Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wciągająca i przerażająca powieść łącząca historię kryminalną z dramatem rodzinnym
Kate Baron, prawniczka i samotna matka, odbiera telefon ze szkoły swojej córki. Amelia – inteligentna, zdolna piętnastolatka – została przyłapana na ściąganiu. Gdy kobieta dociera do prywatnej szkoły, dowiaduje się, że córka nie żyje – skoczyła z dachu. Zrozpaczona matka wierzy w policyjną wersję zdarzeń aż do chwili, gdy dostaje anonimowego SMS-a.
Kate zamierza poznać prawdę – bez względu na konsekwencje. Przegląda maile córki, jej SMS-y i wpisy na Facebooku, rekonstruując z urywków prawdziwe życie Amelii. Odkrywa, dlaczego feralnego dnia znalazła się na dachu Grace Hall i jak naprawdę zginęła...
Historia o sekretach i kłamstwach, przyjaciołach i prześladowcach oraz o tym, jak daleko może posunąć się matka, by zrehabilitować córkę, której życia nie była w stanie ocalić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
gRaCeFULLY
5 WRZEŚNIA
Ponieważ jest 176 definicji słowa loser w urbandictionary.com, nie nabijaj statystyki.
Cześć, suki!
Ach, rozpoczęcie nowego roku. A ja wracam do całego tego gówna, którego opis nie nadaje się do druku…
Tak więc kiedy wy wszystkie spędzałyście lato w Southampton, na Nantucket albo na południu Francji, udoskonalając grę w tenisa lub pas de deux, trenując do pierwszego maratonu bądź delektując się swoimi sukcesami w ostatnich mistrzostwach szachowych, ja w tym czasie śledziłam ruchy ukochanych pracowników naszego wydziału. Pan Zaritski wyjechał do Berkeley w Kalifornii, aby na obozie naukowym uczyć superbystrzaków z tamtejszego uniwersytetu. Podobno rodzice doprowadzili do tego, że zwolniono go w drugim tygodniu, bo cuchnął. Pani Pearl znalazła sobie latynoskiego kochanka i w Miami nauczyła się tańczyć na rurze. Żartuję. Oczywiście nie miała żadnego kochanka. Bo czy w ogóle ktoś chciałby się z nią przespać?
No i słodki, wspaniały pan Woodhouse. Któż nie chciałby zobaczyć go w obcisłych kąpielówkach? Niestety, miejsce jego pobytu w tych gorących miesiącach pozostaje nieznane, choć wiem z pewnego źródła, że spędził co najmniej jeden długi weekend wtulony w Liv, naszą kochaną profesor od angielskiego. Mogę na to powiedzieć tylko: brawo!
Jeśli chodzi o was, postaram się relacjonować wydarzenia końca lata na podstawie napływających informacji – przysyłajcie mi je na gracefully[email protected]. Bo zaczyna się kolejny rok: każdy frajer będzie miał szansę wreszcie być cool, a tłuściochy mogą się stać szczuplakami.
I te same stare pytania: Czy śliczna mała Dylan kiedykolwiek się przyzna, kogo bzyka? Czy Heather i Rachel kiedykolwiek przyznają, że bzykają się ze sobą? Czy Zadie będzie się trzymała z dala od więzienia wystarczająco długo, żeby skończyć szkołę? Z którą dziewczyną z ostatniego roku nasze ciacho z drugiego roku prześpi się najpierw? Kim jest ten Ian Greene i czy jest aż tak seksowny, jak sugerują zdjęcia na jego profilu? Coś mi mówi, że marne szanse. Ale to wy dowiecie się jako pierwsze.
Tymczasem czyśćcie na błysk swoje nowe buciki i pamiętajcie o promiennym uśmiechu. Zapnijcie też pasy. Bo to będzie niezła jazda…
Amelia
14 WRZEŚNIA, 7.37
AMELIA
kiedy się dowiedziałeś?
BEN
o czym?
AMELIA
że wolisz chłopaków
BEN
nie wiem, chyba zawsze wiedziałem
AMELIA
akurat
BEN
to prawda, serio
AMELIA
i po prostu wszystkim powiedziałeś
BEN
w sumie tak; kto się przejmuje co ludzie myślą
AMELIA
nie wyobrażam sobie, żebym była czegoś tak pewna. Albo tak odważna
BEN
może sama siebie zaskoczysz
AMELIA
eee tam
BEN
jesteś silniejsza, niż myślisz
AMELIA
dzięki. co ja bym bez ciebie zrobiła
BEN
umarła? lubię myśleć że czyjeś życie ode mnie zależy
AMELIA
ha, ha. kiedy się spotkamy w realu?
BEN
a to nie jest w realu?
AMELIA
wiesz o co mi chodzi
BEN
może za parę tygodni będę w NYC; mój tata wyjeżdża służbowo
AMELIA
i będę mogła cię spotkać?
BEN
pewnie
AMELIA
OMG! Naprawdę? Nie mogę się doczekać!!!
Kate
24 PAŹDZIERNIKA
Kate wiedziała, że Victor nie jest zadowolony, jeszcze zanim podniosła wzrok znad notatek i zobaczyła złość malującą się na jego twarzy. W pomieszczeniu panowała cisza; wszyscy – pięcioro prawników z kancelarii Slone, Thayer oraz dziesięcioro z Associated Mutual Bank – czekali, aż Victor Starke coś powie. Tymczasem on odchylił się na oparcie krzesła i splótł ręce na brzuchu. Ze swoimi szpakowatymi włosami i w idealnie leżącym, szytym na miarę garniturze wydawał się przystojny i pełen godności, mimo oczywistego poirytowania.
W tej kłopotliwej ciszy Kate zaburczało w brzuchu. Odchrząknęła i poruszyła się lekko z nadzieją, że nikt tego nie usłyszał. Dziś rano była za bardzo zdenerwowana, by coś zjeść. Czekało ją to spotkanie, ale szykowała się również na dyskusję z Amelią. Do dyskusji nie doszło. Amelia wybiegła do szkoły z uśmiechem na twarzy i radośnie machając jej na do widzenia. Zostawiła Kate z nadwyżką niewykorzystanej adrenaliny i już spóźnioną do pracy.
Kate spojrzała tęsknie na imponującą kompozycję z bajgli, owoców i słodyczy ułożoną na bocznym stole w sali konferencyjnej. Gdy prowadziło się spotkanie z klientem, zastępując Jeremy’ego Firtha, ukochanego szefa działu procesowego w Slone, Thayer, nie wstawało się w środku spotkania, żeby sięgnąć po przekąskę.
– Zdajesz sobie sprawę – zwrócił się Victor do Kate – że stawienie się na to wezwanie do sądu unieważni jakiekolwiek późniejsze sprzeciwy?
– Rozumiem twoją frustrację, Victorze – odparła spokojnie Kate – ale Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ma prawo…
– Ma prawo? – warknął Victor. – Powiedziałbym raczej, że działa na wyrost.
Kate wytrzymała spojrzenie Victora zdradzające, że jego złość osiągnęła niemal apogeum. Teraz niezdecydowanie, nawet najdrobniejsze, byłoby fatalne w skutkach: Victor z pewnością zażądałby spotkania z Jeremym. Choć Kate była partnerem, to mimo wszystko wciąż młodszym partnerem. Musiała poradzić sobie z tym sama.
– I co z tego będziemy mieli? Czy to nie… – Zanim Victor dokończył, w sali konferencyjnej ku zaskoczeniu wszystkich zadzwonił telefon.
Rebecca, młodsza asystentka, pospieszyła odebrać.
Victor znów zwrócił się do Kate:
– Chcę, żeby nasze zastrzeżenia trafiły do oficjalnego protokołu, i chcę mieć budżet na cały ten bajzel, zanim ktokolwiek otworzy choć jedno pudło z papierami. Zrób to, a dostaniesz swój zbiór dokumentów, zgoda?
Zupełnie jakby myślał, że Kate liczy na jakieś dodatkowe korzyści. W rzeczywistości ona w ogóle na tym nie zyska. Jedyny plus jest taki, że Jeremy doceni jej pracę. A to oczywiście ma znaczenie. Bycie jednym z ulubionych uczniów Jeremy’ego ma znaczenie, duże znaczenie.
– Oczywiście, Victorze – odparła Kate. – Na pewno zrobimy wszystko, żeby…
– Przepraszam, Kate. – Tuż przy swoim uchu usłyszała przestraszony szept.
Podniosła wzrok i zobaczyła Rebeccę najwyraźniej zażenowaną tym, że jej przeszkadza.
– Przepraszam, ale dzwoni twoja sekretarka. Mówi, że masz pilną rozmowę i musisz odebrać.
Kate poczuła, że się rumieni. Odebranie telefonu podczas spotkania z Victorem Starkiem było jeszcze gorsze niż sięgnięcie po bajgla. Beatrice, sekretarka Kate, nigdy nie pozwoliłaby sobie na coś takiego, ale z powodu choroby nie przyszła do pracy. Co prawda Kate poleciła wcześniej Rebecce, żeby informowała ją o najważniejszych rozmowach. Spodziewała się telefonu od asystenta sędziego w sprawie wniosku o okresowy zakaz zbliżania się, wydany dla jednego z klientów. I ten akurat musiała odebrać.
– Państwo wybaczą – powiedziała, starając się mówić takim tonem, jakby wszyscy spodziewali się tego zakłócenia. – To potrwa tylko chwilę.
Gdy szła, by podnieść słuchawkę, w pokoju zapanowało milczenie, a ona czuła na sobie spojrzenia zebranych. Wcisnęła migający guzik „hold” i wtedy na szczęście rozmowa za jej plecami znów ożyła. Wspólnicy Victora posłusznie wybuchnęli śmiechem, zapewne po jednym z jego dowcipów.
– Tu Kate Baron.
– Dzień dobry, pani Baron – powiedziała kobieta po drugiej stronie. – Mówi Pearl, prodziekan do spraw uczniów w Grace Hall.
Pilna rozmowa, którą powinna odebrać. Jak to możliwe, że nawet nie pomyślała o córce?
– Z Amelią wszystko w porządku? – Kate poczuła szybsze bicie serca.
– Tak, tak, nic jej nie jest – odparła pani Pearl z cieniem rozdrażnienia w głosie. – Ale doszło do pewnego incydentu. Amelia została zawieszona na trzy dni ze skutkiem natychmiastowym. Musi pani tu przyjechać, podpisać formularz i zabrać ją do domu.
– Zawieszona? O czym pani mówi?
Amelia nigdy dotąd nie wpakowała się w kłopoty. Nauczyciele uważali, że uczyć ją to prawdziwa przyjemność – była bystra, kreatywna, wnikliwa i skupiona. Miała świetne wyniki w sporcie, angażowała się w niemal każdą działalność dodatkową. Raz w miesiącu ochotniczo pracowała w CHIPS-ie, jadłodajni dla ubogich, i regularnie pomagała w przygotowaniu szkolnych imprez. Zawieszona? Nie, nie Amelia. Mimo potwornego obciążenia pracą Kate znała swoją córkę. Naprawdę ją znała. Musiało zajść jakieś nieporozumienie.
– Tak, Amelia została zawieszona na trzy dni – powtórzyła pani Pearl. – Z oczywistych powodów możemy ją przekazać wyłącznie opiekunowi albo rodzicowi. Czy to dla pani problem, pani Baron, żeby tu przyjechać i ją odebrać? Zdajemy sobie sprawę, że pracuje pani na Manhattanie, a z ojcem Amelii nie ma kontaktu. Niestety, takie zasady panują w naszej szkole.
Kate usiłowała nie przyjmować postawy defensywnej. Nie była nawet pewna, czy to, co słyszy w głosie pani Pearl, jest krytyką. Zbyt wiele lat musiała znosić cudzą krytykę, niewygodne pytania, dziwne spojrzenia i kiepsko zawoalowaną dezaprobatę. Jeszcze jako studentka prawa zaszła w nieplanowaną ciążę i oznajmiła, że ją donosi. Jej rodzice uznali to za przejaw szaleństwa i chyba do dziś nie zmienili zdania. Z pewnością ta decyzja nie była w stylu Kate, która zwykle robiła właściwe rzeczy we właściwym czasie. Pomyłki zdarzały się jej tylko w sprawach związanych z mężczyznami. Postanowienie o urodzeniu dziecka nie przyszło jej łatwo, ale nie żałowała, że je podjęła.
– Zaraz przyjadę. Czy może mi pani chociaż powiedzieć, co ona… – Kate przerwała. Jako prawniczka zdała sobie sprawę, że powinna starannie dobierać słowa. Nie zamierzała przyznawać, że jej córka jest winna. – O co konkretnie oskarżono Amelię?
– Obawiam się, że nie mogę dyskutować o sprawach dyscyplinarnych przez telefon – odparła pani Pearl. – Obowiązują nas zasady poufności, procedury. Na pewno to pani rozumie. Dyrektor Woodhouse tu na miejscu poda pani szczegóły. Kiedy dokładnie pani przyjedzie?
Kate zerknęła na zegarek.
– Będę za dwadzieścia minut.
– Jeśli dwadzieścia minut to najlepsze, na co panią stać – stwierdziła pani Pearl i zabrzmiało to tak, jakby miała ochotę powiedzieć coś o wiele mniej przychylnego.
Dwadzieścia minut było o wiele zbyt optymistycznym założeniem. Victor kategorycznie się sprzeciwił, gdy Kate spróbowała zakończyć spotkanie wcześniej. W tej sytuacji musiała wezwać Jeremy’ego.
– Nienawidzę tego robić – powiedziała mu na korytarzu przed salą konferencyjną.
I naprawdę nienawidziła. To było coś, czego bezdzietny i od dawna rozwiedziony Daniel, jej superambitny kolega z roku na studiach prawniczych, a teraz młodszy partner w firmie tak jak ona, nigdy by nie zrobił, nawet gdyby miał krwotok wewnętrzny.
– Tylko że dzwonili ze szkoły Amelii. Muszę jechać ją odebrać.
– Żaden problem. Tak naprawdę uratowałaś mnie przed spotkaniem z Verą i ekipą od prac wykończeniowych w nowym mieszkaniu. Wolałbym dyskusję z Attylą niż rozmowy o ścianach nośnych – odparł Jeremy z jednym ze swoich popisowych uśmiechów. Przesunął dłonią po przedwcześnie posiwiałych włosach. Był wysoki, przystojny i jak zwykle elegancki w koszuli w różowe prążki. – Wszystko w porządku?
– Nie wiem – odparła Kate. – Najwyraźniej Amelia wpakowała się w jakieś kłopoty, choć to nieprawdopodobne. Ona się nie pakuje w kłopoty.
– Amelia? Dopiero co wychwalałem ją w rekomendacji na letni program w Princeton, więc może jestem tendencyjny, ale zdecydowanie tego nie kupuję. – Jeremy współczująco położył dłoń na ramieniu Kate i znów się uśmiechnął. – Wiesz, jakie są te prywatne szkoły. Najpierw obwiniają, dopiero potem zadają pytania. Cokolwiek się stało, istnieje jakieś rozsądne wyjaśnienie.
Niby nic, a Kate poczuła się trochę lepiej. To był cały Jeremy, zawsze z idealnym wyczuciem. Wydawało się autentyczne nawet Kate, która miała prawo do sceptycyzmu.
– Victor nie jest zadowolony – powiedziała, wskazując na zamknięte drzwi sali konferencyjnej. – Czuję się trochę tak, jakbym rzucała cię na pożarcie wilkom.
– Nie przejmuj się. – Jeremy nonszalancko machnął ręką.
Potrafił pracować aż do świtu, rano pójść do sądu na przegraną sprawę i równocześnie stawić czoło wzburzonemu przeciwnikowi i niezadowolonemu klientowi, na dodatek nigdy nie tracił podejścia typu „przecież wszyscy jesteśmy przyjaciółmi”.
– Poradzę sobie z Victorem Starkiem. Zajmij się Amelią.
Kate wybrała metro, by uniknąć korków w Midtown, mimo to miała aż czterdzieści pięć minut spóźnienia, gdy pociąg numer 2 niespodziewanie zatrzymał się tuż przed Nevins Street. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt minut… Tyle mniej więcej spóźni się do Grace Hall. O ile dopisze jej szczęście. Dyrektor i pani Pearl na pewno uznają to za dowód, że jest kiepskim rodzicem. Spóźniona matka, wykolejone dziecko. Wniosek nasuwał się sam.
Im więcej Kate się nad tym zastanawiała, tym bardziej była przekonana, że Amelię oskarżono o coś poważnego. Szkoła Grace Hall szczyciła się tym, że jest liberalna, otwarta i nastawiona na rozwój uczniów. Została założona dwieście lat wcześniej przez grupę intelektualistów z Nowego Jorku: dramaturgów, artystów i polityków. Szanowano ją za świetną kadrę i niezrównany program przedmiotów związanych ze sztuką. Choć Grace Hall często wymieniano obok najstarszych manhattańskich szkół prywatnych – Dalton, Collegiate, Trinity – znajdowała się na Brooklynie, co oznaczało powiązania z bohemą. Jako taka stroniła od podręczników i standardowych testów, preferując naukę poprzez doświadczanie. Ograniczona liczba zasad formalnych utrudniała Kate odgadnięcie, co musiałby zrobić uczeń, żeby uzasadniało to jego zawieszenie.
Nagle pociąg syknął, szarpnął, przejechał kilka metrów do przodu, po czym znów się zatrzymał. Kate spojrzała na zegarek. Co najmniej godzina i pięć minut spóźnienia. Zostały jej jeszcze cztery przystanki. Niech to szlag. Zawsze się spóźniała, na wszystko. Wstała i podeszła do drzwi wagonu, czując ogarniające ją wątpliwości.
Ostatnio Amelia wydawała się rozkojarzona, nawet trochę humorzasta. Miała piętnaście lat i to częściowo usprawiedliwiało fochy, a jednak chodziło chyba o coś więcej. Na przykład te jej pytania o ojca. I to w kółko powtarzane wyjaśnienie Kate, że po jednym krótkim spotkaniu wyjechał uczyć dzieci w Ghanie i nigdy nie wrócił, najwyraźniej nie wystarczało. No i Amelia zaledwie poprzedniego ranka wyskoczyła z tym absurdalnym pytaniem, czy może spędzić semestr za granicą.
– Mamo, nie mogłabyś po prostu zostać i przez jedną minutę mnie posłuchać?
Amelia z rękami skrzyżowanymi na piersiach opierała się o kuchenny blat. Z długimi jasnymi włosami, które falami opadały jej na ramiona, i z tymi niesamowitymi oczami – jedno niebieskie, drugie piwne – lśniącymi w ciepłym porannym świetle, wydawała się o wiele starsza i wyższa niż zaledwie dzień wcześniej. Miała piękną twarz w kształcie serca, z wysokimi kośćmi policzkowymi odziedziczonymi po Kate. Wyglądała seksownie w dżinsowych biodrówkach i obcisłej koszulce bez rękawów. Na szczęście wciąż było w niej coś z dziecka, małego urwisa.
– Tak, Amelio, mogę cię posłuchać. Przez minutę – odparła Kate, próbując zachować cierpliwość.
Zaproponowała właśnie wyjazd na Bermudy w Święto Dziękczynienia. Skwaszony wyraz twarzy dowodził, że Amelia potraktowała to równie entuzjastycznie jak zapowiedź spędzenia weekendu u dentysty.
– Zawsze mam czas, żeby cię wysłuchać.
– Chcę spędzić następny semestr w Paryżu – powiedziała Amelia.
– W Paryżu?
Kate wepchnęła do torby laptop i kilka teczek z aktami, po czym podjęła poszukiwania telefonu, który zostawiła chyba na blacie. Przesunęła ręką po włosach. Wciąż były wilgotne, choć byłaby gotowa przysiąc, że je wysuszyła. Amelia wpatrywała się w nią czujnie.
– Cały semestr? Paryż jest strasznie daleko.
Mimo najlepszych chęci Kate czuła irytację. Oczywiście Amelia umyślnie nalega, by przeprowadzić tę rozmowę akurat teraz, gdy wie, że matka jest już spóźniona. Kate zastanawiała się czasem, czy Amelia nie jest lepszym strategiem, niż można by sądzić. Pozwalała córce na wiele rzeczy: późne powroty do domu, nocowanie u koleżanek, imprezy, bo Amelia pytała ją o zgodę, gdy Kate była zestresowana albo się spieszyła. Semestr w Europie to zupełnie inna historia. Kate nie zamierzała ulec tylko dlatego, że tak byłoby łatwiej. Ale byłoby. O wiele, wiele łatwiej.
– Jakie to ma w ogóle znaczenie? – Amelia wydała z siebie pełen rozdrażnienia gardłowy dźwięk. – I tak cię nigdy nie ma.
Długie godziny pracy Kate zazwyczaj nie wywoływały skarg Amelii. Kate zawsze zakładała – a może raczej miała nadzieję – że jest tak dlatego, że Amelia zna tylko życie z samotną matką, która ma wymagającą pracę. Mimo to przygotowywała się psychicznie na odkrycie, że jej córka i tak jest świadoma istnienia tych luk, bo ich gorączkowe zapychanie miłością macierzyńską nie na wiele się zdawało.
– Amelio, daj spokój. To nie fair. Poza tym semestr za granicą spędza się w college’u, nie w szkole średniej.
– To będzie kształcące.
Kate spojrzała na córkę z nadzieją, że dostrzeże w jej oczach iskierki humoru. Nic z tego. Amelia mówiła całkowicie poważnie.
– Amelio, chciałabym móc odwołać to spotkanie i zostać, żeby z tobą porozmawiać – powiedziała szczerze Kate. – Ale naprawdę nie mogę. Proszę, czy mogłybyśmy wrócić do tego tematu dziś wieczorem?
– Po prostu powiedz „tak”, mamo! – wrzasnęła Amelia.
Kate aż podskoczyła. Jej córka zazwyczaj nie wrzeszczała, zwłaszcza nie na nią.
– To naprawdę łatwe. Posłuchaj: „tak”! Po prostu.
I to jest to, pomyślała Kate. Jest oficjalnie nastolatką. Od tej pory będzie „ona przeciwko mnie”, nie „my dwie przeciwko całemu światu”.
Pech chciał, że wbrew swoim najszczerszym chęciom Kate wróciła do domu za późno (znów spóźniona, zawsze spóźniona), by rozmawiać o tym semestrze za granicą. Była jednak gotowa następnego ranka – tego ranka. Obudziła się nawet wcześniej, choć spotkanie z Victorem z pewnością miało być jednym z bardziej stresujących w jej karierze. Potrzebowała dużo czasu na rozmowę z Amelią o Paryżu. Zamierzała stanowczo obstawać przy odmowie, ale zaproponować, że wybiorą się tam razem na Gwiazdkę. Zamierzała też przeprosić, że tak często nie ma jej w domu, zwłaszcza ostatnio. Wciąż udawało jej się utrzymać piątkowe wyjścia z Amelią na kolację i wyjścia do kina w niedzielę. Jednak ich weekendowe wypady zostały znacznie ograniczone.
Od wczesnego dzieciństwa Amelii Kate starała się zorganizować co najmniej jedną wycieczkę w każdy weekend. Show na Broadwayu, wystawa w Metropolitan Museum, Festiwal Kwitnącej Wiśni w brooklyńskim ogrodzie botanicznym, Parada Syren na Coney Island. Rozrastająca się sprawa Associated Mutual Bank pochłaniała jednak coraz więcej czasu. Poza tym Amelia miała sporo swoich zajęć: hokej na trawie, klub francuski, pracę ochotniczą, spotkania z przyjaciółmi. Ostatnio ona również zawsze się dokądś spieszyła.
Kate wciąż stała przy drzwiach metra, studiując odbicie swojej zmęczonej twarzy w długiej szybie. Z głośników dobiegł komputerowy głos:
– Chwilowo wstrzymuje nas ruch pociągów przed nami. Prosimy o cierpliwość.
Koniec końców tego ranka Kate nie porozmawiała z Amelią o swojej pracy, o Paryżu ani o czymkolwiek innym. Niepotrzebnie się zamartwiała i nastawiała psychicznie. Amelia po prostu zeszła na dół, rozpromieniona i szczęśliwa, i oświadczyła, że jednak nie chce jechać do Paryża. Oczywiście ta nagła rezygnacja była podejrzana. Co z tego? Kate wciąż nie mogła uwierzyć, że Amelia zrobiła coś tak złego, by to uzasadniało zawieszenie. W ostatnich dniach zachowywała się jednak nieco dziwnie… Mimo wszystko mogła coś przeskrobać.
Kate znów zerknęła na zegarek. Godzina i dziesięć minut spóźnienia. Cholera. Jest okropną, okropną matką. Praca i samodzielne wychowywanie dziecka to zbyt wiele. Nie pozostawał jej margines na błąd. Dostawała z innych firm prawniczych oferty pracy, które pozwalałyby jej na więcej elastyczności – i przynosiłyby mniej (choć nie za mało) pieniędzy. To nie pieniądze były rzeczywistym powodem, dla którego Kate nie zmieniała pracy. Lubiła ją i była w niej dobra, a to sprawiało, że czuła się kompetentna. Sukces – najpierw na studiach, potem w życiu zawodowym – dawał jej poczucie bezpieczeństwa. A to nie byle co, zwłaszcza że na horyzoncie nie dostrzegała rycerza na białym koniu.
Nie należała do kobiet czekających na ratunek. Koniec, kropka. Poszła na kilka randek z banalnego powodu: czuła, że powinna to zrobić. Przyjaciele też często nalegali, że umówią ją z kimś. Ale ona nigdy nie miała szczęścia do związków – ani w szkole średniej, ani w college’u, ani na studiach. Tak naprawdę najzdrowszy związek stworzyła z Sethem, który, będąc z nią, odkrył, że jest gejem. Przed Sethem miała innych chłopaków, zazwyczaj w podobnym typie, czyli pełnych rezerwy emocjonalnej. Teraz, jako trzydziestoośmiolatka, zdawała sobie sprawę, że jej kiepski gust przy wyborze partnerów jest mocno związany z wychowaniem, jakie odebrała. Choć to wcale nie oznaczało, że cokolwiek mogła w tej sprawie zmienić.
Trudno powiedzieć, czy mężczyźni, z którymi spotykała się ostatnio, byli niewłaściwi, czy po prostu ona nie miała dla nich czasu pomiędzy pracą a Amelią. Niemniej żaden z nich nie utrzymał się na dłużej. Dzięki temu życie wydawało się nieco łatwiejsze. Tylko że z tego powodu mogła nie urodzić drugiego dziecka. W takim razie młodzieńcza „wpadka” – tego czarującego określenia jej matka używała bez zająknięcia nawet wtedy, gdy Amelia stała się tak duża, by je zrozumieć – mogła pozostać jedynaczką. Ta myśl nie do końca pasowała Kate, była jednak niesamowicie wygodna.
Nim pociąg dotarł wreszcie na Grand Army Plaza, Kate miała godzinę i piętnaście minut spóźnienia. W końcu drzwi otworzyły się z sykiem. Natychmiast wyskoczyła na peron i pobiegła po schodach, czując przyspieszone bicie serca.
Na górze, stanąwszy na chodniku, zamrugała, oślepiona światłem. Osłaniając oczy dłonią, ruszyła szybkim krokiem i skręciła w Prospect Park West. O tej porze na dwupasmowej jednokierunkowej ulicy panowała cisza. Wysokie obcasy butów, które Kate włożyła na spotkanie z klientem, głośno stukały o beton. Po drugiej stronie ulicy ciągnął się park pełen klonów. Nie była w nim od lat. Teraz, pod koniec października, drzewa przybrały jaskrawe barwy. Liście zaczęły opadać i leżały grubą warstwą wzdłuż ogrodzenia.
Po piętnastu latach mieszkania w Park Slope Kate wciąż bardziej u siebie czuła się w biurze, nie na Brooklynie. Pragnęła wychowywać Amelię w jakimś spokojnym miejscu. Park Slope z pewnością spełniało te warunki. Ludzie wchodzący do sklepów miejscowej kooperatywy spożywczej, sterty towarów na ulicy wyłożone po to, żeby zabrał je ktoś potrzebujący, i hermetyczne grupki ubranych z niedbałą elegancją rodzin na placach zabaw obok ich domów z elewacją z piaskowca, wartych wiele milionów… Wszystko to tworzyło przyjazną atmosferę, ale wciąż wydawało jej się uroczymi szczegółami z życia kogoś innego.
Kate obserwowała dwie typowe matki z Park Slope. Atrakcyjne i nowoczesne, bez ostentacyjnego hipsterstwa, rozmawiały ze sobą, wychodząc z parku. Każda jedną ręką popychała elegancki sportowy wózek, drugą prowadziła dziecko. W uchwytach na napoje tkwiły ekologiczne butelki z wodą. Kobiety szły i śmiały się, nie zwracając uwagi na maluchy, które ledwo za nimi nadążały. Kate poczuła się tak, jakby nigdy nie miała własnego dziecka.
Zawsze planowała, że będzie miała rodzinę. Co najmniej dwójkę dzieci, może nawet trójkę. Z początku nie brała pod uwagę posiadania jedynaka. Zbyt dobrze pamiętała swoje niezbyt szczęśliwe samotne dzieciństwo. Dotarło jednak do niej, że jedynak nie musi być traktowany jak miniaturowy dorosły. Zakładała też, że dzieci – bez względu na to, ile ich będzie – zjawią się później. O wiele, wiele później. Najpierw zamierzała skupić się na karierze, pójść naprzód, tak jak wpoiła jej matka, Gretchen, profesor emeritus neurologii na wydziale medycyny Uniwersytetu w Chicago. Najpierw kariera. Dzieci tylko pod warunkiem, że wystarczy czasu.
Jej życie potoczyło się jednak inaczej. Nie chciała skorzystać z żadnej z opcji „poradzenia sobie” ze swoją „niefortunną sytuacją”, które na siłę podsuwała jej Gretchen. Może i podziwiała zawodowe sukcesy matki, lecz nie chciała jej naśladować pod żadnym innym względem. Potraktowała swoją ciążę jak znak, którego zignorowanie doprowadziłoby ją do zguby. I jako szansę na coś więcej.
Macierzyństwo oczywiście było trudne, zwłaszcza że została samotną matką w wieku dwudziestu czterech lat, gdy wciąż studiowała prawo. Mimo to przetrwała. Przetrwały. Prawdziwym wybawieniem dla Kate i Amelii była Leelah, niania opiekująca się Amelią nieprzerwanie przez piętnaście lat. Ciepło, empatia i świetna kuchnia Leelah pozwoliły im przetrwać te lata. Kate z wielkim żalem ograniczyła jej godziny, by zajmowała się tylko gotowaniem i sprzątaniem, kiedy Amelia była w szkole. Ubiegłej jesieni Amelia uparła się, że jest duża i nie potrzebuje niani. Kate zabrakło siły, by walczyć z córką i postawić na swoim. Obie jednak tęskniły za Leelah: Amelia bardziej, niż była gotowa przyznać; Kate bardziej, niż czasem była w stanie znieść.
Kate przystanęła. Kobiety z wózkami przeszły przed nią przez ulicę. Ruszyła za nimi, gdy skręciły w Garfield. Patrzyła na ich wąskie biodra w spodniach do jogi, na wysoko upięte podobne kucyki kołyszące się w prawo i w lewo.
– Patrz, ile wozów strażackich – zdziwiła się jedna z kobiet, zatrzymując się na rogu ulicy tak nagle, że Kate niemal wpadła na jej idealnie wyrzeźbione pośladki. – Stoją pod szkołą?
– O Boże, mam nadzieję, że nie – powiedziała druga, wspinając się na palce, żeby lepiej widzieć. – W każdym razie nie wyglądają, jakby się spieszyli. To na pewno jakiś fałszywy alarm.
Kate spojrzała w stronę wozów strażackich blokujących połowę Garfield Street. Stały przed bocznym wejściem do Grace Hall Upper School, bogato zdobionej starej rezydencji, która wyglądała jak wspaniała biblioteka. Pod sąsiednim budynkiem w podobnym stylu – Grace Hall Lower School – parkowało kilka wozów policyjnych. Oba budynki z elewacjami z piaskowca zostały przejęte przez szkołę dawno temu i wyremontowane. Strażacy kręcili się po chodniku, rozmawiali w grupkach, niektórzy w milczeniu opierali się o swoje wozy.
Stała tam też karetka z wyłączonymi światłami i zamkniętymi drzwiami. Jeśli rzeczywiście doszło do pożaru albo jakiegoś innego wypadku, teraz było po wszystkim. Albo był to fałszywy alarm.
Chyba Amelia nie uruchomiła alarmu przeciwpożarowego? Nie, takie rzeczy robili tylko młodociani przestępcy. Bez względu na to, w jakim była ostatnio nastroju, bez względu na te bzdury z semestrem za granicą czy jakiś głęboki i nagły kryzys egzystencjalny w związku z nieobecnością ojca Amelia nigdy nie była i nie będzie młodocianym przestępcą.
Kate wzięła głęboki oddech i głośno westchnęła. Wyższa z matek stojących przed nią wzdrygnęła się i odwróciła na pięcie. Przyciągnęła do siebie córeczkę o twarzy cherubinka, ubraną w puchatą różową kamizelkę. Kate uśmiechnęła się niezręcznie i wysunęła się przed nie. Próbowała dojrzeć, co jest za karetką. Po drugiej stronie ulicy umundurowany policjant rozmawiał z siwowłosą kobietą w brązowym swetrze. Kobieta trzymała na smyczy trzęsącego się pieska. Mocno obejmowała się ramionami.
Ludzi nie przesłuchiwano z powodu alarmów pożarowych. Kate spojrzała w górę na okna budynku. Gdzie są dzieci? Powinny przecież przyciskać twarze do szyb i sprawdzać, skąd to zamieszanie. Kate zdała sobie sprawę, że podeszła bliżej.
– Więc najpierw usłyszała pani krzyk? – zapytał policjant siwowłosą kobietę. – Czy ten dźwięk?
Krzyk. Dźwięk. Kate patrzyła, jak dwóch policjantów wychodzi frontowymi drzwiami szkoły, schodzi po schodach i skręca na boczny dziedziniec. Obserwując ich z niepokojem, wreszcie zdała sobie sprawę, gdzie naprawdę trwa akcja. Zebrał się tam przynajmniej tuzin policjantów. Wciąż jednak nie było widać pośpiechu. Nie wydawało jej się to dobrym znakiem. Tak naprawdę zaczynało się wydawać strasznym znakiem.
– Proszę pani – usłyszała donośny głos tuż przy uchu – proszę przejść z powrotem na drugą stronę ulicy. Musimy oczyścić ten teren z ludzi.
Poczuła dłoń na ramieniu, twardą i nieprzyjazną. Odwróciła się i ujrzała ogromnego policjanta. Miał ziemistą cerę i chłopięce rysy twarzy.
– Proszę pani – powtórzył, tym razem odrobinę mniej natarczywie – przepraszam, ta strona ulicy jest zamknięta dla pieszych.
– Moja córka jest w szkole. – Kate odwróciła się, by spojrzeć na budynek.
Alarm bombowy, zarazki wąglika, strzelanina? Gdzie się podziały wszystkie dzieci? Serce Kate biło coraz szybciej.
– Muszę odebrać moją córkę. Dzwonili po mnie. Już jestem spóźniona.
Policjant przyglądał jej się długo, mrużąc oczy, jakby siłą woli chciał sprawić, żeby zniknęła.
– W porządku, chyba mogę pójść to sprawdzić – powiedział w końcu ze sceptyczną miną. – Ale i tak musi pani zaczekać tam. – Wskazał na drugą stronę ulicy. – Jak się nazywa córka?
– Amelia. Amelia Baron. Dzwonili z gabinetu dyrektora, że została zawieszona. Powiedzieli, że mam przyjechać ją odebrać. – Kate natychmiast pożałowała, że o tym wspomniała. Policjant może być mniej skłonny do pomocy, jeśli pomyśli, że Amelia jest uczennicą sprawiającą kłopoty. Może nawet te kłopoty. – Proszę zaczekać! – zawołała. – Może mi pan chociaż powiedzieć, co się stało?
– Wciąż próbujemy to ustalić. – Odwrócił się, by spojrzeć w stronę budynku, więc jego głos stał się mniej wyraźny. Potem znów popatrzył na Kate i jeszcze raz wskazał ręką. – Proszę tam przejść! Zaraz wrócę.
Kate nie poszła tam, gdzie jej wskazał. Wspięła się na palce, by widzieć, co teraz dzieje się na tylnym podwórzu. Kilkunastu mężczyzn, w mundurach i ciemnych cywilnych ubraniach, utworzyło niewielki krąg blisko ściany budynku. Ich plecy tworzyły pochylony mur. Wyglądało to tak, jakby coś ukrywali. Coś strasznego.
Ktoś jest ranny albo gorzej. Kate była tego pewna. Doszło do jakiejś walki? Zbłąkana kula? Co prawda był to Brooklyn. Zabudowany domami z brązowego piaskowca, ale wciąż Brooklyn. Zdarzały się tu różne rzeczy.
Policjant, który ją zatrzymał, zniknął we frontowych drzwiach szkoły. Wtedy ona podbiegła do ogrodzenia od strony bocznego podwórza. Stojący tam mężczyźni osłaniali oczy, patrząc w górę, w stronę dachu. Kate też tam spojrzała. Nie dostrzegła nic prócz nieskazitelnie utrzymanej fasady.
Gdy znów spuściła wzrok, dostrzegła lukę między dwoma policjantami, a dalej but. Czarny, na płaskim obcasie, leżał na boku jak martwe zwierzę. Leżało tam coś jeszcze, coś o wiele większego. Coś przykrytego płachtą.
Serce Kate biło mocno, gdy zaciskała palce na prętach z kutego żelaza. Jeszcze raz spojrzała na but. Taki fason nosiło wiele dziewczyn do obcisłych dżinsów albo legginsów. Amelia miała chyba brązowe? Kate powinna to wiedzieć. Powinna znać kolor butów własnej córki.
– Pani Baron? – usłyszała męski głos.
Odwróciła się gwałtownie, szykując się na to, że ten sam policjant o dziecięcych rysach zaraz jej powie, że nie powinna tu być. Zobaczyła jednak atrakcyjnego mężczyznę o wyglądzie prawdziwego twardziela, ubranego w dżinsy i sportową bluzę z kapturem. Był mniej więcej w wieku Kate. Wyrazista kanciasta twarz i ogolona głowa harmonizowały z jego strojem. Miał tę sprężoną energię boksera albo może przestępcy, który w następnej chwili rzuci się do ucieczki. Na jego szyi wisiała odznaka.
– To pani jest Kate Baron? – spytał, podchodząc o krok bliżej.
Mówił z ostrym brooklyńskim akcentem pasującym do całej reszty, lecz próbował zachowywać się łagodnie. Kate się to nie spodobało, zaniepokoiło ją. Za plecami twardziela zobaczyła policjanta, z którym przedtem rozmawiała. Stał na schodach z jakąś szpakowatą kobietą w czerwonych okularach. Gapili się na nią.
– Gdzie jest Amelia?! – Kate usłyszała własny krzyk. A może krzyczał ktoś inny? Brzmiało to jak jej głos, ale nie czuła słów wydobywających się ze swoich ust. – Co się stało?!
– Jestem detektyw Molina. – Wyciągnął rękę, by dotknąć jej ramienia, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Pod rękawem bluzy Kate dostrzegła wytatuowany krzyż. – Mogłaby pani pójść ze mną?
Coś było nie tak. Nie chciała nigdzie iść z tym detektywem. Chciała, żeby ją odesłał tam, dokąd wysyłano wszystkich gapiów. Żeby powiedział jej, że przeszkadza.
– Nie. – Kate szarpnęła się odruchowo. Jej serce biło jak szalone. – Dlaczego?
– Już dobrze, proszę pani. – Ujął ją silną dłonią za łokieć i pociągnął lekko ku sobie. Teraz jego głos był cichszy, ostrożniejszy, jakby Kate miała jakąś potworną ranę głowy, z której istnienia nie zdawała sobie sprawy. – Proszę po prostu pójść ze mną i usiąść.
Zamknęła oczy i spróbowała sobie przypomnieć stopy Amelii tego ranka, gdy szczęśliwa pobiegła do drzwi. Matki powinny wiedzieć, jakie buty noszą ich dzieci. Powinny sprawdzać takie rzeczy. Poczuła, że kręci jej się w głowie.
– Nie chcę siadać – powiedziała, ogarnięta paniką. – Niech mi pan po prostu powie, co się stało. Natychmiast!
– Już dobrze, pani Baron, już dobrze – powiedział cicho detektyw Molina. – Zdarzył się wypadek.
– Amelii nic nie jest, prawda? – zapytała Kate, opierając się o ogrodzenie. Dlaczego nikt się nie śpieszy? Dlaczego karetka tam po prostu stoi? Gdzie są te wszystkie migające światła? – Nie mogło jej się nic stać. Muszę ją zobaczyć. Potrzebuję jej. Gdzie ona jest?
Powinna uciekać. Była tego pewna. Powinna pójść gdzieś daleko, gdzie nikt nie będzie jej mógł nic powiedzieć. Zamiast tego powoli osunęła się na zimny chodnik. Siedziała tak z kolanami przyciągniętymi pod brodę, przyciskając do nich mocno usta, jakby szykowała się do lądowania awaryjnego.
Uciekaj, pomyślała, uciekaj. Ale było za późno.
Przez ostatnią długą chwilę słyszała tylko bicie swojego serca. Czuła ucisk dopasowanych biodrówek.
– Pani córka, Amelia… – Detektyw kucnął tuż przy niej – Ona spadła z dachu, pani Baron. Niestety… niestety, nie przeżyła upadku. Przykro mi, pani Baron. Pani córka, Amelia, nie żyje.
gRaCeFULLY
12 WRZEŚNIA
Ponieważ jest 176 definicji słowa loser w urbandictionary.com, nie nabijaj statystyki.
Cześć suki,
no to jedźmy z tym gównem, które nie nadaje się do druku…
Ach, kluby. Miejsce, w którym wy, zdesperowane karierowiczki, możecie wreszcie sięgnąć ręką do tego śliskiego wyższego szczebla. Niech każda z was pamięta tylko, że nie ma nic zaszczytnego w tym, że przyglądają się jej cyckom albo cipce, zamiast gapić się na kandydatkę siedzącą obok. Nic nowego pod słońcem…
Z drugiej strony… Może myślę tak dlatego, że wciąż czekam, aż ktoś mnie wyrwie?
Plotka głosi, że Tudorzy i Devonkill próbują zwiększyć swoją popularność dzięki hardcorowym otrzęsinom, Sroki myślą nieszablonowo – ha, ha – o tegorocznych zaproszeniach, a w Wolf’s Gate szykuje się wielka brytyjska inwazja.
Skoro mowa o wielkich brytyjskich inwazjach: ile dziewczyn zaciągnie do łóżka Ian Greene? Mamy dopiero drugi tydzień szkoły, a słyszę, że zbliża się do liczb dwucyfrowych. I wiele pięknych pań ustawia się w kolejce, żeby je przeleciał – nasze stałe puszczalskie Sylvia Golde, Susan Dolan i Kendall Valen, by wymienić tylko trzy.
A Dylan Crosby? Nasza droga, piękna, tajemnicza Dylan? Nie, ona nie jest jedną z nich. Nie jestem pewna, z kim się zadaje, ale to nie ten typ, który by się ustawiał po cokolwiek w kolejce.
Wieść głosi, że George McDonnell i Hannah Albert wreszcie skonsumowali wieloletnią obsesję na swoim punkcie. Z kolei Carter Rose ma na oku pewną ściskającą nogi laskę z drugiej klasy. Och, biedny Carterze, oszczędź sobie trudu. Ten pas cnoty nie dopuści żadnego mężczyzny.
Czekajcie na ciąg dalszy. Mam sensacyjny materiał o ludziach, którzy dostali warunkową zgodę na pozostanie w szkole… Myślę, że chyba zamieszczę go w całości w następnym wpisie. To znaczy – MSZ – jeśli nie potrafisz sobie poradzić w takiej cichej, spokojnej szkółce jak nasza, zasługujesz na to, żeby wszyscy się z ciebie nabijali.
Facebook
14 września
Amelia Baron
nie może uwierzyć, że pozwoliła się namówić najlepszej przyjaciółce na włożenie obcisłych dżinsów podczas fali upałów.
George McDonnell i 2 inne osoby to lubią.
Sylvia Golde nie może uwierzyć, że jej najlepsza przyjaciółka tak kompletnie nie ma pojęcia o modzie; wiesz, powinnaś mi podziękować…
Amelia
14 września
Już w połowie schodów naszego domu zobaczyłam Sylvię czekającą na mnie tam, gdzie zwykle – na rogu Garfield i Ósmej Alei. Sylvia mieszkała w Berkeley, między Siódmą a Ósmą, tuż obok pana Wontona i jedną przecznicę od Ozzie’s, tej kawiarenki, gdzie czasem za darmo dolewają gorącej czekolady i mają prawie codziennie wielki wybór ciastek. Od czterech lat Sylvia i ja codziennie spotykałyśmy się na tym samym rogu, żeby razem przejść ostatnich parę przecznic do szkoły. Cztery lata temu – kiedy miałyśmy po jedenaście lat – mama Sylvii po raz pierwszy pozwoliła jej pójść samej. Najpierw poddała ją jednak masie różnych testów – co zrobić w nagłym wypadku, do kogo zwrócić się o pomoc, jak reagować, gdyby ktoś próbował ją skrzywdzić.
Też miałam jedenaście lat, kiedy moja mama wreszcie się zgodziła, żebym mogła sama chodzić do szkoły. Podobno miała swoje własne testy. Ale myślę, że ściągnęła je od mamy Sylvii. Kocham swoją mamę, mimo to widzę, że większość pomysłów dotyczących tego, jak być mamą, ściąga od innych mam. Było mi wolno robić mniej więcej to samo co Sylvii.
Sylvia nigdy nie miała niani, więc sama musiałam sobie poradzić z pozbyciem się Leelah. Lubiłam Leelah i w ogóle, ale kto w drugiej klasie szkoły średniej ma nianię? Takie mniej więcej przedstawiłam argumenty. I co? Dostałam doła, kiedy mama w końcu się zgodziła. Teraz, kiedy zaczęła się szkoła, tak jakby tęskniłam za Leelah. Nigdy nie powiedziałabym o tym mamie – nie chciałam, żeby źle się z tym czuła czy co tam jeszcze – ale dziwnie było być samej w sumie przez cały czas.
Pomachałam Sylvii. Uniosła dwa palce w jednym z tych jej powitań nieaprobowanych w szkole. Choć był drugi tydzień września, panował ten wstrętny, duszny nowojorski upał. Człowiek czuje się, jakby brnął przez zupę, i wszystko dokoła śmierdzi śmieciami albo sikami. Oczywiście Sylvia nie pozwoliłaby, żeby upał przeszkodził jej w zaprezentowaniu nowej jesiennej mody. Ciuchy były dla niej tym, czym dla mnie książki: jedynym, co się naprawdę liczyło. Stała zatem na rogu w obcisłych dżinsach, sandałach na koturnie i długim swetrze bez rękawów. Tak, w swetrze, mimo że bez rękawów. Pokazała mi go poprzedniego popołudnia – miał fajny fioletowobakłażanowy kolor i wielki, luźny kołnierz. Czaderski, trochę dziwaczny, jeden z tych ciuchów, w których ja wyglądałabym głupio. Sylvii takie rzeczy pasowały.
Pomachałam do niej i wepchnęłam do torby Opowieść podręcznej, żeby skończyć czytać podczas lunchu. Pierwszy raz się zdarzyło, że Sylvia i ja miałyśmy okienko na lunch w tym samym czasie tylko raz w tygodniu, w piątki. No cóż, zawsze mogłam posiedzieć z Chloe, Ainsley lub z kimś z drużyny hokejowej. Sylvia i ja przyjaźniłyśmy się z różnymi osobami, nie należałyśmy natomiast do żadnego klubu. Nikt nas nigdy nie prosił, żebyśmy się do któregoś przyłączyły. Zresztą wcale tego nie chciałyśmy. Kluby były głupim pomysłem, ze wszystkimi idiotycznymi sekretami i całym tym gównem z otrzęsinami. Funkcjonowały w Grace Hall od lat dwudziestych do osiemdziesiątych. Wtedy to władze szkoły zakazały ich działalności. Powód? Jakiś dzieciak z pierwszego roku chciał się dostać do klubu tylko dla chłopaków, więc po pijanemu postanowił przejechać się na dachu pociągu. Obcięło mu głowę.
Kilka lat temu komuś przyszło do głowy, żeby przywrócić kluby. Woodhouse, nasz nowy dyrektor, z początku dostał kompletnej schizy, zapowiedział, że będzie wyrzucał członków klubów i co tam jeszcze. Potem nagle zrobiła się cisza w eterze. Plotka głosiła, że rodzice dzieciaków, które były w klubach, zapłacili mu, żeby dał spokój, bo się martwili, że ich dzieci nie zostaną przyjęte do college’u.
Sylvia i ja zawarłyśmy pakt, że nigdy nie wstąpimy do żadnego klubu, nawet gdyby zaproszono nas obie. Miałyśmy inne zajęcia. Sylvia – swoich chłopaków, ja – swoje książki i nowego przyjaciela, Bena. Przede wszystkim miałyśmy siebie. Zawsze tak było. Niektórym ludziom mogłyśmy się wydawać dziwacznymi przyjaciółkami – ja, dziewica bystrzacha, i Sylvia, zdzirowata królowa mody. Tymczasem w tym, co się liczy, byłyśmy podobne, zwłaszcza kiedy miałyśmy jakieś pięć lat, bo to wtedy zaczęłyśmy się kumplować. Zaprzyjaźniłyśmy się w przedszkolu głównie dlatego, że obie nienawidziłyśmy się bawić w przebieranie. Ja uważałam, że takie dziewczyńskie zabawy w ogóle są głupie. Zdaniem Sylvii ciuchy do wyboru zawsze były beznadziejne. I tak to trwało. Zawsze lądowałyśmy w tym samym miejscu, tyle że z różnych powodów. Miałyśmy zatem długą wspólną historię.
Na rogu Sylvia dotknęła dekoltu, udała, że patrzy na zegarek, którego nie miała, i machnęła do mnie, żebym się pospieszyła. Pewnie pociła się na śmierć w tym głupim ciuchu. Byłoby jej jednak potwornie przykro, gdybym powiedziała, że słabo wygląda w swetrze w taki upał. I wtedy powiedziałaby coś wrednego. Pod tym względem Sylvia była jak krab: jeśli szturchnęło się ją z niewłaściwej strony, potrafiła natychmiast odciąć palec.
Poza tym Sylvia faktycznie dobrze w tym wyglądała. Może nie była za bardzo praktyczna, ale zawsze elegancka. Czytała brytyjski „Vogue” i blogi o modzie, takie jak Style Rookie. Marzyła o tym, żeby zostać następnym piętnastoletnim fenomenem świata mody. Błeee – to najlepiej podsumowywało, co ogólnie myślałam o modzie. Natomiast Sylvia uważała, że książki, które czytam dla przyjemności, są pretensjonalne, i miała trochę racji. Koniec końców uznałam, że lepiej się zamknąć i siedzieć cicho w swoim szklanym kloszu.
Z marnym skutkiem próbowałam przyspieszyć kroku, żeby Sylvia nie dostała tętniaka. Miałam przecież torbę z ciuchami do hokeja i plecak, na dodatek w obcisłych dżinsach zaczęły mi się pocić nogi.
– Jezu, ale się wleczesz – powiedziała Sylvia, kiedy wreszcie do niej dotarłam.
– To przez te dżinsy – powiedziałam, ciągnąc za przyklejony do ciała materiał. – Chyba nie muszę ci przypominać, że to był twój pomysł?
Sylvia się uśmiechnęła.
– Potwornie się w nich wleczesz, ale wyglądają dobrze. – Zmarszczyła brwi i pokazała na moją koszulkę. – Co to za obleśny T-shirt? Nie to miałaś do nich nosić.
– Tamta koszula nie bardzo pasowała.
To było kłamstwo. Nawet jej nie przymierzyłam. Kiedy Sylvia mi ją zostawiła, od razu wiedziałam, że nie ma mowy, by ktoś mnie w tym ciuchu zobaczył.
– Miała takie, wiesz, pufiaste rękawy i wyglądałam w niej, no nie wiem, jak…
– Jak dziewczyna? – Sylvia skrzyżowała ręce na biuście.
– Chciałam powiedzieć, że jak koronkowa serwetka.
– Twój problem polega na tym, że mylisz feminizm z bezguściem. Widziałaś kiedyś zdjęcia Betty Friedan? W sumie była bajeczna.
– Skąd w ogóle wiesz, kto to jest Betty Friedan?
– Nie jestem idiotką. – Sylvia przewróciła oczami i ruszyła w stronę szkoły. – Po prostu lubię, żeby moja postawa społeczna miała trochę stylu.
Sylvia poprawiła książki na wąskim biodrze. Jak zwykle były związane satynową brązową wstążką. Ze względu na styl Sylvia nie chciała nosić żadnej torby na podręczniki. Podejrzewałam po cichu, że ma nadzieję zapoczątkować nowy trend. Próbowała zapoczątkować wiele różnych trendów. Na razie bez rezultatu. Ale też nikt w Grace Hall nie nabijał się z dziwacznych poglądów Sylvii na modę – ani z jej szalonych kapeluszy, ani z wielkich okularów słonecznych, ani z torebek wyglądających jak pokryte skittlesami – w sumie było to zwycięstwem. Koniec, kropka. Może i lepiej się uczyłam i byłam lepsza w sporcie… Ona zawsze była o wiele lepsza w byciu sobą.
Skręciłyśmy w Prospect Park West. Na chodniku tłoczyli się ludzie, jak zwykle, kiedy szłyśmy do szkoły. Co rano przebijanie się tamtędy stanowiło prawdziwą udrękę. Wszyscy ci zestresowani rodzice wlokący młodsze dzieci, najeżdżający wózkami na kostki i sapiący tuż przy uchu. Starsze dzieci na hulajnogach wpadające na siebie z impetem. No i te wszystkie kliki ze szkoły średniej, nawołujące się i wrzeszczące do siebie, głównie przekleństwa. Zupełnie jakby to mogło zmienić bogate dzieciaki z prywatnego liceum w brooklyńskich zbirów, którymi tak pragnęły być.
Na tym odcinku Prospect Park West aż do głównego wejścia do szkoły rozgrywała się znaczna część prawdziwych dramatów w Upper School. Ludzie zrywali ze sobą, wdawali się w bójki, planowali podrywy. Czasem zdarzało się tu coś naprawdę złego. Na przykład George McDonnell rozwalił do krwi nos jakiejś dziewczynie z pierwszej klasy, bo przypadkiem rąbnął ją plecakiem, goniąc po chodniku jakiegoś innego idiotę. Wówczas pani Pearl natychmiast odzywała się przez głośniki. Jej głos brzmiał tak, jakby nie mogła się doczekać pretekstu, żeby dać wszystkim opieprz.
– Złe zachowanie w drodze do szkoły to to samo, co złe zachowanie na terenie szkoły! – wrzeszczała piskliwie, jakbyśmy dzięki temu mieli jej uważniej słuchać. – Gdy nie znajdujecie się pod opieką rodziców, uważa się, że odpowiada za was Grace Hall. Bójki nie będą tolerowane, ani dzikie harce i szarpaniny. Takie zachowanie będzie pociągać za sobą kary zgodne z kodeksem ucznia Grace Hall.
Nie byłam żadnym ekspertem, ale to wydawało mi się niezgodne z konstytucją. Po pierwszej takiej wypowiedzi pani Pearl chciałam zapytać mamę, jaka jest jej fachowa opinia na ten temat. Czekałam na jej powrót do późna, walcząc z sennością. Usnęłam, zanim wróciła do domu.
Od szkoły dzielił nas kwartał ulic. Niespodziewanie poczułam, że coś uderzyło mnie w głowę.
– Au! – jęknęłam, chwytając się ręką za potylicę.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam uśmiech Cartera Rose’a. Pokazał na mnie palcem, po czym pomknął w stronę szkoły. Tak właśnie flirtowali chłopacy z drugiej klasy: walili cię w głowę.
– Carter naprawdę walnął mnie w tył głowy? – spytałam, wciąż słysząc dzwonienie w uszach.
– Lubi cię. – Sylvia wyszczerzyła zęby. Patrzyłyśmy za nim, jak wpadł w tłum ludzi przed szkołą. – Powinnaś dać mu szansę. Jest bardzo przystojny i gra w lacrosse’a. Macie ze sobą wiele wspólnego.
– Ja gram w hokeja na trawie. To dwa zupełnie różne sporty. Wiesz o tym, prawda? – spytałam z rozdrażnieniem. Sylvia zawsze popychała mnie w stronę chłopaków, jakiegokolwiek chłopaka. – Poza tym Carter jest jak wielki nakręcony pies. Nie, dzięki.
– Tak, ale przystojny nakręcony pies.
Carter miał szczupłe ciało, gęste blond włosy i męski zarys szczęki. Mnóstwo dziewczyn na niego leciało. Ja nie. Nie byłam jeszcze pewna, jaki jest mój typ, ale nie taki jak on.
– Nie, nie, dzięki – mruknęłam. – Dam ci znać, kiedy będę szukać swatki.
– Jak tam sobie chcesz. – Sylvia wzruszyła ramionami.
Widziałyśmy już schody prowadzące do szkoły i chaotyczny, zbity tłum przed nimi.
U góry schodów stał ochroniarz Will i machał wielkimi łapskami, pokazując wszystkim, żeby weszli do środka. Zatrzymałyśmy się na skraju tego tłumu. Sylvia mocno chwyciła mnie za ramię i szarpnęła w stronę krzaków.
– Au! Co ty wyprawiasz?!
– No dobra – powiedziała przepraszająco. W jej głosie słychać było napięcie, oczami strzelała na boki, jakby próbowała się upewnić, że nikt nie słyszy. – Chciałam to zachować w tajemnicy, żeby nie zapeszyć, ale dłużej nie wytrzymam. Muszę ci powiedzieć.
– Co mi powiedzieć?
Musiałam to Sylvii przyznać, miała niezłe wejście. Z drugiej strony znałam ją wystarczająco dobrze, żeby się za bardzo nie podniecać. Sylvia potrafiła dostrzec dramat w tym, jak ktoś się zatrzymuje, żeby zasznurować but.
– Powiedziałam mu wczoraj cześć. – Przysunęła się do mnie jeszcze bliżej. – Nie uwierzysz, co się stało!
– Jakiemu „mu”? – zapytałam.
Natychmiast się zorientowałam, że powinnam to wiedzieć. I jednocześnie nabrałam podejrzeń. Sylvia zachowywała się jak kompletny popapraniec. Ostatnim razem powody takiego zachowania nie były za fajne.
– Chyba nie wzięłaś znowu lorazepamu swojej mamy? Nie powinnaś przychodzić do szkoły, jeśli…
– Nic nie brałam! – wrzasnęła tak, że spojrzało na nas kilka osób, głównie jakieś mamy.
– Mniejsza z tym… Przepraszam – mruknęłam. Cofnęłam się trochę, żeby nie mogła mnie znów sponiewierać. – Próbowałam tylko pomóc.
– Nie potrzebuję twojej pomocy, dobra? – powiedziała. – Ja mam mamę, pamiętasz?
– Dobra. Au.
To była cała Sylvia. Nie miała żadnych hamulców. Mówiła naprawdę wredne rzeczy, kiedy uważała, że jej uczucia zostały zranione. Mówiła o moim zaginionym w akcji tacie, o tym, że mojej mamy wiecznie nie ma w domu. „Sierotka Amelia”, tak mnie nawet raz nazwała. To nie było w niej najfajniejsze. Czasami wrzeszczałam na nią za to. Poza tym próbowałam nie zwracać uwagi na to, co mówi o mojej mamie, bo tak naprawdę myślałam, że Sylvia jest zazdrosna. Moja mama była wszystkim, co miałam. Rzadko pojawiała się w domu, fakt, lecz ten czas, który spędzałyśmy razem, uważałam za wspaniały. Wiedziałam, że mama chciałaby go spędzać ze mną jak najwięcej. Zawsze wiedziałam, że mnie kocha, choć kłóciłyśmy się o różne głupoty. Naprawdę to wiedziałam. Mama Sylvii, Julia, wydawała mi się świetna. Sylvia jej nie cierpiała. Nigdy do końca nie zrozumiałam dlaczego.
– Próbowałam ci właśnie powiedzieć, że coś się stało. – Sylvia była kompletnie skwaszona. – To było dla mnie ważne, ale skoro ci nie zależy…
– Zależy mi – zapewniłam, przebolawszy szpilę pod adresem mojej mamy. Bo Sylvia nic nie mogła poradzić na to, że jest Sylvią. – Daj spokój, powiedz mi. Teraz naprawdę cię słucham.
Sylvia jeszcze przez minutę rozglądała się z nadąsaną miną, zupełnie jakby istniała szansa, że nie zdradzi mi swojego sekretu. Komu innemu mogła powiedzieć?
– Dobra, niech będzie – stwierdziła w końcu i na jej twarz powrócił ten szelmowski uśmiech. – Ian Greene – szepnęła. – Wczoraj wreszcie powiedziałam mu cześć i zgadnij, co się stało.
Sylvia miała większą obsesję na punkcie Iana Greene’a niż kiedykolwiek na punkcie jakiegokolwiek faceta. Jakiegokolwiek. A to wiele mówiło.
Obie zobaczyłyśmy go po raz pierwszy na tydzień przed rozpoczęciem zajęć. Leżałyśmy na moim łóżku z laptopem na kolanach i przeglądałyśmy nową „księgę spotkań” Grace Hall, która właśnie pojawiła się w sieci. Ian Greene był nowy. Z tymi doskonale niedoskonałymi włosami i ciemnymi, smutnymi oczami był seksowny, bez dwóch zdań. Nawet ja to widziałam. Do tego pod jego nazwiskiem napisane było Hampstead Heath, UK, co oznaczało, że będzie miał brytyjski akcent. No i samo Hampstead Heath też brzmiało wykwintnie. Nawet po szlachecku. Ian Greene równie dobrze mógł należeć do rodziny królewskiej.
– Nie bądź głupia – powiedziała Sylvia, kiedy to zasugerowałam. Była kilka razy w Anglii. – Hampstead Heath to taki londyński Brooklyn, tyle tylko, że wszyscy mieszkają tam w tych wartych miliony minirezydencjach. – Odwróciła się do mnie z uśmiechem. – Nigdy nie wiadomo, może być na przykład hrabią czy kimś takim.
Jak można się było spodziewać, nie tylko Sylvia nakręciła się przyjazdem Iana Greene’a. Połowa dziewczyn z Grace Hall Upper School wzięła go na celownik jeszcze przed pierwszym dniem zajęć. Kiedy zobaczyłam go na własne oczy, musiałam przyznać, że jest na kim zawiesić oko. Miał tę naturalną charyzmę złego chłopca i bystry, krzywy uśmiech sprawiający, że trudno było od niego oderwać wzrok. Grał na gitarze akustycznej i pisał muzykę. Prawdziwy talent miał jednak do fotografii, podobnie zresztą jak jego ojciec, którego zdjęcia wisiały podobno w Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Manhattanie. Rodzina Greene’ów sprowadziła się na Brooklyn, żeby matka Iana mogła objąć posadę głównego kustosza brooklyńskiego muzeum.
Ian nie tracił czasu i korzystał z zainteresowania dziewczyn. Z jakichś powodów jego nadzwyczaj bezpretensjonalne podejście do tego, że spał z każdą dziewczyną, która mu się nawinęła, sprawiało, że wydawał się bardziej ludzki.
– Nawet mnie nie zapytasz? – zdziwiła się Sylvia, zerkając w stronę schodów Grace Hall.
– O co nie zapytam? – Kompletnie straciłam wątek i nie miałam pojęcia, o czym mówi.
– Co się stało, kiedy powiedziałam Ianowi cześć! – prychnęła Sylvia, tupiąc nogą.
– Ano tak, pewnie. Co się stało?
Przez chwilę patrzyła na mnie, mrużąc oczy.
– Przyszedł do mnie do domu – wyrzuciła z siebie w końcu. – I… – Znów popatrzyła na schody.
Tłumek na chodniku się przerzedził, bo większość dzieciaków weszła do środka.
Jej oczy się rozszerzyły, zasłoniła usta ręką.
– I się pocałowaliśmy.
– Naprawdę? – spytałam, starając się, by zabrzmiało to tak, jakbym była podekscytowana. W rzeczywistości byłam zirytowana. Nie wiedziałam nawet dlaczego. – Niesamowite!
Akurat to musiałam Sylvii przyznać. Często przesadzała, jednak nie tym razem. Ian Greene mógł przebierać w dziewczynach, a wybrał akurat Sylvię, przynajmniej na jedno popołudnie i jeden pocałunek. W sumie trudno się dziwić, że zwrócił na nią uwagę. Chłopaki uwielbiały Sylvię. Była ładna, miała krągłości dokładnie tam, gdzie trzeba… Takich dziewczyn niby w Grace Hall nie brakowało. Tylko że Sylvia miała coś jeszcze. Miała w sobie tę dzikość, dzięki której wydawała się zabawna, nieprzewidywalna i troszeczkę niebezpieczna. Oczywiście to właśnie ta dzikość w końcu zniechęcała do niej chłopaków. Bądź co bądź istnieje tylko cienka granica między dzikością a byciem kompletnym świrem.
Skoro naprawdę chodziła z Ianem, dlaczego tak mnie to rozdrażniło? O mój Boże, byłam zazdrosna? Chyba nie o to, że Sylvia pocałowała się z Ianem Greene’em. Bardziej zazdrościłam jej raczej tego, że chciała go pocałować i pocałowała. Nie mogłam sobie wyobrazić, że ja chciałabym kogoś pocałować, a tym bardziej, że byłabym w stanie dopiąć swego.
– Wiem. Szaleństwo, no nie? – Sylvia szybko pokiwała głową i zagryzła wargę. Teraz wydawała się zdenerwowana. – Tyle tylko, że nie wiem, co zrobić, jak go zobaczę. Mam się zachowywać jak gdyby nigdy nic? Jeśli będę za miła, pomyśli, że jestem jakąś frajerką. Nie chcę też, żeby pomyślał, że jestem suką. – Na jej twarzy malowała się udręka. – Wiem, nie masz pojęcia o tych rzeczach, ale myślisz, że powinnam do niego podejść?
– Hmm… nie sądzę, że powinnaś… no nie wiem… ganiać za nim – powiedziałam, starając się, żeby zabrzmiało to pewnie. – Ale go nie ignoruj. Facet tego typu pomyśli, że to głupie.
– Kompletnie w niczym mi nie pomogłaś, Amelio. Ani trochę. Potrzebuję konkretów. – Podeszła do mnie, a ja się cofnęłam. Bałam się, że znowu szarpnie mnie za ramię. – Musisz mi powiedzieć dokładnie, co mam zrobić.
– Przede wszystkim oddychaj.
O cokolwiek chodziło z tą dziwną zazdrością, znikła równie szybko, jak się pojawiła. Teraz w stu procentach chciałam pomóc Sylvii. Położyłam ręce na jej ramionach i trzymałam tak, aż wzięła głęboki oddech. I kolejny.
– Jest dobrze. Ian by cię nie pocałował, gdybyś mu się nie spodobała.
Sylvia spojrzała w dół, przestąpiła z nogi na nogę. Robiło się późno. Na chodniku stało tylko parę osób. Will trwał przy otwartych drzwiach szkoły, lecz w każdej chwili mógł je zamknąć. Kiedy to zrobi, będziemy oficjalnie spóźnione. Pewnie mogłabym się spóźniać przez sześć tygodni z rzędu, zanim w szkole zaczęliby się zastanawiać, czy coś z tym zrobić. Próbowałam więc się tym nie przejmować. Mimo to strasznie się przejmowałam. Zwłaszcza że przyszłam o czasie.
– A co, jeśli to ja go pocałowałam? – spytała Sylvia. – To znaczy odprowadził mnie do domu, rozmawialiśmy o fotografii, potem usiedliśmy na werandzie i rozmawialiśmy o muzyce i oczywiście o modzie. Wtedy… po prostu ja… – Znów zasłoniła usta dłonią i popatrzyła na mnie tymi szalonymi, wytrzeszczonymi oczami. – O mój Boże. Chyba to zrobiłam. To ja go pocałowałam!
– Ale on też cię całował, tak?
– A co, jeśli nie? – Głos Sylvii stał się wysoki i piskliwy.
– Daj spokój, chybabyś zauważyła, gdyby cię nie całował.
– Skąd możesz wiedzieć? – warknęła i spuściła wzrok. – Przepraszam, ale to prawda. W każdym razie może po prostu chciał być miły, dlatego mnie całował?
Naprawdę żałosne. Wiedziałam, że jedynym sposobem, by Sylvia wreszcie zostawiła mnie w spokoju, było dać jej to, czego naprawdę chciała – podbudować jej ego. W sumie właśnie tego zawsze oczekiwała od życia, tak ogólnie.
– Ian Greene wydaje mi się dość bystry. Na pewno widzi, jaka jesteś świetna. Co musisz zrobić? Nie zachowuj się przy nim jak wariatka. Nic więcej.
Wzięłam Sylvię pod ramię i pociągnęłam w stronę szkoły. Will patrzył w naszą stronę, mrużąc oczy. Pomachałam do niego z nadzieją, że zaczeka. Pochylił się do przodu, osłonił oczy ręką, pokręcił głową i zaczął mruczeć coś pod nosem. Pociągnęłam Sylvię trochę mocniej.
– Przepraszam! Już idziemy! – zawołałam. – Ruszaj się, spóźnienie w niczym ci nie pomoże – pogoniłam Sylvię.
– Potrzeba by o wiele więcej niż jedno spóźnienie, żebyś nie dostała się na Harvard. – Sylvia przewróciła oczami. – A poza tym czy to nie ty malowałaś twarze dzieciakom albo coś takiego na Święcie Plonów w ubiegły weekend? Coś tak czuję, że teraz możesz się spóźniać co najmniej przez tydzień.
– Pomagałam organizować imprezę, nic więcej – odparłam, choć faktycznie pomalowałam twarz jednemu dzieciakowi. Okazało się to wcale nie takie zabawne, jak z początku wyglądało. – A w ogóle, jaki Harvard? Błeee, kto mówił coś o…
Wtedy zapiszczał mój telefon. Dostałam SMS-a. Próbowałam iść, grzebiąc w torbie. SMS był od Bena:
Zapomniałem ci powiedzieć. Myślę, że jesteś świetna. Dokładnie taka, jaka jesteś.
– Ale obleśne – stwierdziła Sylvia, zaglądając mi przez ramię. Patrzyła na mój telefon. – Naprawdę wciąż esemesujesz z tym popaprańcem?
Nigdy nie powinnam była mówić Sylvii o Benie. I właściwie nie powiedziałam. Dwa tygodnie temu, kiedy byłam w łazience, wzięła mój telefon – zupełnie bez pytania – i przeczytała SMS-a, którego od niego dostałam.
– Oooo, widzę, że mamy tajemnice? – zapytała, włażąc na moje łóżko z moim telefonem nad głową. – „Czuję, że nikt mnie nie rozumie tak jak ty”? Muszę ci powiedzieć, Amelio, że taki tekst mnie jakby osobiście obraża. Chyba że ten cały Ben cię bzyka. W takim wypadku brawa dla ciebie. Ale i tak jestem obrażona, że mi nie powiedziałaś.
Stałam w drzwiach z rękami skrzyżowanymi na piersiach i mocno zaciskałam zęby. Wydawało mi się, że w każdej chwili mogą pęknąć. Nie chciałam wyjaśniać Sylvii całej sprawy z Benem. Widziałam, że ona odbierze to tak, że ja będę się czuła głupio. Wreszcie usiadła na łóżku.
– O Boże! Zrobiłaś to! Uprawiałaś seks z tym gościem!
– Nie, Sylvio. Nie uprawiałam. Przestań, naprawdę.
– O Boże, uprawiałaś! Przecież widzę. Kto to jest? Jak wygląda? Nie mogę uwierzyć: moja mała dziewczynka dorosła i nic mi nie powiedziała. Zupełnie nic! – pokrzykiwała.
Choć robiła sporo hałasu, wydawało mi się, że tak naprawdę jest zdołowana.
– No dobra, będę skłonna ci przebaczyć, jeśli teraz mi powiesz. Wszystko. Na początek pokaż zdjęcie tego całego Bena. Chyba masz zdjęcie chłopaka, który cię rozdziewiczył, co? To ten gość z Packard, którego poznałaś na meczu hokeja na trawie, tak?
Przemaszerowałam przez pokój i wyrwałam jej z ręki telefon.
– Nie, to nie ten gość z Packard – syknęłam, wpychając komórkę do tylnej kieszeni. – I mnie nie rozdziewiczył. A tak w ogóle to chyba najbardziej obleśna rzecz, jaką w życiu powiedziałaś.
– Obleśna? – spytała Sylvia, unosząc splecione dłonie do piersi i trzepocząc rzęsami. – Utrata dziewictwa to coś pięknego. O moja mała dziewczynko!
– Przestań! – wrzasnęłam. – To, że jesteś zdzirą, nie znaczy, że wszyscy muszą być tacy.
Usłyszałam swoje słowa, chociaż właściwie nie mogłam uwierzyć, że je wypowiedziałam.
– Zdzirą? – Sylvia spojrzała na mnie, jakbym uderzyła ją w twarz. – No ładnie. Dzięki, przyjaciółko.
Najgorsze, że mówiłam prawdę: Sylvia straciła dziewictwo w siódmej klasie i od tamtego czasu spała z dziewięcioma chłopakami. Przez większość czasu zachowywała się tak, jakby jej nie zależało na opinii. Ale ja wiedziałam lepiej, bo byłam jej najlepszą przyjaciółką. Może Sylvia mówiła mi ciągle wredne rzeczy, ale to nie znaczyło, że potrafiła znieść, jeśli odpłacałam jej tym samym.
– Wiesz, że nie chciałam tego powiedzieć – rzuciłam. – Po prostu… naprawdę nie chcę, żebyś się z tego nabijała.
– Nie nabijałam się – odparła Sylvia i z nadąsaną miną skrzyżowała ręce. – Natomiast nie mogę uwierzyć, że masz chłopaka i nie pisnęłaś ani słówka. Ja ci mówię o wszystkim.
– To tylko przyjaciel. Naprawdę. Nawet nie spotkałam go w realu.
Sylvia przewróciła oczami:
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– On też się zgłosił na ten letni program w Princeton – odparłam, szykując się na reakcję Sylvii. – Piszemy do siebie maile, SMS-y i takie tam. Tyle.
– Tyle? – Sylvia rozdziawiła usta. – A piszesz maile do innych ludzi, którzy się zgłosili na tę imprezę dla kujonów?
– Nie. – Przewróciłam oczami. – Tylko Ben się ze mną skontaktował. Według mnie poprosił, żeby przysłali mu nazwiska osób z Nowego Jorku, które się zgłosiły do tego programu.
– Aha – powiedziała Sylvia ze złośliwym uśmieszkiem. – O co chcesz się założyć, że nie pisze SMS-ów ani maili do żadnego chłopaka z tej listy?
Najgorsze było to, że na początku miałam jakby nadzieję, że Ben i ja moglibyśmy ze sobą być. Nigdy dotąd nie potrafiłam rozmawiać z chłopakiem tak, jak rozmawiałam z Benem. Zaczęłam sobie myśleć: wow!, to wreszcie jest to. Mimo wszystko jestem normalna! Musiałam tylko poznać właściwego faceta.
Ben jakby dokładnie wiedział, co myślę, bo następnego dnia napisał mi, że jest gejem.
– Naprawdę przestań!
Zaczynałam być wkurzona. Że też ona niczego nie potrafi zostawić w spokoju.
Od razu mogłam jej powiedzieć tamtego dnia, że Ben jest gejem, i byłoby po sprawie. Niestety, spodobało mi się, że są rzeczy, których Sylvia o mnie nie wie.
– Hu, hu. I gdzie ten cały Ben chodzi do szkoły?
Zabrzmiało to tak, jakby mogła ewentualnie uznać Bena za nie najgorszy materiał na mojego przyjaciela, pod warunkiem że spełni on pewne kryteria. Na przykład chodzi do znośnej szkoły. Dla Sylvii Packer Trinity i St. Anne’s były w porzo. Natomiast wszyscy, którzy chodzili do Collegiate albo Dalton, byli dupkami. Skąd ta opinia? Otóż Sylvia przespała się z więcej niż jednym chłopakiem z każdej z tych szkół, a oni puścili ją kantem.
– Chodzi do publicznej szkoły w Albany.
– Mieszka w Albany? – powiedziała Sylvia takim tonem, jakby się dowiedziała, że Ben ma opryszczkę. – Żartujesz sobie? W tej dziurze? Nie mogę sobie wyobrazić, że zamierzasz mieć romans na odległość z jakimś ćwokiem z Albany.
– Powtarzam ci po raz ostatni, jesteśmy przyjaciółmi! – krzyknęłam. – Dlaczego nie mogę się z kimś po prostu przyjaźnić? Może wcale nie chcę mieć chłopaka!
Dopiero w chwili, gdy wypowiedziałam te słowa, zdałam sobie sprawę, jak bardzo są prawdziwe.
Dwa tygodnie później wciąż nie chciałam mieć chłopaka. Nie ma nic złego w tym, że piętnastoletnia dziewczyna nie chce mieć chłopaka. Tak jak powiedział Ben, wszystko jest ze mną w porządku. I to, że Sylvia ma fioła na punkcie chłopaków, wcale tego nie zmienia. To ona ma problem. Nie ja.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki