy­pad­kiem nie wy­pier­do­lą na zbi­ty pysk z ro­bo­ty. W ka­żdym ra­zie po tym, jak wy­sze­dł, szef ka­zał mi usi­ąść.

Przez chwi­lę pa­trzy­łem mu pro­sto w oczy, pró­bu­jąc od­czy­tać jego za­mia­ry. Był rów­nym go­ściem, ale już tro­chę zmęczo­nym. Chciał po­ma­gać tym, któ­rzy tej po­mo­cy po­trze­bo­wa­li, ale tak jak ja tra­fił w chu­jo­we miej­sce i nie­wie­le mógł zdzia­łać.

– Zo­sta­niesz prze­nie­sio­ny – po­wie­dział w ko­ńcu.

– Jak to, kur­wa, prze­nie­sio­ny?

– Nic tu po to­bie. Chcesz zro­bić coś do­bre­go, to mu­sisz zmie­nić miej­sce. – Uśmiech­nął się. – Obaj do­sko­na­le wie­my, że w tym mie­ście wie­le do­bre­go nie zdzia­łasz, ale może gdzie in­dziej…

– Niby gdzie? – wtrąci­łem znie­cier­pli­wio­ny.

– Ofi­cjal­nie zo­sta­niesz za­wie­szo­ny, a nie­ofi­cjal­nie będziesz dzia­łał pod przy­kry­ciem we Wro­cła­wiu. Tam wpro­wa­dzą cię w spra­wę. Na­resz­cie wy­ko­rzy­stasz swój po­ten­cjał. Będziesz miał wol­ną rękę, we wszyst­kim.

– Szcze­gó­ły? – za­py­ta­łem krót­ko.

– Tyl­ko tyle. – Po­dał mi kart­kę z ad­re­sem i go­dzi­ną. – Nie po­do­ba ci się? – za­py­tał, wi­dząc moją minę.

– Nie o to cho­dzi…

– Ba­jor, prze­cież ty i tak je­steś tu­taj sam. Nie masz ani żony, ani mat­ki, ani na­wet psa, któ­ry by na cie­bie cze­kał, aż wró­cisz ze słu­żby – wtrącił z uśmie­chem.

– Czy­li nikt po mnie nie będzie pła­kał – od­po­wie­dzia­łem, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech.

– Do­kład­nie – przy­tak­nął. – Masz ja­kieś trzy­dzie­ści se­kund na pod­jęcie de­cy­zji.

– Nie po­trze­bu­ję na­wet dwóch. – Scho­wa­łem kart­kę do kie­sze­ni spodni i za­cząłem kie­ro­wać się do wy­jścia.

– Uwa­żaj na sie­bie – rzu­cił.

– Le­piej niech oni uwa­ża­ją – za­żar­to­wa­łem, wy­cho­dząc.

Jed­na sy­tu­acja do­pro­wa­dzi­ła do tego, że wresz­cie mo­głem się wy­rwać z tej prze­żar­tej złem War­sza­wy. Cie­szy­łem się na po­wrót w ro­dzin­ne stro­ny, choć w głębi du­cha czu­łem, że tam wca­le nie będzie le­piej. Nie było mnie we Wro­cła­wiu już tak dłu­go, że nikt pew­nie nie będzie mnie pa­mi­ętał.

Moje daw­ne grze­chy i le­gen­da już po­win­ny zo­stać wy­ma­za­ne. Mia­łem za­cząć z czy­stą kar­tą, ale nie do ko­ńca by­łem prze­ko­na­ny, że to w moim przy­pad­ku w ogó­le mo­żli­we. A co, je­śli lu­dzie nie zdąży­li o mnie za­po­mnieć?

Zmie­ni­łem się i te­raz już ca­łko­wi­cie sta­łem po stro­nie pra­wa. Kie­dyś sam by­łem częścią tego kur­wi­do­łka. Wła­ści­wie to ja go na­pędza­łem. By­łem cie­kaw, co za­sta­nę na miej­scu. Nie mia­łem po­jęcia, kto rządził za kur­ty­ną. Mia­łem na­dzie­ję, że zmie­ni­ło się wszyst­ko i wszy­scy.

Za­wsze ist­nia­ło ry­zy­ko, że przez daw­ne cza­sy mogą mnie zde­ma­sko­wać, ale chy­ba szef nie wy­sła­łby mnie na sa­mo­bój­czą mi­sję, choć wła­ści­wie sam przy­znał, że ła­two mo­żna się mnie po­zbyć. Nie, to nie mo­gło być to. Ist­nie­ją o wie­le ła­twiej­sze spo­so­by.

Przy­kra praw­da była taka, że przed wy­jaz­dem nie mu­sia­łem się na­wet pa­ko­wać. Nie mia­łem nic, co by­ło­by dla mnie wa­żne. Ubra­nia mo­głem ku­pić na miej­scu, zresz­tą nie wie­dzia­łem, ja­kie będzie moje za­da­nie, a nie chcia­łem wy­glądać jak pies z War­sza­wy. Na ko­men­dzie nie mu­sia­łem się na­wet z ni­kim że­gnać.

Czu­łem lek­ką oba­wę przed Wro­cła­wiem. Nie chcia­łem, żeby to mia­sto po­chło­nęło mnie jak kie­dyś. Daw­ne to­wa­rzy­stwo i spra­wy, w któ­re się an­ga­żo­wa­łem, mo­gły­by się oka­zać de­struk­cyj­ne. Zło przy­ci­ąga­ło bar­dziej niż zło­to.

Uda­łem się od razu na Cen­tral­ny. Nie chcia­łem je­chać sa­mo­cho­dem na war­szaw­skich bla­chach. Mia­łem po­ja­wić się zni­kąd, a łat­ka sto­li­cy nie dzia­ła­ła­by na moją ko­rzy­ść. Moje po­cho­dze­nie ro­dzi­ło­by ko­lej­ne py­ta­nia, a w ra­zie po­trze­by ktoś we Wro­cła­wiu za mnie za­ręczy, cze­go nie mo­żna było po­wie­dzieć o lu­dziach z War­sza­wy.

W sto­li­cy je­dy­ne, co o mnie mo­żna było usły­szeć, to to, że by­łem naj­bar­dziej skru­pu­lat­nym skur­wy­sy­nem w Cen­tral­nym Biu­rze Śled­czym. Gang­ste­rzy na sam dźwi­ęk mo­je­go na­zwi­ska spier­da­la­li. By­łem ostat­nim, któ­ry nie dał się wci­ągnąć w si­dła ko­rup­cji. Ostat­nim, któ­ry dzia­łał we­dług za­sad. Ostat­nim, dla któ­re­go ho­nor miał ogrom­ne zna­cze­nie.

Usia­dłem na ław­ce, cze­ka­jąc na po­ci­ąg. Tu­pa­łem nogą, co było ozna­ką wro­dzo­nej nie­cier­pli­wo­ści. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie dla­te­go od razu przy­je­cha­łem tu­taj. W środ­ku dnia było tu dość spo­koj­nie, zbyt spo­koj­nie. Wy­da­wa­ło mi się, że ta pier­do­lo­na ci­sza zwia­stu­je ja­kąś bu­rzę w moim ży­ciu i po­zo­sta­je mi tyl­ko cze­kać na pierw­szy grzmot.

Rozdział 2

Usły­sza­łem gwizd, a chwi­lę pó­źniej po­czu­łem, że zie­mia pod mo­imi sto­pa­mi za­czy­na de­li­kat­nie drgać. „Po­ci­ąg do sta­cji Wro­cław Głów­ny wje­żdża na tor trze­ci przy pe­ro­nie dru­gim”.

Ro­zej­rza­łem się wo­kół i za­cząłem kręcić gło­wą. Kie­dyś lu­bi­łem to miej­sce, ale ja­kiś czas temu rze­czy­wi­ście z ca­łe­go ser­ca za­cząłem go nie­na­wi­dzić. Chcia­łem, jak nie­mal ka­żdy, wpro­wa­dzić tu zmia­ny, ale mi nie wy­szło. Być może uda mi się od­ku­pić winy w moim ro­dzin­nym mie­ście.

Po­ci­ąg w ko­ńcu wje­chał na pe­ron. Chma­ra lu­dzi ru­szy­ła od razu w jego kie­run­ku. Sta­ra­li się za­jąć stra­te­gicz­ne miej­sca i we­jść jak naj­szyb­ciej do środ­ka, jak­by to mia­ło ja­kieś, kur­wa, zna­cze­nie. Wszy­scy i tak mie­li­śmy miej­sców­ki.

Po­cze­ka­łem, aż mi­nie pierw­sze ob­lęże­nie, i do­pie­ro wte­dy pod­sze­dłem do naj­bli­ższych drzwi. Moje miej­sce znaj­do­wa­ło się w jed­nym z wa­go­nów z prze­dzia­ła­mi, aku­rat nie­da­le­ko.

Póki co, prze­dział był pu­sty, więc za­ci­ągnąłem za­sło­ny i opa­rłem gło­wę o szy­bę. Chy­ba ta cała ak­cja zo­sta­wi­ła we mnie ślad w po­sta­ci zmęcze­nia. Przez chwi­lę wal­czy­łem ze snem, ale to była nie­rów­na wal­ka, któ­rą szyb­ko prze­gra­łem. Nie zdąży­łem na­wet po­zdro­wić środ­ko­wym pal­cem sto­li­cy i wy­gło­sić mowy po­że­gnal­nej, na któ­rą zresz­tą to je­ba­ne mia­sto wca­le nie za­słu­gi­wa­ło

* * *

– Jul­ka … Nie! – W mo­jej gło­wie prze­su­wa­ły się ob­ra­zy z prze­szło­ści.

Po­czu­łem, że ktoś mnie szar­pie. Otwo­rzy­łem po­wo­li oczy i zo­ba­czy­łem star­szą ko­bie­tę. Spoj­rza­łem przez okno. Było ciem­no. Moja drzem­ka mu­sia­ła być dłu­ga.

– Miał pan chy­ba ja­kiś kosz­mar – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta.

– Gdzie je­ste­śmy? – za­py­ta­łem.

– Do­je­żdża­my do Wro­cła­wia – od­pa­rła po­god­nie, na co ja się uśmiech­nąłem.

Mo­żna było po­wie­dzieć, że nie stra­ci­łem ani chwi­li. Prze­ja­żdżka po­zwo­li­ła mi się zre­ge­ne­ro­wać i w pe­łni go­to­wy do ak­cji do­je­cha­łem na miej­sce. Po­czu­łem, że po­ci­ąg za­czy­na ha­mo­wać, a po chwi­li za oknem zo­ba­czy­łem zna­ny mi tak do­brze Dwo­rzec Głów­ny we Wro­cła­wiu.

Wsta­łem z miej­sca i wy­sze­dłem przed prze­dział. Nie była to ostat­nia sta­cja na tra­sie po­ci­ągu, więc tym ra­zem by­łem jed­ną z nie­licz­nych wy­sia­da­jących osób. Cze­ka­ło mnie jesz­cze wie­le pra­cy. Po pierw­sze, mu­sia­łem zor­ga­ni­zo­wać so­bie lo­kum przy­naj­mniej na je­den dzień.

Nie mo­głem sko­rzy­stać z daw­nych kon­tak­tów, bo nie chcia­łem, żeby całe mia­sto za­częło hu­czeć o moim po­wro­cie. Wła­ści­wie w ogó­le nie chcia­łem wra­cać do daw­nej to­żsa­mo­ści, chy­ba że zo­sta­nę do tego zmu­szo­ny. Już zdąży­łem się przy­zwy­cza­ić do Pa­wła Ba­jo­ra i nie chcia­łem tego zmie­niać. Niech daw­ne ży­cie po­zo­sta­nie za­ko­pa­ne kil­ka­na­ście me­trów pod zie­mią.

Wy­cho­dząc na pe­ron, mia­łem wra­że­nie, że po­wie­trze we Wro­cła­wiu jest cie­plej­sze i czyst­sze niż w War­sza­wie. To chy­ba jed­nak był tyl­ko sen­ty­ment, ja­kim da­rzy­łem to miej­sce. Wła­ści­wie nie wie­dzia­łem, gdzie po­wi­nie­nem się udać. Przy­je­cha­łem w ko­ńcu o kil­ka­na­ście go­dzin za wcze­śnie.

Scho­dząc po scho­dach, wal­czy­łem ze sobą, żeby nie zro­bić cze­goś zbyt po­chop­nie. Nie­ste­ty, szyb­ko prze­gra­łem.

Wy­sze­dłem przed głów­ne we­jście i mach­nąłem na tak­sów­kę.

– Do cen­trum – ob­wie­ści­łem kie­row­cy.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że ci­ągle ro­bią ta­kie nu­me­ry. Tak­siarz mu­siał mnie uznać za przy­jezd­ne­go, bo wo­ził mnie od kil­ku­na­stu mi­nut w kó­łko. Nie mó­wi­łem nic wła­ści­wie tyl­ko dla­te­go, że jego sta­ra­nia strasz­nie mnie ba­wi­ły. Tra­fił na nie­od­po­wied­nią oso­bę.

Po trzy­dzie­stu mi­nu­tach w ko­ńcu wje­cha­li­śmy na plac Sol­ny.

– Będzie sie­dem­dzie­si­ąt zło­tych – rzu­cił, po­wstrzy­mu­jąc uśmiech.

– Źle tra­fi­łeś – od­pa­rłem, wy­sia­da­jąc.

Ja­sne, że nie za­pła­ci­łem. Za­fun­do­wał mi prze­ja­żdżkę za dar­mo. Wie­dzia­łem, że nie będzie mnie go­nił, bo mu­sia­łby zo­sta­wić auto na środ­ku wąskiej ulicz­ki pro­wa­dzącej wo­kół pla­cu. Ru­szy­łem w kie­run­ku ra­tu­sza, a jego zo­sta­wi­łem z kon­ster­na­cją wy­pi­sa­ną na twa­rzy. Praw­do­po­dob­nie nie ści­gał mnie też z uwa­gi na to, że do­ta­rło do nie­go, że nie je­stem przy­jezd­ny i do­sko­na­le znam ten szwin­del.

Wszyst­ko było do­kład­nie ta­kie, jak za­pa­mi­ęta­łem, a mi­nęło prze­cież osiem lat, od­kąd ostat­ni raz sta­łem na wro­cław­skim Ryn­ku. Czas tu­taj jak­by się za­trzy­mał, a może po pro­stu nie do­pusz­cza­łem do sie­bie my­śli, że wszyst­ko po­szło na­przód beze mnie.

Wy­ci­ągnąłem z pacz­ki pa­pie­ro­sa i wsa­dzi­łem go so­bie w usta. Za­cząłem szu­kać za­pal­nicz­ki, ale oczy­wi­ście nie mo­głem jej zna­le­źć. Gdy mi się w ko­ńcu uda­ło, po­czu­łem czy­jąś obec­no­ść. Pod­nio­słem wzrok i od razu spo­strze­głem mło­dą, atrak­cyj­ną dziew­czy­nę. Po stro­ju, któ­ry mia­ła na so­bie, do­my­śli­łem się, że jest na­ga­niacz­ką z jed­ne­go z licz­nych ba­rów ze strip­ti­zem. Chy­ba rze­czy­wi­ście nic się tu­taj nie zmie­ni­ło.

Nie dzia­ła­ją na mnie ma­śla­ne oczy dziew­cząt, któ­rym pła­ci się za to, żeby pa­trzy­ły na cie­bie w okre­ślo­ny spo­sób, jed­nak tym ra­zem zła­ma­łem tę za­sa­dę.

– Może na­pi­jesz się drin­ka i spędzisz miło czas z dziew­czy­na­mi w na­szym klu­bie? – za­py­ta­ła.

Chy­ba zmie­ni­ła się ich po­li­ty­ka. Jak tu­taj miesz­ka­łem, na­ga­niacz­ki były o wie­le bar­dziej bez­po­śred­nie. Pro­szę, pro­szę, Wro­cław stał się bar­dziej dys­tyn­go­wa­ny.

– Może się na­pi­ję – od­pa­rłem ze sztucz­nym uśmie­chem. – Może na­wet z tobą – do­da­łem.

Wie­dzia­łem, że i tak musi mnie wpro­wa­dzić do środ­ka, żeby do­stać za mnie pro­wi­zję, więc nie mo­gła mi od­mó­wić. Przy oka­zji na­praw­dę mi się po­do­ba­ła, więc cze­mu nie we­jść w rolę gan­gu­sa dzień wcze­śniej? Wcho­dząc z nią, nie będę bu­dził po­dej­rzeń, a prze­cież i tak chcia­łem się zna­le­źć w tej no­rze.

Była pra­cow­ni­cą Coco, a to wła­śnie tam prze­sia­dy­wa­li kie­dyś wszy­scy, któ­rzy uwa­ża­li się za pa­nów tej zie­mi. Zdra­dzi­ła ją we­jściów­ka wy­sta­jąca z kie­sze­ni krót­kiej spód­nicz­ki.

Już kie­dy by­li­śmy na scho­dach, do­strze­głem gru­pę ochro­nia­rzy sto­jących przy drzwiach we­jścio­wych. Byli tak za­afe­ro­wa­ni sobą, że to aż nie­przy­zwo­icie wy­gląda­ło. Mie­li na so­bie ob­ci­słe ko­szu­le opi­na­jące ich na­ste­ry­do­wa­ne cia­ła. Stwa­rza­li po­zo­ry, że są kimś wa­żnym, a tak na­praw­dę nie zna­czy­li w tym świe­cie zu­pe­łnie nic. Uda­wa­li, prze­chwa­la­li się, bo może ko­goś tam rze­czy­wi­ście zna­li, ale to była praw­dzi­wa głu­po­ta. W ra­zie ja­kiej­kol­wiek wpad­ki to oni od­po­wia­da­li za wszyst­ko. Pro­ku­ra­tu­ra wo­la­ła mieć co­kol­wiek, niż po­zo­stać z przy­sło­wio­wym chu­jem w ręku.

W utar­tych struk­tu­rach to nie ten, któ­ry wy­gląda, był na­praw­dę wa­żny, tyl­ko ten, któ­ry do­gląda wszyst­kie­go z ukry­cia. Oso­ba, któ­ra mia­ła szan­sę zna­le­źć się w kręgu mo­je­go pry­wat­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia i pre­fe­ren­cji za­wo­do­wych, mu­sia­ła po­zo­sta­wać w ukry­ciu.

Mi­ja­jąc kar­ków przy we­jściu, po­czu­łem na so­bie ich wzrok. Pew­nie pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czy­li ko­goś wi­ęk­sze­go od sie­bie i o wie­le bar­dziej wy­dzia­ra­ne­go. Tak, nie przy­po­mi­na­łem ste­reo­ty­po­we­go psa. Apa­ry­cją bli­żej było mi do gan­gu­sa, więc ła­twiej wta­pia­łem się w tłum.

Wie­dzia­łem, że za­sta­na­wia­ją się, skąd się wzi­ąłem i co tu­taj ro­bię. Zde­cy­do­wa­nie nie wy­gląda­łem jak stan­dar­do­wy klient tego typu lo­ka­li. Cie­szy­ło mnie, że na­stąpi­ła wy­mia­na skła­du i na mie­ście i nikt mnie już ra­czej nie znał.

Dziew­czy­na od­pro­wa­dzi­ła mnie do baru i usia­dła obok. Cze­ka­ła, aż po­sta­wię jej drin­ka, za któ­re­go rów­nież otrzy­ma wy­na­gro­dze­nie. Dzia­ła­ła tu­taj pro­sta za­sa­da: wszyst­ko mo­żna było do­stać za pie­ni­ądze.

Za­mó­wi­łem dwa drin­ki, za któ­re za­pła­ci­łem co naj­mniej pi­ęcio­krot­no­ść ich rze­czy­wi­stej ceny. Po chwi­li do­sta­li­śmy mało sa­tys­fak­cjo­nu­jące za­mó­wie­nie: whi­sky naj­gor­sze­go sor­tu z czy­mś, co mia­ło przy­po­mi­nać po­pu­lar­ny na­pój ga­zo­wa­ny.

Rozdział 3

Przy­znam szcze­rze, że moja wi­zja ide­al­ne­go wie­czo­ru zde­cy­do­wa­nie od­bie­ga od tego, co za­sta­łem w sto­li­cy Dol­ne­go Śląska. Dziew­czy­na, któ­ra mi to­wa­rzy­szy­ła, już daw­no po­win­na sie­dzieć i cze­kać na mnie nago w ho­te­lo­wym po­ko­ju. Praw­do­po­dob­nie tak wła­śnie sko­ńczy się ten wie­czór, ale nie­ste­ty, wszyst­ko od­wle­ka­ło się w cza­sie. Naj­pierw cze­ka­ło mnie ro­ze­zna­nie.

– Ty chy­ba nie je­steś stąd? – za­py­ta­ła nie­śmia­ło, roz­po­czy­na­jąc roz­mo­wę.

– To aż tak oczy­wi­ste? – od­pa­rłem z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Gdy­byś był stąd, to na pew­no bym cię za­pa­mi­ęta­ła. – Ten tekst był tak su­chy, że mu­sia­łem się po­wstrzy­my­wać przed wy­bu­chem nie­kon­tro­lo­wa­ne­go śmie­chu.

– Co ty nie po­wiesz. – Kąci­ki mo­ich ust po­szły jesz­cze bar­dziej w górę.

Wi­dzia­łem, że wga­pia się we mnie jak w ob­ra­zek. Nie mo­gło się to dla niej sko­ńczyć do­brze. Na mo­jej dro­dze po­ja­wia­ją się je­dy­nie cele i spo­so­by ich re­ali­za­cji. Dla mnie mo­gła być wy­łącz­nie dro­gą do spe­łnie­nia za­ło­żeń.

– Masz ja­kieś imię? – za­py­ta­łem.

– Ana­sta­zja – od­pa­rła krót­ko, a ja od razu wie­dzia­łem, że kła­mie.

– Nie­ład­nie za­czy­nać zna­jo­mo­ść od kłam­stwa – od­po­wie­dzia­łem i od­wró­ci­łem wzrok.

Wy­łączy­łem się na jej pa­pla­ni­nę i sku­pi­łem całą uwa­gę na go­ściu, któ­re­go za­uwa­ży­łem przy wy­jściu. Być może na pierw­szy rzut oka nie wy­glądał jak fil­mo­wy gan­gus, ale wie­dzia­łem, że nim jest. Wszyst­ko o tym mó­wi­ło, za­czy­na­jąc od po­sta­wy, a ko­ńcząc na tym, że wszyst­kie pra­cow­ni­ce omi­ja­ły go z da­le­ka. Do­dat­ko­wo ob­ser­wo­wał ka­żdą strip­ti­zer­kę idącą na pry­wat­ny po­kaz.

Na­wet śle­py by zro­zu­miał, że ten ko­leś pil­nu­je biz­ne­su, a więc praw­do­po­dob­nie nim za­rządza. Nie chcia­łem, żeby na­sze spoj­rze­nia się spo­tka­ły, to mo­gło­by wzbu­dzić jego po­dej­rze­nia, od­wró­ci­łem się więc do Ana­sta­zji.

– A więc? – wy­pa­li­łem.

– A więc co? – Była zdzi­wio­na tym na­głym py­ta­niem.

– Po­wiesz praw­dę, czy mo­że­my uznać, że nie mamy o czym dłu­żej roz­ma­wiać? Nie je­steś Ana­sta­zją. Pew­nie tak ma na imię któ­raś z two­ich ko­le­ża­nek zza wschod­niej gra­ni­cy do­ra­bia­jących w tym kur­wi­do­łku. Wiem, jak to dzia­ła. – Spoj­rza­łem na nią z szy­der­czym uśmie­chem. – Po­da­jesz fa­łszy­we imię, a ja nie gu­stu­ję w fa­łszu.

– A skąd po­my­sł, że w ogó­le je­stem tobą za­in­te­re­so­wa­na? – rzu­ci­ła, uda­jąc za­że­no­wa­nie.

– Gdy­byś nie była, to wpro­wa­dzi­ła­byś mnie do środ­ka, na­mó­wi­ła na ku­rew­sko dro­gie­go drin­ka i po­szła.

– No i co masz za­miar zro­bić z tą cho­ler­nie cen­ną in­for­ma­cją? – Na­chy­li­ła się w moim kie­run­ku, tak że ostat­nie sło­wa wy­szep­ta­ła pro­sto do mo­je­go ucha.

Czu­łem jej od­dech na swo­jej skó­rze. Po­czu­łem ciar­ki, ale gdzieś z tyłu gło­wy mia­łem to, po co tu­taj przy­sze­dłem: ro­ze­zna­nie.

– Za­cze­kam… – Chcia­łem, żeby przez chwi­lę w jej gło­wie ko­ła­ta­ły się mo­żli­we od­po­wie­dzi. – …Aż sko­ńczysz. – Chwy­ci­łem ją pew­nie w ta­lii.

Po­czu­łem na so­bie wzrok ochro­ny, ale szyb­ko dała im do zro­zu­mie­nia, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

– To chy­ba twój szczęśli­wy dzień, bo sko­ńczy­łam pra­cę wła­śnie w tej se­kun­dzie – od­pa­rła, ła­pi­ąc mnie za rękę. – Spo­tka­my się za kwa­drans na ze­wnątrz – do­da­ła.

To było na­praw­dę szyb­kie. Zde­cy­do­wa­nie wolę Wro­cław od prze­re­kla­mo­wa­nej War­sza­wy. W sto­li­cy ka­żda ko­bie­ta uda­je ko­goś, kim nie jest. Po­dob­no na­zy­wa się to wy­zna­cza­niem wy­so­kich stan­dar­dów, a tak na­praw­dę to zwy­kła ułu­da. Ka­żdy po­trze­bu­je bli­sko­ści, tej cie­le­snej i emo­cjo­nal­nej.

Na­wet ja, choć moje emo­cje są wy­ga­szo­ne od daw­na. Może bar­dziej od­po­wied­nim stwier­dze­niem by­ło­by „stłu­mio­ne”. Wolę nie czuć nic, niż czuć ból zwi­ąza­ny z tym, co się kie­dyś wy­da­rzy­ło.

Zdzi­wi­ło mnie, jak to miej­sce funk­cjo­nu­je. Daw­niej ka­żde­go gan­gu­sa mo­żna było roz­po­znać na pierw­szy rzut oka. Wszy­scy prze­sia­dy­wa­li­śmy w tego typu lo­ka­lach i nikt nie pró­bo­wał trzy­mać gło­wy ni­sko. Po­li­cja sie­dzia­ła u nas w kie­sze­niach, więc nie mu­sie­li­śmy się bać ni­ko­go i ni­cze­go.

Tyl­ko ten je­den mężczy­zna rzu­cił mi się w oczy, ale to dla­te­go, że nie pa­so­wał do tej spe­lu­ny, do­kład­nie jak ja. Czu­łem na so­bie jego wzrok i wal­czy­łem ze sobą, żeby nie spoj­rzeć. To nie była pre­zen­ta­cja, ja­kiej bym so­bie ży­czył pierw­sze­go dnia.

Spoj­rza­łem w kie­run­ku wy­bie­gu z ru­ra­mi. Chcia­łem na chwi­lę się po­zbyć my­śle­nia ope­ra­cyj­ne­go. Pi­ęk­no ko­bie­ce­go cia­ła od­pręża­ło mnie za ka­żdym ra­zem. Nie­ste­ty, nie by­łem je­dy­nym ob­ser­wa­to­rem.

W od­ró­żnie­niu ode mnie, inni nie po­tra­fi­li się za­cho­wać. Obo­wi­ązu­je jed­na za­sa­da: nie do­ty­kać tan­cer­ki. Cza­sa­mi jed­nak na­je­ba­ni do spodu mężczy­źni nie po­tra­fią kon­tro­lo­wać swo­ich żądz i prze­kra­cza­ją gra­ni­ce. Pó­źniej bu­dzą się w ciem­nych ulicz­kach bez port­fe­li i kasy, a świat trwa da­lej, bo byli jego nic nie­zna­czącą cząst­ką.

– Pusz­czaj!

Usły­sza­łem krzyk i od razu zo­ba­czy­łem jed­ne­go z ta­kich fra­je­rów obła­pia­jących tan­cer­kę wbrew jej woli.

Od­ru­cho­wo ru­szy­łem w jego kie­run­ku. To była oka­zja na zo­sta­wie­nie pi­ęk­nej wi­zy­tów­ki. Być może nie było to naj­roz­sąd­niej­sze, ale dzi­ęki temu może być mi ła­twiej pó­źniej.

Kątem oka zer­k­nąłem na ochro­nę. Na szczęście byli kil­ka kro­ków da­lej niż ja. Ru­szy­łem szyb­ko w kie­run­ku mężczy­zny.

– Puść ją! – po­wie­dzia­łem pod­nie­sio­nym gło­sem, cho­ler­nie chłod­no.

Od­wró­cił się w moim kie­run­ku. Zmie­rzył mnie wzro­kiem z góry na dół i spo­wa­żniał. Wie­dzia­łem, że nie był sam. Ta­kie psy ata­ku­ją tyl­ko w gru­pie. Nie chcia­łem cze­kać na roz­wój zda­rzeń, więc po pro­stu po­sła­łem go na zie­mię pra­wym sier­po­wym, któ­ry wy­lądo­wał ide­al­nie na jego szczęce. Ko­lej­ne dni na pew­no spędzi, pi­jąc jo­gur­ty.

Tak jak za­wsze ata­ku­ją w gru­pie, tak w mo­men­cie, kie­dy szef sfo­ry po­le­ci na zie­mię, wra­ca­ją na swo­je miej­sca w sze­re­gu. Zresz­tą wo­kół nas ze­bra­ła się już ochro­na. Chcie­li wy­pro­wa­dzić nas wszyst­kich, bo in­te­li­gen­cja nie po­zwo­li­ła im oce­nić, kto był pro­wo­dy­rem tej ca­łej sy­tu­acji.

– Wyj­dę sam – po­wie­dzia­łem, kie­dy pró­bo­wa­li mnie obez­wład­nić.

Nie mia­łem za­mia­ru się z nimi szar­pać, zresz­tą mój mały po­kaz do­bie­gł ko­ńca i z de­li­kat­nym uśmiesz­kiem pod no­sem mo­głem opu­ścić ten kur­wi­do­łek. Na ko­niec jesz­cze spoj­rza­łem na mężczy­znę. Tym ra­zem na­sze spoj­rze­nia spo­tka­ły się, bo wręcz chcia­łem, żeby mnie do­strze­gł i do­kład­nie za­pa­mi­ętał. Przez resz­tę wie­czo­ru będą się za­sta­na­wiać, kim je­stem.

Wy­sze­dłem przed we­jście i od­sze­dłem ka­wa­łek w pra­wo. Opa­rłem się o ścia­nę i cze­ka­łem na moją nową przy­ja­ció­łkę.

– Ktoś na­ro­bił na dole nie­złe­go ba­ła­ga­nu… – rzu­ci­ła na wstępie.

– Co ty nie po­wiesz.

– Chło­pa­ki za­sta­na­wia­ją się, kim jest fa­cet, któ­ry dzia­ła spraw­niej od na­szej ochro­ny. – Spoj­rza­łem nie­świa­do­mie na spuch­ni­ęte kost­ki pra­wej dło­ni. – Ale ja już chy­ba wiem. – Za­śmia­ła się. – Ty na­praw­dę nie pa­so­wa­łeś do na­sze­go klu­bu.

– Wi­dzisz, a jako je­dy­ny coś mam z wi­zy­ty u was – za­żar­to­wa­łem.

– Jesz­cze nie masz – od­pa­rła i chcia­ła mnie chwy­cić za dłoń, ale scho­wa­łem obie ręce do kie­sze­ni.

Nie chcę bez­sen­sow­nej bli­sko­ści. Po­da­nie ko­muś ręki było dla mnie czy­mś o wie­le bar­dziej in­tym­nym niż seks, za­re­zer­wo­wa­nym tyl­ko dla ko­goś bli­skie­go, a nie dla nowo po­zna­nej Ana­sta­zji, czy jak się tam na­zy­wa­ła.

– To gdzie mnie za­bie­rzesz? – Chy­ba za­po­mnia­ła, że nie je­stem stąd.

Spoj­rza­łem na nią zim­nym wzro­kiem i po­czu­łem, że za­ta­pia się w moim spoj­rze­niu. Nie mo­gła prze­stać na mnie pa­trzeć, jak­by my­śla­mi od­pły­nęła już w przy­szło­ść. Sło­wa cza­sa­mi by­wa­ją zbęd­ne. Wy­star­czył je­den gest, jed­no spoj­rze­nie i była moja.

– Nie wy­pi­łeś drin­ka, któ­re­go mi obie­ca­łeś – po­wie­dzia­ła.

– Nie lu­bię tło­ku i al­ko­ho­lu wąt­pli­wej ja­ko­ści za wie­lo­krot­no­ść jego war­to­ści – od­pa­rłem. – Znasz ja­kieś spo­koj­niej­sze miej­sce? – za­py­ta­łem.

– Mam pe­wien po­my­sł – od­po­wie­dzia­ła z dia­bel­skim uśmie­chem.

To, gdzie mie­li­śmy się udać, nie było ta­jem­ni­cą. Choć nie po­wie­dzia­ła tego na głos, wie­dzia­łem, że cho­dzi­ło o jej miesz­ka­nie. Tym le­piej, nie będę mu­siał szu­kać kwa­dra­tu, żeby się prze­ki­mać.

Rozdział 4

Ode­szli­śmy w ko­ńcu od miej­sca, w któ­rym pra­co­wa­ła. Wi­dzia­łem, że ci­sną się jej na usta py­ta­nia, ale się po­wstrzy­my­wa­ła. Chy­ba do­my­śla­ła się, że i tak nie usły­szy praw­dy, a może bała się od­po­wie­dzi. Chcia­ła trwać w prze­ko­na­niu, że cze­ka ją ze mną do­bra za­ba­wa, ale nie da­wać so­bie na­dziei na wi­ęcej.

Cie­szy­ło mnie to, szcze­gól­nie że z uwa­gi na cha­rak­ter jej pra­cy to pew­nie nie będzie na­sze ostat­nie spo­tka­nie. Tym le­piej, że nie po­czu­je zło­ści, kie­dy zo­ba­czy rano pu­ste miej­sce na łó­żku, w któ­rym zro­bi­my wcze­śniej nie­zły ba­ła­gan.

Nie miesz­ka­ła da­le­ko. Zdzi­wi­ło mnie to, bo wia­do­mo, że wy­na­jem czy za­kup miesz­ka­nia to dro­ga spra­wa. Mu­sia­ła więc do­ra­biać na boku albo mieć bo­ga­tych ro­dzi­ców. Sta­nęli­śmy pod bra­mą pro­wa­dzącą do bu­dyn­ku. Opa­rła się o drzwi.

– Je­ste­śmy – oznaj­mi­ła.

– To pub, bar czy klub? – Uda­wa­łem głu­pie­go.

– Chcia­łeś ci­szy, więc idzie­my do mnie – od­po­wie­dzia­ła lek­ko po­iry­to­wa­na.

– Uda­ło ci się tra­fić w moje pre­fe­ren­cje. – Uśmiech­nąłem się. – Moim ulu­bio­nym lo­ka­lem jest „u mnie” – do­da­łem z po­wa­gą. – I co, będzie­my tak stać?

– No nie wiem, nie wiem. – Nie­na­wi­dzi­łem, gdy ktoś się ze mną dro­czył. – Mogę ci za­ufać?

– Nie no, do­bra, nie było te­ma­tu. – Od­wró­ci­łem się na pi­ęcie i za­cząłem od­cho­dzić.

Chwy­ci­ła mnie moc­no w oko­li­cach łok­cia i przy­ci­ąg­nęła do sie­bie. Wca­le nie chcia­ła, że­bym ją te­raz zo­sta­wił. Wbi­ła we mnie pe­łne usta i za­częła ca­ło­wać. Na śle­po uda­ło się jej otwo­rzyć drzwi i we­szli­śmy do środ­ka.

Ode­rwa­ła się na chwi­lę ode mnie i ru­szy­ła przo­dem. Po­zwo­li­łem jej na to, bo wie­dzia­łem, że chce, bym spoj­rzał na jej ty­łek. Wi­dzia­łem, jak się od­wra­ca, chcąc mnie na tym zła­pać, ale ja by­łem obo­jęt­ny.

Sze­dłem za nią z wy­so­ko unie­sio­ną gło­wą, oka­zu­jąc brak za­in­te­re­so­wa­nia. To ona mia­ła my­śleć, że nie może mnie mieć, a nie na od­wrót. Ko­bie­ta, wi­dząc prze­sad­ną chęć ze stro­ny fa­ce­ta, często tra­ci ocho­tę. Nie mo­głem do tego do­pu­ścić, nie chcia­łem.

Wcho­dząc do jej miesz­ka­nia, spe­cjal­nie się nie roz­gląda­łem. W ko­ńcu nie przy­sze­dłem na wy­sta­wę w mu­zeum. Je­dy­ne, cze­go nie dało się nie zo­ba­czyć, to to, że było bar­dzo małe. Wła­ści­wie od razu zna­le­źli­śmy się w cen­trum wszyst­kie­go: sy­pial­ni, sa­lo­nu i kuch­ni w jed­nym. Je­dy­ne do­dat­ko­we po­miesz­cze­nie, któ­re tu­taj było, to pew­nie ła­zien­ka, przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wa­ło.

Nie po­tra­fię zro­zu­mieć lu­dzi, któ­rzy po­zwa­la­ją się za­mknąć ni­czym sar­dyn­ki w tak ma­łej prze­strze­ni. Bra­ko­wa­ło tyl­ko tego, żeby ja­kiś jej wspó­łlo­ka­tor wy­sko­czył spod łó­żka albo zza za­sło­ny. No ale cóż, ta­kie były re­alia. Rzad­ko kogo było stać na wi­ęcej niż te kil­ka, może kil­ka­na­ście me­trów kwa­dra­to­wych wła­snej prze­strze­ni.

Przy­gląda­łem się uwa­żnie temu, co robi. Wy­da­wa­ła się ze­stre­so­wa­na, jak­by wie­dzia­ła, po co tu­taj przy­szła, ale nie umia­ła się do tego za­brać. Nie wy­gląda­ło mi na to, że często to robi. Na­wet po­my­śla­łem, że czy­ni mnie to wy­jąt­ko­wym.

Bio­rąc pod uwa­gę to, kim je­stem, by­łem i kim za­pew­ne zo­sta­nę, to je­dy­ne, co mo­żna uznać za pew­nik, to to, że war­to się ode mnie da­le­ko trzy­mać. Wcho­dząc tu, wie­dzia­łem, że to nie może się po­wtó­rzyć i trwać pó­źniej w nie­sko­ńczo­no­ść.

Dziew­czy­ny w jej wie­ku po­tra­fią do ta­kich scha­dzek do­pi­sać całą ide­olo­gię i wpi­sać w nią ko­lej­ne spo­tka­nia, a do tego nie mo­głem do­pu­ścić. Nie chcia­łem ni­ko­go wi­ęcej znisz­czyć. Le­piej dla wszyst­kich, je­śli będę się trzy­mać cie­nia i mo­jej sa­mot­no­ści.

Wi­dzia­łem, jak prze­rzu­ca ci­ężar z nogi na nogę. Nie­zgrab­nie za­częła ro­bić coś z ręka­mi, jak­by nie mo­gła się opa­no­wać.

– Usi­ądź – po­wie­dzia­łem spo­koj­nie, wska­zu­jąc roz­kła­da­ną ka­na­pę.

Sam po­sze­dłem w kie­run­ku kuch­ni i jak mi się wy­da­wa­ło, lo­dów­ki w za­bu­do­wie. Chwy­ci­łem za uchwyt i moc­no szarp­nąłem. Nie było żar­cia, za to spo­ro al­ko­ho­lu. Chy­ba nie tyl­ko ja czu­łem się sa­mot­ny.

Zła­pa­łem pierw­szą lep­szą bu­tel­kę, wró­ci­łem do dziew­czy­ny i usia­dłem obok. Być może nie był to jej ulu­bio­ny drink, a tym bar­dziej mój, ale wie­dzia­łem, że to po­mo­że. Zła­pa­ła za nią i przy­ło­ży­ła do ust. Wy­pi­ła ca­łkiem spo­ro i gło­śno wy­pu­ści­ła po­wie­trze. Zro­bi­łem do­kład­nie to samo, po czym spoj­rza­łem jej głębo­ko w oczy. Chcia­łem ją po­zba­wić resz­tek pew­no­ści sie­bie.

Na­gle do­strze­głem coś, co mnie za­nie­po­ko­iło: jej wzrok się zmie­nił. Nie była już taka nie­pew­na jak chwi­lę wcze­śniej. Na jej ustach ma­lo­wał się szy­der­czy, nie­co prze­ra­ża­jący uśmiech. Śmia­ło po­ło­ży­ła dłoń na moim po­licz­ku.

– Mu­sisz już iść – oznaj­mi­ła chłod­no.

Za­tka­ło mnie, ale prze­cież nie mo­głem zo­stać na siłę. Pro­sze­nie się o co­kol­wiek nie było w moim sty­lu, po­dob­nie jak od­rzu­ce­nie. Wsta­łem i od razu wy­sze­dłem z jej miesz­ka­nia. Nie od­wró­ci­łem się ani na se­kun­dę. Na­wet o tym nie my­śla­łem.

Zsze­dłem po scho­dach, któ­ry­mi chwi­lę wcze­śniej wcho­dzi­łem, i wy­sze­dłem przed ka­mie­ni­cę. Opa­rłem się o drzwi i od­pa­li­łem pa­pie­ro­sa. Za­śmia­łem się gło­śno. Kto by po­my­ślał, że ogra mnie taka ma­ło­la­ta.

Oka­za­ło się, że jed­nak nie będę miał gdzie się prze­ki­mać za fri­ko. W oko­li­cach Ryn­ku o tej po­rze jest wy­bór mi­ędzy ho­ste­lem i dzie­le­niem po­ko­ju z na­je­ba­ny­mi na­sto­lat­ka­mi a dro­gim ho­te­lem. Teo­re­tycz­nie na dru­gą opcję nie po­win­no było mnie stać, ale kto z nas jest bez winy…

Ho­tel miał pięć gwiaz­dek, ale w moim przy­pad­ku nie były po­trzeb­ne żad­ne luk­su­sy, tyl­ko ci­sza i spo­kój. Być może do­brze, że tak się sta­ło. Nie wie­dzia­łem dla­cze­go, ale za­cho­wa­nie Ana­sta­zji przy­pra­wi­ło mnie o dresz­cze. Przez chwi­lę mi się wy­da­wa­ło, że prze­szło­ść do mnie wró­ci­ła, a ta ni­cze­go nie­świa­do­ma dziew­czy­na roz­po­zna­ła mnie. Nie, była zbyt mło­da, by mnie znać, przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wa­ło.

Przez jed­no je­ba­ne spoj­rze­nie nie mo­głem prze­stać o niej my­śleć. Nie wie­dzia­łem, czy to tyl­ko przy­pa­dek, czy stoi za tym coś wi­ęcej. Czu­łem, jak­by wszyst­kie sza­re ko­mór­ki w moim mó­zgu jed­no­cze­śnie wzi­ęły się do ro­bo­ty. Nie mo­głem za­snąć, a wie­dzia­łem, że sen jest mi bar­dzo po­trzeb­ny. W ko­ńcu moje po­wie­ki zro­bi­ły się na tyle ci­ężkie, że opa­dły.

* * *

Obu­dzi­łem się bar­dzo wcze­śnie, przed świ­tem. Wszyst­ko wo­kół wy­da­wa­ło mi się dziw­ne, ta­kie nie­re­al­ne. Mia­łem spierzch­ni­ęte usta i czu­łem cho­ler­ne pra­gnie­nie. Wsta­łem z łó­żka i ru­szy­łem do lo­dów­ki po wodę.

Moją uwa­gę przy­ku­ło pa­lące się w ła­zien­ce świa­tło. Mu­sia­łem o nim wcze­śniej za­po­mnieć. Wy­ci­ągnąłem bu­tel­kę i od­kręci­łem ją. Przy­ło­ży­łem do ust i wy­pi­łem całą jej za­war­to­ść dusz­kiem.

– Też nie mo­żesz spać? – Usły­sza­łem z oko­lic ła­zien­ki.

O mało nie pod­sko­czy­łem ze stra­chu, bo prze­cież przy­sze­dłem do ho­te­lu sam. Nie by­łem pi­ja­ny, więc nie było mowy o po­my­łce. Głos był zna­jo­my, nie czu­łem stra­chu, choć nie by­łem pew­ny, z kim mam do czy­nie­nia. To była ko­bie­ta, więc w ra­zie po­trze­by dam so­bie z nią radę...

Czu­łem, jak przy­spie­sza mi tęt­no. Usły­sza­łem dźwi­ęk włącz­ni­ka, a chwi­lę po nim zo­ba­czy­łem, jak w po­ko­ju po­ja­wia się naj­pierw jej noga, a pó­źniej ona sama w ca­łej oka­za­ło­ści.

– Co ty tu­taj ro­bisz?! – krzyk­nąłem, trzy­ma­jąc się za klat­kę pier­sio­wą.

– Nie żar­tuj – par­sk­nęła.

Wi­dzia­łem, jak zbli­ża się do mnie. Nie wie­dzia­łem, jak za­re­ago­wać. Wszyst­ko to wy­gląda­ło tak re­al­nie, a ja w głębi wie­dzia­łem, że jest nie­praw­dzi­we.

Po­de­szła do mnie pew­nie. Sta­nęła tak bli­sko, że czu­łem jej pier­si opar­te o moją klat­kę pier­sio­wą. Po­pa­trzy­ła do góry, szu­ka­jąc ze mną kon­tak­tu wzro­ko­we­go.

Po­czu­łem jej dłoń w oko­li­cy pod­brzu­sza. Zo­ba­czy­łem, jak jej język zwi­lża de­li­kat­nie usta. Wi­dzia­łem w niej ogrom­ną żądzę, a pod wpły­wem do­ty­ku sam za­cząłem ją czuć.

– Sko­ro już nie śpi­my… – po­wie­dzia­ła i przy­gry­zła dol­ną war­gę.

Jej dłoń podąża­ła po mo­jej skó­rze co­raz ni­żej i ni­żej, aż w ko­ńcu do­ta­rła do miej­sca cen­tral­ne­go u ka­żde­go fa­ce­ta. Chwy­ci­ła mnie pew­nie za ku­ta­sa i za­częła prze­su­wać ręką w górę i w dół, do­kład­nie do­ty­ka­jąc ka­żde­go cen­ty­me­tra.

Moje cia­ło w jed­nej chwi­li się spi­ęło. Nie wie­dzia­łem, co się dzie­je. Nie by­łem pew­ny ni­cze­go. Ana­sta­zja za­uwa­ży­ła moją re­ak­cję.

– Nie chcesz? – za­py­ta­ła i jed­no­cze­śnie za­bra­ła dłoń.

Spoj­rza­ła na mnie, a w jej wzro­ku był pło­mień, któ­re­go nie spo­sób uga­sić. Wsa­dzi­ła pa­lec wska­zu­jący do ust i cze­ka­ła na moją od­po­wie­dź. Sło­wa jed­nak nie były po­trzeb­ne.

Chwy­ci­łem ją za gło­wę i spro­wa­dzi­łem bar­dzo szyb­ko do klęku. Po­czu­łem, jak chwy­ta moje bok­ser­ki i opusz­cza je do ko­stek. Nie cze­ka­ła na nic, po pro­stu wzi­ęła go w usta: cie­płe i wil­got­ne, tak bar­dzo przy­jem­ne.

Pa­trzy­ła cały czas do góry, pod­czas gdy ja od­gar­nia­łem jej wło­sy. Chcia­łem do­kład­nie wszyst­ko wi­dzieć. Śli­na spły­wa­ła jej po bro­dzie, ale nie przej­mo­wa­ła się tym w ogó­le. Bra­ła go głębo­ko i pew­nie, jak­by mia­ła w tym ogrom­ne do­świad­cze­nie.

– Wstań – po­wie­dzia­łem.

Uśmiech­nęła się sze­ro­ko, jak­by wie­dzia­ła, co ją cze­ka. Cof­nęła się o krok i opa­rła swo­je jędr­ne po­ślad­ki o biur­ko. Pod­sze­dłem do niej i ob­ró­ci­łem ją. Mia­łem wra­że­nie, że jęk­nęła.

Prze­su­nęła ręką po bla­cie i zrzu­ci­ła z nie­go te­le­fon, czaj­nik i ja­kieś ho­te­lo­we do­ku­men­ty. Po­nio­sła nogę do góry i opa­rła ją o biur­ko. Wy­pi­ęła się w moją stro­nę, nie krępu­jąc się przy tym w ogó­le. Mimo że na­dal mia­ła na so­bie ko­ron­ko­wą pi­ża­mę, by­łem w sta­nie so­bie wy­obra­zić, co się pod nią kry­je.

Wy­obra­że­nie a re­alia to nie to samo. Pod­sze­dłem więc i za­cząłem zry­wać z niej ubra­nie. Naj­pierw góra, któ­rą ro­ze­rwa­łem w rękach. Nie mia­ła mi tego za złe. Od razu zła­pa­łem ją za lewą pie­rś i za­cząłem dra­żnić su­tek. Dru­gą dło­nią od­su­nąłem ko­ron­ko­we spoden­ki na bok.

Wsze­dłem w nią pew­nie od tyłu. Wi­dzia­łem jej od­bi­cie w lu­strze i roz­kosz, ja­kie to pierw­sze pchni­ęcie jej dało. Wsu­nąłem dłoń w dół od pi­ża­my i za­cząłem okrężny­mi ru­cha­mi sty­mu­lo­wać łech­tacz­kę. Mia­łem jej wil­goć na pe­ni­sie i pal­cach. Była cho­ler­nie mo­kra.

Jej od­dech osa­dzał się na lu­strze przed nami, a jęki od­bi­ja­ły się echem od ścian. Po­czu­łem jej spoj­rze­nie. Wi­dzia­łem, że cze­goś ode mnie chce. Opa­rła dłoń o lu­stro.

– Moc­niej! – krzyk­nęła.

Przy­gry­zła war­gę po raz ko­lej­ny. Po­ło­ży­łem dłoń na jej gar­dle i za­ci­snąłem na nim pew­nie pal­ce. Uśmiech­nęła się po raz ko­lej­ny. Jej wzrok był tak ku­rew­sko pod­nie­ca­jący. Nie mia­ła gra­nic.

We­dle ży­cze­nia za­cząłem pchać moc­niej i pew­niej. Wkła­da­łem w nią całą swo­ją dłu­go­ść i czu­łem, że robi się co­raz bar­dziej mo­kra. Klep­nąłem ją w po­śla­dek i ści­snąłem go moc­no. Przy­ci­ągnąłem do sie­bie, a ona jak­by ode­pchnęła się od lu­stra, o któ­re się za­pie­ra­ła.

Wy­lądo­wa­łem ple­ca­mi na łó­żku. Od­wró­ci­ła się i za­częła po­wo­li iść w moim kie­run­ku. Będąc bli­sko, zdjęła dol­ną część pi­ża­my i rzu­ci­ła nią we mnie. Wy­lądo­wa­ła na mo­jej twa­rzy. Po­czu­łem jej świe­ży za­pach.

Za­nim zdąży­łem zdjąć spoden­ki z twa­rzy, ona już była na mnie. Po­czu­łem, jak w nią wcho­dzę.

– Tak! – krzyk­nąłem.

Chwy­ci­łem ją za ty­łek, jak­bym miał ni­g­dy nie wy­pu­ścić go z rąk. Przy­trzy­ma­łem go w jed­nej po­zy­cji i sam za­cząłem uno­sić się i opa­dać w iście dia­bel­skim tem­pie. Opa­dła na mnie i po­zwo­li­ła mi dzia­łać. Roz­kosz była tak wiel­ka, że mu­sia­ła wbić w moją szy­ję zęby.

Po­czu­łem, jak jej cip­ka za­ci­ska się na moim sprzęcie. Unio­sła się i zo­ba­czy­łem bia­łka jej oczu. Stra­ci­ła kon­tro­lę nad cia­łem. Jej ręce za­częły błądzić po nim, jak­by nie mo­gła się opa­no­wać. Jęcza­ła tak gło­śno i tak przy­jem­nie.

Jej or­gazm trwał chwi­lę, a ja wie­dzia­łem, że moje ru­chy nie mogą się zmie­nić. Chcia­łem, żeby ta chwi­la ni­g­dy się nie ko­ńczy­ła. Do­pie­ro kie­dy od­zy­ska­ła kon­tro­lę nad cia­łem, ob­ró­ci­łem ją na so­bie.

Opa­rła się dło­ńmi o moją klat­kę pier­sio­wą. Roz­ło­ży­ła nogi i unio­sła ty­łek do góry. Po­ło­ży­łem dłoń na jej mo­krej cip­ce i da­lej ją sty­mu­lo­wa­łem. Pod­nio­słem bio­dra i po­ma­ga­jąc so­bie dło­nią, wsze­dłem w nią zno­wu.

Nie za­mie­rza­łem się już kon­tro­lo­wać. Sko­ro ona do­szła do celu, to na­de­szła moja ko­lej na pe­łne spe­łnie­nie. Ru­sza­łem się szyb­ko i pew­nie. Z ka­żdym ko­lej­nym ru­chem wbi­ja­ła we mnie pa­znok­cie co­raz bar­dziej.

W ko­ńcu czu­łem, że je­stem bli­sko. Ce­lo­wo z niej wy­sze­dłem. Nie mu­sia­łem nic mó­wić. Wie­dzia­ła, że ma sko­ńczyć ręką. Po­zwo­li­ła, żeby sper­ma spły­nęła po jej pal­cach. Dla niej to nie był ko­niec. Nie ze­szła ze mnie od razu. Naj­pierw roz­ta­rła wszyst­ko na swo­im cie­le, a pó­źniej do­kład­nie ob­li­za­ła pal­ce.

Ze­rwa­łem się z łó­żka cały zla­ny po­tem. To był tyl­ko sen…

Rozdział 5

Pew­nie wie­le osób się za­sta­na­wia, jak wy­gląda spo­tka­nie ofi­ce­ra pra­cu­jące­go pod przy­kry­ciem z prze­ło­żo­ny­mi. Za­kła­da­jąc, że jego dzia­ła­nia mają być jak naj­bar­dziej taj­ne, czy­taj: żeby ktoś mnie po pro­stu nie od­je­bał, wy­da­je się, że miej­sca ta­kich spo­tkań po­win­ny być do­kład­nie spraw­dza­ne, ale nic bar­dziej myl­ne­go. Wszy­scy mają na nas wy­je­ba­ne i na to się na­sta­wia­łem, idąc na to spo­tka­nie, wy­pe­łnio­ny lękiem przed wpad­ką, nim w ogó­le za­cznę ba­wić się w gan­gu­sa, wra­ca­jąc do ko­rze­ni.

Do­cie­ra­jąc na miej­sce, by­łem już dość kon­kret­nie zdzi­wio­ny. Tak­sów­karz pod­wió­zł mnie pod dom na obrze­żach mia­sta. Pod re­zy­den­cją, bo ina­czej tego bu­dyn­ku nie dało się na­zwać, sta­ły dwa sa­mo­cho­dy, je­den spor­to­wy, dru­gi SUV. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, czy aby do­brze tra­fi­łem.

Mimo że coś mi nie gra­ło, pod­sze­dłem pod drzwi we­jścio­we i za­cząłem…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej