Żongler. Romain Gary - Agata Tuszyńska - ebook

Żongler. Romain Gary ebook

Agata Tuszyńska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

TUSZYŃSKA ŻONGLUJE EMOCJAMI W NAJNOWSZEJ KSIĄŻCE ŻONGLER. ROMAIN GARY

„Imię: Roman, Romain, Romuszka, Emile. Nazwisko: Kacew, de Kacew, Gari, Gary, Ajar, Sinibaldi, Bogat. Urodzony: w Wilnie, w Kursku, w Moskwie, na rosyjskich stepach, w 1914 roku, w maju, w grudniu, po południu… W drodze do ojczyzny, Francji”.

W taki sposób Agata Tuszyńska, autorka znakomitych biografii Singer. Pejzaże pamięci (1994), Oskarżona: Wiera Gran (2010) i Narzeczona Schulza (2015), rozpoczyna swoją najnowszą książkę Żongler.

Romain Gary (1914–1980) – francuski pisarz urodzony w Wilnie, jedyny w historii autor uhonorowany dwukrotnie Nagrodą Goncourtów, dyplomata, scenarzysta, pilot wojenny, podróżnik. Celebryta, który w 1980 roku po błyskotliwej literackiej karierze odebrał sobie życie w wieku 66 lat. Mistyfikator. Wreszcie – kuglarz zręcznie żonglujący faktami i zmyśleniami, swoimi i zasłyszanymi historiami, nieustannie tworzący opus magnum: własną biografię (jakby ta autentyczna była nie dość fascynująca).

Zadanie uporządkowania tej niezwykłej biografii wydaje się karkołomne. Trudne jest nakreślenie linii oddzielającej to, co przeżyte od tego, co zmyślone. Doświadczenie i wytrawne pióro Agaty Tuszyńskiej wydają się idealne do tej misternej pracy. Autorka stara się odsłonić portrety wielokrotne swojego bohatera, autora wspaniałej Obietnicy poranka. Opowiada o intrygującej i dominującej matce Romaina, Ninie Owczyńskiej, o ich kilkuletnim pobycie w Warszawie w latach dwudziestych, drodze do Nicei, o dwóch burzliwych małżeństwach pisarza (jedno z gwiazdą Hollywoodu, Jean Seberg), karierze artystycznej i pracy w dyplomacji. O jego słabości do pseudonimów, losów równoległych i gry – w życiu i przed zachwyconą publicznością – a wreszcie o ostatnim, spektakularnym oszustwie.

Romain Gary pod pseudonimem Emil Ajar wydał powieść Życie przed sobą, za którą otrzymał po raz drugi Nagrodę Goncourtów, i która doczekała się dwóch świetnych ekranizacji: pierwszej z niezapomnianą Simone Signoret (1977) i drugiej z Sophią Loren (2020) w roli Pani Rosy. Prawdziwą tożsamość autora tej powieści ujawnił Gary dopiero w pożegnalnym liście. Jednym słowem – zrobił po prostu wszystko, by zmylić tropy i uprzykrzyć życie biografom. Agata Tuszyńska stawia czoło temu wyzwaniu, docieka prawdy, ale też daje pisarzowi prawo do artystycznej autokreacji. Podejmuje z nim dialog, próbując rozwikłać zagadki żydowskiej tożsamości autora Lęków króla Salomona i własnej.

Tuszyńska maluje portret Gary’ego jaskrawymi barwami, pokazuje, jak jej bohater przekracza graniceartystycznej wolty i człowieczej odpowiedzialności. Żonglerka pozostaje tu niezmiennie metaforą sztuki.

Żongler to najdojrzalsza książka Tuszyńskiej. I najbardziej zaskakująca. To Gary o przewrotnej duszy kameleona i Tuszyńska, o jakiej nie mieliśmy pojęcia. „Lepiej tego wypowiedzieć nie można” – napisał Romain Gary w pożegnalnym liście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 540

Oceny
4,4 (17 ocen)
10
5
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opie­ka re­dak­cyj­na: AN­DRZEJ STA­ŃCZYK
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rek­ta: MA­RIA ROLA, ANE­TA TKA­CZYK, JU­STY­NA TECH­MA­ŃSKA
Opra­co­wa­nie ma­te­ria­łu ilu­stra­cyj­ne­go: MI­RON KO­KO­SI­ŃSKI
Fo­to­gra­fia na pierw­szej stro­nie okład­ki : Sam Shaw/© Shaw Fa­mi­ly Ar­chi­ves/Get­ty Ima­ges
© Co­py­ri­ght by Aga­ta Tu­szy­ńska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2022
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07767-2
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ro­man Ka­cew, 1917. Stu­dio Mo­den­se w Wil­nie.

1.

Imię? Ro­man, Ro­ma­in, Ro­musz­ka, Émi­le.

Na­zwi­sko? Ka­cew, de Ka­cew, Gari, Gary, Ajar, Si­ni­bal­di, Bo­gat.

Uro­dzo­ny? W Wil­nie, w Kur­sku, w Mo­skwie, na ro­syj­skich ste­pach, w 1914 roku, w maju, w grud­niu po po­łud­niu... W dro­dze do oj­czy­zny, Fran­cji.

Oj­ciec? Lejb, Le­onid, Leon Ka­cew, ku­piec fu­trza­ny, par­don – chan z Sa­mar­kan­dy, Gru­zin, Ko­zak, Ta­tar, pol­ski ksi­ążę. A ra­czej, chy­ba na pew­no, Iwan Mo­zżu­chin, ro­syj­ski amant fil­mo­wy.

Mat­ka? Mina, Nina, Ma­ria Owczy­ńska, Bregsz­tejn, Ka­cew, ak­tor­ka, mo­dyst­ka, świ­ęta.

Imio­na, na­zwi­ska, daty, miej­sca. Wszyst­ko się plącze, wy­klu­cza, po­wra­ca w ko­lej­nych wa­rian­tach w do­ku­men­tach, wy­wia­dach i ksi­ążkach au­to­ra Obiet­ni­cy po­ran­ka.

Coś go ci­ągle po­wstrzy­my­wa­ło przed upo­rząd­ko­wa­niem ży­cio­ry­su, tak żeby mo­żna go było ła­two wpi­sać w urzędo­we ru­bry­ki. Ja­kaś nie­umie­jęt­no­ść skle­je­nia się w ca­ło­ść. Jak­by w po­je­dyn­czym lo­sie miał się udu­sić. Kim je­stem? Może ni­kim. Może w ogó­le nie ist­nie­ję. Woli wie­le po­uchy­la­nych drzwi, otwar­cie na ró­żne mo­żli­wo­ści. Wy­bór w za­le­żno­ści od oko­licz­no­ści i stra­te­gii. Wy­star­czy grać, by unik­nąć kon­se­kwen­cji, zmy­lić po­ścig, ukryć nie­po­trzeb­ną praw­dę. Sa­me­mu się ukryć? Czy to pęd do wol­no­ści, czy ra­czej uciecz­ka ści­ga­ne­go?

Jak po­wie pó­źniej jed­na z jego po­sta­ci: tyl­ko data uro­dze­nia jest wa­żna, „cała resz­ta to zwy­kły sno­bizm”.

Po­mnik chłop­ca pa­trzące­go w nie­bo i przy­ci­ska­jące­go do pier­si ka­losz stoi w Wil­nie nie­opo­dal domu przy Wiel­kiej Po­hu­lan­ce 16. Pod tym ad­re­sem, w miesz­ka­niu nu­mer 4, w la­tach dwu­dzie­stych XX wie­ku spędził dzie­ci­ństwo Ro­man Ka­cew, pó­źniej­szy sław­ny pi­sarz fran­cu­ski, Ro­ma­in Gary. Nie­wiel­ka od­la­na z brązu rze­źba upa­mi­ęt­nia pierw­szy po­ryw ser­ca ma­łe­go Ro­ma­na, przy­szłe­go dwu­krot­ne­go (!) lau­re­ata li­te­rac­kiej Na­gro­dy Gon­co­ur­tów, au­to­ra trzy­dzie­stu kil­ku po­wie­ści i co naj­mniej dwóch pi­sar­skich wcie­leń, na­zwa­ne­go po la­tach wiel­kim mi­sty­fi­ka­to­rem. „Wiel­ki” żon­glo­wał lo­sem, „ma­łe­mu” naj­pierw wy­star­cza­ły dro­bia­zgi.

Zo­ba­czył ją, zgrab­ną czar­no­wło­są Walę, z ukry­cia w skła­dzie drew­na, w miej­scu gdzie za­czy­na­ły się po­krzy­wy, ci­ągnące się aż do muru sąsied­nie­go ogro­du. Mia­ła osiem lat i spo­re mi­ło­sne wy­ma­ga­nia. Bo naj­pierw dla Wali miał zje­ść dwa­na­ście ro­ba­ków i sze­ść mo­ty­li, li­ście, żwir, ka­wa­łek ga­ze­ty oraz se­rię nie­bie­skich znacz­ków z Ba­wa­rii, któ­rą ukra­dł w tym celu z kla­se­ra ojca. Po­tem – i to już było osi­ągni­ęcie na mia­rę po­pi­sów Ca­sa­no­vy – prze­żuł dla swej uko­cha­nej gu­mo­wy but. O mało się nie za­dła­wił, sro­dze się po­cho­ro­wał, ale cóż... Sko­ro ka­rie­ra mężczy­zny tego wy­ma­ga­ła... Z cza­sem fan­ta­zja po­zwo­li­ła do­rzu­cić do tej li­sty: ja­po­ński wa­chlarz, dzie­si­ęć me­trów ba­we­łnia­nej włócz­ki, kilo pe­stek cze­re­śni i trzy zło­te ryb­ki. My­szy. Fakt, ża­den uwo­dzi­ciel świa­ta przed nim tego nie do­ko­nał. Do­brze, że da­ro­wał pi­łce, z któ­rą zo­ba­czył pierw­szy raz swo­ją dzie­ci­ęcą mi­ło­ść.

Po­hu­lan­ka bli­sko sto lat pó­źniej. Ka­mie­ni­ca po­tężna, sze­ścio­pi­ętro­wa. Otwie­ra­nie bra­my cza­su. Na dzie­dzi­ńcu w po­dwó­rzu lipy, kil­ka kasz­ta­nów, duża brzo­za, trzy jo­dły, bzy. Je­sien­nie­jący rdza­wy pej­zaż. Czar­ny kot na pło­cie. Uwa­żny. Wy­gląda na po­tom­ka tego, któ­re­go tu­lił w swo­jej dzie­ci­ęcej kry­jów­ce mały Ro­man. Krew­ny Be­he­mo­ta. Zli­zy­wał chłop­cu z ust reszt­ki ma­kow­ca i stał się do­wo­dem na nie­ist­nie­nie bez­in­te­re­sow­nych uczuć. Koci po­sła­niec ta­jem­ni­cy. Ob­ser­wu­je ka­żdy mój krok. Kszta­łty nie­obec­no­ści. Oswa­ja­nie bra­ku.

Jest ta­bli­ca w języ­ku li­tew­skim upa­mi­ęt­nia­jąca Ro­ma­ina Gary’ego, jest po­mnik, cień Wali, dłu­ga li­sta lo­ka­to­rów w sie­ni i po­ła­ma­ne re­kwi­zy­ty cu­dzych lo­sów. Nie ma śla­du oso­by, bez któ­rej chło­piec, mło­dzie­niec, pi­sarz nie wy­obra­żał so­bie ani chwi­li swo­je­go ży­cia. Tej, któ­ra wio­dła go la­ta­mi do wiel­ko­ści – jego nie­zwy­kłej mat­ki. Ale po co komu mat­ka do pierw­szych mi­ło­snych unie­sień? I pierw­szych praw­dzi­wie ar­ty­stycz­nych zmy­śleń?

Los ta­kże do­pi­sy­wał ró­żne zmy­śle­nia do jego hi­sto­rii. Ta­bli­cę upa­mi­ęt­nia­jącą pi­sa­rza umiesz­czo­no przy Wiel­kiej Po­hu­lan­ce 18, a nie 16, gdzie Ka­ce­wo­wie miesz­ka­li i gdzie mie­ści­ła się fir­ma mat­ki. Bra­ma pod nu­me­rem 18 wy­da­ła się fran­cu­skie­mu kon­su­lo­wi oka­zal­sza i bar­dziej od­po­wied­nia jako wi­zy­tów­ka ro­dzin­ne­go gniaz­da lau­re­ata Na­gro­dy Gon­co­ur­tów. Na pły­cie na­pi­sa­no, że Ro­ma­in Gary miesz­kał tu od 1917 do 1923 roku. To też nie­zu­pe­łnie praw­da. Albo praw­da nie­ostra, do­mnie­ma­na. Miesz­kał, nie miesz­kał, wy­je­żdżał, wra­cał. Jak to w tam­tych burz­li­wych cza­sach często by­wa­ło. Może nie ma to już wi­ęk­sze­go zna­cze­nia? Bo wła­ści­wie co za ró­żni­ca – rok w jed­ną czy w dru­gą stro­nę, po­dwór­ko bli­żej lub da­lej. Po­dob­ny wi­dok z okna, wy­so­kie stro­py, im­po­nu­jąca fa­sa­da, a kil­ka lat w dzie­jo­wej ukła­dan­ce zna­czy mniej niż mgnie­nie. Szcze­gól­nie z per­spek­ty­wy ko­lej­ne­go wie­ku, któ­ry pędzi szyb­ciej niż po­przed­nie. Komu ze zwie­dza­jących w XXI stu­le­ciu prze­szło­ść z ko­dem kre­sko­wym robi ja­kąkol­wiek ró­żni­cę?

Od­mie­niał przez przy­pad­ki dy­żur­ne ży­cio­ry­sy. Raz był sy­nem Ta­ta­ra, in­nym ra­zem Kir­gi­za. Wi­le­ńskie­go kup­ca lub ro­syj­skie­go ak­to­ra o uro­dzie Ru­dol­fa Va­len­ti­no. Przy nim wy­trwał naj­dłu­żej. Albo jako pó­łsie­ro­ta. Naj­wa­żniej­sza była mat­ka. Fran­cuz­ka, Ro­sjan­ka, Ży­dów­ka? Te trzy wcie­le­nia uosa­bia­ły jej wład­czą du­szę. Swe­go je­dy­na­ka wy­my­śli­ła. Miał być Wik­to­rem Hugo, Ga­brie­lem D’An­nun­zio, am­ba­sa­do­rem Fran­cji i po­grom­cą ko­biet. Nimi wszyst­ki­mi i jesz­cze kimś wi­ęcej.

Wil­no, po­czątek lat 20. Ka­mie­ni­ca przy ul. Wiel­ka Po­hu­lan­ka 16 (dziś J. Ba­sa­no­wi­cza), w któ­rej miesz­ka­ła ro­dzi­na Ka­ce­wów.

Od ma­łe­go wie­dział, że jest prze­zna­czo­ny sła­wie. Może będzie wiel­kim ak­to­rem, mu­zy­kiem, spor­tow­cem albo ma­la­rzem? W tych dzie­dzi­nach naj­wy­ra­źniej bra­ko­wa­ło chłop­cu ta­len­tu, a na­wet pa­sji. Po­zo­sta­ła mu więc „już tyl­ko li­te­ra­tu­ra”, jak sam pi­sał po la­tach – „schro­nie­nie tych wszyst­kich, któ­rzy nie wie­dzą, co ze sobą zro­bić”.

Mały Ro­man pró­bo­wał żon­glo­wać na po­dwór­ku ku­la­mi, żeby się czy­mś od­zna­czyć wśród ró­wie­śni­ków. Ale gdy się już na­uczył pod­rzu­cać trzy, ma­rzył, by so­bie po­ra­dzić z czte­re­ma, któ­re też wkrót­ce nie będą mu wy­star­czać. Wcze­śnie zro­zu­miał sztuk­mi­strza, któ­ry po­pe­łnił sa­mo­bój­stwo, gdy sta­ło się ja­sne, że ósmą kulą żon­glo­wać nie po­tra­fi.

Ale to nie zna­czy, że nie na­le­ży pró­bo­wać.

Skąd we mnie ta po­trze­ba roz­dra­py­wa­nia prze­szło­ści, wni­ka­nia w głąb cza­su, roz­gar­nia­nia warstw na­ro­słych na ko­lej­nych pla­nach rze­czy­wi­sto­ści? Jak ją wy­tłu­ma­czyć i jak jej spro­stać? Gna mnie ja­kiś in­stynkt prze­ko­py­wa­nia pa­mi­ęci, by do­stać się do naj­star­szych jej po­kła­dów, za­ry­so­wa­nych naj­wcze­śniej, naj­trwa­lej za­pi­sa­nych w gle­bie. Chcę do­tknąć tych miejsc. Wy­do­być, ile się da z nie­pa­mi­ęci i spod mil­czące­go bru­ku. Na­sączyć je tam­tą co­dzien­no­ścią i jej dzi­siej­szym echem.

Trud­nię się dzi­wacz­nym za­jęciem. Za­jęciem nie­ko­niecz­nym. Zbie­ram li­nie pa­pi­lar­ne ulic. Zdej­mu­ję je ze scho­dzo­nych chod­ni­ków te­ra­źniej­szo­ści. Ro­bię to bez uży­cia na­rzędzi. Go­ły­mi ręka­mi, z po­mo­cą oczu i nosa. Prze­ni­kam w głąb, pod skó­rę cza­su, by wy­do­być rysy, kszta­łty, za­pa­chy i sma­ki. Rynsz­to­ku, kwit­nących aka­cji, spo­co­nych koni, per­fum. Kost­ka, ko­cie łby, ce­ra­mi­ka. Ka­wa­łki, okru­chy, śla­dy. Scho­dzo­ne pan­to­fle, po­tłu­czo­ne ko­la­na, do­tyk mio­tły. Ka­mień po­lny, be­ton. Zgu­bio­na ręka­wicz­ka, li­ście, top­nie­jący śnieg. Łusz­czą się pla­ny zwie­lo­krot­nio­nej rze­czy­wi­sto­ści. Mie­sza­ją war­stwy wspo­mi­na­nia. I pa­mi­ęta­nia.

Krążę obok po­mni­ka. Mały Ro­musz­ka, oczko w gło­wie sa­mot­nej Miny, przy­szły bo­ha­ter Fran­cji, dy­plo­ma­ta i lau­re­at roz­ma­itych li­te­rac­kich na­gród, wzno­si oczy w nie­bo w ulu­bio­nym przez mat­kę ge­ście. Kie­dy sta­ję przy nim, mogę ob­jąć wzro­kiem nie­mal całe mia­sto: sta­rów­kę po pra­wej, Te­atr na Po­hu­lan­ce na­prze­ciw­ko, a w głębi uli­cy po le­wej – cer­kiew, zwa­ną Ro­ma­now­ską. Pol­sko-ży­dow­sko-ro­syj­ski ty­giel, dzie­cin­ne po­dwór­ko, do któ­re­go ni­g­dy nie wró­cił.

Jest Wil­no jak ręko­pis za­pi­sa­ny ko­lej­ny­mi war­stwa­mi. Ni­czym pa­limp­sest, pod skó­rą któ­re­go mo­żna od­czy­ty­wać zna­ki wcze­śniej­szych tek­stów. Po­cząw­szy od śla­dów wiel­kie­go ksi­ęcia Gie­dy­mi­na, któ­ry we śnie zo­ba­czył że­la­zne­go wil­ka i za­ło­żył mia­sto po­dob­nie nie­zwy­ci­ężo­ne. A wo­kół nie­go kra­jo­braz „bez­lud­ny i dzi­ki”. Przez zło­ty wiek po­tom­ków Ja­gie­łły, re­ne­san­so­wą sto­li­cę po­rów­ny­wa­ną z Flo­ren­cją, z wło­ską ar­chi­tek­tu­rą, kuch­nią i mu­zy­ką Bony Sfo­rzy. Ist­nia­ły już wte­dy na sta­rów­ce uli­ce Nie­miec­ka, Ro­syj­ska, Ży­dow­ska i Ta­tar­ska. Za­bra­kło Li­tew­skiej i Pol­skiej, bo tych dwóch na­ro­do­wo­ści nie trak­to­wa­no jak mniej­szo­ści nad Wi­lią i Wi­lej­ką. Już wte­dy dzia­ła­ły tam fa­bry­ka pa­pie­ru, huta szkła, od­lew­nia ar­mat i dwa szpi­ta­le. Mury obron­ne mia­ły trzy ki­lo­me­try dłu­go­ści, a do mia­sta pro­wa­dzi­ło dzie­wi­ęć bram. Naj­po­tężniej­sza Sub­ocz i naj­słyn­niej­sza Mied­nic­ka, czy­li Ostra.

Kie­dy chcia­no po­rów­nać mia­sto do mu­zycz­ne­go in­stru­men­tu, nie wy­star­cza­ły zwy­kłe skrzyp­ce, mu­siał być stra­di­va­rius.

W 1860 roku do Wil­na przy­był pierw­szy po­ci­ąg. Li­nia ko­le­jo­wa łączy­ła Pe­ters­burg z War­sza­wą. A z cza­sem z Kró­lew­cem, Ber­li­nem i Pa­ry­żem. Wte­dy mia­sto oświe­tla­ły ga­zo­we la­tar­nie i kur­so­wa­ły w nim kon­ne tram­wa­je. Pro­du­ko­wa­no me­ble, tka­ni­ny, pa­pie­ro­sy i cze­ko­la­dę. Było kil­ka bro­wa­rów i pra­cow­nie gar­bar­skie.

Wiel­ką Sy­na­go­gę przy Ży­dow­skiej uko­ńczo­no w 1633 roku. W 1892 po­wsta­ła obok niej słyn­na Bi­blio­te­ka Stra­szu­na.

Trud­no obu­dzić pa­mi­ęć. Tam, gdzie czy­ta­no Torę, osiem­na­ście zwo­jów po ko­lei wo­bec kil­ku ty­si­ęcy wier­nych. W miej­scu bó­żni­cy jest te­raz przed­szko­le. Czy wi­le­ńskie dzie­ci zna­ją za­ba­wę w sta­re­go nie­dźwie­dzia? Jak się zbu­dzi to nas zje... Pa­mi­ętam ten skie­ro­wa­ny we mnie wska­zu­jący pa­lec. Wy­bra­na na po­żar­cie. Nie wie­dzia­łam, cze­go się boję. Ta­kich było na tym skraw­ku zie­mi wi­ęcej.

I jesz­cze jed­no zda­nie obi­ja mi się w gło­wie. „Niem­cy przy­wo­zi­li z Po­nar do get­ta prze­strze­lo­ne krwią ubra­nia, Ży­dzi mu­sie­li je re­mon­to­wać i zwró­cić”. Ta szcze­gól­na pol­sz­czy­zna. Dzi­wacz­ne wy­bo­ry pa­mi­ęci. Po nich ani śla­du.

2.

Na po­wierzch­ni prze­szło­ści zo­sta­ją rze­czy i do­ku­men­ty. Na po­wierzch­ni, któ­rą od­sło­ni­li­śmy. Pew­ne rze­czy i ja­kieś do­ku­men­ty. Nie­ko­niecz­nie naj­wa­żniej­sze. Nie wie­my, czy naj­wa­żniej­sze. Nie mamy mo­żli­wo­ści po­rów­na­nia. Zda­rza się, że za­trzy­ma­ne w sie­ci cza­su lądu­ją ścin­ki, skraw­ki, echa. Za­do­wa­la­my się nimi z bra­ku wy­bo­ru. I pró­bu­je­my na ich przy­kła­dzie bu­do­wać ob­raz. Le­pić wi­zję z uży­ciem tego, co oca­la­ło, a wła­ści­wie ra­czy­ło do­trwać do chwi­li ko­lej­ne­go od­ce­dza­nia cza­su.

Bywa, że te szcze­gó­ły nie­zu­pe­łnie się zga­dza­ją, ale trak­tu­ję to jako mało zna­czący de­tal. A na­wet pew­ną mo­żli­wo­ść po­zwa­la­jącą na od­stęp­stwa wy­obra­źni. War­to wli­czyć je w ra­chun­ki, bo zda­rza im się od­sła­niać praw­dę inną niż za­mie­rzo­na.

„Fak­ty to naj­bar­dziej upar­ta rzecz pod sło­ńcem” – mistrz Bu­łha­kow nie zo­sta­wiał złu­dzeń.

Na­ro­dzi­ny Ro­ma­na za­pi­sa­no w ksi­ęgach me­try­kal­nych o Izra­eli­tach uro­dzo­nych w mie­ście Wil­nie w roku 1914.

Wy­ci­ąg z ksi­ęgi me­try­kal­nej na­ro­dzin, Wil­no 1925.

We­dle wy­pi­su z Ksi­ęgi me­try­kal­nej wi­le­ńskiej wspól­no­ty ży­dow­skiej, wy­da­ne­go w roku 1925 przez naj­wy­ższe­go ra­bi­na ra­bi­na­tu okręgu wi­le­ńskie­go: „ku­piec Dru­giej Gil­dii Troc­kiej Lej­ba Ka­cew, syn Faj­wi­sza Da­wi­da, i Mina, cór­ka Jo­se­la, 8 maja 1914 roku do­cze­ka­li się w Wil­nie syna imie­niem Ro­man”.

Obok na­zwi­ska ra­bi­na Ru­binsz­tej­na utrwa­lo­no na­zwi­sko tego, kto do­ko­nał obrzędu ob­rze­za­nia (Lip­man Po­lak) ty­dzień po przy­jściu chłop­ca na świat. I na­zwi­ska świad­ków: Li­weń i Sa­ro­choń.

Wcze­śniej inny do­ku­ment o tej sa­mej pro­we­nien­cji po­twier­dzał, że 28 sierp­nia 1912 roku dwu­dzie­sto­dzie­wi­ęcio­let­ni ka­wa­ler Lej­ba Ka­cew oże­nił się z trzy­dzie­sto­trzy­let­nią roz­wód­ką z War­sza­wy Miną Bregsz­tajn o pa­nie­ńskim na­zwi­sku Owczy­ńska. Za­miesz­ka­li w jego ro­dzin­nym domu przy Si­rot­skiej pod nu­me­rem 6a.

Mat­ka mu­sia­ła mieć ży­dow­ski roz­wód – get – od Bregsz­taj­na. Wy­da­wa­no go w wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ściach. Bio­rąc pod uwa­gę jej za­po­bie­gli­wo­ść i fan­ta­zję, może nie było to aż ta­kie trud­ne. Trud­ne było za­pew­ne co in­ne­go. Lata mu­sia­ły mi­nąć, żeby się oka­za­ło, jaką ta­jem­ni­cę ukry­ła Mina. Ona po­ślu­bi­ła Lej­ba Ka­ce­wa, jej sio­stra Ryw­ka – jego bra­ta Ba­ru­cha. Ale ta ro­dzin­na idyl­la nie trwa­ła dłu­go. Szcze­gól­nie w zwi­ąz­ku Miny z Lej­bem.

Wie­le lat temu, pi­sząc bio­gra­fię Isa­aka Ba­she­vi­sa Sin­ge­ra, na­zwa­łam go mi­strzem mi­to­lo­gi­zo­wa­nia wła­snej po­sta­ci. Nie wie­dzia­łam, co mó­wię. Albo ina­czej – mia­łam nie­wiel­kie do­świad­cze­nie w roz­su­pły­wa­niu ludz­kich ta­jem­nic. Dziś, po­chy­lo­na nad ży­ciem Ro­ma­ina Gary’ego, na te­mat pląta­nia wąt­ków, gry ma­ska­mi i kre­owa­nia le­gen­dy wiem o wie­le wi­ęcej. I przy­pra­wia mnie to o za­wrót gło­wy.

„Ma­da­me Bo­va­ry, c’est moi”, po­wie­dział Gu­sta­ve Flau­bert. Pierw­szy, któ­ry tak nie­dwu­znacz­nie po­ka­zał zwi­ązek au­to­ra i jego bo­ha­te­ra. Miał trzy­dzie­ści pięć lat, cze­kał go pro­ces o nie­oby­czaj­no­ść i de­ka­dy dręczącej sła­wy.

Kie­dy Sin­ger był w po­dob­nym wie­ku, wy­bu­chła dru­ga woj­na świa­to­wa. Pa­trzył na oce­an, w stro­nę Eu­ro­py, któ­rą zdążył opu­ścić. Jego „pani Bo­va­ry”, Gim­pel – ga­wędziarz, wiecz­ny tu­łacz, świ­ęty głu­piec – jesz­cze się nie na­ro­dził. Młod­szy o dzie­si­ęć lat Ro­ma­in Gary sko­ńczył ka­rie­rę bo­ha­ter­skie­go lot­ni­ka Wol­nej Fran­cji i roz­po­czął dwie inne – na­gra­dza­ne­go pi­sa­rza fran­cu­skie­go i dy­plo­ma­ty. De­biu­tanc­ka po­wie­ść Edu­ka­cja eu­ro­pej­ska zdo­by­ła roz­głos na po­wo­jen­nym li­te­rac­kim ugo­rze i uzna­nie kry­ty­ków, a jej au­tor po­je­chał do So­fii na po­sa­dę kon­su­la ge­ne­ral­ne­go. Jego ży­cie na­bie­ra­ło barw z opo­wie­ści Sze­he­re­za­dy. Albo z pro­roctw mat­ki.

Po­dob­nie jak Sin­ger, Gary no­sił z upodo­ba­niem strój cza­ro­dzie­ja, żon­gle­ra fik­cją. Czy istot­nie stał się w ko­ńcu jego skó­rą? Czy był tyl­ko ko­stiu­mem wy­po­ży­czo­nym z wiel­kiej gar­de­ro­by wła­sne­go te­atru? A może z te­atru nie­spe­łnio­nej ak­tor­ki – mat­ki? Tej, któ­ra po­świ­ęci­ła dla nie­go pół ży­cia, a on dla niej pra­wie całą swo­ją twór­czo­ść. Za ku­li­sa­mi miesz­ka­ją na­dal wszy­scy: Pani Ka­cew, Ma­da­me Roza, Lady L., Momo i Ludo, Te­re­si­na i Lila, Sa­lo­mon...

Ro­syj­skie ma­triosz­ki. Na­zwa­ne od po­pu­lar­ne­go imie­nia „Ma­trio­na”, ale też od ła­ci­ńskiej „ma­ter”. Drew­nia­ne, wy­drążo­ne w środ­ku lal­ki, wło­żo­ne jed­na w dru­gą, przy­nio­sły swe­mu twór­cy, ro­syj­skie­mu to­ka­rzo­wi, nie­ma­łą sła­wę. Małe, duże, ko­lo­ro­we, na­wet krzy­kli­we. Uśmiech­ni­ęte i scep­tycz­nie po­wści­ągli­we. Czer­wo­ne, zie­lo­ne, ni­g­dy czar­ne. Bar­dzo często srebr­ne, zło­te, a cho­ćby tyl­ko po­zła­ca­ne. Po­prze­cie­ra­ne na brze­gach od uży­wa­nia, od wpy­cha­nia im w brzu­chy no­wych wer­sji opo­wie­ści, go­to­we się roz­pa­ść pod pal­ca­mi... Bez dna.

„Ma­da­me Bo­va­ry” Ro­ma­na była ro­syj­ską ma­triosz­ką, w któ­rej z za­chłan­no­ścią mło­de­go chłop­ca umiesz­czał jej ko­lej­ne wcie­le­nia. Ale cza­sem nie za­uwa­żał, że kry­ją ta­kże wła­sne ta­jem­ni­ce. A na­wet ta­jem­ni­ce w ta­jem­ni­cach.

Ma­triosz­ki swym kszta­łtem przy­po­mi­na­ją kręgle, choć są szer­sze i ni­ższe. Bar­dziej pęka­te. Mo­żna je skła­dać i roz­kła­dać. Mo­żna też nimi żon­glo­wać. Le­piej jed­nak ostro­żnie, bo mogą się roz­le­cieć i na­ro­bić przy­kro­ści. Wiem, bo jed­na z nich sta­ła na pó­łce w po­ko­ju mo­jej mat­ki. Aż kie­dyś spa­dła z hu­kiem.

Są stroj­ne, pysz­ne, lśni­ące, ko­lo­ro­we. Co jest w środ­ku? Co kry­ją pod po­ma­lo­wa­ną w roz­ma­ite ko­lo­ry twa­rzą i pod za­wi­ąza­ną pod bro­dą chu­s­tą? Mi­ło­ść, gniew, po­gar­dę? Strach? Za­po­wie­dź nie­spo­dzian­ki?

War­sza­wa, 24 stycz­nia 2018

Sza­now­ny Pa­nie!

Po­sta­no­wi­łam ru­szyć śla­da­mi Pa­ńskie­go cie­nia. Nie tyl­ko. Jesz­cze za­pi­sać tę dro­gę w języ­ku pol­skim, któ­ry nie był Panu obcy – re­cy­to­wał Pan w nim ro­man­tycz­ne po­ema­ty Mic­kie­wi­cza i Sło­wac­kie­go, roz­ma­wiał z ko­le­ga­mi, któ­rzy jed­nak na­igra­wa­li się z Pa­ńskiej fran­cu­skiej bu­fo­na­dy (śpie­wa­nie Mar­sy­lian­ki na ko­ry­ta­rzu?! – sama bym się śmia­ła), i po­dob­no skła­dał wier­sze. Bli­sko mi do Pana. Z wie­lu po­wo­dów. I choć ten list (a ta­kże inne, i inne no­tat­ki, ob­ser­wa­cje, zna­ki na wo­dzie, pia­sku, na wi­le­ńskim bru­ku) ni­g­dy nie do­trze do Pana, na­pi­szę.

Nikt dziś nie dba o śla­dy. A już na pew­no nie o prze­szło­ść. Na­wet Panu wy­da­wa­ła się ci­ęża­rem. Ob­ci­ąże­niem w lo­cie. Ba­ga­żem, któ­re­go no­sze­nie po świe­cie unie­mo­żli­wia roz­wi­ni­ęcie skrzy­deł.

Niech będą cho­ćby śla­dem. W na­szej, w mo­jej ge­ne­alo­gii ślad to bar­dzo dużo. Po­ku­szę się więc o lek­tu­rę Pa­ńskie­go losu.

Na pew­no więc Ro­ma­in Gary uro­dził się jako Ro­man Ka­cew w Wil­nie 8 maja 1914 roku.

Pó­źniej usi­ło­wał tę datę prze­ra­biać, prze­su­wać na 21 maja we­dle ka­len­da­rza gre­go­ria­ńskie­go obo­wi­ązu­jące­go w Ro­sji. Li­twa jest prze­cież te­raz częścią ZSRR, tłu­ma­czył Fran­cu­zom.

Przy­szły pi­sarz po­ja­wił się na świe­cie na chwi­lę przed roz­po­częciem jed­nej z dwóch naj­okrut­niej­szych w dzie­jach wo­jen, ja­kie wy­rządzi­ła so­bie ludz­ko­ść. Wil­no, pod­ów­czas sto­li­ca li­tew­skiej gu­ber­ni ro­syj­skie­go ce­sar­stwa, zna­la­zło się na szla­ku mor­derstw, gwa­łtów i zbrod­ni, ja­kie mia­ły się tu wkrót­ce do­ko­nać. Było częścią „skrwa­wio­nych ziem”, jak je pó­źniej na­zwał ame­ry­ka­ński hi­sto­ryk Ti­mo­thy Sny­der.

Oj­ciec Ro­ma­na zo­stał po­wo­ła­ny do car­skie­go woj­ska, po­twier­dza to jed­no z jego nie­licz­nych zdjęć, w ro­syj­skim żo­łnier­skim szy­ne­lu. I od tego mo­men­tu jak­by znik­nął. Nie wia­do­mo do­kład­nie, co się z nim dzia­ło, a po woj­nie już z żoną i sy­nem nie za­miesz­kał. Cień za­gro­że­nia, ucie­czek, opusz­cze­nia mu­siał po­ja­wić się wcze­śnie w ży­ciu Ro­ma­na. Naj­pierw nie­świa­do­mie. Wte­dy bała się jego mat­ka. Mina Bregsz­tajn Owczy­ńska, Ży­dów­ka z nie­da­le­kich Świ­ęcian, cór­ka Jo­se­la, ze­gar­mi­strza z Kur­ska, i Gi­tli Ko­war­skiej, ko­bie­ta nie­zwy­ci­ężo­na.

Nie­spe­łnio­na ak­tor­ka i spe­łnio­na mo­dyst­ka, pani „od ka­pe­lu­szy”, drża­ła jak ka­żda mat­ka o syna. Szyb­ko jed­nak zmie­ni­ło się to w coś wi­ęcej – uczy­ni­ła z nie­go swo­ją oso­bi­stą świ­ęto­ść, cel ży­cia, któ­rym mia­ło być osi­ągni­ęcie przez Ro­musz­kę wiel­ko­ści. W ka­żdej dzie­dzi­nie, któ­rą się zaj­mie, a ra­czej – któ­rą wy­my­śli mat­ka. Wiel­ko­ść syna i Fran­cja, jako miej­sce do ist­nie­nia, poj­mo­wa­na sze­ro­ko, fi­lo­zo­ficz­nie. Jako raj dla du­szy, nie tyl­ko dla cia­ła. To było jej ma­rze­nie, cel, zie­mia obie­ca­na.

Mat­ka. W za­cho­wa­nych ar­chi­wa­liach – od­cisk dru­gie­go pal­ca jej pra­wej ręki. I ry­so­pis. A na­wet kil­ka. Do­ku­men­ty wy­pe­łnio­ne jej cha­rak­te­rem pi­sma. Nie­wie­le fo­to­gra­fii. Tro­chę pie­częci, za­świad­cza­jących o prze­kra­cza­niu gra­nic. Kil­ka we­ksli.

Na naj­star­szej za­cho­wa­nej fo­to­gra­fii, jesz­cze z War­sza­wy u schy­łku XIX wie­ku, gra damę. Wło­sy upi­ęte do góry, wiel­ki de­kolt eks­po­nu­jący szy­ję i pi­ęk­ny biust, per­ło­we kol­czy­ki w uszach, uśmiech. Wy­gląda sta­tecz­nie, doj­rza­le jak na swój wiek. To od­sło­na ba­lo­wa, a na pew­no wie­czo­ro­wa. Więc i ta­kie ist­nia­ły.

Stro­na z pasz­por­tu Miny Ka­cew, 1922.

Nie jest pi­ęk­na, ale onie­śmie­la­jąca. Jak nie ona. I za­czy­nam my­śleć, że ta fo­to­gra­fia, oca­la­ła z pew­ne­go po­ża­ru i po­wie­la­na w le­gen­dzie, nie ją na­praw­dę przed­sta­wia. Bo Mina nie przy­po­mi­na tu dziew­czy­ny, któ­ra ucie­kła z domu, żeby włó­czyć się z te­atrzy­ka­mi. Przede wszyst­kim jed­nak nie przy­po­mi­na tej, któ­rą sta­ła się po­tem. Tę wi­dać na zdjęciu pasz­por­to­wym z 1922 roku. To trzpiot­ka w gra­na­to­wej suk­ni w gro­chy, let­niej, zwiew­nej, ob­ra­mo­wa­nej bie­lą. Chy­ba nie­dłu­go przed wi­zy­tą u fo­to­gra­fa się ostrzy­gła. Ciem­ne wło­sy wy­da­ją się nie­po­kor­ne. Strzępią się i roz­bie­ga­ją we wszyst­kie stro­ny. Tak tro­chę, nie bar­dzo. Wspó­łcze­sna fo­to­gra­fia. Mina mo­gła­by wy­jść tak na uli­cę na­wet dziś, w XXI wie­ku, w War­sza­wie lub Pa­ry­żu. Ciem­no­wło­sa Ma­si­na. Nie z ry­sów, ale z tej wo­jow­ni­czej prze­ko­ry. Albo Puk ze Snu nocy let­niej, któ­re­go ni­g­dy nie za­gra­ła. Na sce­nie była ak­tor­ką dru­gie­go pla­nu, ina­czej niż w ży­ciu.

Oczy mat­ki – piw­ne. Tak chcą do­ku­men­ty. Syn upie­ra się przy ich nie­zwy­kłej zie­lo­nej bar­wie. Naj­wi­docz­niej to tyl­ko ko­lej­na od­sło­na gry. Pi­ęk­ne. I to spoj­rze­nie, zna­mio­nu­jące ży­cio­we zde­cy­do­wa­nie. Ale też wy­ra­ża­jące nie­ja­sną, bo nie­spe­łnio­ną na­dzie­ję. Ona wie, cze­go chce. I wie, że tego do­ko­na. A na­wet, że wie­lu rze­czy już do­ko­na­ła. Ma czter­dzie­ści trzy lata i wy­gląda jak ktoś, przed kim świat wci­ąż stoi otwo­rem.

Na pó­źniej­szej o kil­ka lat fo­to­gra­fii – z sy­nem – jest już bar­dziej doj­rza­ła. I bar­dziej za­tro­ska­na, choć ko­lo­ro­wy swe­ter po­wi­nien był od­jąć jej lat. Ale obok sie­dzi źró­dło tej tro­ski, pi­ęk­ny je­de­na­sto­let­ni chło­piec w ja­snej ko­szu­li. Jej Ro­musz­ka, oczko w gło­wie, mały bóg. Ona sku­pio­na, on nie­pew­ny, chy­ba na­wet smut­ny. Jak­by prze­czu­wał wszyst­kie cie­nie i bla­ski łączącej ich mi­ło­ści.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Źró­dła fo­to­gra­fii

s. 10 – Be­inec­ke Rare Book & Ma­nu­script Li­bra­ry, Yale Uni­ver­si­ty

s. 14–15 – Na­ro­do­we Ar­chi­wum Cy­fro­we

s. 19, 24 – Lie­tu­vos Cen­tri­nis Val­sty­bes Ar­chy­vas (Li­tew­skie Ar­chi­wum Pa­ństwo­we)