Życie i romanse polskich arystokratów - Iwona Kienzler - ebook + książka

Życie i romanse polskich arystokratów ebook

Kienzler Iwona

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rzeczpospolitej nigdy nie wykształcił się zwyczaj nadawania dziedzicznych tytułów arystokratycznych, ale rolę zachodniej arystokracji pełniła magnateria. Z czasem członkowie tej warstwy otrzymywali tytułu książęce i hrabiowskie od zagranicznych władców, przede wszystkim Habsburgów, hojnie szafujących wszelkiego rodzaju nadaniami. I właśnie z magnaterii, w XVIII stuleciu wykształciła się polska arystokracja.

Życie sfery arystokratycznej obfitowało w romanse, zwłaszcza kiedy oświecenie przyniosło rozluźnienie obyczajów, przez co dało szanse kobietom. Wierność małżeńska nie była już chlubną cnotą, a damy kolekcjonowały kochanków niczym klejnoty, wręcz rywalizując między sobą, a ich mężowie patrzyli na to przez palce. Zdarzało się, że sami zachęcali swe żony do romansów, widząc w tym korzyści dla siebie. Romanse polskich arystokratów w XVII, XVIII i XIX wieku, także w początkach wieku XX, są ciekawą lekturą, a na tle miłosnych przygód opisane są istotne dla naszej historii wydarzenia i ciekawostki obyczajowe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
4,0 (6 ocen)
2
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gran_kanalia

Dobrze spędzony czas

Dobrze udokumentowana i ciekawie napisana pozycja dla miłośników romansów i historii. Duża porcja wiedzy na temat najznamienitszych rodów.
10
Dominika198

Dobrze spędzony czas

Lekko napisany przegląd perypetii miłosnych dawnych elit czyli arystokracji. Bohaterowie tej opowieści byli mniej lub bardziej sympatyczni, nie wszystkim udało się ułożyć relację z wymarzoną osobą-w zasadzie łączy ich tylko klasa społeczna . Najbardziej interesujące są tu inne realia i zasady moralne, ograniczające "kwiat narodu", jednak te kwestie są potraktowane dość powierzchownie przez autorkę. Mimo wszystko polecam, przyjemna lektura.
00

Popularność




Wstęp

Na sku­tek uwa­run­ko­wań histo­rycz­nych pro­ces kształ­to­wa­nia się ary­sto­kra­cji w Pol­sce prze­bie­gał nieco ina­czej niż w pozo­sta­łej czę­ści Europy. W począt­kach ist­nie­nia naszego pań­stwa elitę narodu two­rzyli człon­ko­wie dru­żyn ksią­żę­cych pierw­szych Pia­stów, z cza­sem prze­kształ­ca­jąc się w rycer­stwo utrzy­mu­jące się z ziemi nada­nej pra­wem len­nym. W dobie śre­dnio­wie­cza naj­wyż­szym urzęd­ni­kom w Pol­sce przy­słu­gi­wał tytuł komesa, przy czym nie był to tytuł dzie­dziczny, a więc nie prze­cho­dził auto­ma­tycz­nie z ojca na syna. Wpraw­dzie z reguły pia­sto­wali go kolejni człon­ko­wie danego rodu, i to przez kilka poko­leń, ale prze­ję­cie urzędu oraz zwią­za­nego z nim tytułu każ­do­ra­zowo wią­zało się z koniecz­no­ścią potwier­dze­nia tego faktu przez władcę. Od XV wieku tytuł nada­wany był nie przez monar­chę, ale przez sejm.

Ponie­waż wśród pol­skiej szlachty pano­wała zasada rów­no­ści, naj­traf­niej zobra­zo­wana przez popu­larne przy­sło­wie: „Szlach­cic na zagro­dzie równy woje­wo­dzie”, w Pol­sce ni­gdy nie wykształ­cił się zwy­czaj nada­wa­nia dzie­dzicz­nych tytu­łów ary­sto­kra­tycz­nych. Rolę ary­sto­kra­cji w Rze­czy­po­spo­li­tej odgry­wała magna­te­ria, naj­bo­gat­sza, a zara­zem naj­wyż­sza war­stwa szlachty, któ­rej człon­ko­wie mieli nie­jed­no­krot­nie znacz­nie więk­szy wpływ na rządy kra­jem niż dys­po­nu­jący dzie­dzicz­nymi tytu­łami fran­cu­scy paro­wie czy angiel­scy lor­do­wie. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że naszym magna­tom nie marzyły się tytuły, ale ponie­waż nie mogli ich otrzy­mać w kraju, sta­rali się je uzy­skać od wład­ców zagra­nicz­nych, głów­nie od Habs­bur­gów. W ten spo­sób ksią­żę­tami zostali: Radzi­wił­ło­wie, Den­hof­fo­wie czy Lubo­mir­scy. Wpraw­dzie poczy­na­nia te nie podo­bały się resz­cie szla­chec­kiej braci, ale sto­jący na szczy­cie dra­biny spo­łecz­nej magnaci nie zaprzą­tali sobie takimi drob­nost­kami głowy. Zresztą w cza­sach pano­wa­nia Sasów, gdy wraz z wład­cami z dyna­stii Wet­ti­nów do Pol­ski przy­byli także sascy urzęd­nicy noszący tytuły ary­sto­kra­tyczne, nada­wa­nie tytu­łów prze­stało budzić kon­tro­wer­sje. Jed­nak war­stwa, którą dziś nazy­wamy ary­sto­kra­cją, a więc sło­wem wywo­dzą­cym się z języka sta­ro­grec­kiego, które powstało z połą­cze­nia dwóch wyra­zów áristos – naj­lep­szy oraz kra­tós – wła­dza, powstała w Pol­sce dopiero na prze­ło­mie XVIII i XIX stu­le­cia.

Jak słusz­nie zauwa­żał fran­cu­ski socjo­log Mau­rice Halb-wachs: „Klasa ary­sto­kra­tyczna przez długi czas była pod­porą pamięci zbio­ro­wej […] ni­gdzie poza tym nie odnaj­du­jemy takiej cią­gło­ści życia i myśli, ni­gdzie ranga rodziny nie jest tak okre­ślona przez to, co ona i inni wie­dzą o jej prze­szło­ści”1. Warto dodać, że pol­ska ary­sto­kra­cja ode­grała w naszej histo­rii ważką rolę, którą trudno prze­ce­nić – dzięki wysił­kom człon­ków tej war­stwy prze­trwała pol­ska kul­tura, ponie­waż to wła­śnie oni zakła­dali i utrzy­my­wali muzea, teatry, jak rów­nież inne pla­cówki kul­turalne, spon­so­ru­jąc jed­no­cze­śnie róż­nego rodzaju orga­ni­za­cje spo­łeczne, czy fun­du­jąc sty­pen­dia dla uzdol­nio­nych arty­stów i mło­dych naukow­ców. Jed­nak ary­sto­kraci mieli też życie pry­watne, kochali się, żenili – wie­dzeni pory­wami serca, dobrem rodziny lub gło­sem roz­sądku, roz­cho­dzili, i jak zwy­czajni zja­da­cze chleba, cier­pieli z miło­ści. A spo­łe­czeń­stwo bar­dzo chęt­nie nasta­wiało ucha na wszel­kie wie­ści doty­czące ich życia, szcze­gól­nie przy­gód miło­snych, zwłasz­cza gdy cho­dziło o osoby zamożne, znane, a czę­sto także zaan­ga­żo­wane w dzia­łal­ność poli­tyczną.

A było o czym mówić, zwa­żyw­szy, że w XVIII wieku, gdy, jak już wcze­śniej wspo­mniano, poja­wiła się pol­ska ary­sto­kra­cja, nastą­piła depre­cja­cja insty­tu­cji mał­żeń­stwa. Duży wpływ na ten stan rze­czy miał powszechny zwy­czaj wstę­po­wa­nia w zwią­zek mał­żeń­ski nie tyle z miło­ści, ile kie­ru­jąc się dobrem dwóch rodów, z któ­rych wywo­dzili się mło­dzi, ale także swo­bodne oby­czaje i libe­ra­li­za­cja docie­ra­jąca nad Wisłę z roz­ba­wio­nej, oświe­ce­nio­wej Fran­cji. Zda­niem ówcze­snych mora­li­stów winę pono­sił także ostatni koro­no­wany władca Rze­czy­po­spo­li­tej Sta­ni­sław August Ponia­tow­ski, który wiódł bez­tro­ski żywot kawa­lera i hur­towo uwo­dził damy, zarówno panny, jak i mężatki. Nic zatem dziw­nego, że Julian Ursyn Niem­ce­wicz odsą­dzał monar­chę od czci i wiary, oskar­ża­jąc go wręcz o „zdep­ta­nie wiary mał­żeń­skiej”. Wydaje się jed­nak, że bar­dziej od złego przy­kładu króla Sta­sia na roz­luź­nie­nie oby­cza­jów wpły­nęła sytu­acja ówcze­snych kobiet. Histo­rycy żyjący w tam­tych cza­sach zgod­nie przy­znają, że wiek XVIII był epoką wszech­wła­dzy płci pięk­nej, cho­ciaż wów­czas nikt nie sły­szał o eman­cy­pa­cji czy rów­no­upraw­nie­niu. Trzeba bowiem przy­znać, iż w dru­giej poło­wie XVIII wieku kobiety rzą­dziły for­mal­nie lub niefor­mal­nie prze­wa­ża­jącą czę­ścią Europy. W Austrii wła­dzę spra­wo­wała Maria Teresa, w Rosji cesa­rzowa Elż­bieta, a po niej Kata­rzyna Wielka, obie sły­nące z roz­wią­złego trybu życia, a poli­tyką Fran­cji kie­ro­wały kró­lew­skie metresy.

Tym prze­obra­że­niom towa­rzy­szyły wspo­mniane wręcz rewo­lu­cyjne prze­miany w sfe­rze moral­nej. Postę­pu­jąc zgod­nie z zasa­dami oraz ide­ami gło­szo­nymi przez myśli­cieli, filo­zo­fów i pisa­rzy oświe­ce­nia, kobiety prze­stały uwa­żać za chlubę cnotę i wier­ność mał­żeń­ską, które, jesz­cze nie­dawno pożą­dane u płci pięk­nej, stały się wręcz obiek­tem drwin. Owej swo­bo­dzie oby­cza­jów sprzy­jała w cza­sach póź­niej­szych laicy­za­cja pań­stwa, roz­po­częta przez Napo­le­ona Bona­par­tego, która wraz z powsta­niem namiastki pol­skiego pań­stwa – Księ­stwa War­szaw­skiego – dotarła nad Wisłę. Ponie­waż na tere­nie tego kadłub­ko­wa­tego pań­stwa obo­wią­zy­wał kodeks Napo­le­ona, który wpro­wa­dził roz­wody, insty­tu­cja mał­żeń­stwa jesz­cze bar­dziej stra­ciła na zna­cze­niu. Ówcze­sne pol­skie ary­sto­kratki wzo­ro­wały się nie tylko na boha­ter­kach fran­cu­skich roman­sów, ale także na part­ner­kach księ­cia Józefa Ponia­tow­skiego – Hen­riet­cie de Vau­ban, którą z cza­sem u jego boku zastą­piła Polka, uro­dziwa Zofia z Potoc­kich Czo­snow­ska.

Posia­da­nie kochanka, a naj­le­piej kilku, wciąż było w modzie. Mężo­wie akcep­to­wali taki stan rze­czy, wyka­zu­jąc się daleko idącą tole­ran­cją wobec swo­ich nie­wier­nych mał­żo­nek, a nawet wzo­rem Adama Kazi­mie­rza Czar­to­ry­skiego, męża uwo­dzi­ciel­skiej i bez­pru­de­ryj­nej Iza­beli, uzna­wali za swoje dzieci będące owo­cem roman­sów żon. A kiedy nie chcieli tego zro­bić, ich poło­wice, jak cho­ciażby Józefa Ama­lia z Mnisz­chów, druga żona Sta­ni­sława Szczę­snego Potoc­kiego, jed­nego z boha­te­rów tej publi­ka­cji, znaj­do­wały spo­sób, by ich do tego nakło­nić. Bywało też, że mężo­wie sami zachę­cali swoje mał­żonki do flirtu i roman­sów, ponie­waż bogaci i wpły­wowi kochan­ko­wie ich żon chęt­nie poma­gali w karie­rze tym, któ­rym za ich sprawą wyro­sło na gło­wach obfite poroże. W owych cza­sach zda­rzało się, że już w dniu ślubu młoda para oka­zy­wała sobie obo­jęt­ność, a po z reguły nie­uda­nej nocy poślub­nej mał­żon­ko­wie miesz­kali oddziel­nie, każdy w swoim pałacu, znaj­du­jąc szczę­ście w ramio­nach kocha­nek i kochan­ków. Co wię­cej, piękne damy wręcz rywa­li­zo­wały mię­dzy sobą o to, która zaprosi do swo­jej alkowy młod­szego i przy­stoj­niej­szego męż­czy­znę.

Kawa­le­ro­wie chęt­nie zaglą­dali do sypialń męża­tek, bo ode­bra­nie cnoty pan­nie mogło ozna­czać przy­mu­sze­nie do mał­żeń­stwa z ofiarą swo­ich zapę­dów, dla­tego woleli zamężne, bez­pru­de­ryjne damy. Poku­to­wała też opi­nia, że mło­dzież męska nie powinna tłu­mić swo­ich sek­su­al­nych potrzeb i zdo­być doświad­cze­nie przed wstą­pie­niem w zwią­zek mał­żeń­ski. Mło­dym męż­czy­znom zale­cano zatem, aby nie stro­nili od ero­tycz­nych przy­gód z kobie­tami publicz­nymi, jak wów­czas nazy­wano pro­sty­tutki, czy aktor­kami lub tan­cer­kami szu­ka­ją­cymi spon­sora i pro­tek­tora. Ponie­waż jed­nak kawa­le­ro­wie szu­kali też part­nerki odpo­wia­da­ją­cej im pod wzglę­dem inte­lek­tu­al­nym, czę­sto decy­do­wali się na przy­godę z mężatką, dla któ­rej romans był jedy­nie prze­ryw­ni­kiem jej mono­ton­nej egzy­sten­cji. Ich mężo­wie nie­rzadko robili po pro­stu dobrą minę do złej gry, uda­jąc, że ufają swoim poło­wi­com, i przy­my­kali oko na ich ero­tyczne pod­boje. Korzy­stał z tego cho­ciażby Woj­ciech Grzy­mała, bez prze­szkód roman­su­jąc ze sły­nącą z urody, którą udało się jej zacho­wać do póź­nych lat, Alek­san­drą Zającz­kową, żoną gene­rała Józefa Zajączka. Pikan­te­rii całej spra­wie doda­wał fakt, że kocha­nek był młod­szy od niej aż o czter­dzie­ści lat.

Trzeba jed­nak przy­znać, że nie wszyst­kich mężów stać było na taką tole­ran­cję jak gene­rała. Kon­ku­ren­tów w sypialni swo­jej żony, Zuzanny z Jawor­skich, nie tole­ro­wał cho­ciażby książę Win­centy Woro­niecki. Dowie­dziaw­szy się, że pod jego nie­obec­ność Zuzannę odwie­dza w wia­do­mych celach miesz­ka­jący w sąsiedz­twie przy­stojny kawa­ler, poprzy­siągł mu zemstę. Nie­spo­dzie­wa­nie wró­cił do domu w środku nocy, pro­wa­dząc ze sobą oddział koza­ków. Amant pani Zuzanny, mając odciętą drogę odwrotu, sam oddał się w ich ręce i wkrótce poża­ło­wał, że uległ wdzię­kowi nadob­nej Woro­nieckiej, bo ludzie księ­cia pobili go nahaj­kami i nie­przy­tom­nego zosta­wili na roz­staju dróg.

Libe­ra­li­za­cja oby­cza­jów w sfe­rze ero­tyki przy­nio­sła jesz­cze jedną istotną zmianę: wcze­śniej to bogaci męż­czyźni szu­kali przy­gód z kobie­tami z gminu, wie­śniacz­kami czy słu­żą­cymi, a teraz rów­nież zamożne damy nie gar­dziły mło­dymi part­ne­rami, wpraw­dzie nie­do­rów­nu­ją­cym im pozy­cją towa­rzy­ską, ale za to znacz­nie lepiej spi­su­ją­cymi się w łożu niż ich poślu­bieni przed Bogiem i ludźmi mężo­wie. Nie­je­den lokaj zaznał miło­snego upo­je­nia w ramio­nach hra­bianki czy księż­nej pod nie­obec­ność jej mał­żonka. Znana dzie­więt­na­sto­wieczna pamięt­ni­karka, Wir­gi­nia Jezier­ska, wspo­mina o skan­dalu, jakim był romans żony „boga­tego oby­wa­tela Woły­nia”, nie­ja­kiego pana Złot­nic­kiego, ze zwy­kłym fur­ma­nem. I nie było to krót­ko­trwałe zauro­cze­nie, gdyż zwią­zek owej nie­do­bra­nej pary trwał całe trzy lata, a jurny woź­nica zastę­po­wał swo­jego chle­bo­dawcę w jego obo­wiąz­kach mał­żeń­skich, gdy ten wyjeż­dżał z domu w inte­re­sach. Nie bra­ko­wało wpraw­dzie życz­li­wych, pra­gną­cych uświa­do­mić Złot­nic­kiego o poczy­na­niach jego roz­pust­nej mał­żonki, ale zako­chany męż­czy­zna wszyst­kie suge­stie o jej nie­wier­no­ści trak­to­wał jako potwarz. Oczy otwo­rzyły mu dwa listy, w któ­rych ano­ni­mowy nadawca dono­sił, że fur­man nie tylko roman­suje z jego mał­żonką, ale też regu­lar­nie go okrada. Wów­czas posta­no­wił się prze­ko­nać, ile jest prawdy w pogło­skach o nie­wier­no­ści żony i uda­jąc, że wyjeż­dża z domu, zaczaił się w krza­kach pod oknem sypialni. Ponoć gdy ujrzał, co się tam wypra­wia pod jego nie­obec­ność – zemdlał. Kiedy oprzy­tom­niał, kazał aresz­to­wać nie­cnego woź­nicę, a ten przy­znał się do wszyst­kiego i zeznał, że tylko naj­star­szy poto­mek Złot­nic­kiego jest jego dziec­kiem, co do śred­niego ist­nieją pewne wąt­pli­wo­ści, a z całą pew­no­ścią wie, że jest ojcem naj­młod­szego. Roz­sier­dzony Złot­nicki ode­słał żonę do klasz­toru, a bękarta na wieś, pod Moskwę, skąd pocho­dził jego bio­lo­giczny ojciec. Co cie­kawe, opi­su­jąca całą tę sytu­ację Jezier­ska nie współ­czuła by­naj­mniej zdra­dza­nemu mężowi, jej zda­niem cały incy­dent okrył „męża śmiesz­no­ścią, gdyż on sam nikomu nie oszczę­dził naj­skan­da­licz­niej­szych szcze­gó­łów”. Pani Złot­nicka miała wyjąt­ko­wego pecha, że prawda o jej roman­sie i pocho­dze­niu dwójki młod­szych dzieci ujrzała świa­tło dzienne, nie była bowiem jedyną, którą poza­mał­żeń­ska przy­goda wpę­dziła w kło­poty w postaci nie­chcia­nej ciąży. Z takim potom­stwem radzono sobie dwo­jako: albo zostało uznane przez pra­wo­wi­tego męża roz­pust­nej damy, albo odda­wano je na wycho­wa­nie obcym ludziom, wypła­ca­jąc im sowite wyna­gro­dze­nie. Nie­rzadko potem owe dzieci tra­fiały jed­nak do domu swo­ich bio­lo­gicznych matek jako przy­gar­nięte przez nie sie­roty. Taki los spo­tkał cho­ciażby Cecy­lię Bey­dale, natu­ralną córkę wspo­mnia­nej Iza­beli Czar­to­ry­skiej, uro­dzoną w 1787 roku w Paryżu i oddaną na wycho­wa­nie nie­zna­nej fran­cu­skiej rodzi­nie. Po rewo­lu­cji jej bio­lo­giczna matka ścią­gnęła ją do sie­bie do Puław, gdzie jej wycho­wa­niem zajęła się naj­star­sza przy­rod­nia sio­stra, księżna Maria Wir­tem­ber­ska, nota­bene będąca owo­cem romansu księż­nej z kró­lem Sta­ni­sła­wem Augu­stem Ponia­tow­skim. Cecy­lia żyła w bło­giej nie­świa­do­mo­ści co do swego pocho­dze­nia do czasu, kiedy zako­chała się z wza­jem­no­ścią w Kon­stan­tym Czar­to­ry­skim. Gdy mło­dzi posta­no­wili się pobrać, ku roz­pa­czy dowie­dzieli się od księż­nej, że nie mogą tego zro­bić, bo są przy­rod­nim rodzeń­stwem.

Nie­rzadko bywało, że znu­dzeni sobą mał­żon­ko­wie, wywo­dzący się z ary­sto­kra­cji, wystę­po­wali o roz­wód, a wła­ści­wie o unie­waż­nie­nie swo­jego związku. Wpraw­dzie sakra­ment mał­żeń­stwa nie pod­lega unie­waż­nie­niu, ale prawo kościelne prze­wi­dy­wało jed­nak taką moż­li­wość, a przy­czyn mogą­cych do tego dopro­wa­dzić było wiele. Nale­żały do nich cho­ciażby: cho­roba psy­chiczna, dzia­ła­nie pod wpły­wem błędu co do stanu psy­chicz­nego mał­żonka, zawar­cie mał­żeń­stwa pod przy­mu­sem czy impo­ten­cja. Jed­nak znu­żone wspól­nym życiem pary bar­dzo czę­sto wystę­po­wały o unie­waż­nie­nie, mimo że nie było ku temu żad­nych for­mal­nych pod­staw. Wów­czas o pomyśl­nym finale całej sprawy decy­do­wała wyso­kość kwoty, za którą praw­nicy gotowi byli wyna­leźć naj­róż­niej­sze spo­soby na roz­wią­za­nie związku mał­żeń­skiego swo­ich klien­tów i zwró­ce­nie im upra­gnio­nej wol­no­ści.

Książka ta opo­wiada o roman­sach pol­skich ary­sto­kra­tów żyją­cych w XVIII i XIX stu­le­ciu, jak rów­nież na początku XX. Poznajmy zatem pery­pe­tie uczu­ciowe ludzi, któ­rych oglą­damy na por­tre­tach w muze­ach i o któ­rych uczymy się w szkole na lek­cjach histo­rii czy języka pol­skiego i któ­rzy, podob­nie jak my, prze­ży­wali miło­sne roz­terki, nie­rzadko w cie­niu istot­nych wyda­rzeń deter­mi­nu­ją­cych histo­rię ich ojczy­zny.

Węgier­ski romans Elż­biety Sie­niaw­skiej

„Kobiety poli­tyczne”

Wpraw­dzie osiem­na­sto­wieczni mora­li­ści darli szaty nad upad­kiem oby­cza­jów i zna­cze­nia insty­tu­cji mał­żeń­stwa oraz moralną zgni­li­zną toczącą spo­łe­czeń­stwo, to trzeba uczci­wie przy­znać, że polu­zo­wa­nie norm oby­cza­jo­wych dało kobie­tom prawo do roz­wi­ja­nia swo­ich pasji i zain­te­re­so­wań, jak rów­nież pozwo­liło im zaist­nieć w świe­cie poli­tyki i ode­grać pewną rolę w ówcze­snej rze­czy­wi­sto­ści. Dało się to zauwa­żyć rów­nież w Rze­czy­po­spo­li­tej, gdzie aż roi się od wybit­nych indy­wi­du­al­no­ści w spód­ni­cach, wystar­czy wymie­nić tu: matkę ostat­niego króla Pol­ski Kon­stan­cję z Czar­to­ry­skich Ponia­tow­ską, Iza­belę z Czar­to­ry­skich Lubo­mir­ską, jej bra­tową Iza­belę z Fle­min­gów Czar­to­ry­ską czy Elż­bietę z Bra­nic­kich Sapie­żynę.

Bez wąt­pie­nia jed­nak do swego rodzaju eman­cy­pa­cji kobiet przy­czy­niła się już w XVII stu­le­ciu kró­lowa Ludwika Maria Gon­zaga, która kolejno poślu­biła dwóch ostat­nich kró­lów z dyna­stii Wazów. Monar­chini, ku utra­pie­niu pol­skiej szlachty, z suk­ce­sem parała się poli­tyką. Wydat­nie wspie­rała w rzą­dach swo­jego dru­giego męża, Jana Kazi­mie­rza, któ­rego, zda­niem wielu, „wodziła niczym Etiop­czyk sło­nia”, ale też chę­cią do uczest­ni­cze­nia w życiu publicz­nym zara­ziła ówcze­sne kobiety. Wia­domo na przy­kład, że w okre­sie bez­kró­le­wia po śmierci Michała Kory­buta Wiśnio­wiec­kiego zagra­niczni posło­wie wycią­gali wnio­ski na temat sytu­acji poli­tycz­nej w Rze­czy­po­spo­li­tej nie­mal wyłącz­nie na pod­sta­wie… opi­nii szla­chec­kich mał­żo­nek. Zda­wano sobie sprawę, że to wła­śnie kobiety nie­rzadko wpły­wały na zmianę sta­no­wi­ska swo­ich mężów, prze­ko­nu­jąc ich do udzie­le­nia popar­cia innemu kan­dy­da­towi na monar­chę. Nawet Jan III Sobie­ski wypy­ty­wał w listach swoją sio­strę, o czym roz­ma­wiają damy w War­sza­wie, uwa­żał bowiem, że to istotne dla oceny aktu­al­nej sytu­acji poli­tycz­nej w pań­stwie. Prze­łom XVII i XVIII stu­le­cia w ówcze­snej Rze­czy-pospo­li­tej nie­wąt­pli­wie przy­niósł zmiany kul­tu­rowe i oby­cza­jowe, które wpły­nęły w zna­czący spo­sób na sytu­ację ówcze­snych kobiet. Z cichych, potul­nych żon wiele z nich, zwłasz­cza te żyjące na nie­ustan­nie nęka­nych obcymi najaz­dami Kre­sach, prze­isto­czyło się w waleczne boha­terki, jak Anna Dorota Chrza­now­ska, czy zarząd­czy­nie roz­le­głych dóbr jak Teo­fila Sobie­ska. A ich wiecz­nie nie­obecni, wal­czący z wro­gimi woj­skami mężo­wie, ojco­wie i bra­cia siłą rze­czy prze­ka­zy­wali w ręce pań nad­zór nad domem, inwen­ta­rzem i mająt­kiem, z czym one dosko­nale sobie radziły.

Co odważ­niej­sze damy oso­bi­ście bro­niły swo­ich praw i to na forum publicz­nym, jak cho­ciażby nie­jaka Kunicka, która w 1672 roku powa­żyła się nawet wtar­gnąć do izby sena­tor­skiej z żąda­niem natych­mia­sto­wego usu­nię­cia z niej woje­wody sie­radz­kiego, Feliksa Potoc­kiego, za to, iż ten, pomimo wyroku sądo­wego, prze­trzy­my­wał dwóch chło­pów zbie­głych z jej majątku. Krewka nie­wia­sta, nic sobie nie robiąc z gróźb sena­to­rów, dopro­wa­dziła do prze­rwa­nia obrad, i to na dwie godziny, woje­woda nato­miast, rad nie­rad, musiał zapła­cić jej dwa tysiące zło­tych w gotówce tytu­łem rekom­pen­saty. Nie­oce­niony Jan Chry­zo­stom Pasek wspo­mina z kolei o podwo­je­wo­dzi­nie Suł­kow­skiej, która wyjąt­kowo dobit­nie wyra­ziła swoją anty­pa­tię wobec Jana Kazi­mie­rza, kiedy władca przy­je­chał w odwie­dziny do jej męża. Nie dość, że przy­wi­tała go gra­dem inwek­tyw, to jesz­cze padła na kolana, gło­śno modląc się do Boga, aby „tego króla wydziercę, szar­pa­cza, krwi nie­win­nej roz­lewcę, pio­runy strza­skały, żeby go zie­mia żywego pożarła, żeby go pierw­sza kula nie minęła”2. W następ­nym stu­le­ciu Polki rów­nie odważ­nie wyra­żały swoje opi­nie, cho­ciaż żadna nie odwa­żyła się wtar­gnąć na salę obrad. Pamięt­ni­karz Jędrzej Kito­wicz pisał, że w dobie Sejmu Czte­ro­let­niego „kobiety po całych sesjach prze­sia­dują na ganku w izbie sej­mo­wej, dają znaki posłom i sena­to­rom przy­mi­le­niem ust lub marsz­cze­niem czoła, co im się podoba, a co nie podoba”3.

Bez wąt­pie­nia jedną z naj­wy­bit­niej­szych „kobiet poli­tycz­nych”, jak wów­czas nazy­wano damy para­jące się poli­tyką i mające wpływ na losy Rze­czy­po­spo­li­tej, była Elż­bieta z Lubo­mir­skich Sie­niaw­ska, żyjąca na prze­ło­mie XVII i XVIII stu­le­cia. Ta nie­zwy­kła dama, obda­rzona nie­by­wale silną indy­wi­du­al­no­ścią, była bar­dzo ener­giczna i przed­się­bior­cza, a pod wie­loma wzglę­dami prze­wyż­szała ówcze­snych męż­czyzn, z wła­snym mężem na czele. Bez wąt­pie­nia jej aktyw­ność na polu poli­tyki wyni­kała z uro­dze­nia i wycho­wa­nia: jako córka sena­tora, ulu­biona dwórka kró­lo­wej Marii Kazi­miery, która nie­malże jej mat­ko­wała, od wcze­snych lat była wpro­wa­dzona w mean­dry i kulisy wła­dzy, co pro­cen­to­wało w jej póź­niej­szym życiu. Ta roz­po­li­ty­ko­wana dama umie­jęt­nie łączyła miłość z aktyw­no­ścią poli­tyczną, czego przy­kła­dem jest jej „węgier­ski romans”, będący tema­tem tego roz­działu.

Dwor­skie intrygi i romanse

Nie znamy dokład­nej daty przyj­ścia na świat Elż­biety Heleny z Lubo­mir­skich Sie­niaw­skiej; uro­dziła się w 1669 lub 1670 roku. Jej ojcem był Sta­ni­sław Hera­kliusz Lubo­mir­ski, a matką Zofia z Opa­liń­skich. Wpraw­dzie histo­ria rodu Lubo­mir­skich, obec­nie spo­krew­nio­nego nie­mal ze wszyst­kimi dyna­stiami Europy, sięga począt­ków pol­skiego pań­stwa, ale do grona magna­te­rii jego człon­ko­wie dołą­czyli dosyć późno, zwłasz­cza w porów­na­niu do krew­nych i przod­ków matki boha­terki naszej opo­wie­ści, Tęczyń­skich i Opa­liń­skich. Pod­stawą for­tuny rodziny było nie tylko bar­dzo docho­dowe sta­ro­stwo spi­skie, ale rów­nież dobra łań­cuc­kie oraz saliny. Sta­ni­sław Hera­kliusz, wła­ści­ciel rezy­den­cji w Puła­wach, Czer­nia­ko­wie oraz Ujaz­do­wie, był czło­wie­kiem nie­tu­zin­ko­wym i nie­by­wale uzdol­nio­nym. Parał się lite­ra­turą i dziś ucho­dzi za pre­kur­sora baroku – spod jego pióra wyszły trak­taty poli­tyczne i filo­zo­ficzne, jak rów­nież kilka utwo­rów dra­ma­tycz­nych. Ojcu Elż­biety War­szawa zawdzię­cza Łazienki, bo to wła­śnie on w miej­scu, gdzie dziś stoi Pałac na Wodzie, zbu­do­wał w latach osiem­dzie­sią­tych XVII wieku baro­kowy, bogato deko­ro­wany pawi­lon Łaźni oraz Ermi­taż, z zało­że­nia miej­sce medy­ta­cji i relaksu. Pro­jek­tan­tem obu budowli był wybitny archi­tekt Tyl­man z Game­ren, któ­remu powie­rzył także prze­bu­dowę swo­ich rodo­wych rezy­den­cji. Rów­nie dobrze radził sobie w poli­tyce – już jako dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni męż­czy­zna spra­wo­wał urząd mar­szałka wiel­kiego koron­nego, ówcze­sny odpo­wied­nik dzi­siej­szego sta­no­wi­ska mini­stra spraw wewnętrz­nych. Jego inte­lekt doce­niali współ­cze­śni, nazy­wa­jąc go „mądrym mar­szał­kiem” i „pol­skim Salo­mo­nem”.

O matce Elż­biety Heleny, Zofii z Opa­liń­skich, w zasa­dzie nie możemy nic bliż­szego powie­dzieć, poza tym, że była jedną z naj­bar­dziej wykształ­co­nych panien swo­ich cza­sów. Nie dane jej było jed­nak roz­wi­nąć skrzy­deł, ponie­waż żyła zbyt krótko – ode­szła na zawsze w stycz­niu 1675 roku, po dwu­na­stu latach mał­żeń­stwa, osie­ro­ca­jąc swoją jedyną córkę, pię­cio- lub sze­ścio­let­nią Elż­bietę. W prze­ci­wień­stwie do Sta­ni­sława Hera­kliu­sza nie wywarła zatem nie­mal żad­nego wpływu na jej wycho­wa­nie.

Z całą pew­no­ścią nato­miast przy­szła pani Sie­niaw­ska prze­by­wała w domu rodzin­nym, we wnie­sio­nej przez jej matkę w posagu Koń­sko­woli, ale po śmierci Zofii zapewne wycho­wy­wała się na dwo­rze stryja, Hie­ro­nima Augu­styna, w Łań­cu­cie, bo przez całe życie łączyły ją z nim rów­nie ser­deczne rela­cje jak z ojcem. Dwór Sta­ni­sława Hera­kliu­sza nie był zbyt odpo­wied­nim miej­scem dla dziecka, ponie­waż pano­wały na nim dość swo­bodne oby­czaje, Lubo­mir­ski bowiem, po śmierci żony, szu­kał pocie­sze­nia w ramio­nach licz­nych dam o podej­rza­nej kon­du­icie. Bywał też czę­stym gościem w Rze­szo­wie u swego kuzyna Józefa Karola Lubo­mir­skiego, wio­dą­cego hulasz­czy tryb życia. Sam też miał mu do zaofe­ro­wa­nia wiele oso­bli­wych atrak­cji i roz­ry­wek „WMPana z sobą na melo­nowe bomby i na brzo­skwi­niowe kule zapra­szam, a w ostatku i na kar­ta­cze gro­no­winne, któ­rych we Lwo­wie nie będzie tak wiele, pro­szę i na niedź­wie­dzie ze psy, i na łaź­nie druż­bac­kie, i na prze­jażdżkę na Tatry prop­ter curio­si­ta­tem (z cie­ka­wo­ści), i na węgier­sko-nie­miec­kie dzie­weczki, bo i ImP Rostwo­row­ski tako­wym alar­mem poru­szony na Spisz ze mną obró­cić się dekla­ro­wał”4 – pisał w liście do kuzyna.

Na szczę­ście obok towa­rzy­stwa roz­ma­itych dzie­we­czek ojciec Elż­biety Heleny lubił też towa­rzy­stwo ksiąg, a jego roz­le­głe zain­te­re­so­wa­nia pozwa­lają przy­pusz­czać, że zapew­nił swo­jej jedy­naczce bar­dzo dobre wykształ­ce­nie. Z rela­cji z epoki wiemy, że jak na pannę z wyż­szych sfer przy­stało bie­gle wła­dała fran­cu­skim, jak rów­nież dosko­nale radziła sobie z rachun­kami, co bez wąt­pie­nia uła­twiało jej póź­niej admi­ni­stro­wa­nie roz­le­głymi dobrami czy pla­no­wa­nie ambit­nych inwe­sty­cji jak zakup, reno­wa­cja i odbu­dowa Wila­nowa. Po ojcu odzie­dzi­czyła zami­ło­wa­nie do myśli­stwa, przed­kła­dała nawet polo­wa­nia nad tańce, mimo że była dosko­nałą tan­cerką. Utrzy­my­wała sforę char­tów prze­zna­czo­nych do łowów na dziką zwie­rzynę, jej stad­niny koni w Kaw­czym Kącie, Sta­rym Siole i Nie­za­ci­cach nale­żały do naj­zna­mie­nit­szych w Euro­pie. Sama była dosko­nałą ama­zonką i świet­nie strze­lała; do jej popi­so­wych nume­rów nale­żało strze­la­nie do pod­rzu­co­nej w powie­trze monety.

Po roku 1676, kiedy Sta­ni­sław Hera­kliusz posta­no­wił wresz­cie się ustat­ko­wać i wstą­pić w kolejny zwią­zek mał­żeń­ski, żeniąc się z Elż­bietą z Den­hof­fów, jego córka naj­pierw została wysłana na war­szaw­ską pen­sję Panien Wizy­tek, by po trzech latach tra­fić na dwór kró­lo­wej Mary­sieńki, co z pew­no­ścią wywarło wpływ na jej póź­niej­sze poczy­na­nia. Maria Kazi­miera bar­dzo się do dziew­czynki przy­wią­zała i trak­to­wała ją jak wła­sną córkę, a kró­lew­ski dwór był jedyną w swoim rodzaju szkołą życia dla wszyst­kich panien, któ­rym dane było tam tra­fić. Tym bar­dziej że ówcze­sna edu­ka­cja płci pięk­nej nie była zbyt ambitna: młode panienki uczono wpraw­dzie czy­ta­nia i pisa­nia, jak rów­nież rachun­ków, ale znacz­nie wię­cej miej­sca poświę­cano robót­kom i wpa­ja­niu zasad wiary, gdyż miały być dobrymi żonami, mat­kami i paniami domu. Tym­cza­sem pod czuj­nym okiem bywa­łej w świe­cie monar­chini nie tylko nabie­rały ogłady towa­rzy­skiej, ale także uczyły się języ­ków obcych, dobrych manier i sztuki kon­wer­sa­cji, a przy oka­zji – umie­jęt­no­ści flir­to­wa­nia, co znacz­nie uła­twiało im zna­le­zie­nie kan­dy­data na męża.

Elż­bieta zali­czała się do grona powier­nic Mary­sieńki, któ­rej towa­rzy­szyła nawet pod­czas narad kró­lo­wej z obcymi posłami. Żona Jana III Sobie­skiego wzo­rem swo­jej pro­tek­torki i poprzed­niczki na tro­nie, Ludwiki Marii Gon­zagi, sta­rała się wycho­wać spo­śród grona dwó­rek przy­szłe sojusz­niczki, narzę­dzie swo­jej poli­tyki. Nie­stety, ponio­sła na tym polu cał­ko­witą klę­skę – więk­szość zamiast sprzy­jać swo­jej pro­tek­torce z cza­sem obró­ciła się prze­ciwko niej, popie­ra­jąc mężów sto­ją­cych po stro­nie opo­zy­cji wobec Sobie­skich. Inne, podob­nie jak ich rodziny, nie ode­grały w życiu poli­tycz­nym kraju żad­nej roli. W okre­sie bez­kró­le­wia, kiedy Mary­sieńka wal­czyła o popar­cie dla swo­ich pla­nów osa­dze­nia na tro­nie jed­nego z synów, w zasa­dzie mogła liczyć wyłącz­nie na trwa­jącą wier­nie u jej boku Sie­niaw­ską. Pobyt na dwo­rze kró­lew­skim był z pew­no­ścią cenną lek­cją dla Elż­biety, która nabrała doświad­cze­nia, nauczyła się traf­nie oce­niać ludzi i wyda­rze­nia, co oka­zało się przy­datne w nie­ła­twych cza­sach pano­wa­nia Augu­sta II Moc­nego.

Trudno powie­dzieć, czy Elż­bieta wyro­sła na ładną pannę, rela­cje z epoki róż­nie oce­niają jej urodę, a zacho­wane por­trety raczej nie wpra­wiają w zachwyt. Z pew­no­ścią była wysoka i postawna, a jej styl bycia, umie­jęt­ność kon­wer­sa­cji, inte­li­gen­cja i cięty dow­cip spra­wiały, że podo­bała się płci prze­ciw­nej. Mimo to nie zacho­wały się wzmianki o ado­ra­to­rach krę­cą­cych się wokół niej, gdy była jesz­cze panienką, a prze­cież cho­ciażby z racji swo­jej pozy­cji i majątku, który wno­siła w posagu, była bar­dzo atrak­cyjną par­tią. Jedy­nym sta­ra­ją­cym się, o któ­rym wspo­mi­nają rela­cje i listy, był sta­ro­sta lwow­ski Adam Miko­łaj Sie­niaw­ski, syn Cecy­lii Marii z Radzi­wił­łów i Miko­łaja Hie­ro­nima Sie­niaw­skiego, mar­szałka nadwor­nego i het­mana polnego koron­nego. Obiek­tyw­nie bio­rąc, z pew­no­ścią trudno go uznać za atrak­cyj­nego, gdyż był niski, krępy, miał obrzmiałą twarz i wyłu­pia­ste oczy. W dzie­ciń­stwie i we wcze­snej mło­do­ści spra­wiał duże kło­poty wycho­waw­cze i nie­zbyt przy­kła­dał się do nauki, skoro ojciec zale­cał w liście do żony: „Dla Boga, niech się uczy ten chło­piec, bo nic z niego nie będzie, bij go i sama, i bić każ”5. Surowe wycho­wa­nie jed­nak nie prze­ło­żyło się na postępy w nauce nie­sfor­nego i zdaje się nie­zbyt lot­nego Adama, któ­rego w paź­dzier­niku 1681 roku wysłano na stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Kra­kow­skim. Uzu­peł­nie­niem jego edu­ka­cji była podróż, w którą udał się w 1684 roku już po śmierci obojga rodzi­ców. Przez Pragę dotarł do Paryża, gdzie kon­ty­nu­ował naukę, ucząc się fran­cu­skiego, rysunku, tańca i fech­tunku, jak rów­nież gry na fle­cie, był też przyj­mo­wany w Wer­salu. Wró­ciw­szy do kraju, w 1686 roku roz­po­czął służbę woj­skową.

Pozor­nie wyda­wa­łoby się, że jest wręcz ide­al­nym kan­dy­da­tem na męża panny Lubo­mir­skiej, ale czas poka­zał, że nie dorów­ny­wał jej pod wzglę­dem inte­lek­tu­al­nym, poza tym, pomimo kształ­cą­cych podróży i byt­no­ści w Wer­salu, życie dwor­skie, do któ­rego była przy­zwy­cza­jona Elż­bieta, zupeł­nie go nie pocią­gało. Naj­le­piej czuł się w swo­jej brze­żań­skiej twier­dzy, gdzie wraz z kom­pa­nami spę­dzał czas przy kie­li­chu. Miał jed­nak zaletę, która, przy­naj­mniej zda­niem Lubo­mir­skiego, sku­tecz­nie niwe­lo­wała wady Sie­niaw­skiego jako kan­dy­data na zię­cia – był dzie­dzi­cem ogrom­nego kom­pleksu dóbr ruskich. Na pro­jekt mariażu Sie­niaw­skiego z Lubo­mir­ską przy­chyl­nym okiem spo­glą­dała także Mary­sieńka, pomna na pro­fran­cu­skie sym­pa­tie jego zmar­łego ojca. Kró­lowa wpraw­dzie bar­dzo szybko zorien­to­wała się, że Sie­niaw­ski nie prze­ja­wia żad­nego zmy­słu poli­tycz­nego i nie poraża inte­lek­tem, ale liczyła, że w rękach inte­li­gent­nej i spryt­nej Elż­biety prze­ro­dzi się w zwo­len­nika poli­tyki Sobie­skich. Zda­nia kan­dy­datki na narze­czoną nikt oczy­wi­ście nie brał pod uwagę.

Wobec takiego stanu rze­czy mał­żeń­stwo było z góry prze­są­dzone, a kon­kury trwały bar­dzo krótko, co póź­niej wypo­mni mężowi Elż­bieta, pisząc w liście do niego „Prawda, że ja amu­rów nie miała, bośmy się krótko zali­cali”6. Para pobrała się 6 lipca 1687 roku w War­sza­wie, w kaplicy króla Wła­dy­sława IV, miesz­czą­cej się w kole­gia­cie pija­rów. Cere­mo­nię cele­bro­wał pry­mas Michał Radzie­jow­ski. Panna młoda wno­siła w posagu 100 tysięcy zło­tych gotówką i warte tyle samo dobra Poręba w woje­wódz­twie kra­kow­skim, które przy­no­siły 30 tysięcy rocz­nego dochodu. Ponoć góru­jąca wzro­stem nad Ada­mem Elż­bieta, nie chcąc wpra­wiać w zakło­po­ta­nie pana mło­dego, zdjęła w kościele buty na obca­sie i szła do ślubu boso, czego na szczę­ście nikt nie zauwa­żył.

Po ślu­bie świeżo upie­czona pani Sie­niaw­ska osia­dła wraz z mężem w jego rodo­wym zamku w Brze­ża­nach, cza­sem pomiesz­ku­jąc w pod­kar­pac­kich Ole­szy­cach. Zdaje się, że Elż­bieta nie bar­dzo odna­la­zła się w roli żony i zwy­czaj­nie się przy nim nudziła, tęsk­niąc za życiem, do któ­rego przy­wy­kła w War­sza­wie na kró­lew­skim dwo­rze. Dla­tego, gdy tylko mogła, wyjeż­dżała do sto­licy, odwie­dzić swoją pro­tek­torkę lub ojca w jego rezy­den­cji w Ujaz­do­wie i nie­zbyt spie­szyło się jej z powro­tem do męża. Kiedy znie­cier­pli­wiony mał­żo­nek słał list za listem, wzy­wa­jąc ją do Brze­żan, Elż­bieta wymy­ślała roz­liczne pre­tek­sty, żeby prze­dłu­żyć swój pobyt w sto­licy. Naj­czę­ściej symu­lo­wała jakąś cho­robę, która sku­tecz­nie unie­moż­li­wiała jej podróż, co, ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów, powo­do­wało nie­sna­ski mię­dzy mał­żon­kami. Zde­spe­ro­wany Sie­niaw­ski, nie mogąc sobie pora­dzić z nie­po­słuszną żoną, skar­żył się nawet teściowi, ale Lubo­mir­ski zawsze brał stronę córki. Doszło nawet do tego, że Adam oso­bi­ście poje­chał do War­szawy po mał­żonkę, ale po krót­kim poby­cie w sto­licy wra­cał do domu sam, bo Elż­bieta znowu jakoś wykrę­ciła się od wyjazdu. Nie­szczę­sny Sie­niaw­ski zdą­żył wydać na kró­lew­skim dwo­rze wystawną ucztę, która nie­mało go kosz­to­wała. Ale nawet on musiał przy­znać, że jego wiecz­nie nie­obecna żona dba w sto­licy o jego inte­resy: dzięki jej sta­ra­niom w 1692 roku otrzy­mał tytuł woje­wody beł­skiego oraz zwią­zaną z nim god­ność sena­tora Rze­czy­po­spo­li­tej Korony Pol­skiej i Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego. Pew­nie sobie tłu­ma­czył, że skoro Elż­bie­cie leży na sercu jego dobro, to nie jest jej obo­jętny.

Złu­dzeń pozbył się w 1694 roku, kiedy wybuchł skan­dal, o któ­rym mówiono w całym kraju – Elż­bieta wdała się w romans z synem ówcze­snego het­mana wiel­kiego koron­nego Sta­ni­sława Jabło­now­skiego, Janem Sta­ni­sła­wem. A przy­naj­mniej tak twier­dzili „życz­liwi” i o wszyst­kim poin­for­mo­wali Sie­niaw­skiego, który wów­czas brał udział w kam­pa­nii buko­wiń­skiej, dostar­cza­jąc mu podobno listy rze­ko­mych kochan­ków. Sprawa jed­nak nie jest tak jed­no­znaczna, gdyż Elż­bieta i Jan Sta­ni­sław przy­jaź­nili się od dziecka i zda­niem wielu po pro­stu ze sobą flir­to­wali, i to dość nie­win­nie, nie pozwa­la­jąc sobie na nic wię­cej. Mówiono, że mło­dych pchnęła ku sobie kró­lowa, chcąc pozy­skać do swo­ich celów Jabło­now­skich, co byłoby o tyle dziwne, że Jan Sta­ni­sław rok wcze­śniej poślu­bił sio­strze­nicę Marii Kazi­miery! Nie­wy­klu­czone też, że Elż­bieta padła ofiarą zmyśl­nie uknu­tej intrygi autor­stwa łow­czego wiel­kiego koron­nego Ste­fana Potoc­kiego, który, żywiąc urazy do Jabło­now­skich, roz­pusz­czał pogło­ski o roman­sie. Elż­bieta zaś nara­ziła mu się, sprze­ci­wia­jąc się jego mał­żeń­stwu ze star­szą sio­strą Adama Sie­niaw­skiego, Joanną. Chcąc zdys­kre­dy­to­wać Potoc­kiego w oczach rodziny męża, roz­sie­wała wyssane z palca plotki, jakoby Ste­fan był synem Woło­cha i Ormianki, adop­to­wa­nym przez ludzi ucho­dzą­cych za jego rodzi­ców. Ziry­to­wany łow­czy ogło­sił w odwe­cie wszem wobec listę domnie­ma­nych kochan­ków Sie­niaw­skiej, która, chcąc unik­nąć skan­dalu, czym prę­dzej wyje­chała do Ole­szyc.

I być może o wszyst­kim wkrótce by zapo­mniano, gdyby nie inter­wen­cja wuja Sie­niaw­skiego, sta­ro­sty żyto­mier­skiego Jana Pro­kopa Gra­now­skiego. To wła­śnie on miał prze­chwy­cić kore­spon­den­cję Elż­biety z Jabło­now­skim i dostar­czyć Sie­niaw­skiemu, który posta­no­wił pozbyć się nie­wier­nej żony i wystą­pić o roz­wód. Sie­niaw­ska wyje­chała do War­szawy pod opie­kuń­cze skrzy­dła Mary­sieńki Sobie­skiej, a do akcji wkro­czył Lubo­mir­ski, który doło­żył wszel­kich sta­rań, aby pogo­dzić mał­żon­ków, by­naj­mniej nie ze względu na sym­pa­tię dla zię­cia, ale raczej z powodu jego mająt­ków. Poza tym zale­żało mu na obro­nie dobrego imie­nia córki, dla­tego gorąco nama­wiał Adama do pogo­dze­nia się z żoną, bro­niąc jak lew nie­win­no­ści Elż­biety. Ją zaś prze­ko­ny­wał: „Jeśli kto pisał do WMM­Pani przy tym wina zostaje, który pisał, i on nie WMM­Pani spra­wia­ćeś się z tego powinna”7. Jed­nak tym razem Sie­niaw­ski był uparty i nawet nie chciał sły­szeć o zgo­dzie. Zde­spe­ro­wany Lubo­mir­ski popro­sił o inter­wen­cję parę kró­lew­ską i dopiero wów­czas udało się uła­go­dzić zię­cia, który po kilku mie­sią­cach przy­mu­so­wej roz­łąki wezwał żonę do sie­bie, na zachętę wysy­ła­jąc jej sporą kwotę pie­nię­dzy. Elż­bieta, która wcale się tą awan­turą nie zmar­twiła, bawiąc się w naj­lep­sze na dwo­rze lub podró­żu­jąc z kró­lową, łaska­wie wró­ciła do stę­sk­nio­nego mał­żonka. Przez kilka mie­sięcy grała rolę posłusz­nej i ule­głej mał­żonki tylko po to, by móc bez prze­szkód wró­cić do War­szawy, co jej się osta­tecz­nie udało.

Zale­d­wie przy­cichł skan­dal wywo­łany jej rze­ko­mym roman­sem z Jabło­now­skim, Elż­bieta wpa­ko­wała się w kolejną miło­sną awan­turę. Tym razem jed­nak sprawa była poważ­niej­sza, gdyż pani Sie­niaw­ska zadu­rzyła się w kró­le­wi­czu Alek­san­drze Sobie­skim, któ­rego, podob­nie jak Jabło­now­skiego, znała od dziecka. Według niej przy­stojny, ele­gancki mło­dzie­niec, hoł­du­jący fran­cu­skiej modzie i kocha­jący sztukę, był ide­ałem męż­czy­zny. W dodatku, co z upo­rem pod­kre­ślała, wyjąt­kowo dobrze wyglą­dał w peruce, w prze­ci­wień­stwie do jej mał­żonka, uni­ka­ją­cego zarówno peruk, jak i zachod­nich stro­jów. Kró­lowa Mary­sieńka patrzyła na roz­kwi­ta­jący u jej boku romans przez palce, bo wpraw­dzie nie widziała w Sie­niaw­skiej swo­jej syno­wej, ale zda­wała sobie sprawę, że dzięki niej może zyskać popar­cie całego rodu Lubo­mir­skich w jej sta­ra­niach o tron dla Alek­san­dra. Bo to wła­śnie jego, a nie naj­star­szego Jakuba, z któ­rym się skon­flik­to­wała, widziała jako przy­szłego monar­chę.

Przy­szłość jed­nak przy­nio­sła Sobie­skiej gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie, gdyż po śmierci Jana III Sobie­skiego, który opu­ścił świat docze­sny 17 czerwca 1696 roku, żaden z jej synów nie został obwo­łany kró­lem. Owdo­wiała kró­lowa wdała się w spór z naj­star­szym kró­le­wi­czem. Po jej stro­nie sta­nęli młodsi syno­wie, ale swary w rodzi­nie poważ­nie zdys­kre­dy­to­wały kró­le­wi­czów jako poten­cjal­nych kan­dy­da­tów do korony, zresztą sama Sobie­ska, obra­żona na Jakuba, osta­tecz­nie poparła kan­dy­da­turę księ­cia Conti. Sie­niaw­ska, która wier­nie stała przy boku kró­lo­wej wdowy, jako jej wysłan­niczka witała nawet Bur­bona w Gdań­sku, ale oka­zało się, że fran­cu­ski książę na próżno przy­był do Pol­ski: po wielu per­tur­ba­cjach kolej­nym kró­lem obrano nie­spo­dzie­wa­nie Fry­de­ryka Augu­sta z wła­da­ją­cej Sak­so­nią dyna­stii Wet­ti­nów. I to wła­śnie on 15 wrze­śnia 1697 roku zwień­czył swoje skro­nie koroną.

Elż­bieta choć wciąż zali­czała się do top­nie­ją­cego już wów­czas grona przy­ja­ciół Mary­sieńki i wciąż była zwią­zana z Sobie­skim, zmyśl­nie ukry­wa­jąc swój romans przed mężem, posta­no­wiła poznać nowego monar­chę. Spo­tkała go na balu masko­wym w War­sza­wie i z miej­sca zna­la­zła się pod jego uro­kiem. I nic dziw­nego, August był bowiem męż­czy­zną przy­stoj­nym, postaw­nym, miał maniery świa­towca i cenił sobie towa­rzy­stwo kobiet. Elż­bieta jed­nak nie dołą­czyła do licz­nego grona kocha­nek władcy, bo nie lubiła dzie­lić się swo­imi męż­czy­znami, a kró­lew­ski don­żuan do wier­nych w miło­ści nie nale­żał. Wyko­rzy­stała za to swój urok oso­bi­sty dla dobra mał­żonka, który wcze­śniej razem z innymi zwo­len­ni­kami księ­cia Conti dołą­czył do roko­szu łowic­kiego w 1697 roku, cho­ciaż żona usi­ło­wała go od tego odwieść. Mało tego, ku roz­pa­czy Elż­biety sprze­dał rodową por­ce­lanę, by uzy­skane w ten spo­sób pie­nią­dze prze­zna­czyć na potrzeby roko­szan. Sprytna Elż­bieta na wspo­mnia­nym balu wrę­czyła kró­lowi akt mężow­skiej kapi­tu­la­cji, a przy oka­zji wytar­go­wała od króla 40 tysięcy w zamian za popar­cie go przez Sie­niaw­skiego. Do osta­tecz­nego pojed­na­nia antykró­lew­skiej opo­zy­cji z Augu­stem II Moc­nym, bo wła­śnie pod tym imie­niem i przy­dom­kiem następny król po Sobie­skim figu­ruje w pol­skiej histo­rio­gra­fii, doszło na sej­mie pacy­fi­ka­cyj­nym w 1699 roku.

Zaba­wiw­szy nieco dłu­żej niż zwy­kle u boku męża w Ole­szy­cach, pani Sie­niaw­ska wyru­szyła do War­szawy, by poże­gnać opusz­cza­jącą Pol­skę Marię Kazi­mierę. Wpraw­dzie mąż nie dał jej na to pozwo­le­nia, ale Elż­bieta nie wyobra­żała sobie, by jej pro­tek­torka wyje­chała, nie poże­gnaw­szy się z nią, tym bar­dziej że Sobie­ska pole­ciła jej pie­czę nad swoim mająt­kiem. Sie­niaw­ska odpro­wa­dziła kró­lową do gra­nicy i poże­gnała się z nią ze łzami, obda­ro­waw­szy wspa­nia­łym zaprzę­giem kon­nym. Począt­kowo miała zamiar towa­rzy­szyć Mary­sieńce aż do Rzymu, gdzie owdo­wiała kró­lowa chciała osiąść na stałe, pla­no­wała nawet spę­dzić tam jakiś czas, ale jej mał­żo­nek nie chciał nawet o tym sły­szeć. Tym razem Elż­bieta go posłu­chała, zwłasz­cza że nie czuła się za dobrze: z zacho­wa­nych listów pisa­nych w tym cza­sie do męża wynika, że doku­czały jej wymioty i krwo­toki z nosa, co na szczę­ście nie było oznaką żad­nej groź­nej cho­roby, ale osła­bie­nia, a być może ane­mii, będą­cej wyni­kiem ciąży. Z powięk­sze­nia rodziny cie­szył się nie tylko Sie­niaw­ski, ale także jego teść, podob­nie zresztą jak kró­lowa, która wysłała do swo­jej wycho­wanki jed­nego ze swo­ich cyru­li­ków. Mary­sieńka zaży­czyła sobie, aby Elż­bieta nie tylko powia­do­miła ją o naro­dzi­nach dziecka, ale także infor­mo­wała regu­lar­nie o roz­woju maleń­stwa.

Sie­niaw­ska, wró­ciw­szy do domu, znowu wyry­wała się do War­szawy, ale tym razem Adam, w tro­sce o jej zdro­wie i zdro­wie mają­cego przyjść na świat dziecka, sta­now­czo zabro­nił wyjazdu z Brze­żan. Tam 15 kwiet­nia 1699 roku Elż­bieta powiła córkę, któ­rej na chrzcie nadano imiona Maria Zofia, pierw­sze oczy­wi­ście na cześć kró­lo­wej Mary­sieńki, a dru­gie po matce Elż­biety. Panna Sie­niaw­ska osta­tecz­nie będzie uży­wać dru­giego z nich. Dziew­czynka rosła zdrowo i nie spra­wiała żad­nych pro­ble­mów, a jej mama, tak jak obie­cała, w listach do Sobie­skiej pisała o wszyst­kim, co doty­czyło dziecka. Stąd wiemy, że zadbała o naj­lep­szych nauczy­cieli dla dziew­czynki, a odpo­wied­niego tanc­mi­strza dla niej szu­kano w całej Rze­czy­po­spo­li­tej!

Naro­dziny dziecka nie spra­wiły jed­nak, że zapo­mniała o Alek­san­drze, z któ­rym wciąż kore­spon­do­wała i z któ­rym zamie­rzała się spo­tkać w War­sza­wie, dokąd poje­chała w czerwcu 1699 roku. Zaba­wiła w sto­licy do listo­pada i wresz­cie wró­ciła do domu na wezwa­nie stę­sk­nio­nego mał­żonka. Kres jej miło­snej przy­go­dzie z kró­le­wi­czem poło­żyła nie­gdy­siej­sza metresa Augu­sta II Moc­nego, hra­bina Anna Aloy­sia Esterle, w któ­rej zadu­rzył się młody Sobie­ski. Podobno całą intrygę uknuł jego star­szy brat Jakub, nie­za­do­wo­lony z bli­skich rela­cji łączą­cych Alek­san­dra z Sie­niaw­ską. Mary­sieńka, która wcze­śniej nie mar­twiła się roman­sem śred­niego syna z Elż­bietą, tym razem była zroz­pa­czona, wyzna­jąc w liście do Sie­niaw­skiej, że kró­le­wicz, wią­żąc się z, jak się wyra­ziła, „kobietą po królu”, przy­daje jej zmar­twie­nia i „nie prze­dłuża jej dni”8, wręcz wpę­dza­jąc do grobu. Na doda­tek uznała to za spi­sek samego monar­chy. A tak nawia­sem mówiąc, młody Sobie­ski miał jakąś dziwną skłon­ność do metres Augu­sta II, skoro po roz­sta­niu ze wspo­mnianą hra­biną zwią­zał się z kolejną kró­lew­ską kochanką, Urszulą z Boku­mów Lubo­mir­ską. A może obu panów po pro­stu pocią­gał ten sam typ kobiet?

Elż­bieta z pew­no­ścią prze­żyła roz­sta­nie z Alek­san­drem, zwłasz­cza że porzu­cił ją dla innej. Wkrótce jed­nak zna­la­zła pocie­sze­nie w ramio­nach przy­stoj­nego i nie­tu­zin­ko­wego męż­czy­zny, przy któ­rym na dobre zapo­mniała o nie­sta­łym kró­le­wi­czu.

Książę, powsta­niec z Węgier

Kolejny męż­czy­zna, który zawró­cił w gło­wie Elż­bie­cie Sie­niaw­skiej, poja­wił się w jej życiu w 1701 roku. Tym razem jed­nak był to romans poli­tyczny, wią­zał się bowiem z popar­ciem powsta­nia na Węgrzech skie­ro­wa­nego prze­ciwko Habs­bur­gom.

Wie­deń­ska wik­to­ria Jana III Sobie­skiego w 1683 roku wpraw­dzie wyzwo­liła Węgry spod pano­wa­nia turec­kiego, ale w wyniku pokoju kar­ło­wic­kiego z 1699 roku pań­stwo zostało zjed­no­czone pod ber­łem Habs­bur­gów. Doradca cesa­rza Wenzel Lob­ko­vitz otwar­cie gło­sił, że należy uczy­nić „Węgry nie­miec­kimi, ubo­gimi i kato­lic­kimi”9, a cesarz kon­se­kwent­nie wcie­lał ten plan w życie, co wią­zało się z uci­skiem gospo­dar­czym i prze­śla­do­wa­niami poli­tycz­nymi. W efek­cie Węgrzy stali się we wła­snym kraju oby­wa­te­lami dru­giej kate­go­rii. Taka sytu­acja dopro­wa­dziła do roz­ru­chów spo­łecz­nych i maso­wych powstań chłop­skich, począt­kowo na tere­nie gór­nych Węgier, a więc współ­cze­snej Sło­wa­cji, ale w 1701 roku anty­habs­bur­skie zamieszki ogar­nęły cały kraj. Sytu­acja sprzy­jała powstań­com, gdyż Austria w 1702 roku zaan­ga­żo­wała się na dwa­na­ście lat w wojnę o suk­ce­sję hisz­pań­ską, wyco­fu­jąc z tego powodu woj­ska z terenu Węgier, gdzie pozo­stały jedy­nie nie­liczne załogi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Za: J. Rogul­ski, Nowo­żytny ród szla­checki jako „wspól­nota pamięci”. Przy­pa­dek ksią­żąt San­gusz­ków (XV–XVIII w.), „Prze­gląd Histo­ryczny” nr 3/2017, s. 491–530. [wróć]

Za: W. Łoziń­ski, Życie pol­skie w daw­nych wie­kach. Z roz­działu czwar­tego. Dom i świat, „Zeszyty Jagiel­loń­skie. Pismo uczniów, nauczy­cieli i przy­ja­ciół LO im. króla Wła­dy­sława Jagiełły w Płocku” nr 15, czer­wiec 2015, s. 27. [wróć]

Za: ibi­dem. [wróć]

Za: E. Popio­łek, Kró­lowa bez korony. Stu­dium z życia i dzia­łal­no­ści Elż­biety z Lubo­mir­skich Sie­niaw­skiej ok. 1669–1729, Kra­ków 1996, s. 15. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 19. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 20. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 23. [wróć]

Za: A. Skrzy­pietz, Kró­lew­scy syno­wie – Jakub, Alek­san­der i Kon­stanty Sobie­scy, Kato­wice 2011, s. 393. [wróć]

Za: J.R. Nowak, Węgry bli­skie i nie­znane, War­szawa 1980, s. 125. [wróć]