Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najsłynniejszych powieści XX wieku! Nowe tłumaczenie, obnażające współczesne formy zniewolenia.
Okrutna i sugestywna wizja świata, w którym rządzi przemoc i strach, a władza panuje nie tylko nad losem człowieka, ale też nad jego myślami i uczuciami. Boleśnie aktualna opowieść o pragnieniu władzy i konsekwencjach jej nadużywania.
Zarazem to przejmująca, głęboko ludzka opowieść o samotności, o tęsknocie do miłości, wolności, prawdy. Historia tragicznej pary kochanków, Winstona i Julii, czytana na całym świecie, często w podziemnych lub przemycanych wydaniach, była głosem ostrzeżenia przed zniewoleniem umysłu. Użyte w niej pojęcia – „nowomowa”, „Policja Myśli”, „dwójmyślenie” czy „Wielki Brat” – weszły do języka potocznego wielu narodów.
Literackie mistrzostwo świata! Pozycja obowiązkowa!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Był zimny kwietniowy dzień, a zegary biły trzynastą. Winston Smith, przygarbiony, z podbródkiem przyciśniętym do mostka, co miało zapewnić ochronę przed wstrętnym wiatrem, przecisnął się pospiesznie przez szklane drzwi wejściowe Rezydencji Zwycięstwa, wpuszczając przy okazji do środka tuman szorstkiego pyłu.
Na korytarzu pachniało gotowaną kapustą i starymi wycieraczkami z plecionki. Naprzeciwko drzwi wisiał kolorowy plakat, przybity do ściany, nieproporcjonalnie duży w stosunku do wnętrza. Przedstawiał ogromną twarz, szeroką na ponad metr. Była to przystojna, ogorzała twarz mężczyzny, w wieku może czterdziestu pięciu lat, z grubym, czarnym wąsem. Winston ruszył w stronę schodów. Nie było sensu próbować przejażdżki windą – nawet w dobrych okresach rzadko kiedy działała, a przecież obecnie w ciągu dnia wyłączano prąd z powodu optymalizacji wydatków w ramach przygotowań do Tygodnia Nienawiści. Aby dostać się do mieszkania, Winston musiał pokonać siedem pięter. Miał trzydzieści dziewięć lat i owrzodzenie żylakowe nad prawą kostką, wspinał się więc powoli i kilkakrotnie robił przerwy. Na każdym półpiętrze z plakatu na ścianie naprzeciwko windy spoglądała na niego ogromna twarz. Plakat zaprojektowano tak, by oczy wodziły za człowiekiem po całym pomieszczeniu. Podpis głosił: WIELKI BRAT PATRZY.
W mieszkaniu słodki głosik deklamował ciąg liczb, które miały coś wspólnego z produkcją surówki hutniczej. Dobiegał z prostokątnej, metalowej płytki przypominającej zmatowiałe lustro, znajdującej się na ścianie po prawej stronie od wejścia. Winston wcisnął guzik i głos nieco przycichł, ale nadal dawało się usłyszeć każde słowo, bo urządzenia (nazywanego teleekranem) nie można było całkowicie wyłączyć. Podszedł do okna. Niebieski kombinezon – obowiązkowy uniform członków Partii – podkreślał niski wzrost Winstona i mizerność jego wątłej postury. Włosy Winstona były bardzo jasne, cera z natury rumiana, a policzki szorstkie z powodu kiepskiego mydła, tępych żyletek i mrozów zimy, która dopiero co dobiegła końca.
Świat za zamkniętym oknem sprawiał wrażenie chłodnego. Nad chodnikami wirowały pył i skrawki papieru. Mimo że świeciło słońce, a niebo miało ostrą, błękitną barwę, wszystko wokół było pozbawione kolorów, nie licząc porozwieszanych wszędzie plakatów. Twarz z czarnym wąsem spoglądała z każdego miejsca, które w naturalny sposób mogło przyciągać wzrok. Jeden z plakatów wisiał na domu naprzeciwko. „WIELKI BRAT PATRZY”, przypominał podpis, a ciemne oczy wpatrywały się głęboko w oczy Winstona. Plakat na poziomie wzroku przechodniów na ulicy odkleił się częściowo od ściany i powiewał żałośnie miotany wiatrem, na zmianę odsłaniając i zasłaniając słowo „ANGSOC”. W oddali śmigłowiec zszedł poniżej linii zabudowań, zawisł na moment jak mucha, po czym odleciał. Był to patrol policjantów zaglądających ludziom do okien. Ale takie patrole nie miały znaczenia. Liczyła się tylko Policja Myśli.
Głos z teleekranu za plecami Winstona nadal gadał o surówce i przekroczeniu norm Dziewiątego Planu Trzyletniego. Teleekran służył zarówno do odtwarzania, jak i do rejestrowania dźwięku i obrazu. Wychwytywał każdy odgłos w mieszkaniu Winstona, może z wyjątkiem cichutkiego szeptu. Ponadto filmował Winstona, gdy ten znajdował się w polu widzenia metalowej płytki. Obywatel nigdy nie wiedział, czy w danym momencie jest obserwowany. Mógł tylko zgadywać, jak często i za pomocą którego z systemów nadzoru Policja Myśli przełącza się na obraz z jego mieszkania. Niewykluczone zresztą, że obserwowali wszystkich przez cały czas. Tak czy owak, mogli podglądać każdego, kiedy tylko chcieli. Człowiek musiał kierować się założeniem, że każdy wydany przez niego odgłos zostanie usłyszany, a każdy ruch dostrzeżony, jeśli w pomieszczeniu będzie choćby odrobina światła. I tak właśnie żyli mieszkańcy Oceanii, nabierając rozmaitych nawyków, które zamieniały się w instynkt.
Winston nadal stał odwrócony plecami do teleekranu. Tak było bezpieczniej, chociaż dobrze wiedział, że nawet plecy mogą dostarczyć obserwatorom rozmaitych informacji. Kilometr dalej ponad ponurym miejskim pejzażem wyrastał potężny, biały gmach Ministerstwa Prawdy, w którym pracował Winston. Oto właśnie Londyn, pomyślał Winston z bliżej nieokreślonym niesmakiem, główne miasto Aerodromu 1, trzeciej najludniejszej prowincji Oceanii. Próbował wycisnąć z pamięci jakieś wspomnienie z czasów dzieciństwa, które powiedziałoby mu, czy Londyn od zawsze tak wyglądał – czy dawniej też rozciągały się tu gnijące XIX-wieczne domy o murach podpieranych przez drewniane pale wbite ukośnie w ziemię, o oknach zakrytych tekturą, dachach łatanych blachą falistą i szalonych ogrodach rozłażących się na wszystkie strony? Czy od zawsze istniały wszystkie te rumowiska stanowiące pozostałość po bombach, gdzie wiatr wzbijał chmury gipsowego pyłu, a wierzbownice rozsiadały się na gruzach? Albo obskurne kolonie drewnianych domków przypominających kurniki, zbudowane tam, gdzie bombardowania oczyściły większy kawałek gruntu? Bez sensu – Winston nic nie pamiętał. Z jego dzieciństwa pozostała tylko seria żywych obrazów bez żadnego tła, skąpanych w świetle i w większości zupełnie niezrozumiałych.
Budynek Ministerstwa Prawdy – w nowomowie MiniPrawd – zdecydowanie odróżniał się od wszystkich innych obiektów w zasięgu wzroku. Był to olbrzymi, trzystumetrowy gmach o układzie tarasowym, zwężający się ku górze, wzniesiony z olśniewająco białego betonu. Z okna Winstona dawało się dostrzec trzy slogany Partii, wypisane eleganckimi literami na białej ścianie:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
NIEWIEDZA TO SIŁA
Ponoć budynek Ministerstwa Prawdy liczył trzy tysiące pomieszczeń w części naziemnej i drugie tyle pod ziemią. W Londynie były jeszcze trzy inne gmachy podobnej wielkości i w podobnym stylu. Do tego stopnia górowały nad otaczającymi je domami, że wszystkie dało się zobaczyć z dachu Rezydencji Zwycięstwa. Mieściły się w nich cztery ministerstwa, które składały się na całą administrację rządową. Ministerstwo Prawdy odpowiadało za serwisy informacyjne, rozrywkę, edukację i sztukę. Ministerstwo Pokoju zajmowało się prowadzeniem wojny, a zadaniem Ministerstwa Miłości było utrzymywanie prawa i porządku. Za gospodarkę odpowiedzialny był czwarty resort: Ministerstwo Zamożności. W nowomowie ich nazwy brzmiały następująco: MiniPrawd, MiniPok, MiniMił i MiniZam.
Największe przerażenie budziło Ministerstwo Miłości. Jego siedziba była pozbawiona okien. Winston nigdy nie przestąpił jej progu ani nawet nie zapuścił się dalej niż na odległość pół kilometra od gmachu. Nikt nie miał tam wstępu, chyba że w oficjalnej sprawie. Trzeba było wówczas przedostać się przez istny labirynt zasieków z drutu kolczastego, mijając ukryte gniazda karabinów maszynowych. Na końcu czekały stalowe drzwi. Strażnicy o fizjonomii goryli, odziani w czarne uniformy i uzbrojeni w składane pałki, patrolowali ulice prowadzące w pobliże ministerstwa.
Winston odwrócił się gwałtownie i zadbał, by jego twarz przybrała wyraz spokojnego optymizmu, zdecydowanie wskazany, gdy człowiek stał przodem do teleekranu. Zrobiwszy to, udał się do maleńkiej kuchni. Ponieważ wyszedł z ministerstwa w przerwie obiadowej, zrezygnował z posiłku serwowanego w stołówce, choć zdawał sobie sprawę, że nie ma w domu nic do jedzenia oprócz kawałka ciemnego chleba, który musiał zostawić sobie na jutrzejsze śniadanie. Zdjął z półki butelkę przezroczystego płynu z prostą białą etykietką GIN ZWYCIĘSTWA. Po otwarciu poczuł wstrętny, oleisty zapach przywodzący na myśl chińską wódkę ryżową. Nalał sobie pełną filiżankę, przygotował się na niemiły wstrząs, a potem wypił jednym łykiem jak lekarstwo.
Jego twarz natychmiast zrobiła się czerwona, a z oczu pociekły mu łzy. Gin był niczym kwas azotowy, zaś po wypiciu go na raz człowiek czuł, jakby dostał pałką w potylicę. Po chwili jednak płomienie w żołądku przygasły, a świat wydał się weselszy. Winston wyciągnął papierosa ze zmiętej paczki z napisem „Zwycięskie”, ale był nieostrożny i cały tytoń wysypał się z bibułki na podłogę. Z następnym papierosem poszło mu lepiej. Wrócił do pokoju i usiadł przy niewielkim stoliku, stojącym na lewo od teleekranu. Z szufladki wyjął obsadkę, buteleczkę z tuszem oraz gruby pusty zeszyt o czarnym grzbiecie i marmurkowatej okładce.
Z jakiegoś powodu teleekran w salonie umieszczono w nietypowym miejscu – nie na ścianie vis-à-vis wejścia, skąd mógłby obserwować cały pokój, ale naprzeciwko okna. Urządzenie sąsiadowało z płytką wnęką, w której zasiadł teraz Winston. Projektanci budynku planowali zapewne, że lokator ustawi w niej regał z książkami. Ponieważ Winston przyparł plecami do ściany, znajdował się poza zasięgiem wzroku teleekranu. Urządzenie nadal rejestrowało każdy dźwięk, ale dopóki Winston siedział w obecnej pozycji, pozostawał niewidzialny. Po części właśnie za sprawą niezwykłego rozplanowania pokoju zdecydował się na przedsięwzięcie, do którego się teraz zabierał.
Bodźca dostarczył mu również zeszyt wyciągnięty z szuflady stolika. Był osobliwie piękny. Takiego gładkiego, jedwabistego papieru nie produkowano od dobrych czterdziestu lat; Winston zgadywał zresztą, że zeszyt jest znacznie starszy, bo kartki odrobinę pożółkły wskutek upływu czasu. Ujrzał go na wystawie zapuszczonego sklepiku ze starociami w ubogiej dzielnicy miasta (nie pamiętał, w której) i od razu ogarnęło go nieprzeparte pragnienie zakupu. Jako członek Partii nie powinien korzystać ze zwykłych sklepów – czyli, jak to nazywano, kupować towarów na wolnym rynku – ale reguły tej nie egzekwowano zbyt konsekwentnie, bo nie istniał żaden inny sposób, by zdobyć choćby sznurówki czy żyletki. Winston szybko rozejrzał się po ulicy, po czym wślizgnął się do sklepu i nabył zeszyt za dwa i pół dolara. Nie przyświecał mu wówczas żaden konkretny cel. Z poczuciem winy zaniósł zeszyt do domu w teczce. Co prawda strony były niezapisane, ale taki przedmiot z pewnością wzbudziłby podejrzenia.
Postanowił, że zacznie pisać dziennik. Nie było to zakazane, zresztą nic nie było zakazane, bo nie istniały już żadne prawa ani przepisy, ale gdyby się wydało, Winstona czekałaby zapewne kara śmierci lub przynajmniej dwadzieścia pięć lat w obozie pracy. Umieścił stalówkę w obsadce i possał ją, żeby pozbyć się tłustawego nalotu. Pióra uchodziły za akcesoria zupełnie przestarzałe i mało kto używał ich nawet do składania podpisów. Winston jednak kupił pióro – choć nie było to łatwe i wymagało zachowania ostrożności – gdyż najzwyczajniej w świecie uznał, że wspaniały papier zeszytu zasługuje na prawdziwą stalówkę, a nie na drapiący ołówek tuszowy. Tak naprawdę nie przywykł do ręcznego pisania. W pracy od czasu do czasu zdarzało mu się sporządzić jakąś bardzo krótką notatkę, ale zazwyczaj po prostu używał mowopisu. Rzecz jasna teraz nie mógł posłużyć się tym urządzeniem. Zanurzył pióro w buteleczce z tuszem i na moment się zawahał. Poczuł ucisk w żołądku. Najmniejsza kropka na papierze oznaczała punkt bez odwrotu. Drobnymi, niezgrabnymi literami zapisał:
4 kwietnia 1984.
Podniósł głowę i ogarnęło go poczucie całkowitej bezradności. Przede wszystkim nie był pewien, czy faktycznie jest rok 1984. Pewnie coś koło tego. Winston zakładał z dużą dozą prawdopodobieństwa, że ma trzydzieści dziewięć lat i że urodził się w roku 1944 albo 1945, nigdy jednak nie udało mu się ustalić daty z dokładnością większą niż rok lub dwa lata, w tę czy w drugą stronę.
Nagle przyszło mu do głowy pytanie, dla kogo konkretnie będzie pisał ten dziennik? Dla potomnych, dla tych, którzy jeszcze się nie urodzili. Jego myśli krążyły przez moment wokół wątpliwej daty, którą zanotował na kartce, zaraz jednak poczuł nieprzyjemny zgrzyt, bo przypomniał sobie o tym, co w nowomowie nazywano dwójmyśleniem. Pierwszy raz uświadomił sobie wagę przedsięwzięcia, na które się porwał. Jak niby człowiek ma nawiązać kontakt z przyszłymi pokoleniami? Przecież było to z natury rzeczy niemożliwe: przyszły świat albo nie będzie się znacząco różnił od teraźniejszego, a wówczas nikt Winstona nie wysłucha, albo też okaże się zasadniczo odmienny, a wówczas Winston i jego losy nie będą nikogo obchodziły.
Przez jakiś czas gapił się w kartkę tępym wzrokiem. Z teleekranu dolatywała teraz natarczywa muzyka wojskowa. Dziwne, że Winston nie tylko najwyraźniej stracił zdolność wyrażania swoich myśli, ale wręcz zapomniał, co pierwotnie zamierzał napisać. Przez kilka ostatnich tygodni szykował się na tę chwilę i nie przyszło mu do głowy, że będzie potrzebował czegokolwiek oprócz odwagi. Wystarczyło przelać na papier nieprzerwany, niespokojny monolog, który od lat słyszał w myślach. Teraz jednak monolog ten ustał. Co gorsza, żylak zaczął go nieznośnie swędzieć. Winston bał się podrapać, bo mogłoby wdać się zakażenie. Jedna sekunda płynęła za drugą. Całą jego świadomość wypełniały tylko pusta strona zeszytu, swędzenie nad kostką, donośna muzyka i uczucie lekkiego upojenia, wywołane przez gin.
Nagle zaczął pisać ogarnięty absolutną paniką. Nie do końca zdawał sobie sprawę, co konkretnie wychodzi spod jego pióra. Drobne, dziecinne pismo rozlazło się po całej stronicy, najpierw gubiąc wielkie litery, a potem również interpunkcję:
4 kwietnia 1984. Wczoraj wieczorem kino. Same filmy wojenne. Jeden bardzo dobry, pokazywał bombardowanie łodzi z uchodźcami gdzieś na Morzu Śródziemnym. Widzów bardzo ubawiła scena, w której gruby gość próbuje wpław uciec przed śmigłowcem, najpierw widzimy go, jak kołysze się na wodzie jak morświn, potem przez celownik snajpera w helikopterze, a potem nagle jest cały podziurawiony, woda dookoła robi się różowa, publiczność wrzeszczy ze śmiechu, kiedy gość tonie, potem widzisz łódź ratunkową pełną dzieci i unoszący sią nad nią śmigłowiec, na dziobie siedzi kobieta w średnim wieku, może Żydówka, w ramionach trzyma trzyletniego chłopczyka i ten mały chłopczyk krzyczy ze strachu i wtula twarz między jej piersi jak gdyby próbował się w niej zakopać, a ta kobieta tuli go i pociesza, chociaż sama jest sina ze strachu, cały czas go osłania, jak gdyby jej ręce mogły zatrzymać pociski, a potem śmigłowiec zrzuca dwudziestokilową bombę, błyska, a łódź idzie w drzazgi i jeszcze święte ujęcie dziecięcej rączki wyciągniętej w górę, w górę, w górę sięgającej w stronę śmigłowca pewnie wszystko sfilmowali z kamery na przedzie jego kadłuba i publiczność na miejscach dla członków partii głośnio klaskała ale jakaś kobieta na dole w części sali przeznaczonej dla proli zaczęła się nagle awanturować i krzyczała że takich rzeczy nie powinno się dzieciom pokazywać, że to nie dla dzieciaków aż wreszcie policja ją wyprowadziła pewnie nic się jej nie stało bo nikogo nie obchodzi co mówią prole to taka typowa reakcja prolki one nigdy
Przerwał pisanie, po części dlatego, że poczuł niemiły skurcz dłoni. Nie miał pojęcia, co skłoniło go do wyrzucenia z siebie tego ciągu bzdur. Ale, co ciekawe, kiedy pisał, w jego głowie wyklarowało się zupełnie inne wspomnienie i uznał, że chyba jest gotów przenieść je na papier. Uświadomił sobie, że przecież właśnie z powodu tego drugiego wydarzenia postanowił dziś nagle wrócić do domu i zacząć prowadzenie dziennika.
Zdarzyło się to rano w ministerstwie – choć tak naprawdę, czy w przypadku tak mglistego epizodu można w ogóle mówić o zdarzeniu?
Dochodziła godzina jedenasta i w Wydziale Archiwów, w którym pracował Winston, wszyscy wychodzili już ze swoich boksów. Każdy niósł swoje krzesło na środek dużej hali, a następnie zajmował miejsce przed wielkim teleekranem, bo zbliżała się pora Dwóch Minut Nienawiści. Gdy Winston usiadł w jednym ze środkowych rzędów, do hali niespodziewanie weszły dwie osoby, które znał wyłącznie z widzenia. Pierwszą z nich była dziewczyna, którą często mijał w korytarzach. Nie wiedział, jak jej na imię, ale orientował się, że to pracownica Wydziału Fikcji. Czasami szła gdzieś z kluczem nastawnym lub miała dłonie umorusane smarem, więc pewnie odpowiadała za serwisowanie którejś z maszyn powieściopiszących. Wyglądała na pewną siebie, miała około dwudziestu siedmiu lat, gęste ciemne włosy i piegi. Poruszała się szybko i zwinnie. Talię obwiązała sobie wąską czerwoną szarfą, symbolem Młodzieżowej Ligi Przeciwko Seksualności; szarfa podkreślała jej kształtne biodra. Winston znielubił dziewczynę od pierwszego wejrzenia. Dobrze wiedział, dlaczego. Kojarzyła mu się ze światem boisk hokejowych i zimnych kąpieli, grupowych pieszych wędrówek, czystości i higieny. Nie lubił większości kobiet, a zwłaszcza młodych, bo były najwierniejszymi wyznawczyniami Partii. Chętnie łykały każdy oficjalny slogan, bawiły się w szpiegów i gorliwie tropiły wszelkie odstępstwa od ortodoksji. A ta dziewczyna zdawała mu się wyjątkowo niebezpieczna. Pewnego razu, gdy mijali się w korytarzu, obrzuciła Winstona szybkim spojrzeniem z ukosa i zdawało się, że przejrzała go na wylot. Poczuł wówczas ukłucie mrocznego strachu. Przyszło mu nawet do głowy, że dziewczyna może być agentką Policji Myśli. Owszem, było to mało prawdopodobne, lecz Winston nadal czuł na jej widok osobliwy niepokój, mieszankę strachu i wrogości.
Drugą osobą, która weszła do hali, był O’Brien, członek Ścisłej Partii. Piastował tak ważne i tak wysokie stanowisko, że Winston miał bardzo mgliste pojęcie na temat jego obowiązków. Na widok czarnego kombinezonu, oznaczającego przynależność do Ścisłej Partii, po hali przebiegł szmer. O’Brien był potężnym, krzepkim mężczyzną o grubym karku i topornej, potliwej, brutalnej twarzy. Choć jego wygląd onieśmielał, O’Brienowi nie brakowało pewnego uroku. Często poprawiał okulary zsuwające mu się z nosa, co od razu budziło sympatię – gest ten, trudno powiedzieć dlaczego, wydawał się łagodny i cywilizowany. Mógłby przywodzić na myśl XVIII-wiecznego arystokratę zażywającego tabaki, choć taki obraz nikomu nic już nie mówił. W ostatnich latach Winston widział O’Briena może kilkanaście razy, lecz czuł, że łączy ich silna więź. Intrygował go kontrast między uprzejmym zachowaniem a aparycją boksera, przede wszystkim jednak Winston w tajemnicy wierzył – czy raczej miał nadzieję – że O’Brien nie jest w stu procentach wierny partyjnej linii. Wskazywało na to coś w jego twarzy. Chyba po prostu zdradzała ona jego inteligencję. Jakkolwiek było, wydawał się człowiekiem, z którym dałoby się szczerze porozmawiać, gdyby wcześniej jakimś sposobem oszukało się teleekran. Winston nigdy nie podjął najmniejszej próby przekonania się, czy jego przypuszczenia są trafne. I tak nie było żadnej możliwości, by to sprawdzić. W tym momencie O’Brien zerknął na zegarek, zobaczył, że już prawie jedenasta i najwyraźniej postanowił spędzić Dwie Minuty Nienawiści tu, w Wydziale Archiwów. Usiadł w tym samym rzędzie co Winston, dwa krzesła od niego. Między nimi siedziała drobna słomianowłosa kobieta, której boks sąsiadował z boksem Winstona. Brunetka z Wydziału Fikcji zajęła miejsce za jego plecami.
Z dużego teleekranu na końcu hali rozległ się naraz okropny, jękliwy dźwięk przypominający zgrzyt potwornej, nienaoliwionej maszyny. Od tego hałasu bolały zęby i jeżyły się włosy na karku. Zaczynała się Nienawiść.
Jak zwykle na ekranie pojawiła się twarz Emmanuela Goldsteina, Wroga Ludu. Wśród zebranych rozległy się gniewne posykiwania. Drobna słomianowłosa kobieta wydała z siebie pisk, w którym strach mieszał się z obrzydzeniem. Goldstein był opozycją. Dawno temu (nikt już nie pamiętał, kiedy dokładnie) należał do grona najważniejszych przywódców Partii i odgrywał niemal równie ważną rolę, co sam Wielki Brat. Potem jednak zajął się działalnością kontrrewolucyjną. Został skazany na śmierć, lecz tajemniczym sposobem zdołał uciec i zniknął. W ramach Dwóch Minut Nienawiści codziennie prezentowano inny materiał, ale Goldsteinowi zawsze poświęcano najwięcej uwagi. Był zdrajcą pierworodnym; to właśnie z jego winy Partia straciła czystość. Wszystkie późniejsze zbrodnie przeciwko Partii i próby zanegowania jej wartości, wszystkie akty sabotażu wynikały bezpośrednio z ideologii głoszonej przez Goldsteina. Ten zaś nadal żył i się ukrywał, knuł kolejne spiski – może za morzem, chroniony przez swoich zagranicznych mocodawców, a może, jak czasem spekulowano, na terenie Oceanii.
Winston miał ściśniętą przeponę. Ilekroć widział twarz Goldsteina, czuł bolesną mieszankę emocji. Była to szczupła, semicka twarz z aureolą zmierzwionych siwych włosów i kozią bródką, inteligentna, lecz budząca odruchową pogardę. Zarazem długi, wąski nos, na którym spoczywała para okularów, kojarzył się ze zdziecinniałym starcem. Ta twarz przypominała pysk owcy, a w głosie Goldsteina pobrzmiewało beczenie. Jak zwykle wygłaszał pełną jadu tyradę, będącą atakiem na Partię i przyświecające jej wartości. W jego słowach było tyle ewidentnej przesady i nieprawdy, że nawet dziecko pojęłoby ich fałszywość. Z drugiej strony, kiedy się ich słuchało, człowieka ogarniał niepokój, że ktoś mniej rozsądny da się na nie nabrać. Goldstein obrzucał obelgami Wielkiego Brata, oskarżał Partię o wprowadzenie dyktatury, domagał się natychmiastowego zawarcia pokoju z Eurazją, a także ustanowienia wolności słowa, wolności prasy, wolności zgromadzeń i wolności myśli, które, krzyczał histerycznie, ukrócono, gdy doszło do zdrady rewolucyjnych ideałów. Wszystko to w wielosylabowych słowach, pędzących jedno za drugim, stanowiących swego rodzaju parodię stylu oratorskiego funkcjonariuszy partyjnych. Czasami nawet pojawiały się pojęcia wzięte z nowomowy; Goldstein posługiwał się nimi częściej niż jakikolwiek członek Partii w codziennym życiu. Żeby nikt nie miał wątpliwości, co kryje się za wszystkimi tymi pokrętnymi frazesami, na teleekranie w tle za Goldsteinem maszerowały długie kolumny eurazjatyckich wojsk. Żołnierze o pozbawionych wyrazu wschodnich twarzach paradowali rząd za rzędem. Ani trochę się od siebie nie różnili. Monotonny, miarowy stukot ich buciorów służył za rytmiczne tło bekliwego głosu Goldsteina.
Nienawiść nie trwała jeszcze nawet pół minuty, a już połowa ludzi zebranych w hali wydawała z siebie niekontrolowane okrzyki gniewu. Zadowolona z siebie owcza twarz na ekranie i przerażająca potęga eurazjatyckiej armii były nie do zniesienia, zresztą sama myśl o Goldsteinie automatycznie budziła strach i wściekłość. Nienawidzono go bardziej niż Eurazji czy Wschódazji, bo ilekroć Oceania była w stanie wojny z jednym z tych mocarstw, z drugim zazwyczaj zawierała pokój. Ale, co dziwne, choć Goldstein wzbudzał powszechną nienawiść i pogardę, choć każdego dnia tysiące razy z rozmaitych mównic, z teleekranów, łam gazet i stron książek padały zdania, które obnażały żałosną miałkość jego teorii, ukazywały jej błędność, rozbijały ją w drobny pył lub wyszydzały, wpływy Goldsteina najwyraźniej wcale nie słabły. Wciąż nie brakowało frajerów, których mógł omotać. Policja Myśli codziennie wyłapywała jego nowych agentów i sabotażystów działających na jego polecenie. Dowodził wielką armią cieni, podziemną siecią spiskowców, dążących do zniszczenia państwa. Nosiła ona ponoć nazwę Braterstwo. Szeptano też o istnieniu straszliwej książki napisanej przez Goldsteina, przekazywanej potajemnie z rąk do rąk. Zawierała wyczerpujący wykład wszystkich jego heretyckich poglądów i nie miała tytułu; ludzie nazywali ją po prostu Książką. Nikt jednak nie wiedział nic na pewno. Były tylko ogólnikowe plotki. Każdy szeregowy członek Partii starał się unikać wszelkich wzmianek na temat Książki czy Braterstwa.
Gdy Nienawiść wkraczała w drugą minutę, zebranych ogarnęła gorączka. Ludzie zrywali się z krzeseł i krzyczeli na całe gardło, próbując zagłuszyć ten okropny, bekliwy głos dobiegający z ekranu. Drobna słomianowłosa kobieta była czerwona na twarzy. Jej usta zamykały się i otwierały jak u ryby wyrzuconej na brzeg. Nawet na ciężkim obliczu O’Briena pojawił się rumieniec. Funkcjonariusz siedział wyprostowany na krześle, a jego potężna pierś unosiła się i opadała, jak gdyby szykował się do starcia z nadciągającą falą. Brunetka za plecami Winstona zaczęła krzyczeć: „Świnia! Świnia! Świnia!”. Nagle chwyciła potężny słownik nowomowy i cisnęła nim w ekran. Słownik trafił Goldsteina prosto w nos, ale tylko się odbił; zdrajca nieubłaganie ciągnął swoją mowę. Winston na moment odzyskał przytomność umysłu i przekonał się, że krzyczy razem z innymi. Zawzięcie kopał przy tym piętą w łączynę krzesła. Podczas Dwóch Minut Nienawiści człowiek nie musiał niczego odgrywać ani świadomie zachowywać się w wyznaczony sposób – po prostu odruchowo przyłączał się do całej reszty, nawet jeżeli nie chciał, i na tym właśnie polegała makabryczność tego rytuału. Wystarczyło trzydzieści sekund, a wszelkie udawanie przestawało być potrzebne. Wstrętna ekstaza strachu i pragnienia zemsty, żądza mordu i tortur, rozbijania głów ciężkim młotem ogarniała wszystkich w hali, raziła jak prąd i zmieniała ludzi, nawet wbrew ich woli, w rozwrzeszczanych szaleńców o wykrzywionych twarzach. A mimo to gniew, który się wówczas czuło, był w istocie niekonkretny. Mógł zostać błyskawicznie przekierowany z jednego obiektu na drugi, niczym płomień lampy lutowniczej. I tak oto w jednej chwili cała nienawiść Winstona kierowała się nie na Goldsteina, lecz na Wielkiego Brata, na Partię i na Policję Myśli. W takich momentach jego serce współczuło samotnemu, pogardzanemu heretykowi na ekranie, jedynemu obrońcy prawdy i rozsądku w świecie zbudowanym na kłamstwie. Wystarczyła jednak sekunda, by Winston znowu krzyczał jednym głosem ze wszystkimi dookoła, a to, co powtarzano na temat Goldsteina, wydawało się prawdą. Skrywana nienawiść Winstona do Wielkiego Brata zmieniała się w uwielbienie. Wielki Brat był wówczas niczym potężny, nieustraszony obrońca. Wytrwały niczym skała stawiał czoła azjatyckim hordom, a Goldstein, mimo że samotny i bezradny, mimo że niektórzy wątpili, czy w ogóle istnieje, przeradzał się w złowrogiego manipulatora, zdolnego samymi tylko słowami zniszczyć fundamenty cywilizacji.
Chwilami dawało się umyślnie skierować nienawiść w określoną stronę. Nagle, z gwałtownym wysiłkiem, jaki towarzyszy oderwaniu głowy od poduszki, kiedy człowiek wybudza się z koszmarnego snu, Winston przeniósł swą nienawiść na brunetkę z Wydziału Fikcji. W jego umyśle pojawiły się żywe, przepiękne halucynacje. Mógłby zatłuc ją na śmierć gumową pałką. Mógłby przywiązać ją nagą do słupa i poprzeszywać strzałami, jak uczyniono ze świętym Sebastianem. Mógłby ją zgwałcić i poderżnąć jej gardło w momencie orgazmu. Wyraźniej niż do tej pory uświadomił sobie wreszcie, dlaczego jej nienawidzi. Otóż nienawidził jej, bo była młoda, ładna i antyseksualna, bo chciał pójść z nią do łóżka, ale nie miał na to szans, ponieważ wokół jej ponętnej talii, która aż prosiła się o to, by objąć ją ramieniem, biegła odpychająca czerwona szarfa, agresywny symbol czystości.
Nienawiść osiągnęła punkt kulminacyjny. Głos Goldsteina przeszedł w beczenie prawdziwej owcy. Zamiast jego twarzy na ekranie pojawił się pysk barana, ten z kolei przemienił się w postać eurazjatyckiego żołnierza, który szedł do natarcia, wielki i straszliwy. Jego karabin półautomatyczny ryczał, wypluwając pociski, zdawał się wychodzić z ekranu – kilka osób w pierwszym rzędzie zrobiło mimowolny unik. Naraz jednak wszyscy odetchnęli z ulgą, bo w miejsce wroga ukazał się Wielki Brat, czarnowłosy, czarnowąsy, władczy, pełen tajemnego spokoju. Jego ogromna twarz wypełniła cały ekran. Nikt nie słyszał, co mówi. Były to proste słowa otuchy, takie, jakie padają czasem podczas zgiełku bitwy. Treść nie miała znaczenia – wystarczał sam fakt, że ktoś niósł widzom pocieszenie. Po chwili Wielki Brat zniknął i zamiast niego pojawiły się trzy naczelne hasła Partii, wypisane pogrubioną czcionką i wielkimi literami:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
NIEWIEDZA TO SIŁA
Zdawało się jednak, że twarz Wielkiego Brata nadal spogląda z ekranu, jak gdyby tak mocno odcisnęła się ludziom w oczach, że widzieli ją jeszcze przez kilka sekund. Drobna słomianowłosa kobieta rzuciła się na oparcie krzesła przed sobą i z drżącym szeptem – brzmiało to jak: „Zbawca!” – wyciągnęła ręce w stronę ekranu. Po chwili ukryła twarz w dłoniach. Było oczywiste, że się modli.
W tej samej chwili rozległo się grupowe, niskie, powolne skandowanie: „W.B.! W.B.! W.B!”, raz po raz, z długą pauzą między pierwszą a drugą literą. Po hali niósł się ciężki dziki pomruk. Zdawałoby się, że w tle słychać rytmiczne tupanie nagich stóp i pulsowanie tam-tamów. Trwało to może trzydzieści sekund. Refren ten często rozbrzmiewał w chwilach szczególnie podniosłych i pełnych emocji. Był to po części swoisty hymn wychwalający mądrość i potęgę Wielkiego Brata, a po części akt autohipnozy. Rytmiczny hałas wprowadzał ludzi w trans i pozwalał wyłączyć świadomość. Winston poczuł zimno w żołądku. Podczas Dwóch Minut Nienawiści nie potrafił się opanować i wraz z innymi wpadał w gorączkę, lecz podludzkie skandowanie „W.B.! W.B!” zawsze przepełniało go trwogą. Oczywiście w nim uczestniczył – odmowa nie wchodziła w grę, a ukrywanie uczuć, kontrolowanie mimiki i naśladowanie innych były drugą naturą. Niewykluczone jednak, że przez kilka sekund nie zdołał zapanować nad swym spojrzeniem. Oczy mogły go zdradzić. I właśnie podczas tych kilku sekund wydarzyła się znacząca rzecz – o ile faktycznie się wydarzyła.
Winston napotkał spojrzenie O’Briena, który stał i swoim charakterystycznym gestem zakładał okulary. Przez ułamek sekundy obaj patrzyli na siebie, a wtedy Winston zrozumiał – był tego pewny – że O’Brien myśli to samo, co on. Bez żadnej wątpliwości przekazali sobie nawzajem wiadomość, jak gdyby ich umysły połączyły się i wymieniły myślami. „Mam tak samo – zdawał się mówić O’Brien. – Doskonale wiem, co czujesz. Widzę twoją pogardę, twoją nienawiść i obrzydzenie. Nie martw się, jestem po twojej stronie”. A potem ów przebłysk inteligencji zniknął, a twarz O’Briena stała się tak samo nieczytelna, jak wszystkie inne twarze.
I tyle. Winston szybko stracił pewność, czy to się wydarzyło naprawdę. Tego rodzaju momenty nigdy nie miały żadnego ciągu dalszego. Podtrzymywały tylko jego wiarę, czy może nadzieję, że oprócz niego są też inni wrogowie Partii. Może plotki o wielkim tajemnym spisku były prawdą? Może Braterstwo faktycznie istniało? Z drugiej strony, mimo niezliczonych aresztów, podpisanych zeznań i egzekucji, nie dawało się wykluczyć, że Braterstwo to jedynie mit. Jednego dnia Winston w nie wierzył, następnego dnia nie. Nie miał żadnych dowodów oprócz przelotnych spojrzeń, które mogły nic nie znaczyć, oprócz fragmentów zasłyszanych rozmów, wyblakłych napisów na ścianach publicznych toalet i pewnego małego gestu wymienionego przez dwie nieznające się osoby – kto wie, czy nie było to jakieś tajne pozdrowienie? Ale Winston tylko zgadywał i najprawdopodobniej po prostu wszystko to sobie wyobraził. Po Dwóch Minutach Nienawiści wrócił do swojego boksu, nie spojrzawszy ani razu na O’Briena. Nie pomyślał nawet, że mógłby spróbować nawiązać z nim ponowny kontakt. Byłoby to niewyobrażalnie niebezpieczne, a zresztą Winston i tak nie wiedział, jak niby miałby się do tego zabrać. Przez sekundę, góra dwie sekundy patrzyli na siebie porozumiewawczo – i na tym cała historia się kończyła, lecz nawet ten drobny epizod należało uznać za znaczące wydarzenie w życiu Winstona, upływającym w wymuszonej samotności.
Otrząsnął się i usiadł prosto. Beknął, bo gin próbował wydostać się z jego żołądka.
Znowu skupił wzrok na kartce zeszytu i odkrył, że gdy tonął w rozmyślaniach, nieświadomie napisał coś jeszcze. Nie były to już te same niezgrabne i ciasno stłoczone litery co wcześniej. Jego pióro posuwało się zmysłowo po gładkim papierze, a pół strony pokrywały słowa zapisane staranną majuskułą:
PRECZ Z WIELKIM BRATEM
PRECZ Z WIELKIM BRATEM
PRECZ Z WIELKIM BRATEM
PRECZ Z WIELKIM BRATEM
PRECZ Z WIELKIM BRATEM
Poczuł mimowolne ukłucie paniki. Było ono absurdalne, gdyż i tak naraził się na niebezpieczeństwo, kiedy zaczął prowadzić dziennik, a zapisanie tych konkretnych słów nie mogło już pogorszyć jego sytuacji. Przez moment jednak kusiło go, żeby wyrwać strony pokryte literami i porzucić całe przedsięwzięcie.
Ale nie zrobił tego, bo wiedział, że to bez sensu. Nie miało znaczenia, czy napisał „Precz z Wielkim Bratem”, czy też nie. I nie miało znaczenia, czy będzie kontynuował prowadzenie dziennika. Policja Myśli i tak go dorwie. Popełnił najbardziej fundamentalne przestępstwo; dopuścił się go zresztą, zanim jeszcze przyłożył pióro do papieru. Nazywano to myślozbrodnią. Prędzej czy później myślozbrodnia nieuchronnie wychodziła na jaw. Przez jakiś czas Winstonowi uda się zapewne unikać odpowiedzialności, może nawet przez lata, ale ostatecznie na sto procent go dopadną.
Wydarzy się to w nocy – aresztowań zawsze dokonywano nocami. Nagle zostanie wyrwany ze snu, czyjaś twarda ręka potrząśnie go za ramię, zaświecą mu w oczy, dokoła łóżka ujrzy krąg kamiennych twarzy. Prawdopodobnie nie będzie procesu, ani nawet informacji o aresztowaniu. Winston po prostu zniknie w środku nocy. Jego imię i nazwisko zostaną wymazane z akt, a wszystkie dane usunięte. Będzie tak, jak gdyby nigdy nie istniał. A potem zostanie zapomniany. Tak oto dołączy do grona zlikwidowanych, czy też, jak to się zazwyczaj nazywa, wyparowanych.
Na moment Winstona ogarnęła histeria. Zaczął pisać pospiesznymi bazgrołami:
Zastrzelą mnie ale mam to gdzieś jeśli strzelą mi w tył głowy nie obchodzi mnie to precz z wielkim bratem zawsze strzelają w tył głowy mam to gdzieś precz z wielkim bratem
Znów odchylił się na krześle, nieco zawstydzony samym sobą i odłożył pióro. Nagle podskoczył: rozległo się pukanie do drzwi.
Już przyszli! Siedział bez ruchu jak mysz, w daremnej nadziei, że pukający – kimkolwiek są – zrezygnują i sobie pójdą. Ale nie, znowu zastukali. Najgorsze, co mógł zrobić, to grać na zwłokę. Serce dudniło mu w piersi jak bęben, lecz twarz, dobrze wyćwiczona, była zapewne pozbawiona wyrazu. Winston wstał i ciężkim krokiem ruszył ku drzwiom.
Kiedy położył dłoń na klamce, zorientował się, że otwarty dziennik nadal leży na stole. Na stronie widniały słowa „Precz z Wielkim Bratem”, zapisane tak dużymi literami, że zapewne dałoby się je przeczytać nawet z drugiego końca pokoju. Nieprawdopodobna głupota – w tej chwili jednak Winston uświadomił sobie, że mimo paniki nie chce zamknąć zeszytu, gdyż niezaschnięty atrament rozmazałby się, kalając aksamitny papier.
Wziął wdech, otworzył drzwi i natychmiast poczuł przypływ ulgi. Stała przed nim bezbarwna, stłamszona życiem kobieta o rzadkich włosach i twarzy pooranej zmarszczkami.
– Och, towarzyszu – odezwała się monotonnym, jękliwym głosem. – Tak właśnie mi się zdawało, że słyszałam, jak wróciliście. Czy moglibyście do mnie wstąpić i zerknąć na zlew w kuchni? Zatkał się i…
Była to pani Parsons, żona sąsiada z tego samego piętra. (Partia nie pochwalała używania słowa „pani”; do wszystkich należało zwracać się per „towarzyszu” lub „towarzyszko”, ale w przypadku niektórych kobiet człowiek nie umiał się przestawić). Miała koło trzydziestki, lecz wyglądała na znacznie starszą. Zdawało się, że w zmarszczkach na jej twarzy gromadzi się kurz. Winston ruszył za nią korytarzem. Tego rodzaju amatorskie naprawy stanowiły niemal codzienną uciążliwość. Rezydencja Zwycięstwa była już dość stara, zbudowano ją w latach trzydziestych czy jakoś tak i pomału zaczynała się sypać. Tapeta odłaziła ze ścian, rury pękały, ilekroć temperatura spadała poniżej zera, dach przeciekał po każdych opadach śniegu, a centralne ogrzewanie działało na pół gwizdka, o ile akurat nie zostało całkowicie wyłączone w ramach optymalizacji kosztów. Za naprawy, których nie dawało się wykonać samodzielnie, odpowiadały rozmaite komitety, przez co na zwykłą wymianę szyby okiennej czekało się czasami dwa lata.
– Oczywiście nie prosiłabym was, ale Toma nie ma w domu – wyjaśniła ogólnikowo pani Parsons.
Mieszkanie Parsonsów miało większy metraż niż mieszkanie Winstona. Było równie obskurne, ale w inny sposób. Wszystko tu wydawało się podniszczone i stratowane, jak gdyby przed chwilą do środka wdarło się potężne, agresywne zwierzę. Na podłodze walały się rozmaite akcesoria sportowe: kije do hokeja, rękawice bokserskie, dziurawa piłka, para przepoconych spodenek wywróconych na drugą stronę. Stół był usłany brudnymi naczyniami i zeszytami ćwiczeń o pozaginanych rogach. Na ścianie wisiały czerwone plakaty Młodzieżówki i Szpiegów oraz portret Wielkiego Brata. Czuło się naturalnie smród gotowanej kapusty, jak w całym budynku, towarzyszył mu jednak również ostry odór potu, pozostawiony – człowiek mógł to stwierdzić od razu, choć nie wiedział, jakim sposobem – przez osobę, której nie było teraz w mieszkaniu. W drugim pokoju ktoś próbował przygrywać do muzyki wojskowej dobiegającej z teleekranu, wykorzystując w tym celu grzebień i kawałek papieru toaletowego.
– To dzieci – wyjaśniła pani Parsons, rzucając lekko zaniepokojone spojrzenie w stronę drzwi. Dzisiaj nie wychodziły. No i…
Miała zwyczaj urywać zdania w połowie. Zlew kuchenny był częściowo wypełniony brudną, zielonkawą wodą, która śmierdziała kapustą jeszcze intensywniej niż reszta pomieszczenia. Winston klęknął i obejrzał łącznik odpływu. Nie znosił pracy manualnej i nie znosił klękania, bo zawsze dostawał wówczas ataku kaszlu. Pani Parsons przyglądała mu się bezradnie.
– Gdyby Tom był w domu, naprawiłby to w sekundę – stwierdziła. – On uwielbia takie rzeczy. Jest prawdziwą złotą rączką.
Parsons, podobnie jak Winston, pracował w Ministerstwie Prawdy. Był grubawym, lecz pełnym energii człowiekiem i porażającym idiotą, durnym entuzjastą, jednym z tych całkowicie posłusznych, oddanych przeciętniaków, których Partia potrzebowała jeszcze bardziej niż Policji Myśli. Dopiero kiedy skończył trzydzieści pięć lat, wykreślono go z listy członków Młodzieżówki, choć gdyby to od niego zależało, nadal by do niej należał. Wcześniej udało mu się zostać w Szpiegach rok dłużej, niż wynosił limit wieku. W ministerstwie piastował jakieś niskie stanowisko, na którym inteligencja nie była wymagana, ale grał pierwsze skrzypce w Komitecie Sportowym i w innych komisjach odpowiedzialnych za organizację grupowych pieszych wędrówek, spontanicznych demonstracji czy wolontariatu. Pykając fajkę, informował swych rozmówców z dumą, że w ciągu ostatnich czterech lat każdy wieczór spędzał w lokalnej świetlicy. Zawsze ciągnął się za nim dojmujący zapach potu, podświadomie wydzielany dowód jego nieustannych wysiłków. Zapach ten zresztą wisiał w powietrzu, nawet kiedy Parsons już sobie poszedł.
– Macie może klucz nastawny? – spytał Winston, majstrując przy nakrętce.
– Klucz… – powtórzyła pani Parsons i od razu się przygarbiła. – Sama nie wiem, chyba tak. Może dzieci…
Rozległo się tupanie, grzebień znów zabzyczał donośnie, a dzieci wpadły do salonu. Pani Parsons przyniosła klucz. Winston spuścił wodę i z obrzydzeniem wyciągnął kępkę włosów, która blokowała odpływ. Starannie umył ręce pod zimną wodą z kranu i przeszedł do drugiego pokoju.
– Ręce do góry! – krzyknął dziki głos.
Ładny dziewięcioletni chłopiec o hardej twarzy wyskoczył zza stołu i wycelował w Winstona z pistoletu zabawki. Jego siostra, młodsza może o dwa lata, stała w tej samej pozie. Zamiast broni miała kawałek drewna. Oboje byli ubrani w niebieskie spodenki, szare koszule i czerwone chusty – wszystko to składało się na uniform Szpiega. Winston podniósł ręce, ale ogarnęło go niemiłe uczucie, bo zacięta mina chłopca sugerowała, że to wcale nie jest zabawa.
– Jesteście zdrajcą! – wrzasnął chłopiec. – Jesteście myślozbrodniarzem i eurazjatyckim szpiegiem! Zostaniecie rozstrzelani, wyparowani! Wyślę was do kopalni soli!
Nagle dzieci obskoczyły Winstona, krzycząc: „Zdrajca! Myślozbrodniarz!”. Dziewczynka naśladowała każdy ruch brata. Było to lekko przerażające, jak zabawa tygrysiątek, które niedługo wyrosną na potężnych ludożerców. Z oczu chłopca biła ledwo opanowana zaciekłość. Najchętniej uderzyłby lub kopnął Winstona i wiedział, że już wkrótce będzie dostatecznie duży, by to zrobić. Dobrze, że ten pistolet nie jest prawdziwy, pomyślał Winston.
Pani Parsons nerwowo spoglądała to na Winstona, to na dzieci. W salonie było lepsze światło i Winston zauważył, że w jej zmarszczki naprawdę powłaził kurz.
– One robią tyle hałasu – tłumaczyła kobieta. – Są zawiedzione, bo nie mogą pójść na wieszanie. Mam zbyt dużo zajęć na głowie i nie dam rady ich zabrać, a Tom dopiero później wróci z pracy.
– Dlaczego nie możemy zobaczyć wieszania? – wrzasnął chłopczyk donośnym głosem.
– Chcemy zobaczyć wieszanie! Chcemy zobaczyć wieszanie! – skandowała podskakująca dziewczynka.
Winston przypomniał sobie, że jacyś eurazjatyccy jeńcy, zbrodniarze wojenni, mieli zostać wieczorem powieszeni w parku. Egzekucje organizowano mniej więcej raz na miesiąc i zawsze cieszyły się popularnością. Dzieci uważały je za szczególną atrakcję. Pożegnał się z panią Parsons i ruszył do drzwi. Przeszedł może sześć kroków w korytarzem, gdy nagle coś boleśnie ugodziło go w tył głowy, jak gdyby ktoś wbił mu w potylicę drut rozgrzany do czerwoności. Odwrócił się i ujrzał panią Parsons wciągającą synka do mieszkania. Chłopiec chował właśnie procę do kieszeni.
– Goldstein! – krzyknął, zanim pani Parsons zamknęła drzwi. Winstona jednak najbardziej uderzył wyraz bezradnego strachu na poszarzałej twarzy kobiety.
Wrócił do mieszkania, pospiesznie minął teleekran i znowu usiadł przy stole, masując obolałą głowę. Muzyka ustała. Zamiast tego szczekliwy wojskowy głos prezentował z okrutną przyjemnością uzbrojenie nowej Pływającej Fortecy zakotwiczonej niedawno między Islandią a Wyspami Owczymi.
Z takimi dziećmi, pomyślał Winston, kobieta musi żyć w strachu. Jeszcze rok czy dwa, a zaczną ją obserwować dniem i nocą, tropić wszelkie oznaki nieposłuszeństwa. Prawie wszystkie dzieci były teraz okropne. Co najgorsze, choć organizacje w rodzaju Szpiegów systematycznie zmieniały każde dziecko w nieposłusznego dzikusa, żadne z nich nie buntowało się przeciwko Partii. Przeciwnie, uwielbiały ją i wszystko, co się z nią wiązało. Pieśni, pochody, sztandary, piesze wędrówki, musztry z wykorzystaniem atrap karabinów, skandowanie haseł, kult Wielkiego Brata – dzieci traktowały to jako wspaniałą zabawę. Całą ich energię skierowano przeciwko wrogom państwa, przeciwko obcoziemcom, zdrajcom, sabotażystom, myślozbrodniarzom. Ludzie po trzydziestce z reguły bali się własnych dzieci. Nie bez powodu. Praktycznie co tydzień w „Timesie” pojawiała się wzmianka, że jakiś mały donosiciel – nazywany przeważnie „bohaterskim malcem” – przekazał rodziców w ręce Policji Myśli, bo pozwolili sobie na nieodpowiedzialną wypowiedź.
Pieczenie po postrzale z procy ustało. Winston bez entuzjazmu wziął pióro do ręki i zastanawiał się, czy ma jeszcze coś do zapisania w dzienniku. Nagle znowu pomyślał o O’Brienie.
Dawno temu – ile to już czasu? Chyba z siedem lat – śniło mu się, że szedł przez kompletnie ciemny pokój. Minął jakąś siedzącą postać, a ta powiedziała mu: „Spotkamy się tam, gdzie nie ma ciemności”. Mówiła cicho, niemal swobodnie. Była to po prostu rzeczowa zapowiedź, a nie rozkaz. Winston nie zatrzymał się, poszedł dalej. Co ciekawe, we śnie słowa nie zrobiły na nim większego wrażenia i dopiero później stopniowo zaczął sobie uświadamiać ich znaczenie. Nie pamiętał już, czy pierwszy raz zobaczył O’Briena, zanim jeszcze miał ten sen, czy może później. Zapomniał też, kiedy konkretnie stwierdził, że to właśnie O’Brien mówił do niego z ciemności. Teraz jednak tak właśnie sądził.
Nigdy nie mógł być pewien – nawet po porannej wymianie spojrzeń – czy O’Brien to przyjaciel, czy wróg. Nie miało to większego znaczenia. Łączyła ich nić porozumienia o wiele ważniejsza niż uczucie sympatii lub wspólnoty celów. „Spotkamy się tam, gdzie nie ma ciemności”, powiedział O’Brien. Winston nie rozumiał znaczenia tych słów, przeczuwał jednak, że w ten czy inny sposób zapowiedź się spełni.
Głos dobiegający z teleekranu nagle umilkł. W nieruchomym powietrzu rozległ się apel grany na trąbce. Jej ton był czysty i przepiękny. Po chwili głos znów się odezwał, tym razem nieco ochryple:
– Uwaga! Proszę o uwagę! Mamy wiadomość z ostatniej chwili z frontu malabarskiego. Nasze wojska w południowych Indiach odniosły wspaniałe zwycięstwo! Wolno mi ujawnić, że wydarzenie to może oznaczać, iż wojna dobiegnie końca w przewidywalnej przyszłości. A teraz nadajemy program informacyjny…
Czyli zanosi się na złe wiadomości, pomyślał Winston. I rzeczywiście – gdy już w rozmaitych krwawych szczegółach opowiedziano widzom o klęsce eurazjatyckiej armii, gdy przekazano nieprawdopodobne wręcz liczby zabitych i wziętych do niewoli, ogłoszono, że od przyszłego tygodnia przydział czekolady zostanie zredukowany z 30 do 20 gramów.
Winston znowu beknął. Gin tracił moc, a Winston czuł się coraz bardziej sflaczały. Z teleekranu rozbrzmiewała teraz pieśń „Marsz, marsz Oceania” – może dla uczczenia zwycięstwa, a może po to, żeby ludzie zapomnieli o zmniejszeniu przydziału czekolady. Podczas wykonywania tej pieśni każdy musiał stać na baczność, ale Winston znajdował się poza zasięgiem widzenia teleekranu.
Następnie puszczono lżejszą muzykę. Winston podszedł do okna i stanął, odwrócony do ekranu plecami. Dzień był wciąż zimny, ale bezchmurny. Gdzieś w oddali eksplodowała rakieta i po mieście poniósł się przytłumiony huk. Obecnie na Londyn spadało jakieś dwadzieścia–trzydzieści rakiet tygodniowo.
Na ulicy wiatr wciąż łopotał odklejonym plakatem. Słowo „Angsoc” pojawiało się i znikało z każdym podmuchem. Angsoc. Święte zasady Angsocu. Nowomowa, dwójmyślenie, modyfikowalność przeszłości. Winston czuł się, jakby stąpał po lesie na dnie morza, zagubiony w świecie potworów. On sam też był potworem. A przy tym był samotny. Przeszłość umarła, przyszłości nie umiał sobie wyobrazić. Nie mógł być pewny, czy choć jeden żyjący obecnie człowiek stoi po tej samej stronie, co on. I czy rządy Partii nie okażą się wieczne. Natychmiast odpowiedziały mu trzy slogany na białej fasadzie Ministerstwa Prawdy:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
NIEWIEDZA TO SIŁA
Wyjął z kieszeni dwudziestopięciocentówkę. Widniały na niej te same hasła, wypisane małymi, czytelnymi literami. Na awersie umieszczono wizerunek Wielkiego Brata. Jego oczy oczywiście wodziły za Winstonem. Były wszędzie: na monetach, na znaczkach pocztowych, okładkach książek, sztandarach, plakatach, paczkach papierosów. Zawsze te same wpatrujące się oczy i dochodzący zewsząd głos. We śnie i na jawie, w pracy i przy jedzeniu, na zewnątrz i w pomieszczeniach, w wannie i w łóżku – nie było ucieczki. Człowiek nie miał nic na własność prócz kilku centymetrów sześciennych wewnątrz swojej czaszki.
Słońce przewędrowało w inny kawałek nieba i w niezliczonych oknach Ministerstwa Prawdy nie odbijało się już światło, toteż wyglądały teraz ponuro, jak otwory strzelnicze fortecy. Na widok gigantycznego gmachu o piramidalnym kształcie w sercu Winstona pojawił się lęk. Budynek był zbyt potężny. Nikt nie zdołałby go wziąć szturmem. Tysiąc rakiet nie zrówna go z ziemią. Winston znowu zadał sobie pytanie, dla kogo pisze dziennik? Dla przyszłości, dla przeszłości – dla epoki, która może okazać się wyobrażona? Nie czekała go śmierć, ale całkowite unicestwienie. Dziennik zmieni się w kupkę popiołu, a on sam zostanie wyparowany. Jego słowa przeczytają tylko funkcjonariusze Policji Myśli. A potem wymażą go ze świata i z ludzkiej pamięci. Jak zatem przemawiać do przyszłych pokoleń, skoro po człowieku nie zostanie żaden ślad, nawet anonimowe słowo zapisane na skrawku papieru?
Teleekran wybił czternastą. Winstonowi zostało dziesięć minut do wyjścia – o w pół do trzeciej musiał być z powrotem w pracy.
O dziwo, bicie zegara na nowo dodało mu zapału. Był samotnym duchem, pisał prawdę, której nikt nigdy nie usłyszy, dopóki jednak ją głosił, w niedostrzegalny sposób podtrzymywał ciągłość ludzkiego dziedzictwa. Nie liczyło się bycie słyszanym – wystarczyło, że człowiek ocali swój rozum. Winston wrócił do stołu, zanurzył pióro w atramencie i napisał:
Do przyszłości lub do przeszłości, do epoki wolnej myśli, epoki, w której ludzie są różni i nie muszą żyć samotnie, do epoki, w której istnieje prawda, a to, co się stało, nie może zostać zanegowane:
Pozdrowienia z epoki, w której wszyscy jesteśmy jednakowi. Z epoki samotności. Z epoki Wielkiego Brata i dwójmyślenia!
Jestem już martwy, pomyślał. Dopiero teraz, kiedy zaczął układać swoje myśli, zrozumiał, jak przełomowy był krok, na który się zdecydował. Konsekwencje każdego czynu zawierają się w owym czynie. Winston napisał:
Myślozbrodnia nie prowadzi do śmierci – myślozbrodnia to śmierć.
Teraz, skoro pojął, że jest martwy, musiał jak najdłużej pozostać przy życiu. Dwa palce prawej dłoni miał poplamione atramentem. Właśnie taki drobiazg może człowieka zdradzić. Jakiś wścibski nadgorliwiec z ministerstwa (pewnie kobieta, ktoś w rodzaju tej drobnej słomianowłosej albo brunetki z Wydziału Fikcji) zacznie się zastanawiać, dlaczego Winston zajmował się pisaniem podczas przerwy obiadowej, dlaczego użył staroświeckiego pióra, a tak w ogóle, co konkretnie napisał? A potem podzieli się swoimi wątpliwościami z odpowiednimi ludźmi. Winston poszedł do łazienki i starannie zmył atrament, używając szorstkiego brązowego mydła, które działało jak papier ścierny, więc znakomicie nadawało się do tego zadania.
Schował dziennik do szuflady. Nie było sensu go ukrywać, ale Winston mógł przynajmniej zyskać pewność, że dziennik nie został przez kogoś znaleziony. Włos rozciągnięty w poprzek zeszytu byłby zbyt oczywisty. Opuszką palca podniósł jasne ziarenko pyłu i umieścił je w rogu okładki. Gdyby ktoś wziął zeszyt do ręki, ziarenko z pewnością by spadło.
Winston śnił o swojej matce.
Musiał mieć chyba dziesięć lub jedenaście lat, kiedy zniknęła. Była wysoką, posągową, raczej milczącą kobietą o posuwistych ruchach i wspaniałych jasnych włosach. Ojciec, którego pamiętał jeszcze mgliściej, był szczupłym brunetem w okularach. Nosił się dość schludnie, zawsze w ciemnych kolorach (Winston zapamiętał zwłaszcza jego wąskie buty). Rodzice przepadli zapewne podczas pierwszej fali wielkich czystek w latach pięćdziesiątych.
Teraz jego matka siedziała, trzymając w ramionach młodszą siostrę Winstona. Pamiętał siostrę tylko jako małe, słabe, milczące dziecko o dużych, czujnych oczach. Obie na niego patrzyły. Były gdzieś pod ziemią – może na dnie studni albo w bardzo głębokim grobie? W każdym razie Winston przyglądał im się z wysoka, a one zapadały się coraz głębiej. Teraz znajdowały się w salonie tonącego statku i wpatrywały się w Winstona przez ciemniejącą wodę. Nadal została im odrobina tlenu. On widział je, one widziały jego, ale tonęły, pogrążały się w zielonych wodach. Za moment na zawsze miały mu zniknąć z oczu. Winston był na powietrzu, miał pod dostatkiem światła, a tymczasem matkę i siostrę wciągała śmierć. Znalazły się tam, w głębinie, właśnie dlatego, że on stał na górze. Wiedział o tym i one również o tym wiedziały. Dostrzegał to w ich twarzach. Ale nie miały do niego pretensji. Po prostu rozumiały, że muszą umrzeć, aby on mógł dalej żyć, bo tak przedstawia się nieuchronny porządek rzeczy.
Nie pamiętał, co naprawdę się wydarzyło, ale we śnie rozumiał, że matkę i siostrę w jakiś sposób poświęcono dla jego dobra. Był to jeden z tych snów, które wydają się najzupełniej zwyczajne, lecz stanowią kontynuację świadomych myśli, więc pozwalają dojrzeć pewne fakty czy zjawiska, tak że człowiek budzi się z głową pełną świeżych spostrzeżeń. Winston uświadomił sobie nagle, że śmierć jego matki przed niemal trzydziestu laty miała smutny i tragiczny wymiar, jakiego próżno szukać w dzisiejszych czasach. Tragedie, stwierdził, należały do dawnej epoki, kiedy jeszcze istniały prywatność, miłość i przyjaźń, kiedy członkowie rodziny wspierali się nawzajem bez konkretnego powodu. Wspomnienie matki rozdarło mu serce, ponieważ umarła, kochając go, on zaś był zbyt młody i zbyt samolubny, żeby odwzajemnić tę jej miłość. Co więcej, poświęciła życie – Winston nie pamiętał, na czym dokładnie polegało owo poświęcenie – gdyż wierzyła w ideę świętej lojalności wobec drugiej osoby. Dziś nic takiego nie mogłoby się wydarzyć. Pozostały tylko strach, nienawiść i ból. Nie było już żadnych godnych uczuć, żadnego głębokiego, skomplikowanego smutku. Wyczytał to wszystko w dużych, utkwionych w niego oczach matki i siostry tonących w zielonej wodzie, pogrążonych setki sążni w głębinach.
Nagle znalazł się wśród krótkiej, sprężystej trawy. Był letni wieczór, a ukośne promienie słońca złociły ziemię. Krajobraz, na który spoglądał teraz Winston, tak często pojawiał się w jego snach, że nie miał pewności, czy aby nie widział go kiedyś na jawie. Nazywał go Złotą Krainą. Ciągnęło się tu stare pastwisko, na którym panoszyły się króliki. Biegła tam wydeptana ścieżka, tu i ówdzie wyrastały kretowiska. Nad zapuszczonym żywopłotem na przeciwległym końcu wznosiły się konary wiązów, kołysane delikatnym wietrzykiem. Gęste listowie drzew drżało niczym kobiece włosy. Gdzieś w pobliżu, poza zasięgiem wzroku, płynął z wolna przejrzysty strumień tworzący u stóp wierzb rozlewiska pełne jelców.
Ciemnowłosa dziewczyna szła przez pole w stronę Winstona. Jednym ruchem – a przynajmniej tak się zdawało – zrzuciła z siebie ubranie i cisnęła je obojętnie na bok. Jej ciało było białe i gładkie, ale nie wzbudziło w Winstonie pożądania. Obrzucił je tylko przelotnym spojrzeniem, poczuł natomiast gwałtowny, nieprzeparty podziw dla gestu, którym cisnęła ubranie. Miał on w sobie tyle gracji i beztroski, że zdawał się w jednej chwili unicestwiać całą kulturę, cały system myśli, jak gdyby Wielkiego Brata, Partię i Policję Myśli można było przegnać w niebyt jednym wspaniałym ruchem ręki. Ten gest również należał do dawnej epoki. Winston zbudził się ze słowem „Shakespeare” na ustach.
Z teleekranu dobiegał przeraźliwy jednostajny gwizd. Trwało to pół minuty, wybiła bowiem godzina 7.30, pora pobudki pracowników biurowych. Winston zwlekł się z łózka, nagi, bo członkowie Podstawowej Partii otrzymywali tylko trzy tysiące bonów ubraniowych rocznie, a piżama kosztowała sześćset. Zdjął z krzesła znoszony podkoszulek i parę spodenek, bo za trzy minuty zaczynały się zajęcia ruchowe. Chwilę później zgiął się wpół z powodu gwałtownego ataku kaszlu, który pojawiał się prawie codziennie po przebudzeniu. Kaszel do tego stopnia przeczyszczał jego płuca, że Winston musiał położyć się na plecach i wziąć kilka głębokich oddechów. Do tego żyły mu nabrzmiały, a żylak zaczął swędzić.
– Grupa wiekowa trzydzieści czterdzieści! – szczeknął ostry kobiecy głos. – Grupa wiekowa trzydzieści czterdzieści! Zająć miejsca! Trzydzieści czterdzieści.
Winston zerwał się i stanął na baczność przed teleekranem, na którym pojawiła się już postać dość młodej kobiety, wychudzonej, ale muskularnej, ubranej w bluzę i buty sportowe.
– Zginamy ramiona i prostujemy! – krzyknęła kobieta donośnym głosem. – W moim rytmie! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa, trzy, cztery! No, dalej towarzysze, mocniej! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa, trzy, cztery!
Ból, który pojawił się podczas ataku kaszlu, nie przegnał z głowy Winstona myśli pozostawionych przez sen, a rytmiczne ruchy dodatkowo mu o nich przypomniały. Mechanicznie wyciągał ręce do tyłu i do przodu, a jego twarz przybrała wyraz zaciętej radości, wskazany podczas treningu. Równocześnie jednak starał się wrócić myślami do zapomnianych dni swojego wczesnego dzieciństwa. Było to nieprawdopodobnie trudne. Wspomnienia wydarzeń sprzed końca lat pięćdziesiątych kompletnie wyblakły. Kiedy człowiekowi brakuje źródeł czy informacji, do których mógłby się odwołać, nawet ogólny zarys jego własnej biografii traci ostrość. Pamięta wówczas jakieś doniosłe zajścia, które najpewniej nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, albo szczegóły rozmaitych zdarzeń, lecz nie potrafi przywołać ich atmosfery. Nie brakuje też białych plam. W dawnych czasach wszystko wyglądało inaczej. Państwa inaczej się nazywały, przebieg ich granic różnił się od obecnego. Na przykład Aerodrom 1 nosił kiedyś nazwę Anglia albo Wielka Brytania, aczkolwiek – Winston miał co do tego prawie zupełną pewność – Londyn zawsze był Londynem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki