Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Żyto w dżungli" to książka opisująca roczny pobyt Uniłowskiego w Ameryce Południowej, gdzie dotarł latem 1934 roku. Przedstawia detale z życia polskich imigrantów w Brazylii: chłopów, których bieda i głód ziemi wygnały z kraju i którzy dopiero tutaj, dzięki własnej ciężkiej pracy mogli stać się gospodarzami.
Książka nie jest jednak klasycznym reportażem, a raczej prozą artystyczną o charakterystycznym dla Uniłowskiego stylu. Autor nie ekscytuje się nadmiernie „egzotyczną” podróżą i miejscem, ale także szczerze zdaje sprawę z rozczarowań, nudy i męki, jakich zdarzało mu się doświadczać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Z rocznego okresu mego pobytu w Brazylii książka ta obejmuje jeden miesiąc. Jest to niemal wierny pamiętnik podróży z południa na północ Parany. Jest to więc książka o Paranie i nie daje obrazu flory i fauny całej Brazylii, która na swym ogromnym obszarze podlega różnicom klimatycznym.
Drobna informacja dla Brazylian pochodzenia polskiego, zamieszkujących stolicę stanu Parana, Kurytybę. Nie sądźcie z zakończenia książki, że unikam oddania życia kurytybskiego. Jest moim ambitnym zamierzeniem przedstawić was wiernie i na innym miejscu poświęcę wam wiele wysiłku. Nie mówcie też: „Korzystał z gościnności wielu osób a potem je opisał, ładnie to tak!?” „Co on powiada, że pociąg przyjeżdża o siódmej, kiedy przyjeżdża o siódmej piętnaście!” „Przecież tam nie ma, w tym miejscu nie rośnie palma!” „Skąd on widział bawełnę w Baradarei?”
Pamiętajcie, że to nieszlachetnie chcieć przekupić pisarza talerzem zupy albo kieliszkiem pomarańczowego wina. Dobrze, pociąg przyjeżdża o siódmej piętnaście, palma rośnie o pięć metrów dalej, na lewo. Ale bawełnę w Baradarei widziałem, uspokójcie się!
Jeśli istnieje gdziekolwiek człowiek nazwiskiem Grzeszczeszyn, zechce mi wybaczyć, że umieściłem go w tej książce. Mój Grzeszczeszyn jest wyobrażeniem osobliwego gatunku ludzi krążących po terenach emigracyjnych Ameryki Południowej.
Z. U.
Z Kurytyby — stolicy stanu Parana w Brazylii – zdarzało mi się wiele razy wyjeżdżać w głąb kraju komicznym pociągiem z zasapaną, niby tłusty kucyk, lokomotywą z małymi wagonami, roztrzęsionymi w czasie jazdy. Na peronie trzeba było się zjawić o siódmej rano, z niesmakiem w ustach i czadem w głowie na skutek wczesnego wywleczenia się z łóżka. Szarość i chłód stacyjny stwarzał tutaj nastrój mrocznej wilgoci, ale kiedy się powiodło wzrokiem wzdłuż toru, raptem podłe samopoczucie opadało ze mnie jak łachman, bo tam dalej działo się coś bardzo ślicznego; wschodziło słońce oślepiającą bryłą jasności; samotna – wiecznie ta sama – palma, drżała smukłym srebrem w namiętnej i już upalnej, poczynającej się sile i myśl, że pociąg ruszy ze mną prosto w tę kipiel kolorów, stwarzała gwałtowną chęć jechania natychmiast! To prawda, że tam dalej nic się nie działo, doznawało się jeszcze jednego zawodu przy zetknięciu z naturą w Brazylii. Słońce stawało się suche i białe, kolory ginęły, palma traciła swą dziwność, pociąg mijał domki ziejące smutkiem i brudem, jakieś fabryczki, ludzi stojących na drogach i głupio wgapionych w rozdzwonioną, parskającą lokomotywę. W wagonie zaczynało się przewalać wściekłe gorąco, razem z kłębami czerwonego pyłu i sadzy. Zawsze jednak doznawałem pewnego wrażenia, natomiast dziś wszystko maże się i pulchni w uporczywym deszczyku, zasila on jeszcze jadowitą, kurytybską wilgoć, razem z nią przenika odzież i ciało, nawet duszę. Z tą wilgocią, to jest tak jakoś... że wiatry przynoszą parę od mórz, uderzają one o łańcuch gór i... Nie jestem uczony w tej materii!
W Kurytybie, słowem, jest wilgoć.
Zawlokłem worek z rzeczami do wagonu, teraz stoję na peronie i rozmyślam na temat, że właściwie wybieram się w głąb kraju podobno dosyć dzikiego, na dość długą włóczęgę, gdzieś tam są Indianie, których nie znam, bo poprzednie moje wyjazdy w okolice nie docierały do nich. Poradzono mi także ubrać się odpowiednio, jak na tak daleką wyprawę; mam wysokie buty i na ramionach tutejszą capę: długą szarą pelerynę, która ma chronić od deszczów i służyć za przykrycie lub poduszkę. W worku leży siedmiostrzałowy rewolwer marki Smith i dużo wielkich, ołowianych kul. Słowem, akcesoria niebezpiecznych zamierzeń. Na domiar towarzyszy mi człowiek, którego znam krótko i trochę ze słyszenia. Nazywa się Grzeszczeszyn i akurat dla jakichś tam swoich celów jedzie tym samym szlakiem. Właśnie spotkał znajomego, stoją obok i gawędzą. Grzeszczeszyn jest ubrany jak ekonom do wyjazdu w pole, ale ten drugi ma taką samą capę jak i ja, oraz wielki czarny kapelusz z paskiem pod brodę. Twarz sucha, sczerniała i pomarszczona, wargi wąskie, nos jak dziób i wielkie, groźnie błyszczące oczy. To jest taka postać, o jakich dotychczas tylko czytałem. W ogóle przypominam sobie opisy podróżników naszych i obcych, zaraz też przenika mnie marna myśl, że ja przecież jestem taki pisarz od spraw istotniejszych niż głupie podróże i że w ogóle miejski i „psycholog”. Jasne jest, że lękam się trudów i nieznanego. Po co tam jadę? Może zginę gdzieś nędznie od kuli, noża czy pazurów! Bo przecież niedawno czytałem choćby opisy naszych przedzieraczy brazylijskich dżungli – i cóż? Roi się wprost od stworów dybiących na życie człowieka! Może nie jechać? Czy mnie aby nie szkoda? Przecież w ciszy kawiarenki mogę obmyślać powieści obyczajowe i także rzetelnie przysłużyć się naszej literaturze. Zaraz jednak między te myśli wkrada się obrzydzenie do siebie i śmiało podnoszę głowę, bo na peronie orkiestra dęta gra hymn brazylijski. Widzę kilkunastu oficerów w mundurach, w rozpiętych płaszczach wojskowych, w czapkach to z czoła, to na ucho. Czekają widocznie na tęgiego cywila, który właśnie zbliża się do nich. Podchodzę do Grzeszczeszyna, który wyjaśnia mi, że to jest interventor stanu Parana (to tak jak u nas wojewoda). Wyjeżdża na kilka dni, więc orkiestra żegna go hymnem, a także schodzi się właśnie reszta oficerów, aby mu – odjeżdżającemu – oddać honory. Robi się tłumno i gwarno. W szeregu różnych drobiazgów widzę tabliczkę, gdzie jest napisane, że Kurytyba1 leży 896 m nad poziomem morza. To tak mniej więcej jak u nas w Kuźnicach? Już myślę o tych stronach, zaczynam mdło tęsknić za krajem, przypominają mi się różne rzeczy, z tym wszystkim wsiadam do pociągu, lokomotywa urządza piekielny hałas, popiera go orkiestra, wszędzie mgła, deszcz i czerwone, tłuste błocko parańskie.
*
Naprawdę nie wiem, dokąd jedziemy. Gdzieś w lasy, znane mi z okropności opowiadanych na zimno przez tych którzy je znali. Prócz tępego zdenerwowania i oszołomienia, przeżywam ordynarny niepokój. Nie ma we mnie nic z młodzieńca, rozgrzanego żądzą przygód. Trudno, muszę się ująć w garść i poznać wnętrze Brazylii, skoro już tutaj jestem. Więc jadę i kombinuję jakby tu, w razie czego... Wagon trzęsie tą moją nieszczęsną, kombinującą głowiną. Za oknem wlecze się pejzaż deszczowy, podobny do widoków z wagonów całego świata o takim czasie. Tylko pinior2, ten posępny arystokrata brazylijskiego drzewostanu, majaczy wyniośle na widnokręgu, o pniu nagim i wysokim, z kręgiem wygiętych ku niebu gałęzi u samego szczytu. Jak parasol wielkoluda. Czasem mignie wiotka i rozwiana na wietrze palma albo zażywny, jasnozielony krzak banana. Ale dzisiaj to wszystko nie sprawia wrażenia egzotyzmu, a boleśnie znieruchomiałe krowy podkreślają raczej zwyczajność krajobrazu.
Grzeszczeszyn nagle przedstawił mnie swemu znajomemu, który podał mi niemiłym zwyczajem tubylców końce palców. Znajomość ta ożywiła mnie trochę, chociaż słowa nie przemówiliśmy do siebie, bo Brazylijczyk dalej rozmawiał z Grzeszczeszynem. To co mówił, było bardzo nieciekawe; rozwlekłe, powoli wypowiadane zdania odpowiadały sennej atmosferze w wagonie. Mówił o pogodzie, o jakiejś bójce i o spadku cen na świnie. W monotonnie zmieszanym rytmie kół, w szmerze deszczu na szybach i przyciszonych rozmów, słowa jego ciekły, mazały się po wagonie. Otuliłem się capą, chłód parański dokucza mi w ostatnich dniach bardzo; czekam na to słońce brazylijskie, które „pali”. Teraz jest początek września, za dwa tygodnie zacznie się tutejsza primavera3, na razie wieczorami opada przejmująca mgła, wydaje się wtedy, że można ją ugryźć jak kłębek waty. Podobno w grudniu, styczniu i lutym mają tu być wielkie upały; myślę o tym z utęsknieniem.
Jedzie z nami może osiem osób; liczba ta pomniejsza się lub powiększa o pasażerów, którzy nie mogą usiedzieć na jednym miejscu, przełażą z wagonu do wagonu. Dwóch pochylonych negrów rozmawia szybko i cicho, z rękami opartymi na kolanach. Nie patrzą na siebie, jak gdyby każdy oddzielnie mówił do pustej, przeciwległej ławki. Dalej siedzi kobieta bardzo tęga, ale młoda i o pięknych oczach. Wierci się u jej kolan kędzierzawa dziewczynka o śniadej twarzyczce; podchodzi co chwila do siedzącego o dwie ławki dalej żołnierza, kopie go i zmyka na stanowisko u kolan matki. Co kilka minut przechodzi wzdłuż wagonu, między ławkami, kierownik pociągu, olbrzymi mulat. Kładzie on dłoń na głowę dziecka, potrzyma trochę, potem chwyta za podbródek, odwraca się do matki i pyta o coś, co tyczy małej. Powtórzyło się to już z dziesięć razy. Odchodzi z uśmiechem, dziewczynka znów kopie żołnierza, który z kolei częstuje ją pomarańczą, mała odmawia, znów kopie, trwa to już z pół godziny i niedobrze jest tam patrzeć. Siedzi także rozparty przy oknie młody człowiek, rozgląda się ciągle wokół, czasem wyjdzie, wróci i siądzie; ma pełną twarz z wąsikiem, kapelusz na bakier, włosy czarne i lśniące. Nudzi go pewnie jazda, kupił sobie kilka pierożków z mięsem od przechodzącego sprzedawcy, zjadł je i począł gwizdać sam sobie, smutno, bo nikt uwagi na niego nie zwracał. Wagon był brudny, ławki zbite z listew drewnianych, poumieszczane są różnie, tak jak u nas w tramwajach. Koleje w Brazylii są w rękach francuskich kompanii, również zdaje się, że i w angielskich.
Wagony są budowane prymitywnie, wnętrza ich są niewygodne, ławeczki z miejscem tylko na dwie osoby, w pierwszej klasie plecione, żółte, w drugiej drewniane, z listew, trzeciej klasy nie ma zupełnie. My jedziemy drugą klasą, nie przez oszczędność, bo koleje tutaj są bardzo tanie, tylko w drugiej klasie jedzie publiczność, która mnie bardziej interesuje. Zatrzymaliśmy się już na kilku stacjach o zadeszczonych, smutnych budyneczkach. Wydaje mi się, że teraz jedziemy prędzej, lokomotywa co pewien czas gwiżdże żałośnie i rozdzierająco. Do wagonu wszedł człowiek w ubraniu khaki, usiadł naprzeciw znudzonego młodzieńca i podał mu kilka biletów loteryjnych. Wziął, począł obracać na wszystkie strony, coś wypytywał, po czym oddał, znów wziął, trzyma w ręku i patrzy przez okno, mówi do umykającej przestrzeni. Trwało to z dziesięć minut, wreszcie odmówił kupna, zwrócił bilety, wstał i wyszedł, do drugiego wagonu chyba. Kolektor zbliżając się do nas nie omieszkał dotknąć dłonią główki dziewczynki, uczynił to także kierownik pociągu, który znów przechodził przez wagon. Podszedł do nas, wyciągnął bilety z kieszeni i trzymał je przed nosem Grzeszczeszyna bez słowa. Spojrzałem na jego twarz i bezczelnie, na pewniaka, zapytałem go, czy nie ma biletów loterii riograndeńskiej, bo właśnie takie mam zamiar kupić. Odpowiedział, że nie ma, tylko parańskie, wygrana dwadzieścia pięć kontów4 (25 000 milreisów5). „Kup, pan, może pan wygrasz!” Znajomy Grzeszczeszyna wziął bilety do ręki, potrzymał je, obejrzał, oddał i wrócił do rozmowy. Kolektor odszedł, odwrócił się jeszcze raz i powiedział do mnie: „Kup pan, może...” i poszedł sobie dalej.
Przysłuchuję się teraz rozmowie moich znajomych. Brazylianin opowiada o Polakach-kolonistach znad rzeki Ivahi, jak żyją, ile który ma alkrów6 ziemi, on też mieszka trochę za Teresiną, wymienia nazwiska, wreszcie mówi, że naród to dla niego dziwny.
– Ja na przykład urodziłem się tutaj, jestem dość pracowity, nie tak jak inni giente do matto7, mam dwadzieścia alkrów ziemi, z tego rosuję8 jakieś osiem, mam dwa konie, czterdzieści świń, trzy krowy, karosę9, dom, niezłą gospodarkę. Ale ja się tutaj urodziłem, mam już czterdzieści lat. A tu przyjeżdża Polak, dziesięć lat temu, może go znasz – Gonczak; z pustymi rękami, kupuje sześć alkrów ziemi, nie ma pieniędzy na konia, jego żona nagotuje fiżonu10 na cały dzień, bez tłuszczu, i jedzą to tak z dzieciakami. I pomyśl tylko, senhor11 żreszcze... trzeszczy... szczuszczu... ależ macie imię trudne dla mnie, teraz ten Polak ma siedemdziesiąt alkrów ziemi, ze sześć koni, ze sto świń, dużo bydła, wszystko przez dziesięć lat, i to na moich oczach, bo przy mnie ma ziemię. Dawniej on chodził do mnie na robotę, teraz ja do niego! To nie jeden, bardzo dużo jest takich. Co to jest? Ja też pracuję i nie mogę narzekać, powodzi mi się, ale on przez dziesięć lat dorobił się trzy razy więcej niż ja. Tfy, czary jakie, barbaridad12!
Ten towarzysz Grzeszczeszyna to typowy kaboklo13, można już o nim mówić, że jest niebiedny. Ludzi tych nazywa się właściwie gente do matto – ludzie z lasu. Kaboklo to nazwa pogardliwa, w oczy się tak nie mówi. Kaboklo przez swoje lenistwo, gnębiony przy tym przez choroby, żyje bardzo nędznie, póki ma trochę pieniędzy, nie weźmie się do żadnej pracy. Przeważnie wszyscy są bardzo biedni, ale ludźmi pracującymi pogardzają, Polaków nazywają mułami: Polaco burro!14, są ambitni, z przeczulonym poczuciem godności i honoru, łatwo się obrażają i obrazy nie darują, zabijają. Mają piękne i długie nazwiska, są uprzejmi i gościnni, cenią przyjaźń bardzo wysoko. Bogactwo ziemi pozwala im wegetować, uważają, że ich kraj jest tak piękny a życie tak krótkie, iż jedynie człowiek bez czułej duszy może się zajmować czymś tak zwierzęcym i wstrętnym jak praca. Znajomy Grzeszczeszyna jest już nieco spolszczony, ma majątek, jest inny niż ci z lasu, mieszkający ze swą rodziną samotnie. Ci, co mieszkają w pobliżu cudzoziemskich skupisk, przejmują trochę ich obyczaje. To co piszę jest powierzchowne, aby poznać ich psychologię trzeba lata żyć między nimi, każdy przyjeżdżający tutaj cudzoziemiec uważa, że są łatwi do poznania i po kilku tygodniach pobytu w interiorze wygłasza stanowcze opinie o tych ludziach. Aby choć trochę scharakteryzować lenistwo i powolność kabokla, przytoczę dwa – podobno autentyczne – zdarzenia.
Kilku kabokli odwiedziło świeżo osiadłego kolonistę polskiego. Pogawędzili sobie, jak zwykle, o błahych sprawach; kiedy odchodzili, żona kolonisty dała im bochenek żytniego chleba, oglądali ten bochenek, powiedzieli, że zjedzą później, po czym wyszli, uszli kilkanaście kroków i rozdłubali chleb na mnóstwo kawałków. Po kilku minutach kolonista przechodził obok nich i zapytał zdziwiony: „Co wy robicie, przecież to się je!” „Tak, ale my szukamy nasienia!” Trudno im sobie wyobrazić, że można coś przetworzyć. U nich wszystko rośnie, prawie wszystko jest gotowe.
Drugie zdarzenie. Drogą w lesie przejeżdżał samochód ciężarowy jakiejś kompanii, szofer widzi wlokącego się pieszo kabokla i proponuje mu, aby usiadł obok niego. Kaboklo wsiadł, ale po kilku minutach jazdy powiedział, że chce zejść. „Dlaczego?” – pyta szofer. – „Za prędko!!”
Pociąg nagle zaczyna wściekle gwizdać i raptem zatrzymuje się. Nie widać nigdzie budynku, więc wyglądam oknem i jestem doprawdy wzruszony, bo przecież o czymś takim słyszało się tylko w anegdotkach z dawnych czasów. Na torze leży krowa, żuje sobie i nawet nie patrzy na pociąg, za nią stoi cielę zapatrzone, znieruchomiałe, prześlicznie głupie. Żołnierz również poszedł zganiać krowę z toru, na pomoc maszyniście. Za chwilę jedziemy, mijamy krowę i cielę; patrzą powłóczyście za pociągiem. Żołnierz przezornie usiadł na innej ławce, dziewczynka popatrzyła za nim smutno, potem przytuliła się do matki i usnęła. Kiwamy się wszyscy w wagonie, papieros mi nie smakuje, ciągle mam przykre poczucie bezsensu tej podróży. Konduktor wraca, pokazuje znów nam bilety, namawia ruchami głowy, idzie dalej, zatacza się między ławkami jak pijany, siada obok młodzieńca, tamten bierze bilety, coś mówi, patrzy, w okno, oddaje bilet, a niech ich szlak trafi, nie mogę na to patrzeć. Odwracam się do okna, żadnej zmiany, równina, trochę zieleni, w zieleni mignie jadowicie czerwony kwiatek, palma, banan, wszystko w deszczu, cała ta terra de Cruzeiro do Sul15.
Na małej stacyjce zatrzymujemy się krótko, wychodzimy do stoliczka z kawą. Jest już osłodzona w czajniku, stara mulatka napełniła filiżanki, pije się w tłoku, potrącają mnie ciągle, kawa jest za słodka, przez co traci smak, ale ogrzewa, czyni umysł jaśniejszym. Duża filiżanka kosztuje dwieście reisów (sześć groszy). Grzeszczeszyn ze swoim towarzyszem wypijają przed kawą po dużym kieliszku kaszasy, wódki cuchnącej denaturatem, pędzonej z trzciny cukrowej. Ta wódka jest niesmaczna i słaba, innej w Brazylii nie ma, poza zagranicznymi trunkami. Głowę moją otacza zapach tego paskudztwa, wracamy do wagonu, przez okno patrzę na peron, kręcą się po nim romatyczne postacie w capach i wielkich kapeluszach, długie ostrogi, groza! Ocierają się o nich słabowici, brudni kabokle o szlachetnym, godnym wzroku. Kilku Murzynów zagląda do okien wagonu jak do klatki ze zwierzętami.
Znów jedziemy, lubelski pejzaż, w wagonie nastrój ospały, czasem ktoś głośniej rzuci zdanie, przelotne chwile ożywienia, nowa twarz, przykra podróż, żałosna bzdura. Oto duże miasteczko Ponta Grossa, tutaj przesiadamy się, godzina do drugiego pociągu. Grzeszczeszyn żegna się ze swoim kaboklem, klepią się po ramionach, taki zwyczaj, cała Brazylia się klepie – znaczy przyjaźń, serdeczność16. Grzeszczeszyn prowadzi mnie do Polaka, Bukowskiego, właściciela hotelu. Mamy się tam dowiedzieć, gdzie i jak lepiej jechać. Miasto dobre, czyste – Kalisz. Na koniu jedzie jakiś Rinaldo Rinaldini, Grzeszczeszyn mówi do niego: „Jak się masz, Zieliński!”. „A, nic, deszcze!” I pojechał dalej, wyniosły, małomówny. Bukowski wita nas, niedbale, jakbyśmy dziesięć razy dziennie składali mu wizytę. Na głowie ma pończochę, wąsy mu sterczą jak u huzara, każe nam podać obiad, ciągle chodzi jak nakręcony, znika w pokojach, zjawia się, mówi dalej to, czego nie dokończył gdy wychodził, usiadł na chwilę, podsunął półmisek, znów wstał, dręczony własną, chroniczną, hotelową nudą. Odradza nam jazdę do Iraty – to miasteczko, do którego chce jechać Grzeszczeszyn, a także i ja muszę tam chcieć jechać, bo nic nie wiem, muszę tam jechać, gdzie Grzeszczeszyn.
– Złapią was deszcze i będziecie gnili w Iraty ze dwa tygodnie. Lepiej przenocujecie u mnie i jutro pojedziecie kaminionem17 do Prudentopolis. Po kiego diabła macie się tam narażać! No, mówię czy nie – nie jedźcie do Iraty, co?
Wsadził ręce w kieszenie spodni, rozkraczył się i raptem mówi do mnie:
– Ma pan jaki interes w interiorze, po co pan jedzie do interioru?
– Mówił mi Wietkowski w Kurytybie, że parę miesięcy temu zostawił u pana kapelusz. Mam go odebrać. Jest u pana ten kapelusz?
– Duży, riograndeński kapelusz? Jest, dałem go do odświeżenia, kosztuje dziesięć milów, wykupuje pan za dziesięć milów?
– Zapłacę. Jadę do interioru tak, rozejrzeć się. Chcę poznać, jakie tam życie.
– No i czego pan od razu nie odpowiada, tylko zawraca pan głowę kapeluszem. Kapelusz jest. Czego pan nie je? Gra pan w szachy?
Odpowiadam, że nie gram w szachy. Bukowski powtarza to samo: „Hę, nie gram w szachy”. Poszedł po kapelusz.
Grzeszczeszyn powiada, że to, co mówi Bukowski nie jest ważne. Jedziemy do Iraty, to stara kolonia polska, warto żebym zobaczył. Bukowski przyniósł mi piękny kapelusz o szerokich skrzydłach, płacę za niego i za obiad, wstajemy od stołu i powiadamy, że idziemy na stację. Jedziemy do Iraty. Do widzenia.
Bukowski idzie za nami w stronę drzwi i mruczy:
– Nic, tak jak woda po psie. Ja mówię, żeby nie jechali, zgnijecie tam, nie lepiej to przenocować u mnie?
– Do widzenia, jedziemy do Iraty – woła z ulicy Grzeszczeszyn.
Słyszymy trzask drzwi. Idziemy pod domami, bo deszcz siepie teraz ostro. Na stacji odbieramy rzeczy od bufetowego, stajemy pod murem na peronie i czekamy na pociąg.
Grzeszczeszynowi nie chce się ze mną mówić, ani mnie z Grzeszczeszynem. Obok nas spacerują podróżni, różnie poubierani, przeważnie jednak po europejsku i nawet dość elegancko, psują sobie tylko swój szyk niedbałym poruszaniem się, kapeluszem na bakier i w ogóle niepodopinaniem. Jest to zresztą cecha prawie wszystkich Brazylian, to niedbalstwo zewnętrzne. Przy okazji, czy też dlatego, że mi to dopiero przyszło do głowy, przyglądam się Grzeszczeszynowi. Poznałem go kilka dni temu w jakiejś kawiarni, rodak, zgadaliśmy się o interiorze, właśnie jedzie na północ oglądać tereny. Patrzę na niego i dopiero teraz orientuję się, jak bardzo w ostatnich dniach byłem roztargniony, skoro nie spostrzegłem zewnętrznej dziwności Grzeszczeszyna. Ma on krótkie nogi – iksy, szerokie biodra, od nich tułów krzywo, bardziej na prawą stronę, szyja cienka z karczkiem chłystka, na tej cienkiej szyi głowa wielka, odstające uszy. To wszystko jest niechlujnie ubrane, koślawe buciory, sztylpy18 z grubej skóry, zeschłe, popękane, potem trochę spodni khaki i marynarczyna czarna, wizytowa, z wąskimi rękawami, bardzo poplamiona. Kapelusz zawadiacki, na lewe ucho, spojrzysz pod ten kapelusz, zobaczysz twarz i wybuchniesz śmiechem, bo ta twarz, to karykatura drapieżności, pełna i cała w dziobach po ospie, oczka – brudne szafiry, nieregularnie rozstawione, niby w pośpiechu powtykane, nos zakrzywiony do dołu i na bok, zachodzący za usta, tak że nawet przykro myśleć o tym, bo Grzeszczeszyn pewnie nigdy nie zaznał rozkoszy pocałunku, bo jakże czuła kobietka miała się dostać do jego ustek. Przypomniałem sobie, że Grzeszczeszyn w czasie podróży zwrócił się do mnie kilkakrotnie dość ostro, tonem nieznoszącym sprzeciwu, i pomyślałem, że pewnie w całej naszej podróży zechce mnie wziąć, jak się to mówi, „za mordę”, więc teraz, patrząc na niego, ocknąłem się niejako, zainteresowała mnie przeszłość, stał tu obok mnie, mały, sięgający mi do ramion, śmiesznie poważny, „męski”. Kiedy podjechał pociąg, kiwnął na mnie zakrzywionym palcem i pobiegł drobnym kroczkiem, krzywy, nóżki w iks. Tak zwana skuka19 poszła precz. Grzeszczeszyn nagle mnie ożywił.
Siedzimy teraz w wagonie przepełnionym, głośnym od ruchu i rozmów. Przed nami siedzi trzech pijanych kabokli. Są nieruchomi, mówią powołi, cedzą, nie przerywając sobie. Stoi przed nimi młody człowiek z mocno zafrasowaną miną i tłumaczy jednemu z nich, promiennookiemu w kapeluszu obszytym skórą na krzyż, że nie może jechać, ma ku temu powody.
– Zapłacę ci podróż, a dom mój jest na twoje usługi, jedź przyjacielu, ja cię polubiłem!
– Nie mogę, bardzo chcę, ale nie mogę, czekam na pracę, obiecano mi.
– U mnie znajdziesz pracę, siadaj, jedź. Blisko mego domu jest tartak, właściciel, to mój camarado, u niego popracujesz, jedź ze mną.
– Wybacz, z tobą nie mogę jechać.
– Dlaczego?
– Bo tak już jest!
– To jedź, siadaj!
– Nie, nie mogę...
Namowa jest bardzo powolna i uporczywa. Słucha jej z powagą cały wagon. To kwestia przyjaźni, poznali się tutaj w mieście, gdzieś przy bufecie, dużo wypili, trudno im się rozstać, za chwilę pociąg rusza. Odmawiający jest szczerze zmartwiony, taką przykrość robi przyjacielowi. W tym kraju te rzeczy bardzo się ceni, co wart pieniądz i dobra doczesne! Tu, w środku, jest cała wartość, w duszy.
– Jedź, zobaczysz moją ziemię nad Ivahi, zapolujemy, jedź!
Ale pociąg rusza, więc klepią się serdecznie, młody człowiek wyskakuje w biegu, macha ręką, drugi siada prosto, twarz jego wyraża powagę smutku. Zaczęła się trzęsionka, Grzeszczeszyn ziewa, odwraca się do mnie i pyta rubasznie, pobłażliwie:
– No jak tam, znosi się jakoś podróż, hm, co, nieprzyzwyczajonemu. No, głupstwo, będzie gorzej.
Odpowiadam, że wszystko dobrze, „powolutku”, jednocześnie odmawiam pomarańczy, którą nas częstuje jakiś przechodzący kaboklo. Wciąż trzeba czegoś odmawiać – piwa, ciastek, owoców, ciągle ktoś częstuje. Grzeszczeszyn mówi mi dużo o sobie. Jest specem od kolonizacji, nikt nic nie wie. On czyści, segreguje, utrącił wielu ludzi na wysokich stanowiskach, nędznych karierowiczów.
– Szary ja jestem, panie, niepokaźny, ale ci panowie, tam w kraju wiedzą coś niecoś o Grzeszczeszynie. Oczywista, to nie ja, to nie ja – po prostu talent, znajomość duszy chłopskiej. Mam tu misję przez siebie samego narzuconą i misję tę wypełnię. Jaka – o tym później! Przyczaiłem się na posadzie skromnego nauczyciela w Antonio Olindo, zarabiam trzydzieści milów miesięcznie, ale tam kuję rzecz wielką, panowie, tam w kraju nieprędko się podniosą po moich ciosach. No, pan nic nie wie, głupstwo, nieświadom jeszcze! W Brazylii się z głodu nie umiera, przetrzymam, a ja tu, panie, miałem kiedyś wielkie stanowisko, jeśli chodzi o kolonizację. No głupstwo! Martwisz się pan, że ja nie mam pieniędzy – hehehe! Pal pan, młody człowieku, ainda senhor verá minha victória20!
Poufale i szeroko wetknął mi papierosa w zęby. Rozgadał się: jestem znośny; chcę coś wiedzieć, to tylko od niego; na ogół dobrze mi z oczu patrzy. Powoli przestał mówić, zaczął się przysłuchiwać rozmowie trzech pijanych kabokli, wreszcie przysiadł się do nich, dużo mówili, pili piwo.
1 Kurytyba, port. Curitiba – miasto w Brazylii, założone w 1654 roku.
2 pinior – drzewo iglaste występujące w Brazylii, Argentynie i Paragwaju.
3primavera (port.) – wiosna.
4konty – w ówczesnym systemie walutowym Brazylii „conto de réis” oznaczał jeden milion réis.
5 milreis – 1 milreis równał się 1 tys. reisów.
6 alkr – miara powierzchni stosowana w Brazylii: około 2,5 hektara.
7gente do mato (port.) – ludzie z lasu.
8 rosować – uprawiać ziemię na rosach (miejscach po wypalonym lesie).
9carroça (port.) – wóz z dachem, zaprzężony w kilka koni lub mułów.
10 fiżon – brazylijska potrawa z czarnej fasoli.
11senhor (port.) – pan.
12barbaridade (port.) – barbarzyństwo.
13kaboklo (z port. caboclo) – potomek autochtonów, brazylijskich Indian.
14Polaco burro – Ma to zresztą tylko znaczenie pogardy kabokla dla pracy, „Tylko osioł pracuje”. Poza tym kaboklo żywi dla polskiego kolonisty podziw i lęk.
15Cruzeiro do Sul – miasto i gmina w brazylijskim stanie Parana.
16 cała Brazylia się klepie – zwyczaj z dawnych czasów, kiedy witający się wzajemnie doszukiwali się broni.
17kaminion – samochód ciężarowy.
18 sztylpy – ochraniacze na buty, do jazdy konnej.
19skuka (z ros.) – nuda.
20ainda senhor verá minha victória (port.) – jeszcze pan zobaczy moje zwycięstwo.