Życie w spadku - Małgorzata Garkowska - ebook + audiobook + książka

Życie w spadku audiobook

Małgorzata Garkowska,

4,4

Opis

Pragnienie zemsty. Misterny plan. Nieoczekiwana miłość.

Damian i Mark Sorensenowie są podobni jak dwie krople wody. Poza tym braci różni wszystko. Skłóceni w młodości, od lat nie utrzymują ze sobą kontaktu. Damian skutecznie zatarł jakiekolwiek ślady po swoich powiązaniach rodzinnych. Co nie znaczy, że zapomniał, co się kiedyś wydarzyło…

Dla Marka, dyrektora w banku, najważniejsza jest praca. Coraz mniej czasu poświęca swojej żonie, coraz rzadziej z nią rozmawia. Kiedy Klara odkrywa, że spodziewa się dziecka, zwleka z podzieleniem się tą nowiną z mężem.

W tym momencie Damian postanawia wrócić do miasta i odegrać się na bracie. Jednak wszystko przebiega zupełnie inaczej, niż sobie zaplanował…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 11 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
4,4 (407 ocen)
248
102
40
15
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tobiaczek4321

Z braku laku…

slaby lektor
20
Annezram

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem zaskoczona. Początek taki sobie. Przeczytalam 50 str i chciałam odłożyć, alę że niedziela popołudnie myślę jeszcze trochę przezmęczę. I tu ZONK. Nie mogł odłożyć książki ciekawa co dalej, jak to się rozegra. Skończyłam zadowolona
10
Iwona773

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna
10
rafdo

Nie oderwiesz się od lektury

kaźda jest wzruszająca
10
Mama23

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍🥰❤️
00

Popularność




Małgorzata Garkowska Życie w spadku ISBN Copyright © by Małgorzata Garkowska, 2019All rights reserved Redakcja Karolina Kaczorowska Projekt okładki i stron tytułowych Joanna Wasilewska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Gdyby nie zmrużone z gniewu oczy brata i wykrzywione grymasem wściekłości usta, Mark mógłby odnieść wrażenie, że patrzy w lustro. Sam starannie panował nad mimiką, nie chcąc pokazać, że mocno poruszyła go wizyta niewidzianego od kilku miesięcy brata bliźniaka. Damian stał przed nim w korytarzu ich rodzinnego domu. Mark ostatni raz też widział go w tym miejscu, w podobnej sytuacji. Wtedy zakończyli konfrontację wymianą ciosów, po której kilka tygodni leczył zwichniętą rękę, a gdyby nie interwencja ojca, który powstrzymał rozwścieczonego Damiana, prawdopodobnie doznałby większych obrażeń.

Teraz bliźniak z zaciśniętymi dłońmi i przygarbiony tłumionymi emocjami wyglądał jak przyczajony przed atakiem drapieżnik. Mark znał brata na tyle, by widzieć, że jedynie siła woli powstrzymuje go przed użyciem przemocy.

— Nie powiadomiłeś mnie! — Damian po raz kolejny wycedził swoje oskarżenie. Jakby powtarzanie w kółko tego samego mogło cokolwiek zmienić. Przecież nie cofną czasu.

— Sam powiedziałeś, że nie chcesz mieć z nami nic wspólnego. Nikt ci nie kazał zmieniać nazwiska. — Mark wzruszył ramionami, pozorując spokój i obojętność. — A i dziś twoja wizyta ma związek jedynie z testamentem ojca, czyż nie? — dodał kpiąco.

Zapobiegawczo cofnął się o dwa kroki, zwiększając dystans. Nie chciał kolejnej bójki, może nawet powstrzymywała go obawa, bo brat zawsze był od niego sprawniejszy fizycznie. Damian, widząc jego zachowanie, nieznacznie wyprostował plecy, rozluźnił zaciśnięte pięści. Widocznie i on nie miał ochoty na taką próbę sił.

— Nie. Z jego śmiercią — odparł sucho, ale znacznie spokojniej. — Gdyby nie przypadek, nie wiedziałbym o tym fakcie. Gdyby nie to, że poszedłem na cmentarz odwiedzić grób matki — dodał ciszej, jakby zakłopotany tkliwą nutą w swoim głosie.

Umilkli i przez kilkadziesiąt długich sekund mierzyli się wzrokiem. Mark zarejestrował zmiany w wyglądzie bliźniaka — dłuższe niż jego blond włosy, niedogolony zarost, ślady niewyspania w błękitnych oczach. Mimowolnie porównał swój szyty na miarę garnitur ze znoszonymi dżinsami i sportową bluzą z kapturem, jakie miał na sobie Damian.

— Wejdziesz? Właśnie siadałem do obiadu. — Mark podkreślił zapraszający gest wystudiowanym uśmiechem.

Znowu cisza. Na policzkach Damiana zagrały mięśnie i Mark się domyślił, że brat zaciska z wściekłości zęby. Doskonale zrozumiał, że to już nie był jego dom. Z chwilą śmierci ojca cały majątek przeszedł na własność Marka. Na mocy prawidłowego, spisanego notarialnie testamentu, potwierdzonego przez dwóch świadków. Ojciec zlecił zmianę spadkobiercy właśnie tego pamiętnego dnia, kiedy bracia rozmawiali po raz ostatni. A procedura dziedziczenia spadku, której wykonawcą był rodzinny notariusz, kilka dni temu miała swój finał w sądzie. I prawomocny wyrok. Takie właśnie niepodważalne fakty Mark przedstawił bratu i to, jak przypuszczał, wywołało jego gniew, a nie brak informacji o śmierci ojca, który posłużył mu jako pretekst.

— Zapraszam — powtórzył kpiąco Mark.

— Spierdalaj. — Damian odwrócił się i po chwili jego ciężkie wojskowe buty zatupotały na drewnianym ganku.

Mark, nie patrząc za nim, zatrzasnął drzwi wejściowe i wrócił do pokoju jadalnego. Dopiero gdy usiadł przy stole, pozwolił sobie na głębokie westchnienie. Czuł, że Damian jeszcze wróci, jednak miał w tej chwili na głowie ważniejsze sprawy niż problemy urażonego bliźniaka. Końcówka roku akademickiego w Chicago zapowiadała się ciężko, a do tego nie mógł przepuścić szansy na intratną posadę w rodzinnym Madison. Nie będzie łatwo to wszystko zgrać, ale nie chciał marnować okazji. I wiedział, że sobie poradzi. Brat nie był mu do niczego potrzebny.

MARK

Mark odnalazł swojego czarnego forda na podziemnym parkingu ministerstwa i z westchnieniem opadł na siedzenie samochodu. Przyłożył palec wskazujący i kciuk do czoła, potarł łuki brwiowe, chcąc dać chwilę wytchnienia zmęczonym oczom. Dobrze, że spotkanie, choć tak przez niego wyczekiwane, wreszcie się zakończyło. Gdy pod koniec rozmowy został wzięty w krzyżowy ogień pytań przez dwóch dyrektorów departamentu i jednego prezesa, miał poważne wątpliwości, czy podoła. Ból głowy, spowodowany maksymalnym skupieniem, dawał się coraz bardziej we znaki, ale mimo to Mark był bardzo zadowolony. Po najważniejszej rozmowie w trwających prawie dwa miesiące negocjacjach wiedział, że wypadł bardzo dobrze i może w krótkim czasie liczyć na zmianę miejsca zatrudnienia oraz znaczny wzrost zarobków. Nie żeby w tej chwili narzekał na swoją sytuację: już teraz jego pensja stanowiła trzykrotność średniej stanowej, a odziedziczone po ojcu akcje oraz pieniądze ze sprzedaży domu rodzinnego ulokowane na koncie oszczędnościowym przynosiły zadowalające zyski. Tutaj chodziło o prestiż, jaki mogła mu zapewnić praca w administracji rządowej.

Sięgnął do schowka po tabletkę przeciwbólową i butelkę wody mineralnej. Po krótkim namyśle postanowił nie wracać jeszcze do domu — nie mówił Klarze, że wziął na dziś wolne w pracy, i uznał, że to dobry moment, by nieco odetchnąć od codziennej rutyny. Wolno wyjechał z podziemi budynku i skierował auto w jedną z uliczek prowadzących do centrum. Miał nadzieję znaleźć miłą knajpkę, gdzie mógłby zjeść wczesny lunch. Jednak po kilkudziesięciu metrach zobaczył blokadę policyjną i funkcjonariusz z przesadną uprzejmością poprosił o wybór innej trasy, bo pod ratuszem będzie miała miejsce kolejna demonstracja. Mark tylko westchnął i bez słowa zmienił kierunek jazdy. W sumie całkiem ciekawy lokal widział po drodze, w okolicach deptaka. Tam powinno być spokojniej.

Zaparkował na strzeżonym parkingu i zrobił sobie krótki spacer, rozkoszując się ciepłym dniem, rześkim powietrzem i tym, że ból głowy prawie całkowicie ustąpił. Po kilku minutach siedział przy stoliku w przytulnym japońskim barze. Płaszcz przewiesił przez oparcie krzesła obok i uśmiechnął się do filigranowej kelnerki, która przyniosła menu i czarkę aromatycznej zielonej herbaty.

— Niech mi pani poleci coś na lekki posiłek — poprosił, jednocześnie wyciszając telefon.

— Mamy świetne zestawy lunchowe. Maki z łososiem i ogórkiem, nigiri z…

— Zaufam pani rekomendacji. — Mark oddał kartę dań i ponownie posłał kobiecie miły uśmiech.

W oczekiwaniu na posiłek porozglądał się po wnętrzu z wygodnymi boksami oddzielonymi dyskretnymi parawanami, utrzymanym w czarno-czerwonej kolorystyce, z japońskimi drzeworytami na ścianach. Oprócz niego w restauracji przy dużym stole na środku lokalu siedziało kilku młodych mężczyzn śledzących wiadomości na ekranach smartfonów, przy oknie dziewczyna z szyją owiniętą wściekle czerwoną chustą zapamiętale uderzała w klawisze niewielkiego laptopa. Ze swojego miejsca doskonale widział jej profil i bardzo długie rzęsy. Poza tym starszy mężczyzna o azjatyckich rysach czytał lokalną gazetę. Mark nie uległ pokusie, żeby sprawdzić najnowsze wiadomości w telefonie, zresztą wiedział, że nie ma to sensu, bo jedyna osoba, z którą chciałby w tej chwili porozmawiać, była dziś nieosiągalna. Dlatego sącząc przyniesiony napój, skierował wzrok za okno, na ulicę. Jednak nie zwracał zbytniej uwagi na przechodniów. W myślach ponownie analizował szczegóły spotkania. W pewnym momencie poczuł pewność, że jest we właściwym miejscu, o właściwej porze. Pogratulował sobie w duchu. Delektował się tym wrażeniem, łagodnym smakiem herbaty i słońcem za oknem. Kiedy kelnerka postawiła przed nim zamówiony zestaw, był pewien, że zatwierdzenie jego kandydatury jest jedynie formalnością, i nawet zdecydował, co kupi za pierwszą, znacznie wyższą niż dotychczas wypłatę. Z uśmiechem rozdzielił pałeczki i przystąpił do jedzenia.

DAMIAN

Damian sprawnie wskoczył na murek i mrużąc oczy, rozejrzał się po wypełnionym szczelnie placu przed ratuszem. Ludzie stali ramię przy ramieniu i zgodnie skandowali hasła podawane do megafonu przez postawnego i łysego faceta. Większość demonstrantów przyniosła ze sobą flagi i transparenty o treści jednoznacznie antysystemowej, niektórzy mieli trąbki, piszczałki czy inne gwizdki i generowali tym wszystkim wyjątkowo irytujący hałas.

Lekki wiatr trzepotał proporcami, niósł ożywczą woń wiosennego deszczu, który przed momentem przestał pokrywać ulice i ludzi srebrnymi kropelkami. Liczni fotoreporterzy poodkrywali swoje aparaty, z zapałem albo wręcz przeciwnie — z zawodowym zblazowaniem wyłuskiwali z tłumu co ciekawsze ujęcia. Damian poprawił kaptur, naciągając go szczelniej na włosy, i wyjął z kieszeni kurtki przygotowaną zawczasu dużą płachtę z wulgarnym napisem z poradą, w jaką część ciała obecne władze mają wsadzić swoje ustawy.

Zeskoczył na mokry chodnik, rozpryskując kałużę ciężkimi buciorami, i zwinnie przebił się przez tłum, do najaktywniejszych pierwszych rzędów. Kiedy tego dokonał, namierzył wzrokiem najbliższego fotografa i wrzeszcząc jak najgłośniej do obowiązującego rytmu, rozpostarł swoje wezwanie nad głową. Szybko zwrócił uwagę tych, na których mu zależało — obiektywy skierowano w jego stronę, błysnął niepotrzebny flesz, nawet jeden z kamerzystów z ogólnokrajowej telewizji szybko podjechał z kamerą bliżej podskakującego Damiana.

Po niecałych trzech minutach było po wszystkim. Powstało małe zamieszanie, bo służby porządkowe odpowiedzialne za zgromadzenie chciały odprowadzić niewygodnego demonstranta. Tymczasem mężczyzna zniknął w tłumie, przy biernej aprobacie innych protestujących. Pozostało po nim kilkadziesiąt dramatycznych ujęć zapisanych na kartach pamięci reporterskich lustrzanek i podeptany setkami nóg transparent.

Wydostawszy się z największego ścisku, puścił się biegiem, chcąc jak najszybciej oddalić się od Main Street, na wypadek gdyby jakiś służbista postanowił go ścigać. Choć aresztowanie na pewno wzmocniłoby oddziaływanie jego projektu, to ze względu na inne zobowiązania nie mógł ryzykować. I tak dzisiejsza akcja była mało rozsądna, ale chyba właśnie dlatego sprawiła mu sporo radości. No i stała się możliwa tylko dzięki temu, że w ostatnim okresie w Madison odbywało się dużo demonstracji związanych ze zmianą ustaw o związkach zawodowych. Idealne miejsce, żeby zaszkodzić komuś, kto ma ochotę babrać się w polityce. I zacząć pracować dla rządu. Smaczku dodawał też spontaniczny charakter tego wypadu, bo początkowo wyczytane w korespondencji brata wzmianki o zmianie pracy niewiele go obeszły. Tymczasem możliwość wtrącenia się w przebieg jego kariery wyskoczyła niemal sama.

Mimo że nikt nie ruszył w pogoń, Damian nie zwolnił. Dobrze mu się biegło, a szalejące w głowie myśli pomagały utrzymać niezłe tempo. Zdyszany wtargnął na przystanek dosłownie w ostatniej chwili, żeby wskoczyć do podmiejskiego autobusu. Automatyczne drzwi zamknęły się za nim z charakterystycznym sykiem. Dostrzegł świetne miejsce — cztery zwrócone do siebie siedzenia były akurat wolne, więc szybko je zajął.

Zdjął sportową bluzę i wrzucił ją na jedną z półek na bagaże, a z plecaka wyciągnął macbooka oraz butelkę wody mineralnej. Otworzył laptopa, włączył przeglądarkę internetową z przygotowanymi zakładkami i w oczekiwaniu na załadowanie wiadomości z portali pociągnął kilka łyków. Facebook, Twitter, YouTube, lokalne wiadomości, nawet ogólnokrajowe… Udało się, był wszędzie! Jego hasło okazało się nadzwyczaj chwytliwe. Z rozbawieniem przejrzał kilkadziesiąt komentarzy, w których jedna strona udowadniała drugiej, że nie ma racji, używając przy tym coraz bardziej górnolotnych i przy tym napastliwych określeń i metafor. Sprawdził kilka nazwisk redaktorów podpisanych pod serwisami informacyjnymi. Przez kolejne kilka minut wysyłał na ich wyszukane w sieci adresy przygotowane wcześniej zdjęcia z niewielkim komentarzem, dołączając także najnowsze ujęcie z demonstracji. Teraz pozostało mu tylko za jakiś czas sprawdzić reakcję. Zamknął laptopa i postanowił się trochę zdrzemnąć. Do stacji docelowej pozostała niecała godzina. Z ulgą wyciągnął nogi i położył je na siedzeniu obok. Plecy zatopił w miękkim oparciu i przymknął oczy. Z jego posturą zazwyczaj trudno było o wygodne miejsce do siedzenia, ale teraz mógł wykorzystać, że w autobusie poza nim było niewielu pasażerów.

Obudził się na kilka minut przed swoim przystankiem. Przeczesał palcami rozpuszczone uprzednio włosy i odruchowo związał je gumką, którą zazwyczaj nosił na nadgarstku. Przelotnie zauważył, że powinien jak najszybciej zrezygnować z tego nawyku. Jego brat od dawna miał krótko ostrzyżone włosy i Damian nie zauważył u niego żadnych odruchów z nimi związanych. Jeżeli kiedyś będzie chciał wykorzystać rodzinne podobieństwo i czasem udawać swojego bliźniaka, żeby gdzieś go skompromitować, musi koniecznie popracować nad wyglądem. Od czasu, kiedy podając się za Marka, wszedł do jego biura i zainstalował program szpiegujący na firmowym komputerze brata, włosy mu znacznie odrosły. Westchnął poirytowany, bo znowu przyłapał się na tym, że przejechał dłonią po głowie, poprawiając niesforne kosmyki, i postanowił jak najszybciej odwiedzić fryzjera. Jednak nie dziś. Teraz czekało go jeszcze trochę pracy, a na wieczór był umówiony z Mary Anne, uroczą kelnerką z jego ulubionego motelu. Choć drobna, a przy tym niewysoka, była ładnie, kobieco zbudowana, zwinna i zadowolona z jego towarzystwa. Damian lubił przyciskać jej smagłe ciało do materaca i słuchać, jak dziewczyna coraz szybciej powtarza jego imię.

Już w domu zalogował się do sieci i ściągnął zlecenia. Nie było nic, co wykraczałoby poza jego zwykłe zadania. Do tego wszystko tak proste, że nie rozumiał, dlaczego ludzie sami tego nie załatwią. Więcej, dziwił się, że od pewnego czasu dostaje tylko plewy do zrobienia. Włamanie się do poczty, do tego niezabezpieczonej przynajmniej dwustopniową weryfikacją i niezaszyfrowanej — przecież to dziecinada. Ale dopóki jego mocodawcy chcieli za coś takiego płacić, Damian raczej nie narzekał. Teraz też po chwili marudzenia i złośliwych docinków na temat inteligencji niektórych osób po prostu zaparzył solidny kubek kawy i zabrał się do pracy.

Pod wieczór, kiedy porządnie zgłodniał, wyłączył komputer i spacerem pokonał krótką drogę do motelu. Mieszkał w miasteczku, które właściwie zlewało się z przedmieściem stolicy, dopiero od kilku miesięcy. Wynajmował domek i jak dotąd nie zamierzał ani samodzielnie gotować, ani szukać innego miejsca na stołowanie się. Nie chciał też się przywiązywać do tej okolicy. Było mu tu wygodnie, ze względu na bliskość miasta miał ułatwione zadanie śledzenia poczynań brata, ale na stałe zamierzał zamieszkać w domu rodzinnym, który wprawdzie również znajdował się niedaleko Madison, ale z zupełnie innej strony, przy jeziorze Kegonsa. Musiał tylko przekonać nowych właścicieli — starsze małżeństwo na emeryturze — do sprzedaży i przeprowadzki. Póki co nie odniósł na tym polu żadnych sukcesów, choć niebezpiecznie zbliżył się do zaoferowania zbyt wygórowanej ceny. Konieczność załatwiania wszystkiego przez pośrednika także nie ułatwiała transakcji. Ale Damian był cierpliwy. A w tej chwili jego myśli zaprzątała jedynie urocza kelnereczka.

— Mam dziś nocną zmianę — poinformowała go Mary Anne, podchodząc do stolika z bloczkiem zamówień.

Nie tego się spodziewał. Miał nadzieję, że zjedzą wspólnie, a potem pójdą do niego. Jak dotychczas taki model ich znajomości doskonale się sprawdzał: nie rozmawiali wiele, a jeśli już, to nie zaprzątali sobie głowy zbyt głębokimi dyskusjami. Mary Anne nie była typem dziewczyny, która lubi rozmawiać o filozofii, a on nie szukał w tej relacji niczego więcej poza dobrym seksem.

— Jak to? — Damian zmarszczył nieco brwi. Udało mu się zwalczyć odruch poprawiania związanych w kitkę włosów, co uznał za swój sukces. — A czy przypadkiem nie byliśmy dziś umówieni?

— Uhm — dziewczyna westchnęła. — Ale musiałam wziąć dyżur za Izabelle, jej dzieci mają biegunkę.

— Czwartą w tym miesiącu? — uprzejmie zdziwił się Damian. — Czy ona nie powinna przemyśleć ich diety? I dokonać radykalnych zmian?

— Oj tam. — Mary Anne trzepnęła go ścierką po ramieniu, a on spojrzał groźnie w oczy kelnerki, aż speszona wybąkała przeprosiny. Pomyślał, że powinna już się nauczyć, jak z nim postępować, i nie stosować takich tanich zagrywek. Nie był misiem, którego można bezkarnie zdzielić w ucho.

— W takim razie poproszę spaghetti — burknął.

Nie chciał zasypiać dziś samotnie, ale wszystko wskazywało, że tak właśnie będzie. Na szukanie zastępstwa za Mary nie miał ani czasu, ani szczególnej ochoty. Dość zajmowały go bieżące projekty i śledzenie Marka. Jutro też miał szczelnie wypełniony cały dzień. Zniechęcony pochylił się nad przyniesionym przez kelnerkę talerzem i z rozbawieniem zauważył, że dołożyła mu podwójną porcję klopsików, które uwielbiał. Widać Mary Anne nadal zależało na jego przychylności.

MARK

Poirytowany zamknął arkusz kalkulacyjny. Od rana czekał na informacje z ratusza i nic nie sprawiało mu satysfakcji, nawet kolejna pozytywnie zakończona sprawa. Raport był doskonale przygotowany i na pewno wzbudzi uznanie zarządu. Jeszcze kilka miesięcy temu Mark już szykowałby się do świętowania, przecież plan finansowy na to półrocze został wykonany w stu procentach, a to oznaczało miły profit dla niego i zespołu, teraz jednak myśli finansisty krążyły wokół odbytej niedawno rozmowy. Obiecano mu, że wieści otrzyma w ciągu tygodnia, tymczasem mijał siódmy dzień i jego kontakt milczał. Przez chwilę Mark zastanawiał się, czy powinien po prostu zadzwonić i zapytać o ostateczną decyzję, żeby skrócić męki jałowego wyczekiwania, ale postanowił poczekać jeszcze dwie godziny, jakie zostały do końca dnia. Niechętnie wrócił do raportów i przez kilkadziesiąt kolejnych minut walczył o skupienie. Bezskutecznie. Zdecydowanym gestem sięgnął po telefon w tym samym momencie, kiedy rozbrzmiał jego dzwonek. Rozpoznał numer. „Wreszcie” — pomyślał. Poczuł ulgę, że nieznośny czas zawieszenia dobiegł końca, choć równie szybko jego miejsce zajęła niepewność przyprawiona ekscytacją. W zasadzie był pewien pozytywnej odpowiedzi, ale długi czas oczekiwania nie wróżył dobrze.

— Sorenson — rzucił niecierpliwie.

— Cześć, Mark. Nie mam dobrych wieści. Odrzucono twoją kandydaturę.

— Rozumiem — odparł ostrożnie, usiłując poskromić szalejące w głowie myśli, przesycone gniewem. — Możesz powiedzieć, co było powodem?

Rozmówca odchrząknął, jakby kryjąc zakłopotanie.

— Zdecydowano, że tworzenie kolejnego etatu nie będzie jednak konieczne, zwłaszcza że niedługo jedna z pracownic wraca z urlopu macierzyńskiego.

Mark zaklął bezgłośnie. Doskonale wiedział, że to brednie, przecież starał się o kierowanie zespołem, do którego wspomniana kobieta miała dołączyć. I zupełnie nie o tym rozmawiali na kilkunastu spotkaniach. Coś innego musiało się wydarzyć i wpłynąć na decyzję władz ratusza, niekoniecznie w związku z jego predyspozycjami czy doświadczeniem zawodowym, bo te były bez zarzutu. Prędzej na płaszczyźnie interpersonalnej, ale to też wydawało się Markowi mało prawdopodobne — przecież nikomu się nie naraził. Więc co?

— No cóż, dziękuję za informacje — pożegnał rozmówcę gorzko. — Gdybyś coś wiedział, daj znać.

Ledwie odłożył smartfon, ekran zajaśniał obrazkiem nadchodzącej wiadomości. „To jest prawdziwy i nieoficjalny powód” — widniał podpis pod zdjęciem. W pierwszym momencie Mark był przekonany, że to fotomontaż, dopiero po kilkunastu sekundach właściwie zinterpretował, na co patrzy. Na fotografii sygnowanej logo jednego z popularnych serwisów informacyjnych jego brat wymachiwał transparentem z wulgarnym tekstem, w tle widać było inne hasła pozwalające stwierdzić, że to jedna z demonstracji przeciwko władzom stanu Wisconsin, która całkiem niedawno miała miejsce w Madison. Może nawet tego samego dnia, kiedy odbyła się jego decydująca rozmowa, skonstatował, przypominając sobie przymusowy objazd. Mark zaklął ponownie. Jak dotąd nikomu nie wspominał, że ma brata bliźniaka, i teraz to tłumaczenie mogło wypaść co najmniej śmiesznie. Już szybciej sugestia, że to fotomontaż. Wybrał numer.

— Dzięki. Chyba nie wierzysz, że to ja tam byłem? Przecież nie sabotowałbym sam siebie, to niedorzeczne!

— Nie. Ale ktoś ci próbuje zaszkodzić, a fota już poszła w świat. Gdybyś dostał tę robotę, zaszkodziłaby też nam. Zanimbyśmy udowodnili, że to sklejka, szambo by już wybiło. Przykro mi, stary, ale sam rozumiesz…

— OK.

Mark rozłączył się, nie słuchając dalszych wywodów i tłumaczeń. Nie było sensu drążyć. Tylko wysiłkiem woli powstrzymał chęć ciśnięcia aparatem o ścianę. Był wściekły. Wątpił, żeby jego brat znalazł się tam przypadkowo. A to oznaczało, że dowiedział się o staraniach Marka o pracę w ratuszu, nie miał tylko pojęcia, jak tego dokonał. Podejrzewał zwykłą koincydencję, sprytnie wykorzystaną przez Damiana, inne opcje nie wchodziły w rachubę. Pozostało sprawdzić, czy bliźniak wrócił do Madison na stałe, a jeśli tak, to znaleźć sposób, żeby przestał mu bruździć. Że też musiał się pojawić akurat teraz. Przypadek albo starannie wybrany moment na wielki powrót.

Zaklął ponownie i wiedziony bezsilną złością walnął pięścią w biurko. Ból przyćmił na moment emocje, pomógł uporządkować myśli. Niestety, Mark zdawał sobie sprawę, że niewiele mógł już zrobić. Chyba tylko podziękować sobie, że słowem nie wspomniał o swoich planach na ostatnim zebraniu zarządu. Westchnął. Miał teraz ochotę na drinka i przynajmniej to życzenie mógł szybko spełnić. Wystarczyło wyjść z biura.

Po drodze odmówił kilku zaproszeniom na piątkowy wypad na piwo, wykpił się nawet z umówionego wcześniej obiadu z dyrektorem sąsiedniego departamentu, wciskając mu wygodne kłamstwo o żonie, która nalegała, by wrócił dziś wcześniej do domu. To akurat Johnson doskonale rozumiał, bo sam przekładał poprzednie spotkanie z tego samego powodu. Pożegnali się, żartując, że muszą zorganizować jakąś kolację wspólnie z małżonkami, a jeszcze lepiej umówić panie na babski wieczór, żeby dały im spokój.

Już w samochodzie Mark odebrał kolejny telefon. Tym razem dzwoniła Klara i rzeczywiście chciała wiedzieć, o której jej mąż będzie w domu. Wygrzebał ze schowka paczkę papierosów, które woził tam na wypadek, gdyby miał ochotę nieco rozładować napięcie. Z ulgą się zaciągnął. Nie palił często, ale w takie dni jak ten było mu to po prostu potrzebne.

— Mam jeszcze spotkanie po południu — warknął nieuprzejmie do słuchawki. Nie zamierzał tłumaczyć jej czegokolwiek, z góry założył, że zupełnie nie zrozumiałaby wagi tej porażki, bo niby popierała jego chęć zmiany pracy, ale równocześnie zdecydowanie odradzała karierę w strukturach politycznych.

— Czyli o której wrócisz? — nie odpuszczała.

— Przecież mówię, że nie wiem. Dam znać — wycedził.

— Szkoda. Myślałam, że pójdziesz ze mną do lekarza — usłyszał. W głosie Klary dało się wyczuć niepokojące, zwiastujące ciche dni nuty, ale Mark nie uznał za stosowne zwrócić na nie uwagi. — Potem moglibyśmy pojechać na wystawę do…

Nie słuchał.

— Po cholerę? Klaro, zajęty jestem. Nie umiesz zrozumieć? — uciął.

— Rozumiem.

Na dobre powiało chłodem, ale Mark nie miał zamiaru się tym przejmować. Pomysły żony od dawna nie wzbudzały w nim entuzjazmu. Wizyty w muzeach czy galeriach sztuki mógł znosić w okresie, kiedy starał się o jej rękę i uważał, że to równie dobre miejsce na randkę jak inne. Teraz go irytowały. Ile razy można oglądać choćby najlepsze obrazy czy fotografie? Tym bardziej że Klara sama robiła zdjęcia i gdy chodziło o jej wystawy, on całkowicie to akceptował, pochwalał i reklamował, komu mógł. Ale w zwiedzaniu dla zwiedzania i oglądaniu dla oglądania nie widział sensu i nawet już nie miał ochoty czegokolwiek tłumaczyć. Pewnie znowu by się pokłócili. Tak jak ostatnio, o tę pracę w administracji rządowej. Ku zdziwieniu Marka żona nie była nawet w połowie tak podekscytowana tą szansą jak on. Wręcz przeciwnie, wyraziła stanowczą dezaprobatę i nawet żal, że nie uzgodnił z nią swoich ambicji. „No cóż, to teraz będzie miała powód do zadowolenia” — sarknął w myślach, parkując samochód pod swoim ulubionym barem.

Barania Głowa może nie była najbardziej ekskluzywnym pubem w mieście, ale miała kilka zalet, począwszy od niezobowiązującego wystroju w klimacie tradycyjnych westernów, po dogodność, że któryś z kelnerów zawsze mógł odwieźć Marka jego samochodem do domu. Dlatego swobodnym gestem, wraz ze słowami powitania, pchnął w stronę barmana kluczyki od stacyjki i zamówił podwójną whisky z lodem. Pierwszą porcję wychylił jeszcze przy kontuarze, z drugą rozsiadł się w części z niskimi stolikami i kanapami, pokrytymi prawdziwą skórą. Siedziska były naprawdę wygodne, co znacząco wpływało na wysoką pozycję lokalu w prywatnym rankingu Marka. Nogi ułożył wygodnie na pufie i sięgnął do miski z orzeszkami ziemnymi. Wpakował do ust sporą garść. Przymknął oczy, czekając, aż słoność przekąski zacznie współgrać z rozchodzącym się w jego żyłach alkoholem. Dopiero potem upił kolejny łyk bursztynowego płynu. Roztarł językiem piekący posmak świadczący o mocy trunku. Poprawił następną porcją. Nie śpieszył się już. Gniewne myśli powoli cichły. Doszedł do wniosku, że brat liczył na jego reakcję, oczekiwał złości i pretensji, próby kontaktu i przypuszczalnej konfrontacji, podczas której mógłby wysunąć kolejne roszczenia o udział w spadku. Postanowił nie dać mu tej satysfakcji. Pracę jeszcze zmieni, to kwestia odczekania kilku, może kilkunastu tygodni. A Damian? Niech przez chwilę uważa, że coś mu wyszło. Przecież nie ulega wątpliwości, że w tej rozgrywce od dawna on, Mark, jest górą. Roześmiał się cicho nad pustą już szklanką i dał znak kelnerowi, że potrzebuje kolejnej pełnej.

— Może żeberka w sosie barbecue do tego? — zaproponował rezolutny chłopak. Mark łaskawie skinął głową. Przyda się coś przekąsić.

Po kilku szklankach whisky postanowił wrócić do domu. Dobrze się siedziało przy alkoholu i bluesowej muzyce sączącej się dyskretnie z głośników, ale mimo wszystko była już prawie dziesiąta wieczór. Złość właściwie mu przeszła, tylko w tyle głowy kołowało się wspomnienie niezbyt przyjemnej wymiany zdań z Klarą i męczyła go perspektywa czekającej jeszcze rozprawy, jak tylko stanie w drzwiach. Pamiętał, że czegoś żonie odmówił. Pomyślał, że dla świętego spokoju będzie musiał się wytłumaczyć, i westchnął z rezygnacją. Wziął wyciszony dotąd telefon, żeby wybrać numer Klary, i odruchowo sprawdził połączenia. Oczywiście dzwoniła kilka razy, co raczej nie poprawiało jego sytuacji. Przesunął palcem po ekranie smartfona. Było coś jeszcze — dostrzegł ikonkę otrzymanej kilkadziesiąt minut wcześniej wiadomości. Zerknął. „Lisa!” — ucieszył się. Przypadkowa przyjaciółka, jak ją nazywał, milczała od kilku dni, nie odpowiadając na jego pełne pytań SMS-y, i Mark przyłapywał się na tym, że coraz częściej myśli o tej kobiecie, chociaż nigdy jej nie spotkał. Wiedziony ciekawością otworzył komunikator.

„Cześć, przystojniaku!” — przeczytał i uśmiechnął się pod nosem. Lisa doskonale wiedziała, jak sprawić mu przyjemność. „Stęskniłeś się? Mam nadzieję, że tak. Pomagałam przyjaciółce, biedulka trafiła do szpitala i nie miałam czasu pisać, nie gniewasz się?” — czytał dalej.

Zastanawiał się przez chwilę, co właściwie jej odpowiedzieć. Korespondowali już kilkanaście tygodni, od czasu kiedy Mark znalazł na parkingu przy biurowcu jej pendrive’a i zadał sobie trud, żeby odszukać właściciela lub właścicielkę, w razie gdyby były tam zapisane ważne pliki. Okazało się to dość łatwe, bo jednym z dokumentów było CV Lisy, w którym podała kontakt do siebie. Nawiasem mówiąc, zawarte tam doświadczenie zawodowe zrobiło na nim tak imponujące wrażenie, że Mark zaproponował jej pracę od zaraz i musiał przełknąć odmowę, bo Lisa zdecydowała się już na życie w Chicago, a z Madison właśnie się wyprowadzała. Żałował, ale do miasta, w którym studiował, miał spory sentyment i nie wiadomo dlaczego zapragnął udzielić jej kilku wskazówek czy rekomendacji. Tym bardziej że była wdzięczna za odnalezienie pamięci, bo rzeczywiście miała tam wgraną jedyną kopię archiwalnych zdjęć swojej rodziny, część projektu genealogicznego, który prowadziła jej matka. Tłumaczyła mu potem, że planowała zaraz po przeprowadzce zapisać fotografie na innym dysku albo w chmurze danych w sieci, ale oczywiście nie zdążyła, a to, że odzyskała zagubioną pamięć, nazywała prawdziwym cudem, którego sprawcą był oczywiście on — Mark. Mile łechtało to jego próżność i nie przestali rozmawiać też po tym, jak już odesłał nośnik pocztą, a za pomocą internetu skopiowane i skompresowane pliki, żeby miała dodatkowe zabezpieczenia, gdyby przesyłka zginęła po drodze do Chicago. Zrobił to oczywiście za zgodą i na prośbę Lisy. Przy przenoszeniu danych w nazwie jednego z plików mignął mu tytuł piosenki jego ulubionego od lat młodzieńczych zespołu — okazało się, że Lisa także była jego fanką. Nawet ze śmiechem ustalili, że mogli być kiedyś na tym samym koncercie. I tak się to toczyło. Bywały dni, kiedy wymieniali po kilkadziesiąt SMS-ów i wiadomości na komunikatorze, a od pewnego czasu nawet pili „wspólnie” poranną kawę w biurze, po czym Mark zauważył, że w weekendy zaczyna mu takiego rytuału brakować…

„Dobrze, że się odezwałaś, dobra samarytanko” — odpisał i okrasił wiadomość ikonką uśmiechniętej buźki z serduszkami w oczach. Megainfantylne, ale zauważył, że kobiety to lubiły. „Jak życie? U mnie katastrofa” — uzupełnił po chwili. Skoro Klara nie wykaże zrozumienia dla jego porażki i zawiedzionych nadziei na pracę dla rządu, to może Lisa stanie na wysokości zadania.

Miał nadzieję, że kobieta jest online i szybko odpisze. Rzeczywiście, odezwała się po trzech minutach. Dobry nastrój Marka, chwilowo zakłócony perspektywą konfrontacji z żoną, powrócił. Pomyślał, że pół godziny może jeszcze zamarudzić. Z powodu wypitej whisky trochę plątały mu się palce na klawiaturze, kiedy opisywał swoje rozterki, ale przyjaciółka wspaniałomyślnie wybaczała mu wszelkie literówki i poprawki. On z kolei nie widział nic zdrożnego w jej zapewnieniach, że gdyby tylko była bliżej, z pewnością by go przytuliła i pocieszyła. Przeciwnie, takie deklaracje sprawiały mu sporą przyjemność. Całkowicie zrelaksowany rozważał właśnie wypicie jeszcze jednej szklaneczki przed powrotem do domu, kiedy dzwonek przerwał mu miły flirt. Oczywiście to była Klara.

— Wracam już — burknął bez przywitania.

— Dobrze. Piłeś?

Jakimś szóstym zmysłem nawet przez telefon zawsze wyczuwała, kiedy przesadził z alkoholem. Nie mógł przy tym zrozumieć, dlaczego pytała. Chyba tylko po to, żeby wzbudzić w nim wyrzuty sumienia. Nie cierpiał tego.

— Tak, spotkanie się przeciągnęło — postanowił nie zaprzeczać i zaraz wytłumaczył sobie, że przecież nawet szczególnie nie skłamał.

— Dobrze.

Klara nawet o ton nie podniosła głosu ani w inny sposób nie dała mu znać o swoim nastawieniu, co według Marka wcale dobrze nie wróżyło. Nie miał jednak wyjścia i musiał wracać. Z żalem uprzedził o tym Lisę i poprosił kelnera o odwiezienie do domu.

KLARA

Klara odłożyła słuchawkę i dopiero wtedy pozwoliła sobie na kilka pełnych irytacji przekleństw. Zgodnie z radą siostry przy mężu nie okazała zbyt wielu emocji, żeby na niego nie naciskać, jednak rozczarowanie nie chciało jej opuścić. Miała tyle nadziei związanych z dzisiejszym dniem, a Mark nie zainteresował się nawet tym, dlaczego chce, żeby poszedł z nią do lekarza. Myślała, że przynajmniej to sprawi, że wróci o zwykłej porze do domu, bo już dawno przestała wierzyć w kolejne konferencje i spotkania służbowe po godzinach. Zastanawiała się, czy mąż może mieć kłopoty w pracy, skoro od kilkunastu tygodni jest mało obecny myślami, próbowała z nim rozmawiać, ale miała wrażenie, że Mark odgania się od niej jak od natrętnej muchy i nie chciał nawet słyszeć o jakichkolwiek dyskusjach. Tak było nie tylko w tej, ale i w innych codziennych sprawach.

Już krótko po ślubie okazało się, że nie był do końca szczery, zapewniając ją o swojej pasji do sztuki. Zaakceptowała więc, że odwiedzanie wystaw w galeriach czy muzeach nie leży w kręgach jego zainteresowań, i proponowała takie wyjścia w zasadzie tylko wyjątkowo. Przy tym nie ustawała w szukaniu tego, co mogliby robić wspólnie, jednak i tutaj natrafiła na mur i brak dobrej woli ze strony męża, który najwyraźniej nie chciał z nią dzielić swojego czasu. Najszczęśliwszy wydawał się, kiedy Klara nie zwracała na niego uwagi, ugotowała coś dobrego na obiad i zajmowała się swoimi sprawami. Nie lubił mówić, kiedy wróci do domu, a równocześnie oczekiwał, że ona będzie zawsze dla niego dostępna, i irytował się, gdy wychodziła. A przy tym wszystkim ostatnimi czasy w ogóle nie chciał z nią rozmawiać. O niczym. Dlatego mogła tylko przypuszczać, że coś go trapi, i zapewniać, że może na nią liczyć, co zresztą on zbywał zazwyczaj prychnięciem, którego nawet przy najlepszych chęciach nie była w stanie zinterpretować pozytywnie.

Dziś jednak potrzebowała jego uwagi i się zawiodła. „Który to raz?” — zapytała siebie. „Ile można wspierać kogoś, kto tego kompletnie nie widzi i nie docenia?” — myślała dalej, coraz bardziej gniewnie, choć rozumiała, że tylko ona może udzielić właściwych odpowiedzi na podobne pytania. Tylko ona może podjąć jakąś decyzję.

Po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że tak jak doradziła jej siostra, powinna iść spać i nie czekać na Marka. Nie martwiła się, jak wróci, w końcu był odpowiedzialny i nigdy nie prowadził po alkoholu, więc miała pewność, że albo ktoś go odwiezie, albo przyjedzie taksówką. Z drugiej strony nie umiała się pozbyć nadziei, która podsuwała jej szereg wątpliwości. Bo może mąż potrzebował pomocy albo miłego słowa? Może problemy go przerastały i tak jak ona, mimo że liczyła na jego pomocną dłoń, sam musi trwać na posterunku i walczyć. Ale zaraz przychodziła refleksja, że przecież tyle razy bezskutecznie dziś do niego dzwoniła, a kiedy odebrał, wydawał się bardzo niezadowolony.

— Żadnych sentymentów — szepnęła, powtarzając słowa siostry, i zaraz uświadomiła sobie, że jej także nie wspominała o głównym powodzie swojej irytacji. Nie było na to czasu, bo jedynie chwilę rozmawiały przez telefon, Julia wysłuchała pełnej pasji litanii na temat przewin Marka, a umówione spotkanie miały jutro. Klara posmutniała. Może lepiej będzie, jak to odwoła? Przed Julią cokolwiek ukryć umiał tylko ich ojciec, a i to z trudem. Siostra błyskawicznie rozpoznawała jakimś dodatkowym zmysłem wszelkie sygnały w wypowiedziach swoich rozmówców i celnie zgadywała ich powody. Dziś już było zbyt późno na dzwonienie, Klara wiedziała, że Julia ma do świtu dyżur na oddziale ratunkowym, więc nie chciała jej budzić. To dlatego mogły się umówić już na lunch. Postanowiła odłożyć decyzję.

Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła upływu czasu, dopiero szum kół samochodu na podjeździe dał jej znać, że Mark wrócił. Powstrzymała chęć wyjścia na ganek czy na korytarz. Zamiast tego przygotowała dwa kubki na herbatę i włączyła czajnik. Odruchowo wyjęła z szafki opakowanie ciastek owsianych, pasowały do egzotycznej mieszanki, którą planowała zaparzyć, a poza tym miała ochotę na przekąskę.

— Cześć — usłyszała za plecami. Powiedziane o ton zbyt głośno, jakby próbował przykryć zaczątkiem agresji swoją niepewność.

Nie odwróciła się. Obserwowała gęstniejącą smużkę pary nad dzióbkiem elektrycznego czajnika.

— Chcesz herbaty? — zdołała spytać na pozór obojętnie.

— Chcę. — Tym razem burknięcie.

Klara, nie śpiesząc się, napełniała wrzątkiem dzbanek, w którym wcześniej umieściła owinięte papierowym filtrem listki herbaty i kawałki suszonych owoców. Przeniosła wszystko na stół w jadalni. Mark już tam siedział. Nie przebrał się, zdjął jedynie buty i marynarkę. Klara podsunęła w jego stronę kubek, a wtedy Mark przepraszająco musnął jej dłoń. Zapach whisky i dymu z papierosów usłużnie owinął się wokół nich.

— Co się stało? — zapytała pierwsza. — Nie kłam, że miałeś spotkanie.

— Zarzucasz mi kłamstwo? — Spojrzał na nią ostro, mrużąc powieki. Znowu zbyt głośno, widać wypity alkohol stępił jego uwagę.

— Dotąd żadne spotkanie nie trwało tyle czasu. Jak miałeś ochotę na wyjście do baru, to wystarczyło powiedzieć — oświadczyła z wymuszonym spokojem.

Kiedy przez dłuższy czas nie odpowiadał, Klara wzruszyła ramionami, uciekła wzrokiem. Żałowała już, że sprowokowała rozmowę, bo nie miała ochoty na kłótnię. Wolno połamała ciastko na części, nie jadła jednak.

— OK. — Mark skapitulował. — Musiałem przemyśleć parę spraw. Będziesz zadowolona — dorzucił.

— Ja? Dlaczego? — Nie spodziewała się, że mąż zdecyduje się mówić. I dlaczego tak kąśliwie rzucił uwagę o zadowoleniu?

— Praca w administracji. Na razie mnie nie potrzebują — wyjaśnił zwięźle. Każde słowo kłuło ostrymi nutami. Klara wzdrygnęła się mimowolnie.

— Wcale mnie to nie cieszy, przecież wiem, jak ci zależało na tym stanowisku — odparła cicho, żeby nie dopuścić do głosu emocji. Siostra dobrze jej radziła. Nie pomagały, a przeszkadzały.

— A obojętność to twoje drugie imię? — zakpił.

Klara zrozumiała, że on dąży do konfrontacji. Skupiła się na nalewaniu kolejnej porcji herbaty.

— Po prostu nie chcę się kłócić — wyjaśniła. Ale czuła, że już jest za późno.

— Jasne, jak zawsze. Po prostu ciebie to nie interesuje. Patrzysz tylko w te swoje fotki, przerabiasz w kompie sto pięćdziesiątą wersję tego samego. A może nauczyłabyś się robić zdjęcia tak, żeby nie trzeba było ich poprawiać? — Gniewnie zacisnął palce na kubku i upił spory łyk herbaty. Podobnie pełnym złości ruchem otarł usta, obolałe po zbyt gorącym płynie.

— Jesteś niesprawiedliwy, Mark. Ale nie zamierzam teraz rozmawiać z tobą na ten temat. Nie wtedy, kiedy nie jesteś do końca trzeźwy. — Wstała. — Przykro mi, że nie dostałeś tego stanowiska — dodała jeszcze, zanim ruszyła w stronę drzwi.

Nie patrzyła za siebie. Urażony Mark mógłby to uznać za chęć kontynuowania nieprzyjemnej wymiany zdań. A ona poczuła nagle takie zmęczenie, że po prostu musiała się położyć i jak najszybciej zasnąć.

— Klaro!

To był niemal rozkaz, suchy i agresywny, aż odruchowo przystanęła, spojrzała za siebie, momentalnie zła, że uległa takiemu wybuchowi.

— Tak? — spytała jednak, żeby jak najszybciej to zakończyć.

— Po co ten lekarz?

Nieśmiała radość, że mąż jednak pamięta, uniosła kąciki jej ust w górę. Ale Mark nie odwzajemnił uśmiechu. Nadal patrzył natarczywie, jakby szukał momentu, w którym został oszukany.

— Jutro ci powiem — szepnęła w odpowiedzi i żegnana tylko złowrogą ciszą opuściła jadalnię.

Nie była nawet w stanie wejść pod prysznic, znużenie było zbyt wielkie. Zasnęła przykryta kocem i zwinięta w kłębek na sofie w swojej pracowni. Chciała porozmawiać z Markiem rano, ale nie zdążyła. Wyszedł, nie budząc jej. Klara nie wiedziała, jak ma to interpretować. „To pewnie zwykła obojętność z jego strony, przecież on nigdy nie ma sobie nic do zarzucenia” — stwierdziła gorzko.

W tej sytuacji spotkanie z siostrą kusiło i postanowiła niczego nie odwoływać. Do umówionego terminu brakowało kilku godzin, ale Klara — ku swojemu zadowoleniu — musiała dokończyć obróbkę zdjęć, którymi zajmowała się od zeszłego tygodnia, dzięki czemu czas szybko minął. Obecny projekt był dla niej szczególnie ciekawy. Przez pierwsze trzy tygodnie budzącej się wiosny spacerowała z aparatem po miejskich parkach i uliczkach, starając się wypatrzyć wszystko, co stanowiło trójkę. Niektóre ujęcia wyszły aż nieprawdopodobne i Klara uśmiechała się do monitora, pracując nad kolorystyką i światłem. Trzy drozdy przycupnięte na skrzynce na listy domu pod numerem trzecim. Trzy listki na pojedynczej gałęzi, z tłem pięknie namalowanym przez refleksy porannego słońca iskrzącego się na wodzie jeziora. Trzy rude koty na parapecie. Ujęcia, które uważała za najlepsze, nie wymagały wielu poprawek. Były też inne, smutniejsze i zarazem trudniejsze do przetworzenia. Jak ten bezdomny z trzema ćwierćdolarówkami w dłoni. Z niego musiała wydobyć ostrość rysów, pogłębić cienie — bruzdy na twarzy. Takie pojedyncze ujęcia, wraz ze zdjęciami je dopełniającymi, układała w tryptyki. Czasem długo się zastanawiała nad doborem fotografii albo ich kolejnością. Ale nie odpuszczała, zanim nie była całkowicie przekonana do końcowego efektu. Jej przyjaciel Rick widział część prac i już wstępnie wyraził zainteresowanie. Zamierzał umieścić zdjęcia w swojej galerii.

Gdyby nie zwyczaj nastawiania alarmu w telefonie, Klara z pewnością przegapiłaby moment, w którym powinna wyjść z domu, żeby się nie spóźnić na spotkanie z Julią, tak pochłaniała ją praca. Z trudem opanowała pokusę, żeby „tylko dokończyć tę fotografię”, co —jak dowodziły jej doświadczenia — zaowocowałoby kolejną godziną intensywnej pracy, odłożyła rysik tabletu graficznego i wyłączyła komputer. Monitor jeszcze przez moment jaśniał błękitnawą poświatą, aż w końcu zgasł, ale ona już tego nie widziała. Wpadła do łazienki, gdzie szybko wzięła kąpiel, ułożyła włosy i wciągnęła na siebie wygodne dżinsy, które uzupełniła ciepłą sportową bluzą z logo uczelni, którą ukończyła, i czerwonymi trampkami. Siostra pewnie znowu będzie narzekać na jej styl ubierania, nie przyjmując pragmatycznych argumentów, że przecież spotykają się w zwykłej pizzerii na lunchu, a nie na wykwintnym przyjęciu albo rodzinnym obiedzie, na którym ubiór Klary jest zawsze bez zarzutu. Kłopot polegał na tym, że Julia, jako starsza, uważała, że ma pełne prawo wymagać od siostry, by ta brała pod uwagę jej zdanie prawie we wszystkich kwestiach, począwszy od wyboru stylu ubierania po decyzje związane z pracą zawodową czy życiem rodzinnym. A Klara, mimo że chętnie zwracała się do Julii po poradę, nie zawsze postępowała według jej wytycznych. I nie zamierzała rezygnować z luźnego stylu, kiedy charakter spotkania nie wymagał od niej sukienki i szpilek.

Z takimi myślami Klara zaparkowała przed lokalem i wysiadając, wpadła prosto w ramiona Julii, która jak zwykle punktualna czekała na nią na parkingu. Siostra tchnęła niewymuszoną elegancją, w klasycznym kostiumie podkreślonym jedwabną apaszką i wysokich szpilkach, z których Klara żartowała, że są doskonałe do siedzenia.

— Cześć, kochana! — zawołała Julia, entuzjastycznie ściskając i obcałowując siostrę. — Tak dawno cię nie widziałam, że niemal zapomniałam, jak wyglądasz. Włosy, widzę, trochę zmieniłaś, ładnie ci, ale do tej fryzury bardziej jakaś koszulowa bluzka by pasowała, nie mówiąc o butach. To znaczy nie mają być koszulowe, czego się chichrasz, tylko eleganckie. Nie musisz rezygnować z dżinsów, żeby wyglądać stylowo, uwierz. I pewnie znowu zasiedziałaś się przy zdjęciach, dlatego nie zdążyłaś się umalować? — paplała wesoło, ale coś w wyrazie jej oczu zaniepokoiło Klarę.

„Coś się wydarzyło” — pomyślała, idąc z Julią pod rękę w stronę niskiego budynku pizzerii. Siostra miała zmęczone spojrzenie i Klara czuła, że nie chodzi tylko o ciężki dzień w pracy. Dlatego kiedy usiadły przy stoliku i kelner oddalił się z ich zamówieniem, od razu spytała, co się dzieje.

— U mnie? — Julia zbyt szybko, żeby Klara dała się zwieść, odbiła piłeczkę. — To raczej ty miałaś wczoraj sporo do powiedzenia na temat Marka. À propos — o której szanowny małżonek wrócił? A jeśli w nocy, to dlaczego na niego czekałaś?

— Nie wrócił w nocy, tylko po dwudziestej trzeciej. Wypiliśmy herbatę i położyliśmy się spać. — Wzruszyła ramionami. — Nie mam ochoty o nim rozmawiać.

— Czyli w nocy — skwitowała siostra. — Aż tak ci dopiekł?

— Wiem, że go nie lubisz, ale o czym tu mówić? Mark stwierdził, że będę zadowolona, bo nie dostał tej pracy w ratuszu. No to poszłam spać — wyjaśniła, nieco zbyt skrótowo relacjonując siostrze ostatnie wydarzenia.

— Z tego, co pamiętam, to nie chciałaś, żeby starał się o stanowisko w administracji? — zauważyła Julia ostrożnie.

— Nie chciałam, ale wiem, że mu na tym zależało. Dlaczego miałabym się cieszyć z jego porażki? — Klara wzruszyła ramionami. — Ale on i tak wie lepiej.

— Czyli była awantura? A mówiłam…

— Nie, bo się nie dałam wciągnąć i poszłam spać.

— No, niech ci będzie, siostra. Nie podoba mi się, jak on cię traktuje. Znowu się czepiał twojej pracy? — Julia energicznie zamieszała łyżeczką w filiżance podanej im kawy.

— Skąd wiesz?

— Bo zawsze to robi, kiedy brakuje mu argumentów. Nie raz mi przecież opowiadałaś.

— Masz rację. Powinnam go zostawić. — Klara przysunęła do siebie cukiernicę i w zamyśleniu wsypała do swojego kubka dwie łyżeczki cukru. Upiła łyk płynu, ale skrzywiła się i odstawiła naczynie. — Coś mi dziś kawa nie smakuje.

— A czy ja mówię, że masz go zostawiać? Może nie tak szybko? Więcej rozmów, więcej wspólnego czasu. Może to coś zmieni? — zaprotestowała Julia.

— Ej, skąd ta zmiana frontu? Teraz będziesz go bronić? Po tym, jak ci wczoraj opowiadałam, że mnie olał w sprawie lekarza i wystawy? Aż samej mi się odechciało iść.

Klara przyjrzała się siostrze uważniej. Nie podobała jej się ta nagła zmiana nastawienia do jej męża, zwłaszcza że zazwyczaj to Julia była pierwsza do wygłaszania krytycznych uwag pod adresem Marka. Dlatego próbowała dociec, jaka jest tego przyczyna. Julia była przygaszona, a kiedy przestawała się kontrolować, kąciki jej ust bezwiednie opadały w dół. Nie mówiły nic przez moment, bo właśnie przyniesiono ich pizzę. Zapach rozgrzanego sera polanego ostrą oliwą przyjemnie załaskotał podniebienie Klary, która uświadomiła sobie, że od rana nie jadła nic oprócz kilku owsianych ciasteczek pozostawionych wczoraj na stole. Przegryzła je do porannej herbaty, zanim usiadła do komputera, i dopiero teraz poczuła, jaka jest głodna. Julia także zajęła się jedzeniem z takim zapałem, jakby ostatni posiłek jadła przed kilkoma godzinami i zapewne tak było, podczas dyżuru w szpitalu raczej miała pełne ręce roboty.

— Pyszna, no nie? — wymamrotała tylko z ustami pełnymi aromatycznego ciasta, a Klara milcząco pokiwała głową. Dopiero kiedy nasyciły pierwszy głód, wróciła do tematu.

— Julio, czy coś się dzieje? — ponowiła pytanie. — Jesteś jakaś nieswoja.

Siostra zawahała się przez moment, zastygła z trójkącikiem pizzy w dłoni. W końcu odłożyła nagryziony kawałek na talerz, wytarła usta i palce papierową serwetką.

— Byłam w Nowym Jorku u rodziców — zaczęła.

— Sama? — oburzyła się Klara, bo odkąd rodzice po tragicznej śmierci przyjaciela ojca, zastrzelonego w biały dzień przez człowieka, którego zwolnił w pracy, zdecydowali się na przeprowadzkę do miasta o bardziej restrykcyjnym prawie do posiadania broni, widywała ich wiele rzadziej. — Miałyśmy polecieć razem!

— Mama mnie prosiła. Przepraszam, że ci nie powiedziałam, ale nie chciałam robić alarmu.

— Chodzi o ojca?

— Tak. Mama nie dopuszcza do niego wszystkich informacji, ale jest coraz gorzej. Ja go zawsze badałam przy okazji wizyt, a ostatnio tylko mnie na to pozwala. Nie chce widzieć innych lekarzy, nie pozwala na zrobienie badań gdzie indziej niż w domu. Sama wiesz, że on uważa, że jest niezniszczalny, i nie chce słyszeć o wizycie w szpitalu i zabiegu, choć wszystkimi sposobami staram się go do tego nakłonić. A wszczepienie by-passów bardzo by pomogło. Teraz w każdej chwili może dostać zawału. Mama bardzo się martwi — wyjaśniła Julia, mieszając rzeczowy lekarski ton z pełną troski opowieścią córki.

— Rozumiem. Ale mogłaś mi powiedzieć wcześniej. Też się martwię o ojca. — Klara była bliska łez. Przetarła oczy gniewnym ruchem. Nigdy aż tak emocjonalnie nie reagowała.

— Wiem, siostrzyczko. — Opiekuńcze ramiona siostry zamknęły ją w ciepłym uścisku. — Który tydzień? — spytała nagle.

— Julio?! Jak to odkryłaś? — Klara oderwała się od niej i zakryła usta ręką zaraz po pełnym zdziwienia okrzyku. Nie miała zamiaru zwracać na siebie uwagi całej pizzerii.

— To nie takie trudne. Łatwo się wzruszasz, nie smakuje ci kawa, no i chciałaś iść z mężem do lekarza, przecież nie dlatego, że umówiłaś go na badanie prostaty. — Julia się zaśmiała, ponownie ściskając siostrę. — Gratuluję. Oczywiście będę matką chrzestną?

— No jasne! Ale nie jest ci przykro?

— Małpiszonie, znowu będziemy to przerabiać? Od czasu twojego ślubu nie odnotowałam w swoim nastawieniu żadnych zmian: nie planuję ani męża, ani tym bardziej dzieci. Luźne związki całkowicie mi wystarczają. Podobnie jak Stevenowi. — Mrugnęła.

— Miesiąc temu był Robert albo Adam. Nie nadążam już za tobą.

— No właśnie. Szybko mi się nudzą. Naprawdę nie kłopocz się tą kwestią. Raczej pomyśl, jak ucieszeni będą rodzice. — Śmiech Julii ciepło wypełnił przestrzeń między siostrami.

— To dlatego nagle zmieniłaś swój stosunek do Marka? Nie chcesz, żeby ojciec się przejął? — domyśliła się Klara.

— Też. Poza tym wielu facetów dorasta, kiedy pojawia się dziecko. Obserwuję to na co dzień, kilku kolegom z pracy właśnie urodziły się maluchy.

— Ale Mark nie jest niedojrzały, on po prostu mnie nie kocha — stwierdziła smutno, sama zdziwiona, jak łatwo było jej to przyznać. — Sama już dawno powiedziałaś, że chodziło mu jedynie o dobre stanowisko w banku, które mógł dostać dzięki naszemu tacie. — Klara zwiesiła głowę i strzepnęła jakiś okruszek ze stołu.

— Powiedziałam — przyznała Julia. — Różne rzeczy mówi się w złości. — Westchnęła. — Wtedy, jeśli dobrze pamiętam, pokłóciliście się o przyjazd na Święto Dziękczynienia do rodziców i byłam na niego wściekła.

— Sama już nie wiem.

— Powiedz mu może, że jesteś w ciąży — zaproponowała Julia. — Zobaczysz, jak zareaguje. A tydzień który?

— Dziesiąty. Chciałam, żeby ze mną poszedł na USG i sam zobaczył małego człowieka. Żeby miał niespodziankę. Wcześniej się bałam komukolwiek mówić. — Klara znowu była bliska łez.

— Oj, Klara, Klara, zawsze musisz być taka skryta. Koniecznie powiedz Markowi.

— Będę musiała.

DAMIAN

Damian uważał dzień za udany. Właśnie odprowadził Mary Anne do pracy na nocną zmianę, a wcześniej spędzili u niej w domu bardzo miły wieczór. Dziewczyna chciała mu wynagrodzić ostatni brak czasu, a on niespecjalnie protestował. Wyciągnął się wygodnie na materacu, który służył mu za łóżko. Nie był jeszcze na tyle senny, żeby myśleć o wypoczynku. Leniwym gestem sięgnął po tablet i sprawdził skrzynkę pocztową brata. Na służbowej poczcie nic ciekawego nie było, a z prywatnego adresu Mark pisał jedynie do Lisy. Damian ziewnął. Nużyła go ta przewidywalność i nuda, a najbardziej to, że nic nie mógł na to poradzić. Znajomość z internetową panienką mocno wciągnęła Marka, dziś rozmawiali cały dzień, aż do późnego popołudnia. Może nawet sytuacja dojrzała już na tyle, żeby zaaranżować spotkanie, i Damian doszedł do wniosku, że czas nad tym popracować. Okazji, żeby gdzieś wystąpić jako brat, nadal nie widział, Mark prowadził zbyt stateczne życie i trudno było znaleźć punkt zaczepienia. Damian nawet zaczął żałować, że zmarnował mu szansę na nową pracę, bo to rodziłoby więcej możliwości szantażu czy zwykłych złośliwości utrudniających życie, a tak będzie zmuszony wykorzystać głupi romans, co bywa przecież zawodne. Przelotnie zastanowił się nad małżeństwem brata. Mark o swojej żonie wspomniał Lisie dość zdawkowo, a jeżeli już, to w kontekście tak charakterystycznym dla wszystkich zdradzających mężów: „ona mnie nie rozumie”.

Zirytowany swoją niemocą i stagnacją przeciągnął dłonią po niedawno ostrzyżonych włosach. Zaśmiał się krótko na wspomnienie, jak na nową fryzurę zareagowała Mary Anne: najwyraźniej nie była gotowa na jego nowe wcielenie. To była naprawdę fajna dziewczyna i doceniał to, jak bardzo się stara, żeby go zadowolić, ale nie mógł pozwolić, żeby dalej się tak angażowała. Dla Damiana pozostawała tylko przelotną znajomością i w żaden sposób nie planował stałego związku i przyszłości z Mary Anne, która chyba zaczynała mieć na coś takiego nadzieję. On nie marzył o wspólnych porankach i leniwych niedzielnych śniadaniach. Potrzebował swobodnej organizacji dnia i spokoju podczas pracy, co ze skłonnością Mary do gadulstwa szybko stałoby się nieosiągalne. Było mu nieco szkoda tej znajomości, bo przecież niosła wiele korzyści, ale doszedł do wniosku, że kobieta nie zasługuje na to, aby ją zwodzić i oszukiwać. Kilkanaście dni przerwy i zerwanie — postanowił, okrywając się kocem. Chyba że jeszcze parę takich wieczorów jak ten ostatni — dopowiedział jeszcze, już na granicy snu.

Nie spał jednak dobrze. Koszmar dręczył go i w końcu wybudził. Był środek nocy, zza okna dobiegało tylko brzęczenie latarni i czasem szum samochodowych opon sunących po asfalcie. Damian odrzucił kołdrę i ciężko stąpając po deskach podłogi, podążył do kuchni, gdzie prosto z kranu nalał wody do szklanki i wypił duszkiem. Dopiero wtedy nieco oprzytomniał. Potarł zmęczone oczy. We śnie czuł, jak obłapiają go lepkie dziecięce rączki i ciągną na dno wypełnionego oślizgłymi wodorostami jaru. Były ich setki i gdy tylko wyswobadzał się z jednego uścisku, zaraz kolejne chwytały go i zakleszczały niczym macki ośmiornicy. Potrząsnął głową, chcąc odgonić niemiłe wspomnienie. „Co za absurd” — pomyślał. „Wodorosty powinny być w wodzie. I skąd akurat ręce dzieci?” — zastanawiał się. Nie był już senny. Coś, co nie pojawiło się we śnie, a czuł, że powinno, burzyło jego spokój. Wyjął z lodówki karton soku pomarańczowego i opakowanie wędliny. Nadal roztrząsając szczegóły majaka, przyszykował kilka kanapek z wołowiną. Pełny talerz postawił na niskim stoliku przy sofie, na której zazwyczaj siadał, jeśli jadł posiłek w domu. Tu też pracował, opierając laptopa na kolanach, a wygodnie wyciągnięte nogi na blacie stolika. Odruchowo sięgnął po komputer i sprawdził pocztę. Zarejestrował, że przyszło parę nowych zleceń. Znowu kasowanie maili z określonych adresów i wiadomości na komunikatorach. Tym razem Damian zaklął. Nie rozumiał, dlaczego po tylu miesiącach współpracy nagle traktują go wprost niepoważnie. Po serii trudnych zadań, z których się doskonale wywiązał, otrzymuje drobiazgi w rodzaju włamania na skrzynki jakichś małolatów. Poczuł się, jakby dostał w twarz.

Już miał odłożyć laptopa z postanowieniem, że jutro rozmówi się ze swoimi zleceniodawcami, kiedy elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. „Zaraz! Dlaczego małolatów?” — zadał sobie pytanie. Dotąd po prostu za pomocą własnoręcznie przygotowanego wirusa kasował z serwerów pocztowych wskazane w zleceniu rodzaje informacji, a następnie odpowiednimi skryptami zacierał po swojej działalności wszelkie ślady, nie wnikając w zawartość i treść niszczonych danych. Teraz sprawdził historię wykonanych już zadań. Wprawdzie zawartości maili już nie odczyta, ale skrzynki były nadal aktywne. Metodycznie zapisał na kartce kilka loginów i ponownie uzyskując dostęp do poczty swoich ofiar, odszukał informacje pozwalające mu zidentyfikować właściciela skrzynki. Jego wrażenie okazało się słuszne. To były maile dzieciaków. Od dziewięcio- do trzynastolatków. Już w tym momencie cała sprawa przestała mu się podobać. Komu może zależeć na zacieraniu śladów po korespondencji wysyłanej do małolatów? Komu to jest potrzebne? Pytania tłukły się i wirowały w jego myślach, ale tak naprawdę już znał odpowiedź. I był coraz bardziej przerażony.

Odłożył niedojedzoną kanapkę i sprawdził trzy adresy, które przybyły dziś. To samo. Dwie uczennice i jeden uczeń. Wybrał losowo jeden z nich i wykonał czynności, które robił już automatycznie. Nie trwało to długo i miał dostęp do skrzynki mailowej. Tym razem sprawdził. Sprawdził, co jest w tych wiadomościach.

Otwierał maile jeden za drugim i równie szybko je zamykał. A potem uruchomił wirusa. Na tej i pozostałych skrzynkach ze zlecenia. Nie mógł ściągnąć na siebie uwagi zleceniodawców. Nie teraz. Nigdy. Poczekał, aż skrypt wykona swoje zadanie, i wyłączył komputer. Miał dość. Wzburzony zaniósł talerz z niedojedzonymi kanapkami i wyrzucił wszystko do śmieci. Zaklął ponownie. Włączył ekspres, żeby zaparzyć sobie kawę, i zaklął ponownie. Ciśnięty w gniewie kubek rozbił się o drzwi sypialni. Damian, naraz jak pozbawiony energii, opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Było mu niedobrze, a równocześnie czuł, że musi zapalić papierosa. Albo napić się mocnego alkoholu. A najlepiej obie rzeczy naraz. Trwał w bezsilnej niemocy kilkanaście minut, zanim udało mu się wstać, żeby zrealizować swoje pragnienie.

Krótkie przeszukanie w kuchni ujawniło, że nie ma ani wódki, ani tytoniu. Papierosów raczej nie kupował, a pić wolał w towarzystwie, dlatego właściwie nie kupował alkoholu bez okazji i z przyzwyczajenia nie trzymał żadnych butelek w domu. Zaklął jeszcze kilka razy, ale tym razem pokonał chęć tłuczenia naczyń. Zdawał sobie sprawę, że na jednym talerzu czy kubku mógłby nie skończyć. Koniecznie musiał ochłonąć. Odetchnąć i pomyśleć, co dalej.

W końcu ubrał się i wyszedł w noc. Nieśmiała poświata na niebie sygnalizowała rychłe nadejście świtu. Chłodny, przenikliwy wiatr owiał Damiana, przywołując wspomnienie koszmarnego snu, i mężczyzna zadrżał w niekontrolowanym odruchu, lecz natychmiast wziął się w garść. Po kilku minutach szybkiego, pełnego złości marszu zdecydował, że zrobi zakupy na pobliskiej stacji benzynowej. Wprawdzie wymagało to dodatkowych kilkudziesięciu minut drogi, ale Damian czuł, że ochota na zapalenie papierosa tak szybko nie minie. Nie w przypadku takiego odkrycia. Poza tym spacer pozwoli uspokoić emocje, zebrać myśli. Na to miał nadzieję, jednak szybko przekonał się, że daremną.

— Co ja mam, kurwa, zrobić? — rzucił w stronę swojego odbicia w oknie wystawowym, zniekształconego przez witrynę sklepową i światło latarni. — Co mam zrobić…

Ostatnie zdanie zabrzmiało bardziej jak pełen żalu wyrzut niż pytanie. Nikt mu jednak nie mógł odpowiedzieć. Po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu miał wrażenie, że sytuacja go przerasta. Tak zagubiony nie czuł się nawet wobec bezsensownego i niezasłużonego gniewu ojca. Wspomnienie bezradności, zaciśniętych do bólu pięści, ironicznego spojrzenia brata przemknęło przez jego myśli, ale szybko zginęło, ugaszone niedawnym odkryciem.

Wszystko układało się w całość. Zlecenia pozornie nieważne, łatwe, proste. Ale takich jak on jego mocodawcy mieli setki, o ile nie tysiące. Gdyby operacja została wykonana jednorazowo, ślad byłby widoczny jak na dłoni, natomiast drobne akcje wymykały się strażnikom i śledczym, pozostawały niemal niewykrywalne. A dowody ohydnych przestępstw znikały jeden po drugim. Przedwczoraj dostał pięć adresów, dzisiaj trzy. Pewnie było ich więcej.

Dotarł do budynku stacji i wszedł do środka. Poprosił o paczkę najdroższych papierosów dostępnych w sklepie, rzucił na ladę należność, burknął, że nie potrzebuje reszty. Po wyjściu niecierpliwie rozerwał folię, wyciągnął papierosa z opakowania. Zaklął i wrócił dokupić zapalniczkę.

— Zakaz palenia na stacji — przypomniał rosły sprzedawca, nie poświęcając mu dodatkowego spojrzenia.

Damian podziękował skinieniem głowy. Dopiero po kilkunastu metrach zaciągnął się dymem. Mocno, aż do wrażenia chropawego duszenia w gardle. Przyjął kolejną dawkę. I jeszcze jedną. Powtarzalne jak mantra ruchy dłoni, miarowe wdechy i wydechy okraszone gryzącym tytoniem powietrzem pomogły wyrzucić z głowy wszelkie myśli. Kroki stapiały się w jedno z rytmem palenia, dopóki rozżarzony ognik końcówki nie dotarł do palców. Damian wgniótł niedopałek butem w ziemię i wyciągnął kolejnego papierosa. Pstryknął zapalniczką. Znowu szedł i nie myślał. Obserwował, jak wypuszczane z ust chmury rozpraszają się w szarości mijającej nocy.

Przystanął po jeszcze dwóch papierosach i kwadransie marszu. Uspokoił oddech. W tym momencie czuł się, jakby ostatnie godziny istniały tylko we śnie. Umysł jednak podpowiadał bezlitośnie prawdę. Damian rozejrzał się po okolicy. Wcześniej nie patrzył, gdzie idzie, nie wybierał celowo trasy. Zorientował się, gdzie dotarł — do motelu, w którym pracowała Mary Anne. Zerknięcie na zegarek upewniło go, że kelnerka będzie niedługo kończyć zmianę. Zawahał się. Nigdy po nią nie przychodził bez zapowiedzi. Przecież planował coś zupełnie odwrotnego, a taki gest to wyraźne zacieśnianie więzi. Z drugiej strony perspektywa, że mógłby nie być sam w tej chwili, kusiła. Potrząsnął głową. „Nie, to nie ma najmniejszego sensu. Lepiej przespać” — pomyślał, ale w tym samym momencie otworzyły się drzwi i Mary spojrzała wprost na niego. Ciepły uśmiech rozjaśnił jej znużoną po całonocnej pracy twarz.

— Damian! — Pomachała do niego i szybko przemierzyła ulicę. — Jak miło, że po mnie przyszedłeś.

Oplotła ręce wokół jego szyi, miękko przywarła chętnym ciałem, odszukała usta. Nie protestował. Przyciągnął dziewczynę do siebie. Pachniała hotelową kuchnią, śladem potu zamaskowanym w pośpiesznie rozpylonym dezodorancie, zmęczeniem po nocnej zmianie.

Kolejny etap wyłączania myśli. Wiedział, że będzie musiał wrócić przed komputer i ściągnąć kolejne zlecenie. Na dwa, nawet trzy dni bezczynności mógł sobie pozwolić, ale jeżeli ta trwałaby dłużej, ktoś zawsze się z nim kontaktował.

— Paliłeś? — Mary Anne odruchowo otarła usta z nikotynowego posmaku. — Wszystko u ciebie w porządku?

— Przepraszam. — Damian zignorował pytanie i objął dziewczynę w pasie. — Odprowadzę cię.

Szli w milczeniu, choć początkowo Mary Anne próbowała dociekać, co Damian tutaj robi, dlaczego wyszedł z domu, czy nie mógł spać, co się stało, że palił. Nie odpowiadał na kolejne pytania i w końcu dała spokój, umilkła nieco obrażona, jednak nie na tyle, żeby nie zaproponować, aby wszedł na kawę.

— Lepiej się połóż. — Westchnął. Poczuł zmęczenie po źle przespanej nocy i emocjach, które wygnały go z domu. — Odpoczniesz.

— Chodź. — Tym razem bezbłędnie odczytała jego nastrój i korzystając z okazji, zgrabnie wślizgnęła się przez szparę powstałą w otaczającym Damiana murze obojętności.

Uległ. Pozwolił się wprowadzić do kuchni. Pomógł przygotować jajecznicę na szybkie śniadanie, które zjedli razem, popijając ziołową herbatą lubianą przez Mary Anne. Zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili może potem wyjść, ale wolał zostać w jej sypialni, zapaść w drzemkę, wtulony w plecy kobiety, z którą nie planował przyszłości. Nie chciał jeszcze wracać do siebie. Do komputera. Do zleceń. Dziś tak było łatwiej.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki