Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po sukcesie książki Złota młodzież PRL, Cezary Prasek prezentuje drugą odsłonę kulisów życia kulturalnego w latach komunizmu. Życie towarzyskie w PRL ukazuje, jak niepostrzeżenie ideologia wciskała się niemal w każdą szczelinę, jak przenikała nawet do stylu zabaw, potańcówek, jak władza próbowała kawiarnie zastąpić świetlicami. Bo wówczas "wszystko było polityką". Również w czasie późnego PRL-u, gdy stalinizm od szedł szczęśliwie na karty historii. Polityczna czy też ideologiczna presja była nadal obecna w audycjach radiowych, w nowym medium, jakim była począwszy od połowy lat pięćdziesiątych telewizja, w kinie, nawet w piosence. Emanacją tej ostatniej były powstałe w latach sześćdziesiątych festiwale piosenkarskie, których szczyt popularności przypadł na lata siedemdziesiąte. I mimo że Polacy często nabierali się na wciąż płonne obietnice lepszego życia, przez cały czas istnienia PRL -u na ogół opierali się odgórnej indoktrynacji. Próbowali żyć normalnie, chociaż istniały obszary, na których to było bardzo trudne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
Projekt okładki i stron tytułowych Barbara Kuropiejska-Przybyszewska
Rysunki Barbara Kuropiejska-Przybyszewska
Redaktor prowadzący Maria Magdalena Miłaszewska
Redakcja i korekta Bożena Łyszkowska
Redaktor techniczny Andrzej Wójcik
© Copyright by Bellona SA, Warszawa 2011
© Copyright by Cezary Prasek, Warszawa 2011
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment książki nie mozże być w jakikolwiek sposób powielony albo włączony do jakiejkolwiek bazy odtwarzania elektronicznego oraz mechanicznego bez uzyskania wczesąniejszej zgody właściciela praw autorskich
Nasz adres: Bellona SA
ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.bellona.pl
ISBN 9788311125896
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Nie wiem, jak to wyglądało w innych porach roku, ale w czasie wakacji mogłem się dobrze przyjrzeć, czym odznaczały się wiejskie zabawy. Mówiło się na nie muzyka. I nieważne, że miałem wtedy zaledwie siedem, może osiem lat. Liczyło się przede wszystkim to, że chodziłem krok w krok, w charakterze ogona, za dwiema sporo ode mnie starszymi siostrami, już wówczas panienkami. Dziewczynki z miasta stanowiły w tym towarzystwie nie lada ozdobę, a i dla nich wiejska potańcówka była pewnego rodzaju atrakcją. Miały nie tylko powodzenie wśród miejscowej kawalerki, ale również czuły się podziwiane przez tutejsze dziewczęta. Przed pójściem na taką zabawę trzeba było jednak pokonać zdecydowany opór mamy lub opiekującej się nami cioci, czasem nawet cichcem opuścić wieczorem pokój przez okno. Taka sobotnia, a najczęściej niedzielna rozrywka ciągnęła, bo na tej zabitej deskami, biednej podradomskiej wsi nie było niczego innego ciekawszego do roboty. Ta zabawa wabiła zresztą niemal wszystkich mieszkańców, niezależnie od płci i wieku. Radia czy adapteru nikt przecież jeszcze tutaj nie miał, bo na wsi nie było wówczas elektryczności. Pierwsze słupy doprowadzające prąd pojawiły się w K. wiele lat później. A zatem trochę żywej muzyki, obojętne w jakim wykonaniu, to było coś niezmiernie pociągającego. Nie mogły wszak z nią konkurować skromne ogniska na łące, plecenie wianków lub warkoczy z sitowia bądź polnych kwiatów, czasem kąpiel w wiejskiej sadzawce.
Wcześniej był w tej miejscowości dwór, ale po wojnie ziemię rozparcelowano. Rozebrane zostały także wszystkie dworskie zabudowania. Nikomu nie przyszło wtedy do głowy, że mogła powstać w nich na przykład szkoła, remiza czy chociażby wiejska świetlica. Ot, każdy z byłych fornali wziął sobie po kilka cegieł z rozbiórki, które mogły co najwyżej wystarczyć na ocembrowanie studni. Pazerność wiejskiej biedoty była jednak niezwykle silna.
Potańcówki urządzano więc zwyczajnie pod strzechą, zresztą w sensie dosłownym. Bodaj poza jednym domem, szlacheckim zwyczajem krytym gontem, wszystkie pozostałe dachy były słomiane. Tam, gdzie mieszkały dziewczęta, miejsce imprezy wydawało się pewne. Lżejsze meble wynosiło się do stodoły, więc miejsca do tańca było pod dostatkiem. Pod sufitem na drucie wisiała lampa naftowa. Miejscowe baby gęsto obsiadały łóżka i lepkę, skąd miały najlepszy punkt obserwacyjny. Dzieci tymczasem hasały po podwórku, a mężczyźni raczyli się na trawie wódką, z czerwoną kartką, pitą wprost z butelki. Jeśli w tym czasie przypadały na przykład imieniny któregoś z kawalerów albo inny przyjechał akurat z wojska na przepustkę, automatycznie stawał się gospodarzem imprezy. Wódki było wtedy więcej, a i miejscowy muzykant bardziej się starał.
Był nim najczęściej skrzypek. Mam jeszcze pod powiekami jego obraz. W jednym ręku trzymał futerał z instrumentem, w drugim pod pachą charakterystyczny wiejski bębenek, coś w rodzaju tamburynu z blaszanymi talerzykami, na który mówiło się tutaj tarabanek. Grał na nim, towarzysząc skrzypkowi, któryś z bardziej obdarzonych poczuciem rytmu uczestników imprezy. Muzykant grał szybkie, to znowu wolne melodie. W modzie były walczyki, tanga, fokstroty na zmianę z oberkami i polkami. Niby nic szczególnego, ale już za ich przyczyną można było oddać się rozmyślaniom o przenikaniu różnych upodobań i przyzwyczajeń, wdzieraniu się „nowego”. Skrzypce były co prawda tradycyjne, popularne w przedwojennych karczmach czy szynkach. Gdzieś w zakamarkach pamięci przetrwały mi do dzisiaj opowieści o takiej potańcówce w karczmie, gdzie do tańca przygrywali na skrzypcach dwaj nieletni bracia – starszy grał „prymę”, młodszy „sekundę”, a na basetli towarzyszył im ojciec. Ale repertuar podlegał już wyraźnej zmianie. Słyszało się zatem i pieśni masowe w rodzaju „O Nowej to Hucie piosenka, o Nowej to Hucie są słowa [...]” albo dla równowagi „Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie. Tu rośnie dom, tam rośnie dom, z godziny na godzinę [...]”, albo inne tak zwane murarskie walczyki. Rodzimy autentyczny folklor również podlegał filtracji, wypierany przez uładzone piosenki z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Słyszało się zatem i Głęboką studzienkę, i Świniorza, i Kądziołeczkę. Zarówno skrzypek, jak i tancerze nie zdawali sobie oczywiście sprawy, że w tym momencie sączy się do ich uszu propaganda polityczna. Tradycyjne wiejskie przyśpiewki były przecież wypierane przez „modne”, miejskie piosenki, bowiem wielu uczestników zabawy pracowało od jakiegoś czasu w miastach. Najczęściej „budowali stolicę”, a teraz w czasie wakacji byli na urlopach w rodzinnych stronach, pomagając rodzicom przy żniwach czy sianokosach. I oni już inne dźwięki mieli w uszach. I bardziej niż skrzypce lubili harmonię, a ściślej akordeon. Zresztą akordeonista też czasem przyjeżdżał z Warszawy do rodziców na wieś. Wtedy było już zupełnie nowocześnie i „po miejsku”. Repertuar bywał wzbogacany takimi piosenkami, jak Mkną po szynach wrocławskie tramwaje, czy też Małe mieszkanko na Mariensztacie. Tyle że po pewnym czasie nie wytrzymywało tej „nowoczesności” starsze, dojrzałe pokolenie. I wtedy odzywał się donośny głos któregoś z gospodarzy: „Chłopskiego, chłopskiego...”. Męska młodzież usuwała się posłusznie pod ściany, a na środek izby wychodzili żonaci gospodarze, już to z własnymi połowicami albo z młodymi panienkami z sąsiedztwa, i zaczynał się żywiołowy oberek z przytupem. Mógł trwać bardzo długo, aż do zatracenia. Po takim tańcu w izbie unosiły się tumany kurzu i należało skropić podłogę dość obficie wodą. Brudu z ciał i odzieży pomieszanego z potem usunąć się już nie udawało.
Starsi gospodarze mieli tradycyjnie na wsi poważanie. Byli właścicielami ziemi, ale nie składali się na skrzypka czy akordeonistę, nie musieli robić zrzutki na alkohol. Ów „chłopski” był wywoływany czasem po kilka razy w ciągu nocy. Ale niechby z tego ich przywileju próbował skorzystać kto inny! Było to nie do pomyślenia. Pamiętam na przykład miejscowego parobka, niejakiego Tomasza, Ukraińca, który zawieruszył się tutaj, idąc nie wiem już z którą armią na Zachód, a później nie chciał, czy też nie mógł wracać do „radzieckiego raju”. O dziwo, w czasach stalinowskiej podejrzliwości, nikt z przedstawicieli tutejszej władzy się go nie czepiał i mógł wieść spokojny, biedny żywot pastucha u najbogatszego we wsi gospodarza. Do czasu jednak, gdy poczęstowany wódką rozochocił się i próbował uczestniczyć w zabawie na równi z innymi, nie uiszczając „zrzutki”, na którą – o czym przecież wszyscy wiedzieli – nie było go stać, bo pracował tylko za wikt i opierunek. Wiejskie zasady były jednak w tym czasie surowe. Chciałeś tańczyć, musiałeś płacić! Więc kawalerka zamierzała ukarać owego nieszczęsnego tancerza Tomka, pragnąc mu sprawić manto. Na szczęście egzekutorzy wyroku mieli już sporo w czubie, a chłop był niewielkiego wzrostu, więc schowały go między sobą stłoczone panny, następnie zdołał się jakoś cichcem z zabawy wymknąć.
Ale bywało również inaczej. Wystarczyło, że pojawił się kawaler z sąsiedniej wsi. Nawet jeśli przybył z alkoholem, którym częstował miejscowych, nie czuł się do końca bezpieczny. W każdej chwili mogła wybuchnąć bijatyka. Wystarczyło tylko komuś stanąć na odcisk. Wtedy czym prędzej gaszono naftową lampę. Chałupie nie groził już od niej pożar, a że przy okazji po ciemku mógł dostać po zębach ktoś przypadkowy, to należało wliczyć w koszt zabawy. Zdarzały się też prawdziwe bitwy, gdy na potańcówkę zjeżdżała liczniejsza grupa z sąsiedniej wsi. O zwadę nie było trudno. Wtedy w ruch szły wyrwane z płotu sztachety, którymi kawalerka okładała się na odlew. Niektórzy uczestnicy bijatyki wychodzili ze zdarzenia mocno poturbowani, ze znacznymi urazami, ale przecież nikomu nie przychodziło do głowy, żeby zeznawać w tej sprawie przed milicjantem. Należało „nabrać wody w usta”, a co najwyżej zorganizować się w silną grupę i za jakiś czas w ramach rewanżu sprawić łomot i zepsuć potańcówkę sąsiadom, podczas zorganizowanej u nich imprezy. Również w sytuacjach „normalnych” zabawa z reguły kończyła się wyłamaniem kilku czy kilkunastu sztachet, ale to już raczej z nudów lub dla rozrywki. Wtedy od poniedziałku u tych gospodarzy, którzy ponieśli uszczerbek w swoim płocie, słychać było stukanie młotków.
Po zakończonej zabawie mocno podchmielona kawalerka dosiadała rowerów. Motocykl WFM czy WSK to dopiero pieśń PRL-owskiej świetlanej przyszłości, późniejsze czasy gomułkowskie. Na początku lat pięćdziesiątych szanujący się wiejski młodzieniec nie tylko czuł się w obowiązku dysponować jakimkolwiek, nawet starym rowerem, stanowiącym wówczas przedmiot luksusu i prestiżu. Ów jednoślad znakomicie ułatwiał kontakty towarzyskie z płcią odmienną. Każda panienka nie posiadała się z dumy, gdy po zabawie mogła wspiąć się na ramę pojazdu, usiąść między rękami chłopaka opartymi na kierownicy i w tej niewygodnej pozycji być odwieziona do domu. To nic, że najczęściej po wódczanej libacji kawaler z trudem utrzymywał się na siodełku, że często razem z partnerką lądował w jakimś przydrożnym rowie. Ba, zdarzało się także, że ten rów albo pobliski łan żyta dawały schronienie spragnionym bliskości kochankom. Nie chcę myśleć, czym to się mogło kończyć po upływie dziewięciu miesięcy przy powszechnym braku podstawowej wiedzy na temat antykoncepcji. I to wszystko teoretycznie miały szansę oglądać zaplątane na takich zabawach dzieci. Wiejska potańcówka była – jak wspomniałem – jedną z nielicznych miejscowych atrakcji dostępną dla wszystkich. Stare baby, przekonane, że na nich przede wszystkim spoczywa obowiązek odwiecznej wioskowej kontroli społecznej, mogły później przez cały tydzień rozmyślać i plotkować na temat, która z dziewcząt ma największe powodzenie, a która jest puszczalska. Starsi chłopi przez zatracenie w oberku mogli sobie przypomnieć własną młodość i zapomnieć o czekającej ich codziennej żmudnej robocie od świtu do zmierzchu. A dzieci patrzyły na to wszystko i uczyły się życia. Ale najczęściej przegrywały z sennością i to, co najciekawsze, najbardziej pikantne, uchodziło z reguły ich uwadze. Sam także kiedyś zasnąłem na kuchennej lepce, a gdy się obudziłem, miałem w otwarte usta włożony rulonik z jakiegoś propagandowego afisza imitujący papieros. Czułem się w tym momencie ośmieszony przez któregoś z wiejskich żartownisiów, a co może ważniejsze – moja młodsza siostra poczuła się obrażona spostponowaniem brata, za co zresztą do dzisiaj, za jej postawę jestem wdzięczny.
Ten obraz wiejskiej zabawy wydaje mi się o tyle ważny, że w pamięci zbiorowej odcisnęły swój ślad przede wszystkim inne zabawy ludowe, te organizowane w remizach strażackich, niegdyś wdzięczny temat reportaży prasowych. Wbrew pozorom nie jest to jednak temat rzeka. Raczej pojęcie, którym się dzisiaj posługujemy, charakteryzujące prowincję, podobne do tego, jakiego używał Stefan Wiechecki, czyli słynny Wiech, pytając ustami swego bohatera Walerego Wątróbki: „Panie, coś pan z Grójca?”. Jestem na bieżąco po ponownej lekturze jednego z takich reportaży, można powiedzieć wzorcowego, bo napisanego przez Ryszarda Kapuścińskiego, zamieszczonego w książce Busz po polsku pod tytułem Reklama pasty do zębów. Pomijając już fakt, że rzecz odnosi się do lat późniejszych, do czasów, gdy modne są utwory 24 000 pocałunków Adriano Celentano oraz Diana Paula Anki (a więc chodzi o początek lat sześćdziesiątych), to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że klasyk polskiego reportażu pisze o zabawie w remizie niejako przy okazji. Bo jemu chodzi głównie o zaakcentowanie braków w uzębieniu charakterystycznych dla młodzieży na wsi. Kapuścińskiego boli, że nikt się tym nie przejmuje. Apeluje, żeby na przykład ktoś w radiu, jakaś rzeczowa osoba, kosztem – powiedzmy – nadania trzech płyt z muzyką do tańca, powiedział kilka słów o tych zębach. „Że trzeba położyć pasty na szczoteczkę, że trzeba pocierać nią ruchem zwrotno-posuwistym i że trzeba tego potem nie połknąć, a wypluć. Że istnieje nadzieja na obniżkę ceny jednej tubki do trzech złotych” [1]. Marzyłem dalej – pisze Kapuściński – aby instruktor z powiatu, który obsługuje kolejne zebranie partyjne, już po omówieniu spraw decydujących dla dalszego rozkwitu naszej ojczyzny, zechciał mimo woli i zupełnie na marginesie zapytać: A jak tam z zębami, towarzysze? Myjecie wy te zęby, czy nie?
Bo do Pratek – jak stwierdzał autor – wyeksportowano maszyny i nylonowe krawaty, szyfonowe bluzki i rozłożyste tapczany, ale nie nazbyt się ktoś pokwapił, żeby zaszczepić tam kilka elementarnych pojęć z zakresu elementarnej kultury. W sumie konkluzja z tej podolsztyńskiej wsi jest taka: „[...] Pratki tańczą najnowsze szałowe przeboje, rozbijają się na wuefemkach, kupują na zapas telewizory, nabywają elektryczne maszyny do szycia i zasłonki mistrza Pikasa, a zarazem bożyszczem Pratek pozostaje wojewódzki debil, który odstawia fantastyczne numery, zarazem Pratki wypędzają schorowaną staruszkę w nieznane, leją się w zapienionej nienawiści po mordach i nie myją zębów” [2].
Myślę, że przyda się tutaj kilka słów komentarza. Autor reportażu opisuje rzeczywistość o jakieś osiem, dziesięć lat późniejszą od tej, w której ja uczestniczyłem, będąc dzieckiem. Zmieniła się ona o tyle, że rowery zostały zastąpione wuefemkami. Piło się tak samo, o ile nie więcej, ale jazda po pijanemu na motocyklu, nawet o niewielkiej mocy, była o wiele groźniejsza. Ówczesna prasa ubolewała nad zwiększającymi się statystykami wypadków, nazywając ironicznie pijanych motocyklistów rycerzami szos. Nie zmieniło się jednak zamiłowanie do bijatyk. Czasami, szczególnie na Podhalu, dochodziło podczas potańcówek nawet do niebezpiecznych walk na noże. Gdy ktoś przy takiej okazji został zadźgany na śmierć, gazety znowu miały nad czym się rozwodzić. Reklama pasty do zębów jest jednak wyraźnie pisana z pozycji członka partii, generalnie akceptującego zastany system polityczny. O ile mu coś przeszkadza, to braki w uzębieniu lub nieczułość na los schorowanej staruszki. Stwierdzenie to w pewnym sensie może także być argumentem w dyskusji, jaka się przetoczyła ostatnio przez media w związku z ukazaniem się obszernej biografii Ryszarda Kapuścińskiego napisanej przez Artura Domosławskiego. I może być niestety wykorzystane przeciwko autorowi Reklamy pasty do zębów.
Jakże inna jest postawa Kapuścińskiego w porównaniu na przykład z postawą Marii Dąbrowskiej. Przywołuję jej nazwisko z uwagi na czas akcji opowiadania, za sprawą którego odniosła swój pierwszy powojenny sukces literacki, odnajdując się jako pisarka w mroku socrealizmu. Chodzi oczywiście o Na wsi wesele. Jego treść, chociaż odbiega od wątku podniesionego w tym rozdziale, w pewnym sensie także go wzbogaca. Dowiadujemy się zatem od autorki, że na opisywanej przez nią wsi jest spółdzielnia produkcyjna, że najmodniejsza jest piosenka Marynika, jak wskazuje tytuł oraz nazwisko kompozytora, Malineau, importowana z zagranicy, ale śpiewa się również piosenki rodzime. Na przykład takie: „Bo we Wrocławiu są także zakochani. Bo chodzą ręka w rękę tak jak my. Księżyc nad Odrą nockami świeci dla nich. A na Zalesiu dla nich kwitną bzy”. Zważmy, że Wrocław dopiero od dziewięciu lat jest polskim miastem i toczy się wokół niego, jak w ogóle wokół tak zwanych Ziem Odzyskanych, skomplikowana gra polityczna. Ale mamy też w tym opowiadaniu akcenty niejako odwieczne. „Jadą goście, jadą, koło mego sadu. Do mnie nie zajadą, bo nie mam posagu [...]” – piosenka z repertuaru „Mazowsza” ukazuje wiejską biedę i narodowe kompleksy. Jeden z bohaterów opowiadania mówi z wyraźną dumą: „Na całym świecie to śpiewają. W Chinach, wszędzie! W Paryżu!” [3].
W prowadzonym przez Marię Dąbrowską dzienniku, pod datą 26 października 1954 roku znajdujemy notatkę: „Wczoraj [...] wróciłam z dwudniowego pobytu na wsi, w Grzegorzewicach pod Mszczonowem, gdzie byłam na weselu córki mojej dawnej służącej (dziś gospodyni na 12 hektarach). [...] to wesele przeżyłam jak dany mi przez życie pyszny temat do opowiadania [...]” [4]. Ryszard Matuszewski słusznie zauważa w Posłowiu, że „Czytając utwór Dąbrowskiej dziś, w wiele lat po jego napisaniu [w roku 1980 – C.P.], mamy coraz większe poczucie jego historyczności. Doskonale podpatrzony i pełen plastyki opis weselnych godów na podwarszawskiej wsi, treść rozmów, jakie toczą między sobą postaci opowiadania, obraz ich poglądów, trosk i niepokojów, jest już dziś – i będzie się stawać z każdym rokiem coraz bardziej – literackim dokumentem z dziedziny historii obyczajów i przemian społecznych. Chcąc jednak uzmysłowić sobie rolę, jaką utwór ten odegrał w chwili ukazania się, należy przypomnieć także ówczesny klimat polityczny i sytuację literatury. Wieś polska przechodziła od pierwszych lat po wojnie wielkie przeobrażenia. Dąbrowska, która dobrze znała wieś przedwojenną, zdawała sobie doskonale sprawę z ich wagi. Wiedziała, co znaczyła dla wsi reforma rolna i nadział ziemi z parcelowanych majątków, a także, co znaczył dla chłopskiej ludności rozwój przemysłu w kraju i możność znalezienia w nim dodatkowej pracy lub przeniesienia się do miasta. A wreszcie możliwość kształcenia się dzieci chłopskich, stanowiąca już regułę, a nie odosobniony wyjątek. W sprawie tak drażliwej i nie zawsze chętnie przez wieś przyjmowanej jak perspektywa gospodarki uspołecznionej, uczucia pisarki były wewnętrznie skłócone: występowała ona przecież przed wojną nie tylko jako orędowniczka reformy rolnej, autorka głośnej wówczas książki Rozdroże (1937), ale także jako zapalona propagatorka spółdzielczości wiejskiej, pojętej co prawda inaczej niż spółdzielczość produkcyjna w duchu socjalistycznym, niemniej mającej za punkt wyjścia ten sam krytyczny stosunek do chłopskiego sposobu gospodarowania” [5].
We wsi K. oczywiście żadnej spółdzielni produkcyjnej nie było. Ale tę presję ustroju czuło się wokół, nawet gdy się było, jak ja, dzieckiem. Pewnego dnia rano w sąsiedniej wsi, bogatszej i bardziej cywilizowanej, bo położonej przy głównej szosie (dzisiejszej siódemce), pojawiły się dwa jeszcze pachnące świeżą farbą drogowskazy: „Spółdzielnia produkcyjna w G.” oraz „Do spółdzielni produkcyjnej w Kad.”. Wokół zapanowała konsternacja. Skąd, dlaczego? Zaczęto sobie przypominać, że akces do spółdzielni produkcyjnej zgłosili tylko bezrolni: listonosz, sklepowa... Nie ryzykowali, że ktoś im zabierze pole i inwentarz, bo ich przecież nie mieli, natomiast zależało im na państwowych posadach. Dziwne, że w tym gronie znalazł się również młynarz J., właściciel niewielkiego elektrycznego młyna, dotychczas nie upaństwowionego. Może ktoś z powiatowej władzy zagroził mu, że jeśli nie zgodzi się na powstanie spółdzielni, to młyn zostanie mu odebrany? Może.
W każdym razie wszyscy chłopi w G. postanowili: „Niech zabierają pola, ale my na nich robić nie będziemy”. I trudno powiedzieć, czy nowa władza nie czuła się w tym momencie pewnie, czy też może już wisiało w powietrzu coś innego, bo nikt ze zbuntowanych chłopów żadnych konsekwencji nie poniósł, nikogo nie aresztowano. Za to obydwa wspomniane drogowskazy informujące o jakoby powstałych spółdzielniach produkcyjnych już najbliższej nocy zostały przez kogoś wyrwane z ziemi, połamane i porzucone w rowie.
W G. była remiza strażacka z prawdziwego zdarzenia, z motopompą wożoną w razie pożaru chłopską furmanką. Druhowie mieli przyzwoite mundury, toporki i hełmy. Zapamiętałem, że w owej remizie podczas kolejnych wakacji dawało seanse kino ruchome. Raz w tygodniu wieczorem przyjeżdżał kinooperator, więc na film chodziło się także z oddalonego o niecałe dwa kilometry K. Do dzisiaj pamiętam tytuły wyświetlanych wówczas filmów. Był to Domek z kart, rodzimej produkcji ekranizacja sztuki Emila Zegadłowicza wyreżyserowana przez Erwina Axera, krytyczna wobec przedwojennej sanacyjnej rzeczywistości, oraz Wakacje pana Hulot z Jacques’em Tatim, pierwsza wówczas na naszych ekranach francuska komedia. Musiał to być zatem już rok co najmniej 1954, o ile nie 1955. W tym samym mniej więcej czasie byłem również świadkiem typowej ówczesnej agitki zorganizowanej pod hasłem sojuszu miasta ze wsią. Sprowadzała się do tego, że z Radomia samochodem ciężarowym marki Lublin przyjechała grupa członkiń ZMP w charakterystycznych zielonych koszulach i czerwonych krawatach. Dziewczyny ze wsi były ubrane w białe szyfonowe bluzki i granatowe spódnice. A sojusz w tym się głównie przejawiał, że dziewczęta, wziąwszy się pod ręce, na zmianę, jedna w białej bluzce, jedna w zielonej koszuli, spacerowały całą szerokością drogi z jednego końca wsi na drugi. Wieczorem we wspomnianej remizie odbyła się zabawa taneczna. Ale, jak wyglądała, nie wiem, bo i moich sióstr na niej nie było. W związku z tym nie zapamiętałem, jak byli ubrani kawalerowie. Z całą pewnością jednak nie spacerowali po wiejskim gościńcu na zmianę pod rękę, wieś-miasto, wieś-miasto.
Sporo lat później, ale nadal przecież w latach głębokiego PRL-u, życie nieoczekiwanie dopisało do tych moich dziecięcych wspomnień zabawne zakończenie. Jest konkretnie rok 1973, mroźna zima. Jestem jeszcze dość młodym dziennikarzem, gdy trafia mi się wyjazd służbowy na gminne bodaj eliminacje Konkursu Piosenki Radzieckiej. Wodynie leżą co prawda w ówczesnym województwie warszawskim, więc – wydawałoby się – blisko stolicy. Wyobrażam sobie więc, że ludzie stamtąd jeżdżą po „kulturalną rozrywkę” do Warszawy, ale na własnej skórze przyjdzie mi się przekonać, że to prawie niemożliwe. Żeby dojechać do tego miejsca, trzeba stracić kilka godzin.
W Siedlcach przed domem kultury czeka na nas autobus. Został użyczony przez bogatą instytucję. Bo przecież na eliminacje do Wodyń należy przewieźć amatorski zespół ludowy z Wiśniewa, którego występ uświetni imprezę, i oczywiście sprzęt nagłaśniający. Po drodze w autokarze odbywa się próba. Instruktor Myrcha przygrywa na akordeonie, a członkinie zespołu śpiewają. Do Wodyń zajeżdżamy mocno spóźnieni. Wokół ciemno, tylko szkoła jest rozświetlona wszystkimi żarówkami. Widzowie stłoczeni czekają w holu. Żadna sala lekcyjna nie mogłaby ich pomieścić, a tu jeszcze musi się znaleźć nieco miejsca na zaimprowizowaną estradę. Sali gimnastycznej oczywiście w szkole nie ma. Nachodzi mnie chwila zadumy nad krętymi drogami upowszechniania kultury. Okazuje się, że Konkurs Piosenki Radzieckiej, nie licząc Konkursu Recytatorskiego, to jedyna impreza amatorska, która tutaj dociera. Stąd tak duże zainteresowanie publiczności. Przejęta sprawą młodziutka kierowniczka miejscowego klubu rolnika stwierdza, że „wszystko by się wspaniale udało, gdyby nie przyszło tak wiele osób”. Chwila wahania i ktoś rzuca hasło: „Do remizji, do remizji...”. Szkolny korytarz pustoszeje. Mieszkańcy po ciemku na wyścigi i po grudach próbują jak najszybciej dotrzeć do remizy, aby zająć jak najlepsze miejsce. Strażacki wóz bojowy Star 20 stoi już na zewnątrz. W nieopalanym pomieszczeniu nie ma na czym usiąść, za to jest przeraźliwie zimno. Nie mija kwadrans i na maleńkiej estradzie u strażaków pojawiają się pierwsi wykonawcy – duet z miejscowej szkoły, który do eliminacji przygotowała pani od śpiewu i rosyjskiego zarazem. Zanim wystąpi kolejny wykonawca, inny uczeń będzie mówił wiersz. Estradkę rozświetla wisząca u sufitu jedna goła żarówka...
A po imprezie ma się odbyć w remizie zabawa taneczna. Kierowniczka klubu rolnika bardzo nalega, żebym na niej został. Waham się, bo ani z Wodyń, ani też z Siedlec nie mam już o tej porze żadnego połączenia z Warszawą. Może lepiej zostać w Wodyniach na zabawie, niż siedzieć na dworcu w Siedlcach, czekając na poranny pociąg? Stąd zresztą jest bliżej do stolicy, niż z powiatowego miasta. Ale szefowa siedleckiego domu kultury bierze stanowczo sprawę w swoje ręce. Nie będę miał szansy być uczestnikiem zabawy w remizie, za to wraz z nią i jej mężem spędzę czas przy długiej kolacji w ich domu aż do rana. Do dzisiaj zastanawiam się, co było powodem decyzji szefowej siedleckiego domu kultury. Bała się, że na zabawie w remizie mogę zostać potraktowany przez miejscową podpitą kawalerkę jak intruz i porządnie oberwać? Czy też może obawiała się, że spędziwszy noc w nieopalanej remizie, zapadnę na zapalenie płuc? A może po prostu nie chciała, żebym się zbyt blisko zaprzyjaźnił z młodą kierowniczką klubu rolnika? Jakkolwiek by było, kłaniam się z dystansu lat Wodyniom i Siedlcom, dedykując im przejmujący fragment prozy Andrzeja Stasiuka.
„Byłem wnukiem nędzy i pamiętałem rozpacz wiejskich chłopaków, gdy ojciec i matka nie mieli na motor. Na wueskę 125, która zostawiała za sobą odurzający zapach niespalonej mieszanki, błękitne obłoczki, które podrostki wciągały w nozdrza, tak jak dzisiejszą amfę. Byłem wychowankiem północnomazowieckiej wiochy i nosiłem w sobie na wieki woń letnich nocy, jak ta poznańska, gdy w mroku płcie napierały na siebie, a w remizie dudnił ówczesny trans dwóch bębnów, talerza i akordeonu. Od zmierzchu do świtu, bez przerwy, by ruch nie ustawał, nie zamierała ta obsesyjna kręćba, ten mięsny wir ludu na co dzień obarczonego ciężarami ponad ludzką miarę, przeklętego i poniżonego od wieków na wieki [...]. I w takich chwilach to wychodziło razem z potem, parowało w strop remizy, gdzie pęczniało w krople wypełnione udręką. Kręcili się przylegli i zlepieni. Czasem ktoś miłosierny lał wodę na drewnianą podłogę i zamiast w kurzu przez chwilę tańczyło się w błocie. Północnomazowiecki pradawny trans. Z otchłani wieków [...]. Jezu Nazareński, jak to dudniło! Jakby gdzieś w gorącej ziemi pod spodem biło serce nocy. Ten oberek, ten szamański taniec słowiańszczyzny. Osiem, dziesięć godzin. Stare kobiety siedziały pod ścianami jak czarne ptaki i pilnowały obrzędu. Pary wymykały się w ciemność na ciepłą ziemię. Światła motorów w mroku. Startowali z otwartą do oporu przepustnicą, żeby zginąć na zakręcie albo wieś dalej. Matki i ojcowie przeklinali motory. Ale tak musiało być, bo młodzi zawsze mają we krwi jakąś chemię pomieszaną z poczuciem nieśmiertelności. Gdy nie ma wojny, giną na motorach” [6].
Ciekawe, że powyższy fragment został pomieszczony w książce w dużej części poświęconej nie Polsce, ale rejonom sporo od niej oddalonym, a mianowicie Bałkanom. Dopiero z tak daleka, także z oddali czasu widać, jak bardzo ważne są doświadczenia dzieciństwa i jaki wpływ wywierają na całe nasze życie.
W mieście w czasach mojego dzieciństwa zabawy taneczne były dostępne wyłącznie dla dorosłych, ale dziecięca ciekawość doprawdy nie zna granic. Chodziłem więc z kolegami na stadion Radomiaka, czy może jeszcze wówczas Włókniarza, znajdujący się w pobliżu naszego „magistrackiego” bloku, gdzie najczęściej z okazji różnego rodzaju świąt organizowano zabawy na dechach. Nie były to zresztą jedyne „rozrywki” dostępne w najbliższej okolicy, bo pamiętam na przykład urządzoną na pustym jeszcze wówczas placu obok stadionu wystawę postępu rolniczego, na której obok traktorów i maszyn rolniczych pokazywano również wypucowane krowy rekordzistki z pełnymi mleka wymionami, niemal sięgającymi ziemi, oraz czyściutkie wieprzki o wadze grubo przekraczającej setkę. Czuliśmy w tym wszystkim już wtedy jakiś fałsz, znając ówczesną niedaleką wieś. Przypuszczam, że zwierzęta te wcale nie pochodziły ze spółdzielni produkcyjnych, tak wówczas faworyzowanych, bo o ich istnieniu w najbliższych okolicach jeszcze się nie słyszało, a jeśli nawet były, to z pewnością ich inwentarz nie prezentował się aż tak okazale.