Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brutalne zabójstwo kobiety obnaża ryzykowne kompromisy, na które godzą się małżeństwa, i tajemnice, których strzegą, aby utrzymać związek. „Wielkie kłamstewka” spotykają się tu z „Uznanym za niewinnego” i „Od nowa”.
Lizzie Kitsakis jak co dzień siedzi do późna w biurze, przytłoczona obowiązkami w elitarnej kancelarii prawnej Young & Crane i sytuacją w swoim małżeństwie. A przecież do niedawna miała wymarzoną pracę prokuratorki oraz kochanego, oddanego męża. Dlaczego wszystko się rozsypało?
Ostatnią rzeczą, jakiej jej potrzeba, jest telefon z prośbą o pomoc od Zacha Graysona, kolegi z dawnych studenckich czasów, który dzwoni do niej z więzienia. Zach znalazł się w rozpaczliwym położeniu – jego żonę Amandę znaleziono martwą w ich eleganckim domu na Brooklynie, a on jest głównym podejrzanym o morderstwo. Lizzie musi mu pomóc.
Gdy młoda prawniczka poznaje mroczne kulisy sielankowego na pozór życia Amandy i Zacha, dowiaduje się, że nie byli tak szczęśliwą parą, na jaką wyglądali. Również ich zamożni znajomi pilnie strzegą własnych kłopotliwych tajemnic. Próbująca znaleźć zabójcę Lizzie zaczyna zadawać sobie pytanie, czy w ogóle istnieje coś takiego jak udane małżeństwo??
Na podstawie powieści powstaje serial Amazon Studios i firmy Blossom Films aktorki i producentki Nicole Kidman
„Błyskotliwa, prowokująca i wciągająca lektura. Nie mogłem się od niej oderwać”. Harlan Coben
„Pełna mrocznych sekretów i zaskakujących zwrotów akcji, zgłębia to, co kryje się za fasadą przyjaźni, związków rodzinnych, lokalnych społeczności. Porywający thriller psychologiczny, od którego nie sposób się oderwać i który trzymał mnie w napięciu od początku do końca”. Megan Miranda
„Powieść o wartkiej akcji, łącząca w sobie złożoność thrillera sądowego z buzującym emocjami thrillerem psychologicznym. Trudno się od niej oderwać!” Lisa Scottoline
„To coś więcej niż rzetelna porcja thrillera psychologicznego, to powieść, która skłania do wzięcia pod lupę samej idei małżeństwa oraz bada, jak z pozoru nieistotny sekret potrafi zburzyć mury wznoszone przez pary po to, by ukryć ich tajemnice przed oczami znajomych”. Book Reporter
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
TYTUŁ ORYGINAŁU: A Good Marriage
Copyright © by Kimberly McCreight, 2020 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © for the Polish edition and translation by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2021
ISBN 978-83-8074-327-4
PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz FOTOGRAFIE NA OKŁADCE: © Shutterstock REDAKCJA: Sztuka i Słowo: Daria Demidowicz-Domanasiewicz KOREKTA: Agnieszka Madyńska REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda
WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las ul. Sokolnicza 5/21, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Dressler Dublin Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Tony’emu, początkowi wszelkiego dobra.
Miłość nigdy nie umiera śmiercią naturalną.
Nigdy nie chciałem, by to się stało. Brzmi głupio. Ale taka jest prawda. I nikogo nie zabiłem, wiadomo. Nie umiałbym. Nie zrobiłbym tego przenigdy. Dobrze wiesz. Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny.
Czy popełniłem błędy? Z pewnością. Kłamałem, byłem egoistą. Skrzywdziłam cię. I tego żałuję najbardziej. Że przysporzyłem ci cierpienia. Ponieważ nikogo na tym świecie nie kocham tak bardzo jak ciebie.
Wiesz o tym, prawda? Że cię kocham?
Mam nadzieję. Bo nie potrafię myśleć o niczym innym. A izolatka daje mnóstwo czasu na myślenie.
(Nie martw się – sam się postarałem, żeby wsadzili mnie do „boksu”. Tak tu nazywają izolatkę. Bo ogólnie jest tu cholernie głośno. Za głośno. Ludzie przez całą noc gadają, krzyczą, kłócą się, bełkoczą coś bez sensu. Jeśli trafiając tu, jesteś przy zdrowych zmysłach, to w końcu je postradasz. A moje zmysły działają bez zarzutu. O tym też wiesz).
Wyjaśnienia. Czy coś by zmieniły? Mogę chociaż zacząć od tłumaczenia „dlaczego”. Dlatego, że jest o wiele trudniej, niż się spodziewałem – mówię o małżeństwie, życiu. I w ogóle…
Z początku wszystko jest takie proste. Poznajesz kogoś cudownego, błyskotliwego, zabawnego. Kogoś, kto jest od ciebie lepszy – wiecie to oboje, przynajmniej do pewnego stopnia. Zakochujesz się. Ale jeszcze bardziej zakochujesz się w wyobrażeniu, jakie ta druga osoba ma o tobie. Czujesz, że złapałeś szczęście za ogon. Bo złapałeś.
Mija czas. Oboje zanadto się zmieniacie. Ty pozostajesz zanadto taki sam. Prawda powoli wychodzi na jaw, na horyzoncie gromadzą się ciemne chmury. W końcu pozostaje ci tylko twoje prawdziwe oblicze. Prędzej czy później ten ktoś podsuwa ci lustro i musisz przejrzeć na oczy, zobaczyć siebie takim, jaki jesteś.
A kto, do cholery, jest w stanie to udźwignąć?
Robisz więc, co tylko możesz, żeby przetrwać. Zaczynasz rozglądać się za nową parą oczu.
Poniedziałek, szósty lipca
Słońce chowało się za las drapaczy chmur widocznych z okien mojego biura. Wyobraziłam sobie, że siedzę przy biurku i czekam, aż zapadnie kompletny mrok. I zastanawiam się, czy tym razem nie pochłonie mnie wreszcie w całości. Jakże nienawidziłam tego głupiego biura.
W wieżowcu naprzeciwko zapaliło się światło. Wkrótce zapłoną kolejne – ludzie pracują, żyją. Wziąwszy wszystko pod uwagę, pewnie lepiej zaakceptować spędzenie w pracy kolejnego wieczoru. W końcu sięgnęłam do lampy i ją włączyłam.
W niewielkim kręgu rzucanego na podłogę blasku leżał nietknięty lunch, który Sam przygotował mi dziś rano – wykwintna kanapka z pieczonym indykiem i szwajcarskim serem na porządnym żytnim chlebie oraz marchewki – martwił się bowiem, nie bez powodu, że brakuje mi witamin. Szykował dla mnie lunch codziennie od jedenastu lat naszego wspólnego życia w Nowym Jorku – z czego osiem spędziliśmy jako małżeństwo – nawet w te dni, kiedy jemu samemu nie udawało się dotrzeć do pracy.
Bez przekonania trąciłam nogą niezjedzoną kanapkę i sprawdziłam godzinę na komputerze. Dziewiętnasta siedemnaście. Nawet nie tak późno, ale w Young & Crane czas zawsze mi się dłużył. Zwiesiwszy ramiona, starałam się skupić na wciąż kompletnie pozbawionej wyrazu pisemnej odpowiedzi do Departamentu Sprawiedliwości. Poprawiałam ją dla innego starszego prawnika naszej kancelarii, który miał zerowe doświadczenie w sprawach karnych. Klientem był producent baterii do telefonów komórkowych. Toczyło się dochodzenie w sprawie wykorzystywania poufnych informacji przez kilku członków zarządu firmy. Typowa sprawa karna: niespodziewana skaza na wizerunku naszego stałego klienta.
Kancelaria Young & Crane nie miała działu specjalizującego się w przestępstwach urzędniczych. Miała za to Paula Hastingsa, byłego komendanta Jednostki do spraw Brutalnych Przestępstw i Przestępczości Zorganizowanej Południowego Dystryktu Nowego Jorku. A obecnie także i mnie. Paul pracował w prokuraturze federalnej jeszcze przede mną, ale pozostawał w zażyłych stosunkach z moją mentorką i szefową Mary Jo Brown, która cztery miesiące wierciła mu dziurę w brzuchu, żeby zatrudnił mnie w kancelarii. Choć był znanym i poważanym prawnikiem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, w Young & Crane zawsze sprawiał na mnie wrażenie konia wyścigowego odesłanego niedawno na emeryturę, który desperacko pragnie jeszcze raz usłyszeć trzask bramek na torze.
Paczki m&m’sów. Tego było mi potrzeba, żeby przebrnąć przez list, który pomimo moich szczerych starań wciąż składał się z trzech akapitów nieprzekonujących uników i lawiranctwa. W pękającej w szwach szafce z przekąskami niemal zawsze znajdowały się m&m’sy – bonus mający osłodzić znój zarwanych w pracy nocy. Gdy wstawałam z krzesła z zamiarem przetrząśnięcia szafki w poszukiwaniu cukierków, na mojej komórce odsuniętej na skraj biurka, tam, gdzie nie będzie mnie rozpraszała, wyskoczyło powiadomienie. Wiadomość od Millie na prywatnym koncie: „Oddzwoń do mnie, proszę”. To nie jej pierwszy mail w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Zwykle nie była natarczywa, ale i takie zachowanie nie należało do bezprecedensowych. I niekoniecznie oznaczało sprawę rzeczywiście niecierpiącą zwłoki. Zarchiwizowałam wiadomość, nawet jej nie otworzywszy. Prędzej czy później przeczytam ją wraz z pozostałymi mailami – zawsze w końcu to robię – tylko nie dzisiaj.
Nie zdążyłam oderwać oczu od komórki, gdy zadzwonił telefon służbowy. Rozmowa zewnętrzna na mój bezpośredni numer, jak zorientowałam się już po pierwszym sygnale. Przypuszczalnie Sam. Niewiele osób znało mój nowy numer.
– Tu Lizzie – zgłosiłam się.
– Rozmowa na koszt rozmówcy z zakładu karnego stanu Nowy Jork od… – odezwał się monotonnym męskim głosem automat, po czym nastąpiła ciągnąca się w nieskończoność pauza.
Wstrzymałam oddech.
– Zacha Graysona – powiedział tym razem autentyczny ludzki głos, a następnie znów przemówił automat: – Wybierz jeden, jeśli zgadzasz się pokryć koszt rozmowy.
Odetchnęłam z ulgą. Ale Zach… W głowie miałam kompletną pustkę. Zaraz… Zach Grayson z Penn Law? Nie myślałam o nim od co najmniej dwóch lat, czyli od kiedy przeczytałam w „New York Timesie” artykuł o ZAG Inc., zarządzanym przez niego logistycznym start-upie z Palo Alto, który odniósł niebywały sukces. ZAG stworzył odpowiednik subskrypcji Prime dla miriadów małych firm usiłujących konkurować z Amazonem. Spedycja może nie brzmi szczególnie prestiżowo, ale najwyraźniej przynosi nadzwyczajne zyski. Tylko że od ukończenia studiów nie miałam z Zakiem żadnego kontaktu. Nagrany głos powtórzył instrukcję, ostrzegając, że kończy mi się czas. Wybrałam „jeden”, zgadzając się na połączenie.
– Lizzie przy telefonie.
– Och, chwała Bogu – odezwał się Zach drżącym głosem i odetchnął.
– Zach, co się… – Takie pytanie to gafa, przejaw braku profesjonalizmu. – Czekaj, nic nie mów. Wszystkie rozmowy są nagrywane. Wiesz o tym, prawda? Nawet jeśli dzwonisz do mnie jako do swojej prawniczki, nie powinieneś zakładać, że rozmowa jest poufna.
Nawet starzy prawniczy wyjadacze zachowują się czasem śmiesznie głupio, gdy działają we własnym imieniu. A w sprawach karnych bywają kompletnie beznadziejni.
– Nie mam nic do ukrycia – odparł Zach. Mówił jak każdy prawnik, który znalazł się po niewłaściwej stronie prawa.
– Wszystko w porządku? – zapytałam. – Zacznijmy od tego.
– Jestem w Rikers, więc… bywało lepiej – przyznał cicho Zach.
Zupełnie nie potrafiłam wyobrazić sobie Zacha w Rikers, rozległym kompleksie więziennym, tak ogromnym, że zajmował całą wyspę. Był to słynący z przemocy zakład karny, gdzie członków gangu Latin Kings, sadystycznych morderców oraz seryjnych gwałcicieli osadzano ryzykownie obok kolesia oczekującego na proces za sprzedaż działki zioła. Zach nie był postawnym facetem. W dodatku należał zawsze do osób… takich raczej cichych i potulnych. W Rikers mogą rozerwać go na strzępy.
– Jakie postawiono ci zarzuty? Pytam o kwalifikację prawną czynu, nie o to, co się stało.
Nieujawnianie obciążających informacji było szalenie istotne, a zarazem tak łatwo się o tym zapominało. Moja kancelaria skonstruowała niegdyś cały akt oskarżenia na podstawie nagrania pojedynczej więziennej rozmowy.
– Yyy… napaść na policjanta. – Zach wydawał się zażenowany. – Doszło do tego przez przypadek. Byłem zirytowany. Ktoś chwycił mnie za ramię, a ja gwałtownie wyszarpnąłem rękę. Trafiłem funkcjonariusza łokciem prosto w twarz i rozkwasiłem mu nos. Czułem się paskudnie, ale przecież nie zrobiłem tego celowo. Nie miałem nawet pojęcia, że za mną stoi.
– Wydarzyło się to, powiedzmy, w barze?
– W barze? – Zach sprawiał wrażenie speszonego, ja zaś poczułam, jak oblewam się rumieńcem. Co za dziwaczny pomysł. Bar to nie miejsce, w którym zaczynają się problemy większości ludzi. – Nie, nie w barze. W naszym domu w Park Slope.
– Park Slope?
Mieszkałam na tym samym osiedlu, w każdym razie w pobliżu. Formalnie nasze mieszkanie znajdowało się w Sunset Park.
– Cztery miesiące temu przeprowadziliśmy się z Palo Alto na Brooklyn – poinformował. – Sprzedałem firmę, całkowicie się wycofałem. Tutaj rozkręcam nowy interes. W zupełnie innej branży – dodał drewnianym głosem.
Zach był taki od zawsze, odrobinę niezręczny. Po prostu dziwak, jak nazywała go Victoria, moja współlokatorka ze studiów prawniczych, a bywało, że gorzej, zwłaszcza gdy miała mniej wyrozumiały nastrój. Ale ja mimo wszystko go lubiłam. Fakt, był trochę fajtłapowaty, za to godny zaufania, inteligentny, ożywczo bezpośredni, no i potrafił słuchać. Do tego zdeterminowany i nieustępliwy, tak jak ja, co podnosiło mnie na duchu. Mieliśmy także inne punkty styczne. Gdy przyjechałam na studia na Penn Law, powoli wychodziłam z grubego pancerza rozpaczy i żalu, który otaczał mnie od czasu utraty obojga rodziców pod koniec liceum. Zach stracił ojca i rozumiał, co to znaczy osiągnąć sukces pomimo robotniczego pochodzenia. Na wydziale prawa Uniwersytetu Pensylwanii ta sztuka nie każdemu się udawała.
– Ja też mieszkam w Park Slope – oznajmiłam. – U zbiegu Czwartej Alei i Osiemnastej Ulicy. A ty?
– Na Montgomery Place, pomiędzy Ósmą Aleją a Prospect Park West.
Oczywiście. Chodziłam do tej wściekle drogiej części Center Slope jedynie po to, żeby porozglądać się (porozglądać, nic więcej) po targu rolnym na Grand Army Plaza z równie wściekle wyśrubowanymi cenami.
– Co robiła w twoim domu policja?
– Moja żona…– Głos uwiązł mu w gardle. Milczał przez dłuższą chwilę. – Amanda… kiedy wróciłem do domu, leżała u podnóża schodów. Pora była późna. Wcześniej wybraliśmy się razem na sąsiedzką prywatkę, ale wyszliśmy z niej osobno. Amanda dotarła do domu przede mną, a kiedy otworzyłem drzwi… Jezu… Wszędzie krew, Lizzie. Tyle krwi, że… o mało nie zwymiotowałem, serio. Ledwo byłem w stanie sprawdzić jej puls. I nie jest to bynajmniej powód do dumy. Co ze mnie za mężczyzna, skoro tak przeraził mnie widok krwi, że nie umiałem pomóc własnej żonie?
Jego żona nie żyje? Cholera.
– Bardzo współczuję, Zach – wykrztusiłam.
– Na szczęście wziąłem się w garść i zadzwoniłem na dziewięćset jedenaście – ciągnął. – A potem próbowałem ją reanimować. Ale ona już… Lizzie, ona nie żyje, a ja nie mam pojęcia, co się stało. Powiedziałem to policji, ale nie chcieli słuchać, mimo że przecież, na litość boską, sam ich zawiadomiłem. Myślę, że wszystko przez takiego jednego faceta w cywilnym ubraniu. Przypatrywał mi się spode łba. Inny detektyw próbował odciągnąć mnie od Amandy. Leżała tam na podłodze, nie mogłem tak po prostu odejść. Mamy syna. Jak, do ciężkiej cholery… – znów umilkł. – Przepraszam, ale jesteś pierwszym przyjaznym głosem, który słyszę. Naprawdę trudno się w takiej sytuacji trzymać.
– Zupełnie zrozumiałe – powiedziałam i rzeczywiście tak było.
– Wszyscy tam obecni widzieli, jaki byłem wstrząśnięty – mówił dalej. – Powinni byli dać mi trochę czasu.
– Powinni.
Fakt, że policja nie zezwoliła Zachowi na większą swobodę działania, z pewnością zwiastował kłopoty. Musieli od razu podejrzewać, że to on ponosi odpowiedzialność za śmierć żony. Nie ma lepszego sposobu na kontrolowanie potencjalnego podejrzanego niż zamknięcie go w więzieniu pod zarzutem mniej poważnego przestępstwa.
– Potrzebuję twojej pomocy, Lizzie. Potrzebny mi dobry… znakomity prawnik.
Nie pierwszy raz kolega czy koleżanka ze studiów prawniczych dzwonili do mnie po pomoc w sprawie kryminalnej. Niełatwo znaleźć pierwszorzędnego adwokata w sprawach karnych, a tylko nieliczni absolwenci Penn Law School zajmowali się prawem karnym. Ale znajomi zwykle szukali pomocy w drobnych wykroczeniach – prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu albo posiadanie drobnych ilości narkotyków, sporadycznie przestępstwo „białych kołnierzyków” – i zawsze dla członka rodziny albo zaprzyjaźnionej osoby. Nigdy nie dzwonili w sprawach osobistych, a już na pewno nie z Rikers.
– Mogę ci pomóc, oczywiście. Mam kontakty w gronie najlepszych karnistów w…
– Kontakty? Nie, nie, mnie zależy na tobie.
Rozłącz tę pieprzoną rozmowę.
– Och, w żadnej mierze nie jestem tu właściwą osobą. – I, na szczęście, była to absolutna prawda. – Zaczęłam zajmować się sprawami karnymi zaledwie kilka miesięcy temu i całe moje doświadczenie ogranicza się do przestępstw urzędniczych…
– Lizzie, proszę. – W głosie Zacha brzmiała wielka desperacja. Ale był przecież multimilionerem, z pewnością miał do dyspozycji mnóstwo prawników. Poza tym dlaczego akurat ja? Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, nasze drogi rozeszły się na długo przed dyplomem. – Oboje wiemy, co jest grane. Prawdopodobnie skończy się na walce na śmierć i życie. Czy nie jest tak, że w końcu zawsze przypisują winę mężowi? Nie może stać obok mnie sprytny przystojniaczek w garniturze. Potrzebuję kogoś, kto rozumie istotę, kto rozumie moje położenie. Kogoś, kto zrobi, co należy, bez względu na to, czego by to wymagało. Lizzie, potrzebuję ciebie.
Świetnie. Rozpierała mnie duma. Zawsze charakteryzowała mnie wyjątkowa determinacja. Z pewnością nie zaliczałam się do grona najbystrzejszych uczniów Stuyvesant High School czy najlepszych studentów na licencjacie w Cornell i na studiach magisterskich w Penn. Ale nikt nie poświęcał się pracy tak jak ja. Rodzice przekazali mi cnotę czystej determinacji. Zwłaszcza tato. Nasza pracowitość przysłużyła się tak samo nam obojgu: była liną, która nas wywindowała, ale i sznurem, na którym zawiśliśmy.
Nadal nie rozumiałam, o co chodzi Zachowi.
– Doceniam ten komplement, Zach, naprawdę. Ale potrzeba ci kogoś z doświadczeniem w sprawach zabójstw oraz koneksjami w prokuraturze okręgowej Brooklynu. Mnie brakuje jednego i drugiego. – Prawda, cała prawda. – Mogę za to załatwić ci kogoś fantastycznego. Zjawiłby się u ciebie z samego rana, zanim cię oskarżą.
– Za późno. Odmówili mi zwolnienia za kaucją.
– Ach tak. – Aresztowali go wcześniej, niż sądziłam. – To, uhm… zaskakujące przy zarzutach napaści.
– Nie bardzo, jeżeli uważają, że zamordowałem Amandę. Bo do tego to wszystko zmierza, prawda?
– Dość prawdopodobne – przyznałam.
– Oczywiście powinienem był zadzwonić do ciebie, zanim postawiono mi zarzuty. Ale po tym wszystkim byłem… w wielkim szoku. Dali mi obrońcę z urzędu – powiedział. – Dość sympatyczny facet, sprawiał wrażenie w miarę kompetentnego. Z pewnością rzetelny. Ale jeśli mam być całkowicie szczery, podczas całej procedury byłem jakby nieobecny. Jakbym udawał, że nic się nie dzieje. Tak, wiem, wychodzę na ostatniego kretyna.
To był moment, w którym mogłabym wyciągnąć z niego szczegóły. Kiedy go aresztowano? Jak dokładnie wyglądała kolejność wydarzeń tamtego wieczoru? Zadać wszystkie pytania, które zadałby adwokat. Tyle że nie byłam jego adwokatką, a głębsze zanurzenie się w tę sprawę to ostatnia rzecz, na jakiej by mi zależało.
– Takie odseparowanie się od rzeczywistości jest całkowicie naturalną reakcją – powiedziałam, zamiast pytać. Z mojego doświadczenia wynikało, że oskarżenie o poważne przestępstwo jest szokiem nawet dla najbardziej racjonalnych osób. A niesłuszne oskarżenie? To już zupełnie inna historia.
– Muszę się stąd wydostać, Lizzie. – W głosie Zacha dźwięczał strach. – I to natychmiast.
– Nie martw się. Bez względu na obraną przez oskarżenie strategię nie mogą trzymać cię w Rikers na podstawie oskarżenia o napaść, nie w tych okolicznościach. Zorganizujemy ci odpowiedniego prawnika, który odwoła się od odmowy zwolnienia za kaucją.
– Lizzie – błagał Zach. – Ty jesteś odpowiednim prawnikiem.
Nie. Byłam nieodpowiednim prawnikiem, bez stosownych koneksji. I nieprzypadkowo nie zajmowałam się sprawami o morderstwo, mało tego, zamierzałam utrzymać ten stan. Nawet jednak pomijając te względy, życie i tak wymknęło mi się już spod kontroli: brakowało tylko, żebym wpakowała się w tę masakrę w życiu kolegi z dawnych czasów. A sytuacja Zacha właśnie tak wyglądała, jeśli nie gorzej.
– Zach, przykro mi, ale ja…
– Lizzie, proszę cię – wyszeptał, tym razem dość gorączkowo. – Będę szczery: jestem kurewsko przerażony. Mogłabyś chociaż się tu ze mną spotkać? Żebyśmy porozmawiali?
By to szlag. Nie będę reprezentować Zacha, żeby nie wiem co. Ale jego żona nie żyje, a kiedyś się kumplowaliśmy. Może mogłabym go odwiedzić. Może łatwiej będzie mu przyjąć argumenty, dlaczego nie mogę być jego adwokatką, kiedy powiem mu to w rozmowie w cztery oczy.
– No dobrze – zgodziłam się w końcu.
– Świetnie – odparł Zach z ogromną ulgą. – Dzisiaj? Odwiedziny są do dziewiątej.
Zerknęłam na zegarek: dwadzieścia cztery po siódmej. Musiałabym się sprężyć. Jeszcze raz rzuciłam okiem na szkic listu na ekranie komputera. Następnie pomyślałam o czekającym na mnie w domu Samie. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom nie będę siedzieć w kancelarii do późna. Może to wystarczający powód do odwiedzenia Zacha w Rikers.
– Jadę – rzekłam.
– Dziękuję, Lizzie. Dziękuję.
Wyrazy najgłębszej wdzięczności dla mojej wyjątkowo mądrej i wnikliwej redaktorki, Jennifer Barth. Dziękuję Ci za natychmiastowe zrozumienie, czym w założeniu miała być ta książka. Jestem Ci zobowiązana na wieki za Twoje czujne redaktorskie oko, godną podziwu nieustępliwość oraz niezmordowane zaangażowanie, które doprowadziły mnie do szczęśliwego finału. To wielkie szczęście i zaszczyt z Tobą pracować.
Dziękuję genialnemu Jonathanowi Burnhamowi oraz szczodremu Dougowi Jonesowi za Wasze nieustające poświęcenie i wsparcie – nie posiadam się z zachwytu, że mogę uważać Harper za mój dom. Dziękuję wszystkim z działów marketingu, reklamy, sprzedaży oraz bibliotecznego za Wasze niedoceniane wysiłki na moją rzecz. Specjalne pozdrowienia dla mojego dynamicznego duetu od marketingu i reklamy: Leslie Cohen i Katie O’Callaghan. Moje Panie, jesteście gwiazdami rocka. Dziękuję również Sarah Ried za pomoc, redaktor technicznej Lydii Weaver, adiustatorce Mirandzie Ottewell oraz reszcie zespołu redakcyjnego Harper za ciężką pracę, by zamienić mój pomysł w najprawdziwszą książkę.
Mojemu genialnemu agentowi Dorianowi Karchmarowi dziękuję za tak wiele rzeczy. A zwłaszcza za intuicyjne rozumienie mnie oraz mojej pracy, a później niestrudzone dążenie do tego, by każde ze zdań – które z pewnością możesz już cytować z pamięci – brzmiało najlepiej, jak się da. Dopisało mi niesłychane szczęście, że mam tak wspaniale utalentowanego partnera twórczego. Dziękuję Ci, Anno DeRoy, moja cudowna agentko filmowa, za wnikliwe uwagi oraz niesłabnące poświęcenie. Dziękuję także Matildzie Forbes Watson i Jamesowi Munro. Alexowi Kane’owi oraz wszystkim z WME: jestem Wam wdzięczna za Waszą ciężką pracę.
Dziękuję mojej drogiej przyjaciółce i kapitalnej prawniczce Victorii Cook za celne wskazówki i lata przyjaźni. Dziękuję także Hannah Wood za mądre komentarze i nieustanną gotowość do pomocy. Oraz Katherine Faw za wielokrotne ratowanie sytuacji – oraz mnie.
Najszczersze podziękowania dla nieustępliwego i życzliwego obrońcy w sprawach karnych, Erica Franza, który cierpliwie dzielił się swoją wiedzą przez cały proces pisania tej książki, odpowiadając na niezliczone pytania, pozwalając mi na uczestniczenie w przesłuchaniach, i który nigdy nie dał mi odczuć, że jestem utrapieniem – nawet kiedy nie mogłam znaleźć dowodu rejestracyjnego samochodu w więzieniu Rikers. Ericu, Twoje poświęcenie oraz wiedza są doprawdy nadzwyczajne i dlatego zdecydowanie będę wzywać Cię na ratunek, w razie gdyby kiedyś mnie aresztowano. Dziękuję Avivie Franz, dzięki której poczułam się jak w rodzinie, oraz Gulnori Tali, za sprawą której poczułam się jak członkini zespołu.
Dziękuję Allyson Meierhans, byłej zastępczyni prokuratora okręgowego gminy Bronx, za drobiazgowe przeanalizowanie wydruku, a następnie delikatne wskazanie mi moich licznych pomyłek. Twoje rady były bezcenne. Williamowi „Billy’emu” McNeely’emu, który był uprzejmy przeczytać spore partie tekstu, odpowiadać na moje maile i prowadzić ze mną długie rozmowy telefoniczne – dziękuję za pomoc w uporządkowaniu i skorygowaniu szczegółów. Twoja mądrość jest niezastąpiona.
Dziękuję pozostałym wybitnym specjalistom oraz niesłychanie szczodrym ludziom, którzy tak cierpliwie odpowiadali na moje, czasem głupie, często przypadkowo szczegółowe pytania albo podsyłali mi osoby, które były w stanie to zrobić: mam dług wdzięczności wobec Was wszystkich: Andrew Gallo, doktor Tary Galovski, Hallie Levin, doktora Theo Manschrecka, Teresy Maloney, Brendana McGuire’a, Daniela Rodrigueza, profesor Lindy C. Rourke, Davida Schumachera i Rona Stanilusa.
Wyrazy bezgranicznej miłości dla Megan Crane, Heather Frattone, Nicole Kear, Tary Pometti i Motoko Rich – Waszą perfekcję pierwszych czytelniczek przewyższa jedynie Wasza fantastyczna przyjaźń. Chciałabym powiedzieć, że nie będę prosić żadnej z Was, moje kochane, o przeczytanie kolejnego brudnopisu, ale bym skłamała. Dziękuję Ci, Nike Arrowolo – gdyby nie Twoja serdeczność i ciężka praca, nie byłoby tu żadnych słów.
Dziękuję mojej rodzinie i wielu drogim przyjaciołom, którzy zawsze mnie wspierają: nigdy się nie dowiecie, jak wiele to dla mnie znaczy. Specjalne podziękowania dla Martina i Clare Prentice’ów za wszystko, co zrobiliście.
Dziękuję Ci, Emerson, za Twoją cierpliwość i za wspaniałe przypominanie mi, czym jest gwałtowność i dzikość. I dziękuję Ci, Harper, za codzienne zadziwianie mnie swoją błyskotliwością i urodą. Żyję w podziwie dla Was obu.
Oraz Tony’emu: dziękuję Ci za całą resztę.