Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
George Orwell, młody idealista, trafił jako ochotnik do oddziałów POUM (Robotniczej Partii Zjednoczenia Marksistowskiego). Była to niewielka lewicowa partia rewolucyjna, najsilniejsza w Katalonii, walcząca o zwycięstwo socjalizmu w Hiszpanii i na całym świecie, zaciekle zwalczana przez frankistów, ale także przez stalinistów oraz trockistów. W szeregach jej milicji Orwell walczył podczas hiszpańskiej wojny domowej. Swoje doświadczenia opisał w doskonałej reporterskiej, ale i głęboko socjologiczno-filozoficznej książce. Prawdopodobnie, gdyby nie to wstrząsające hiszpańskie doświadczenie, nigdy nie powstałyby jego najbardziej znane dzieła. To lektura obowiązkowa dla każdego (nie tylko dla wielbicieli Orwella) kto chce poznać naturę reżimów totalitarnych i coś zrozumieć z polityki, także jak najbardziej współczesnej.
George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903 –1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego powieści: Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
W Koszarach Lenina w Barcelonie, dzień przed wstąpieniem do milicji anarchistów, pierwszą postacią, która rzuciła mi się w oczy był włoski milicjant stojący przed stołem sztabowym.
Był twardo wyglądającym młodzieńcem w wieku dwudziestu pięciu lub sześciu lat, z rudymi włosami i potężnymi ramionami. Skórzaną czapkę z daszkiem mocno naciągnął na jedno oko. Stał do mnie bokiem z brodą opuszczoną, wpatrując się ze zdziwioną miną w mapę, którą jeden z oficerów rozłożył na stole. Coś w jego twarzy głęboko mnie poruszyło. Była to twarz człowieka, który popełniłby morderstwo i oddałby życie za przyjaciela – twarz, której można by się spodziewać u anarchisty, choć on raczej wyglądał na komunistę.
Biła od niego zarówno szczerość, jak i zaciekłość; także nabożny szacunek, jaki analfabeci mają dla swoich wykształconych przełożonych. Widać było, że nie potrafił posługiwać się mapą; najwyraźniej uważał jej czytanie za zdumiewający wyczyn intelektualny. Nie mam pojęcia dlaczego, ale chyba nigdy nie spotkałem kogoś, kogo równie szybko bym polubił. Podczas rozmowy przy stole wyszło na jaw, że jestem obcokrajowcem. Włoch podniósł głowę i zapytał szybko:
– Italiano?
Odpowiedziałem w moim słabym hiszpańskim: – No, Inglés. Y tú?
– Italiano.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz podszedł do mnie i bardzo mocno ścisnął moją dłoń. Dziwne, taka otwartość wobec nieznajomego! To było tak, jakby jego i mojej duszy udało się na chwilę pokonać przepaść języka i tradycji oraz spotkać się w całkowitej intymności. Miałem nadzieję, że lubi mnie tak samo, jak ja go polubiłem. Ale wiedziałem też, że aby zachować moje pierwsze wrażenie o nim, nie mogę go ponownie zobaczyć – i nie trzeba dodawać, że nigdy więcej go nie widziałem. Takie spotkania były wtedy w Hiszpanii na porządku dziennym.
Wspominam tego włoskiego milicjanta, bo utkwił mi w pamięci. Ze swoim podniszczonym mundurem i zaciekłą, żałosną twarzą stał się dla mnie uosobieniem wyjątkowej atmosfery tamtych czasów. Wiąże się z moimi wspomnieniami z tamtego okresu wojny – czerwone flagi w Barcelonie, nędzne pociągi pełne nędznych żołnierzy jadących na front, szare, ogarnięte wojną miasta z dala od linii frontu, błotniste, przeraźliwie zimne okopy w górach.
To było pod koniec grudnia 1936 roku, niecałe siedem miesięcy odkąd zacząłem pisać, a jednak jest to okres, który oddalił się już ode mnie na ogromną odległość. Późniejsze wydarzenia unicestwiły go znacznie bardziej niż zniszczyły rok 1935 czy 1905. Przyjechałem do Hiszpanii, aby napisać kilka artykułów prasowych, ale wstąpiłem do milicji niemal natychmiast, ponieważ w tamtym czasie i w tamtej atmosferze wydawało mi się to jedynym uczciwym wyjściem. Anarchiści nadal sprawowali kontrolę nad Katalonią, a rewolucja wciąż trwała. Każdemu, kto był tam od początku, prawdopodobnie nawet w grudniu czy styczniu wydawało się, że okres rewolucyjny się kończy; ale kiedy ktoś przyjechał prosto z Anglii, wygląd Barcelony był czymś zaskakującym i przytłaczającym. Po raz pierwszy byłem w mieście, w którym klasa robotnicza sprawowała władzę.
Praktycznie każdy budynek jakiejkolwiek wielkości został zajęty przez robotników i obwieszony czerwonymi flagami lub czerwono-czarnymi sztandarami anarchistów; na każdej ścianie nabazgrano sierp i młot oraz inicjały partii rewolucyjnych; prawie każdy kościół został zdemolowany, a zdobiące go obrazy spalone. Kościoły były systematycznie burzone przez bandy robotników. Na witrynie każdego sklepu i kawiarni widniały napisy zapewniające, że ten obiekt handlu lub usług został skolektywizowany. Nawet pucybuci zostali skolektywizowani, a ich skrzynki pomalowane na czerwono i czarno.
Kelnerzy i przechodnie patrzyli ci śmiało w twarz, traktując cię jak równego sobie. Służalcze, a nawet ceremonialne formy mowy chwilowo zniknęły. Nikt nie mówił Señor ani Don ani nawet Usted; wszyscy zwracali się wszystkich per „Towarzyszu” i „Wy”, mówili też Salud! zamiast Buenos dias. Napiwki były prawnie zabronione od czasów Primo de Rivery1 – jednym z moich pierwszych doświadczeń było wysłuchanie wykładu kierownika hotelu na temat próby dania napiwku windziarzowi. Nie było prywatnych samochodów – wszystkie zostały zarekwirowane. Wszystkie tramwaje, taksówki i inne środki transportu pomalowano na czerwono i czarno. Rewolucyjne plakaty były wszędzie, buchając ze ścian czystą czerwienią i błękitem, przez co nieliczne pozostałe reklamy wyglądały jak plamy szarego błota. Na Ramblas, szerokiej centralnej arterii miasta, gdzie tłumy ludzi nieustannie przepływały tam i z powrotem, z głośników wyły rewolucyjne pieśni, przez cały dzień i do późnej nocy. Wygląd tłumu był najdziwniejszą rzeczą ze wszystkich. Z pozoru było to miasto, w którym zamożne klasy praktycznie przestały istnieć. Poza niewielką liczbą kobiet i obcokrajowców w ogóle nie było osób „dobrze ubranych”. Praktycznie wszyscy mieli na sobie zgrzebne ubrania robotnicze, niebieskie kombinezony, albo jakiś wariant milicyjnego munduru. Wszystko to było dziwne i wzruszające zarazem. Zobaczyłem w Barcelonie wiele rzeczy, których nie rozumiałem, pod pewnymi względami nawet mi się to nie podobały, ale od razu rozpoznałem w tym stan rzeczy, o który warto walczyć. Wierzyłem też, że wszystko jest tak, jak się wydaje, że naprawdę jestem na terenie państwa robotniczego i że cała burżuazja uciekła, została wybita, albo dobrowolnie przeszła na stronę klasy robotniczej. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że większość zamożnych burżujów po prostu się maskuje i przebiera za proletariuszy.
W tym wszystkim czuć było coś z posępnej atmosfery wojny. Miasto wyglądało na posępne, zaniedbane, drogi i budynki były w kiepskim stanie, ulice w nocy były słabo oświetlone z obawy przed nalotami, sklepy były w większości odrapane i na wpół puste. Brakowało mięsa, a mleka praktycznie nie można było zdobyć, brakowało węgla, cukru i benzyny, a chleba w zasadzie nie było. Nawet w tym okresie kolejki po chleb miały często setki metrów długości. Jednak wydawało się, że ludzie byli zadowoleni i pełni nadziei. Nie było bezrobocia, a koszty utrzymania wciąż utrzymywały się na bardzo niskim poziomie. Nie zauważyłem zbyt wielu biednych ludzi i ani jednego żebraków, z wyjątkiem Cyganów. Przede wszystkim rzucała się w oczy wiara w rewolucję i przyszłość, poczucie nagłego wejścia w erę równości i wolności. Ludzie próbowali zachowywać się jak istoty ludzkie, a nie jak trybiki w kapitalistycznej machinie. W salonach fryzjerskich znajdowały się anarchistyczne ogłoszenia (fryzjerzy byli w większości anarchistami) uroczyście obwieszczające, że pracownicy salonów nie są już niewolnikami. Na ulicach wisiały kolorowe plakaty wzywające prostytutki, by porzuciły swoją profesję. Dla każdego przybysza z zaciekłej, szyderczej cywilizacji ras anglojęzycznych było coś raczej żałosnego w dosłowności, z jaką ci idealistyczni Hiszpanie przyjmowali oklepane frazesy o rewolucji. W tym czasie na ulicach sprzedawano za kilka centymów naiwne rewolucyjne ballady o proletariackim braterstwie i niegodziwości Mussoliniego. Często widywałem niepiśmiennych milicjantów, którzy kupowali te ballady, mozolnie literowali słowa, a potem, śpiewali je do odpowiedniej melodii.
Cały czas pozostawałem w Koszarach Lenina, przechodząc szkolenie unitarne. Gdy wstąpiłem do milicji anarchistycznej, powiedziano mi, że nazajutrz powinienem zostać wysłany na front, ale w rzeczywistości musiałem poczekać, aż świeża centuria będzie gotowa. Milicje robotnicze, pospiesznie powoływane przez związki zawodowe na początku wojny, nie były jeszcze zorganizowane na wzór zwykłej armii. Jednostką dowodzenia była „drużyna” licząca około trzydziestu ludzi, „centuria” licząca około stu ludzi oraz „kolumna”, która w praktyce oznaczała dowolną liczbę żołnierzy.
Koszary Lenina były zespołem wspaniałych kamiennych budynków z ujeżdżalnią i ogromnymi brukowanymi dziedzińcami. Mieściły się tu koszary kawalerii, które zostały zdobyte podczas walk lipcowych. Moja centuria spała w jednej ze stajni, pod kamiennymi żłóbkami, na których wciąż widniały imiona rumaków kawalerii. Wszystkie konie schwytano i wysłano na front, ale całe wnętrze wciąż śmierdziało końskim moczem i zgniłym owsem. Byłem w koszarach około tygodnia. Przede wszystkim pamiętam końskie zapachy, niepewnie wykonywane sygnały trąbką (wszyscy nasi trębacze byli amatorami – po raz pierwszy usłyszałem hiszpańskie sygnały wojskowe, słuchając ich od strony linii faszystowskich), stukot podkutych butów na dziedzińcu koszar, długie poranne parady w zimowym słońcu, szalone mecze piłki nożnej – po pięćdziesięciu w jednej drużynie w żwirowej ujeżdżalni. W koszarach było około tysiąca mężczyzn i około dwudziestu kobiet, nie licząc żon milicjantów, które gotowały. W milicji nadal służyły kobiety, choć było ich niewiele. We wczesnych bitwach walczyły ramię w ramię z mężczyznami. To rzecz, która w czasach rewolucji wydawała się naturalna. Jednak poglądy zaczęły się zmieniać. Milicjantów trzeba było trzymać z dala od ujeżdżalni, podczas gdy kobiety tam ćwiczyły obsługę broni, ponieważ zanosili się śmiechem na widok ich wysiłków. Kilka miesięcy wcześniej nikt nie widziałby niczego komicznego w kobiecie trzymającej karabin.
Całe koszary były brudne i w stanie chaosu, do którego milicja sprowadzała każdy zajmowany przez siebie budynek i który wydaje się być jednym z produktów ubocznych rewolucji. W każdym kącie natrafiało się na stosy zniszczonych mebli, połamane siodła, mosiężne hełmy kawalerii, puste pochwy od szabli i gnijące jedzenie. Żywność marnowano na potęgę, zwłaszcza chleb. Tylko z mojego baraku przy każdym posiłku wyrzucano kosz pełen chleba – haniebna rzecz, bo ludności cywilnej go brakowało. Jedliśmy przy długich stołach na kobyłkach z wiecznie zatłuszczonych blaszanych miseczek, a piliśmy z okropnej rzeczy zwanej porronem. Porron to rodzaj szklanej butelki ze spiczastym dziobkiem, z którego po przechyleniu tryska cienki strumień wina; można w ten sposób pić z daleka, nie dotykając jej ustami i przekazywać ją z ręki do ręki. Zastrajkowałem i zażądałem kubka do picia, gdy tylko zobaczyłem w użyciu porron. Moim zdaniem te naczynia były zbyt podobne do szpitalnych „kaczek”, zwłaszcza że były wypełnione białym winem.
Stopniowo wydawano rekrutom mundury, a ponieważ była to Hiszpania, wszystko wydawano na raty, tak że nigdy nie było do końca pewne, kto co otrzymał, a różne przedmioty, których najbardziej potrzebowaliśmy, takie jak pasy i naboje, były dostarczane w ostatniej chwili, kiedy pociąg już czekał, aby zabrać nas na front. Wspomniałem o „mundurach” milicyjnych, co chyba nie do końca oddaje ich wygląd. To nie był w zasadzie mundur. Być może określenie „wielorakość” byłoby dla właściwą nazwą dla tego ubioru. Ubrania wydawane rekrutom w różnym stopniu nawiązywały do jakiegoś jednego wzorca, ale znalezienie dwóch identycznych mundurów było niemożliwe. Praktycznie wszyscy w armii nosili sztruksowe spodnie do kolan, ale na tym kończyła się jednolitość. Jedni nosili owijacze, inni sztruksowe getry, jeszcze inni skórzane legginsy lub wysokie buty. Wszyscy nosili kurtki zapinane na zamek, ale niektóre kurtki były ze skóry, inne z wełny i występowały w każdym możliwym kolorze. Rodzaje czapek były tak liczne, jak ich właściciele. Przód czapki zwykło się ozdabiać odznaką partyjną, a w dodatku prawie każdy mężczyzna owijał szyję czerwoną lub czerwono-czarną chustką.
Milicje robotnicze w tym czasie były motłochem o niezwykłym wyglądzie. Ubrania wydawano ochotnikom, bo ta czy inna fabryka mogła je najwyżej wyrzucić na śmietnik, a nie były to złej jakości ubrania, biorąc pod uwagę okoliczności. Natomiast koszule i skarpetki były nędznymi bawełnianymi wyrobami, zupełnie bezużytecznymi podczas zimy. Nawet nie chcę myśleć o tym, przez co musieli przejść milicjanci we wcześniejszych miesiącach, zanim republikańskie siły zbrojne zostały jako tako zorganizowane. Pamiętam, że zaledwie dwa miesiące wcześniej natknąłem się na gazetę, w której jeden z przywódców POUM po wizycie na froncie powiedział, że postara się dopilnować, aby „każdy milicjant miał koc”. Wyrażenie, które sprawi, że zadrżysz, jeśli kiedykolwiek spałeś w okopie podczas zimy.
Drugiego dnia mojego pobytu w koszarach rozpoczęło się coś, co zostało komicznie nazwane „instruktażem”. Od początku przeważały przerażające sceny chaosu. Rekrutami byli głównie szesnasto- lub siedemnastoletni chłopcy z ubogich dzielnic Barcelony, pełni rewolucyjnego zapału, ale zupełnie nieświadomi sensu wojny. Nie dało się ich nawet zmusić do stania w kolejce. Dyscyplina nie istniała; jeśli komuś nie spodobał się rozkaz, wychodził z szeregu i zaciekle kłócił się z oficerem. Porucznik, który nas instruował, był tęgim, miłym, młodym mężczyzną o czerstwej twarzy, który wcześniej był oficerem regularnej armii, i nadal tak wyglądał, krocząc pewnie w swoim eleganckim mundurze. Co ciekawe, był szczerym i żarliwym socjalistą. Nawet bardziej niż reszta nalegał na całkowitą równość wszystkich stopni.
Pamiętam jego bolesne zaskoczenie, gdy nieświadomy rekrut zwrócił się do niego Señor.
– Co! Señor? Kto tu nazywa mnie Señor? Czyż wszyscy nie jesteśmy towarzyszami?
Wątpię, czy to ułatwiło mu pracę. Tymczasem nowi rekruci nie przechodzili żadnego szkolenia wojskowego, które mogłoby im się w najmniejszym stopniu przydać. Powiedziano mi, że obcokrajowcy nie mają obowiązku uczęszczać na „szkolenia” (zauważyłem, że Hiszpanie byli przekonani, że wszyscy obcokrajowcy wiedzą o sprawach wojskowych więcej niż oni sami), ale naturalnie poszedłem z innymi. Bardzo chciałem nauczyć się obsługiwać ciężki karabin maszynowy; była to broń, z którą nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Ku mojemu przerażeniu stwierdziłem, że nie zamierzał nas uczyć obsługi jakiejkolwiek broni. Tak zwane szkolenie było po prostu musztrą na placu apelowym, najbardziej archaicznego, głupiego rodzaju: w prawo zwrot, w lewo zwrot, maszerowanie na baczność w kolumnie trójkami i cała reszta tych bezużytecznych bzdur, których nauczyłem się, gdy miałem piętnaście lat. Cóż za niezwykła forma szkolenia armii partyzanckiej!
Oczywiście, jeśli masz tylko kilka dni na wyszkolenie żołnierza, musisz nauczyć go rzeczy, których będzie najbardziej potrzebował: jak się kryć, jak poruszać się w otwartym terenie, jak pełnić służbę wartowniczą i wykopać transzeję i… jak używać broni. Jednak tej gromady chętnych dzieciaków, które za kilka dni miały zostać przerzucone na linię frontu, nie nauczono nawet strzelać z karabinu czy wyciągać zawleczkę z granatu. W tamtym czasie nie wiedziałem jeszcze, że broni do nauki praktycznie nie było. W milicji POUM brak karabinów był tak rozpaczliwy, że świeże oddziały docierające na front musiały odbierać karabiny żołnierzom, których zastępowali. W całym Koszarach Lenina, jak sądzę, nie było karabinów poza tymi, których używali wartownicy.
Po kilku dniach, mimo iż nadal byliśmy kompletnym motłochem pod każdym względem, uznano nas za godnych pokazania publicznie i rano wyprowadzano nas do ogrodów na wzgórzu za Plaza de España. Był to wspólny poligon wszystkich milicji partyjnych, z wyjątkiem karabinierów i pierwszych kontyngentów nowo utworzonej Armii Ludowej. W publicznych ogrodach był to dziwny i pokrzepiający widok. Każdą ścieżką i alejką, wśród kwietników, oddziały i kompanie mężczyzn maszerowały sztywno tam i z powrotem, wypinając piersi i desperacko próbując wyglądać jak żołnierze.
Wszyscy byli nieuzbrojeni i nikt nie był w pełnym umundurowaniu, a u większości mundur milicyjny był mocno połatany. Procedura była zawsze taka sama. Przez trzy godziny maszerowaliśmy tam i z powrotem (hiszpański krok marszowy jest bardzo krótki, za to szybki), potem zatrzymywaliśmy się, padała komenda „Rozejść się!” i spragniony oddział pędził do małego sklepu spożywczego, który znajdował się na zboczu wzgórza i robił dobry interes na tanim winie. Wszyscy byli dla mnie bardzo przyjaźni. Jako Anglik byłem czymś w rodzaju ciekawostki, a oficerowie Carabinero traktowali mnie dobrze i stawiali mi wino. W międzyczasie, ilekroć mogłem dopaść naszego porucznika, domagałem się by przeszkolił mnie w posługiwaniu się karabinem maszynowym. Wyciągałem z kieszeni słownik Hugo i zaczynałem natarczywie przemawiać moim nikczemnym hiszpańskim:
– Yo sé manejar fusil. No sé manejar ametralladora. Quiero apprender ametralladora. Quándo vamos apprender ametralladora2?
Odpowiedzią był zawsze wymuszony uśmiech i obietnica, że szkolenie odbędzie się mañana. Nie trzeba dodawać, że mañana nigdy nie nadeszła. Minęło kilka dni, a rekruci nauczyli się maszerować równym krokiem i prężyć na baczność, ale jeśli wiedzieli, z której strony karabinu wylatuje kula, tutaj ich wiedza się kończyła. Pewnego dnia uzbrojony Carabinero podszedł do nas, gdy się zatrzymaliśmy, i pozwolił nam obejrzeć swój karabin. Okazało się, że w całej mojej drużynie nikt poza mną nie umiał nawet załadować karabinu, a co dopiero wycelować.
Przez cały ten czas toczyłem zmagania z językiem hiszpańskim. Oprócz mnie w koszarach był tylko jeden Anglik i nikt, nawet wśród oficerów, nie znał ani słowa po francusku. Sprawy nie ułatwiał mi fakt, że gdy moi towarzysze rozmawiali ze sobą, mówili na ogół po katalońsku. Jedynym sposobem, w jaki mogłem się dogadać, było noszenie wszędzie małego słownika, który w chwilach kryzysu wyciągałem z kieszeni. Wolałem jednak być obcokrajowcem w Hiszpanii niż w większości innych krajów. Jak łatwo było się tam zaprzyjaźnić! W ciągu dnia lub dwóch znalazło się tu wielu milicjantów, którzy mówili do mnie po imieniu, wtajemniczali mnie w miejscowe zwyczaje i wprawiali w zakłopotanie gościnnością. Nie piszę książki propagandowej i nie chcę idealizować POUM. Cały system milicji anarchistycznej miał poważne wady, a sami ludzie stanowili mieszaną grupę, ponieważ w tym czasie liczba ochotników spadała, i wielu najlepszych ludzi było już na froncie lub nie żyło. Zawsze był wśród nas pewien procent ludzi zupełnie bezużytecznych. Chłopcy w wieku piętnastu lat byli bez wstydu przyprowadzani przez swoich rodziców ze względu na dziesięć peset dziennie – tyle wynosił dzienny żołd – a także ze względu na chleb, który milicjanci otrzymywali w dużych ilościach i który mogli przemycić do domu. Uważam jednak, że każdy komu zdarzyło się znaleźć wśród przedstawicieli hiszpańskiej klasy robotniczej – powinienem chyba uściślić, że klasy robotniczej Katalonii, bo poza kilkoma Aragończykami i Andaluzyjczykami przebywałem tylko z Katalończykami – byłby pod wrażeniem przyzwoitości robotników, a przede wszystkim prostolinijności i hojności. Szczodrość Hiszpana, w potocznym znaczeniu tego słowa, bywa czasem wręcz krępująca. Jeśli poprosisz go o papierosa, da ci całą paczkę. A poza tym chodzi mi o hojność w głębszym sensie, o prawdziwą wielkoduszność, z którą spotykałem się raz po raz w najmniej obiecujących okolicznościach. Niektórzy dziennikarze i inni obcokrajowcy, którzy podróżowali po Hiszpanii w czasie wojny, twierdzili, że Hiszpanie skrycie czuli zawiść do pomagających im obcokrajowców. Mogę tylko powiedzieć, że nigdy niczego takiego nie zaobserwowałem. Pamiętam, że na kilka dni przed moim wyjściem z koszar grupa mężczyzn wróciła na przepustce z frontu. Rozmawiali z podekscytowaniem o swoich doświadczeniach i byli pełni entuzjazmu dla niektórych francuskich żołnierzy, którzy walczyli razem z nimi w Huesca. Mówili, że Francuzi byli bardzo odważni; dodając entuzjastycznie: – Más valientes que nosotros („Odważniejsi niż my!”). Oczywiście mówiłem, że to przesada, po czym wyjaśniono mi, że Francuzi po prostu wiedzieli więcej o sztuce wojennej – byli bardziej biegli w używaniu granatów, karabinów maszynowych i tak dalej. Uwaga ta jednak o czymś świadczy. Anglik prędzej odciąłby sobie rękę, niż powiedział coś podobnego.
Każdy cudzoziemiec, który służył w milicji, przez kilka pierwszych tygodni uczył się kochać Hiszpanów i równocześnie był zirytowany pewnymi ich cechami. Na froncie moja irytacja zmieniała się niekiedy we wściekłość. Hiszpanie bez wątpienia spisują się świetnie w wielu dziedzinach, ale nie w prowadzeniu wojen. Wszyscy cudzoziemcy byli jednakowo zbulwersowani ich nieefektywnością, a przede wszystkim doprowadzającą do szału niepunktualnością. Jedynym hiszpańskim słowem, którego żaden obcokrajowiec nie uniknie, jest mañana (jutro). Gdy tylko jest to możliwe, aktualne sprawy odkłada się na mañana. Jest to tak typowe, że nawet Hiszpanie sami z tego żartują. W Hiszpanii nic, począwszy od posiłku, a na bitwie kończąc, nie odbywa się w wyznaczonym czasie. Z reguły wszystko odbywa się zbyt późno, ale od czasu do czasu – żeby nie przyzwyczajać się do reguły, że wszystko się spóźnia – zdarza się o wiele za wcześnie. Pociąg, który ma odjechać o ósmej, zwykle odjeżdża pomiędzy godziną dziewiątą a dziesiąta, ale zazwyczaj raz w tygodniu, przez kaprys maszynisty, odjedzie o wpół do ósmej. Takie rzeczy bywają niezwykle irytujące. Teoretycznie raczej podziwiam Hiszpanów za to, że nie obchodzi ich nerwica czasowa ludzi północny, ale niestety ja na tym cierpię.
Po niekończących się plotkach, mañanas i opóźnieniach nagle zostaliśmy wysłani na front z dwugodzinnym wyprzedzeniem, kiedy znaczna część naszego sprzętu była jeszcze niewydana. W magazynie kwatermistrza zapanował chaos; w końcu wielu żołnierzy musiało wyruszyć bez pełnego wyposażenia. Baraki natychmiast zapełniły się kobietami, które zdawały się wyrastać z ziemi i pomagały swoim mężom rolować koce i pakować plecaki. To było dość upokarzające, że Hiszpanka, żona Williamsa, drugiego angielskiego milicjanta, musiała mi pokazać, jak składać nowe skórzane ładownice. Była łagodną, ciemnooką, niezwykle kobiecą istotą, która wyglądała, jakby życie upływało jej na huśtaniu kołyską, ale która w rzeczywistości walczyła dzielnie w lipcowych bitwach ulicznych. W tym czasie nosiła w łonie dziecko, które urodziło się zaledwie dziesięć miesięcy po wybuchu wojny i najprawdopodobniej zostało spłodzone tuż za barykadą.
Pociąg miał odjechać o ósmej, a było około dziesięć po ósmej, gdy sfrustrowani, spoceni oficerowie zdołali zaprowadzić nas na plac koszarowy. Bardzo dobrze pamiętam scenę: wrzawa i podniecenie, czerwone flagi łopoczące w świetle pochodni, szeregi milicjantów z plecakami i zrolowanymi kocami przepasanymi przez pierś; krzyki, stukot butów i brzęk blaszanych miseczek, a potem potężny i wreszcie uwieńczony ciszą syk pary wydobywający się z lokomotywy. Potem pojawił się jakiś komisarz polityczny stojący pod wielkim toczącym się czerwonym sztandarem i wygłaszający przemówienie po katalońsku. W końcu zaprowadzili nas na stację, każąc iść najdłuższą trasą, trzy lub cztery mile, aby pokazać nam całe miasto.
Na Ramblas zatrzymali nas, gdy wypożyczona orkiestra grała jakąś rewolucyjną melodię. Znowu bohaterowie zdobywców – krzyki i entuzjazm, wszędzie czerwone i czerwono-czarne flagi, przyjazne tłumy tłoczące się na chodniku, by nas obejrzeć, kobiety machające z okien. Jakże to wszystko wydawało się wtedy naturalne; jakże obecnie odległe i nieprawdopodobne! W pociągu było tak ciasno, że prawie nie było miejsca, nawet na podłodze, nie mówiąc już o siedzeniach. W ostatniej chwili z peronu zbiegła żona Williamsa i dała nam butelkę wina i wianuszek jaskrawoczerwonej kiełbasy, która smakuje jak mydło i wywołuje biegunkę. Pociąg wytoczył się z Katalonii na płaskowyż Aragonii z normalną w czasie wojny prędkością, mniejszą niż dwadzieścia kilometrów na godzinę.
Barbastro, choć daleko od linii frontu, wyglądało na ponure i zniszczone miasto. Po ulicach krążyły chmary milicjantów w obszarpanych mundurach, bezskutecznie próbując się ogrzać. Na zrujnowanej ścianie natknąłem się na plakat z zeszłego roku zapowiadający, że w takim a takim dniu na arenie zostanie zabitych „sześć dorodnych byków”. Jak żałośnie wyglądały te wyblakłe kolory! Gdzie były teraz dorodne byki i przystojni torreadorzy? Wyglądało na to, że nawet w Barcelonie w dzisiejszych czasach nie ma prawie żadnych walk byków; z nieznanego powodu wszyscy najlepsi matadorzy najwidoczniej byli faszystami.
Moją kompanię wysłano ciężarówką do Sietamo, a następnie na zachód do Alcubierre, które znajdowało się tuż za linią frontu Saragossy. Sietamo trzykrotnie przechodziło z rąk do rak, zanim anarchiści w końcu zdobyli je w październiku, gdy jego część została zrównana z ziemią ogniem artyleryjskim, a większość domów podziurawiona kulami karabinowymi. Znajdowaliśmy się teraz 500 metrów nad poziomem morza. Było potwornie zimno, a gęste mgły nadciągały zewsząd. Pomiędzy Sietamo a Alcubierre kierowca ciężarówki zgubił się (to była kolejna z nieodłącznych cech tej wojny) po czym błąkaliśmy się godzinami we mgle. Do Alcubierre dotarliśmy późno w nocy. Ktoś poprowadził nas przez błotniste bagna do stajni dla mułów, gdzie zagrzebaliśmy się w sieczce i natychmiast zasnęliśmy. Sieczka nie jest zła do spania, gdy jest czysta, nie tak dobra jak siano, ale o wiele lepsza niż słoma. Dopiero w porannym świetle odkryłem, że sieczka jest pełna skórek od chleba, podartych gazet, kości, martwych szczurów i zgniecionych puszek po mleku.
Byliśmy teraz blisko linii frontu, wystarczająco blisko, by poczuć charakterystyczny zapach wojny – z mojego doświadczenia jest to zapach ekskrementów i rozkładającego się jedzenia. Alcubierre nigdy nie zostało ostrzelane i było w lepszym stanie niż większość wiosek tuż za linią. Uważam jednak, że nawet w czasie pokoju nie można było podróżować po tej części Hiszpanii, nie narażając się na widok osobliwej nędzy aragońskich wiosek. Są zbudowane jak fortece. Masa nędznych domków z błota i kamienia kuli się wokół kościoła, a nawet wiosną prawie nigdzie nie widać kwiatów. Domy nie mają ogrodów, są tylko podwórka, na których wrzaskliwe ptaki prześlizgują się po błotnistych grządkach. Pogoda była paskudna, na przemian mgła i deszcz. Wąskie gruntowe drogi zamieniły się w morze błota, miejscami głębokiego na pół metra, z trudem pokonywanego przez buksujące ciężarówki. Chłopi prowadzili swoje niezdarne wozy ciągnięte przez muły, często aż po sześć zwierząt w jednym zaprzęgu, zawsze poustawianych w szpic. Ciągłe pojawianie się i odchodzenie wojsk doprowadziło wioskę do stanu niewyobrażalnego brudu. Ani teraz ani w przeszłości nie istniały tu takie udogodnienia jak publiczne toalety, i nie było nawet metra kwadratowego, po którym można by stąpać, nie patrząc czujnie pod nogi. Kościół od dawna służył jako latryna; tak samo było ze wszystkimi polami w promieniu pół kilometra. Zawsze gdy pomyślę o pierwszych dwóch miesiącach wojny, wspominam zimowe ścierniska, których brzegi były pokryte ludzkim łajnem.
Minęły dwa dni i nie wydano nam żadnych karabinów. Kto był w Comite de Guerra i przyjrzał się rzędowi dziur w murze – rezultatowi salw plutonu egzekucyjnego – rozstrzeliwano tutaj wielu faszystów – ten poznał już wszystkie osobliwości Alcubierre. Na pierwszej linii panowała oczywiście cisza; przybywało tu bardzo niewielu rannych. Największym wydarzeniem było pojawienie się faszystowskich dezerterów, których sprowadzono pod strażą z linii frontu. Wielu żołnierzy po drugiej stronie frontu wcale nie było faszystami, a jedynie poborowymi, którzy mieli pecha odbywać służbę wojskową podczas wybuchu wojny i za bardzo bali się uciec. Od czasu do czasu małe ich grupy podejmowały ryzyko prześlizgnięcia się na nasze pozycje. Bez wątpienia byłoby ich więcej, gdyby ich krewni nie pozostali na terytorium kontrolowanym przez faszystów. Ci dezerterzy byli pierwszymi „prawdziwymi” faszystami, jakich kiedykolwiek widziałem. Uderzyło mnie, że są nie do odróżnienia od nas, z wyjątkiem tego, że nosili kombinezony khaki. Po przybyciu zawsze byli żarłocznie głodni – co było naturalne po dniu lub dwóch błądzenia po pasie ziemi niczyjej, lecz za każdym razem stanowiło to triumfalnie obwieszczany argument na poparcie tezy, iż faszystowskie oddziały głodują. Widziałem, jak karmiono jednego z nich w chłopskim domu. Był to raczej żałosny widok. Wysoki, dwudziestoletni chłopak, mocno ogorzały od wiatru, w łachmanach, przykucnął nad ogniem i z rozpaczliwą prędkością pożerał miskę gulaszu; przez cały ten czas jego oczy wędrowały nerwowo po kręgu milicjantów, którzy stali obok, obserwując go. Myślę, że wciąż na wpół wierzył, że jesteśmy krwiożerczymi „czerwonymi” i zamierzamy go zastrzelić, gdy tylko skończy posiłek. Uzbrojony milicjant, który go pilnował, głaskał go po ramieniu i wydawał uspokajające dźwięki. Pewnego pamiętnego dnia w jednej grupie przybyło piętnastu dezerterów. Prowadzono ich triumfalnie przez wieś, a przed nimi jechał oficer na białym koniu. Udało mi się zrobić dość niewyraźne zdjęcie, które później mi ukradziono.
Trzeciego ranka do Alcubierre zawitały karabiny. Sierżant o ogorzałej twarzy rozdawał je w stajni dla mułów. Doznałem szoku gdy zobaczyłem to, co mi dali. Był to niemiecki Mauser z 1896 roku – miał ponad czterdzieści lat! Był zardzewiały, zamek nie dawał się nawet poruszyć, a jeden rzut oka na wylot lufy ujawnił, że jest skorodowana i raczej nic jej już nie pomoże. Większość karabinów była równie kiepska, niektóre jeszcze gorsze. Nie podjęto żadnych prób, by dać najlepszą broń ludziom, którzy wiedzieli, jak się nią posługiwać. Najlepszy karabin, mający zaledwie dziesięć lat, został podarowany głupiemu piętnastolatkowi, znanemu wszystkim jako maricón (pederasta)).. Sierżant udzielił nam pięciominutowego „szkolenia”, które polegało na wyjaśnieniu, w jaki sposób ładować karabin i jak rozbierać zamek. Wielu milicjantów nigdy wcześniej nie miało broni w ręku i bardzo niewielu, jak sądzę, wiedziało, do czego służą przyrządy celownicze. Rozdano naboje, po pięćdziesiąt sztuk każdemu, a następnie ustawiliśmy się w szeregi. Założyliśmy nasz ekwipunek na plecy i wyruszyliśmy na linię frontu, około pięciu kilometrów dalej.
Centuria, osiemdziesięciu mężczyzn i kilka psów, wspinała się nierówno w górę drogi. Każda kolumna milicji miała przynajmniej jednego psa jako maskotkę. Nieszczęsne psisko, które szło krok w krok z nami, miało wypalone na sierści olbrzymie litery POUM, i chyba było świadome, że coś jest nie tak z jego wyglądem. Na czele kolumny, obok czerwonej flagi, na czarnym koniu jechał Georges Kopp, tęgi belgijski oficer, a nieco dalej młodzieniec z przypominającej wyglądem bandytów kawalerii milicyjnej cwałował tam i z powrotem, by zatrzymywać się na każdym kawałku wznoszącego się terenu i pozując w malowniczych postawach na szczycie. Wspaniałe konie hiszpańskiej kawalerii zostały schwytane w dużej liczbie podczas rewolucji i przekazane milicji, która, rzecz jasna, w krótkim czasie zmieniała je w chabety.
Droga wiła się między żółtymi nieurodzajnymi polami, nietkniętymi od zeszłorocznych żniw. Przed nami rozciągał się niski łańcuch górski, który leży między Alcubierre a Saragossą. Zbliżaliśmy się teraz do linii frontu, w pobliże granatów, karabinów maszynowych i błota. Nie mówiłem o tym nikomu, ale poczułem strach. Wiedziałem, że w tej chwili na linii frontu panowała cisza, ale w przeciwieństwie do większości mężczyzn wokół mnie byłem wystarczająco dorosły, by pamiętać I wojnę, choć nie na tyle dorosły, by w niej walczyć. Dla mnie wojna oznaczała ryczące pociski i latające we wszystkie strony odłamki stali; a przede wszystkim błoto, wszy, głód i zimno. To ciekawe, ale bardziej bałem się zimna niż wroga. Myśl o tym prześladowała mnie przez cały czas pobytu w Barcelonie. Nawet nie spałem w nocy, myśląc o zimnie w okopach, o okropnych porankach przerywanych alarmami, długich godzinach na warcie z oszronionym karabinem, o lodowatym błocie, które oblepiało buty. Przyznaję też, że czułem rodzaj przerażenia, patrząc na ludzi, wśród których maszerowałem. Nie wyobrażacie sobie, na jaki motłoch wyglądaliśmy. Szliśmy w o wiele mniejszym porządku niż stado owiec; zanim przeszliśmy trzy kilometry, tył kolumny pozostał poza zasięgiem wzroku. A blisko połowa tak zwanych żołnierzy była dziećmi – przy czym mam tu na myśli dosłownie dzieci, najwyżej szesnastoletnie. Jednak wszyscy byli szczęśliwi i podekscytowani perspektywą dotarcia w końcu na front. Gdy zbliżyliśmy się do linii okopów, chłopcy wokół czerwonej flagi z przodu zaczęli wykrzykiwać: – Visca POUM!, Fascistas – maricones! i tak dalej – okrzyki, które miały być wojenne i groźne, w tych dziecięcych gardłach brzmiały równie żałośnie jak płacz kociąt. Wydawało się straszne, że obrońcami Republiki jest ten tłum obdartych dzieciaków niosących wysłużone karabiny, o obsłudze których nie mieli pojęcia. Pamiętam, że zastanawiałem się, co by się stało, gdyby faszystowski samolot przeleciał na naszą stronę frontu – prawdopodobnie lotnikowi w ogóle zechciałby się zanurkować, by oddać w naszą stronę serię z karabinu maszynowego. Z pewnością nawet z powietrza mógł dostrzec, że nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami.
Gdy droga weszła w łańcuch górski, skręciliśmy w prawo i wspięliśmy się na wąską ścieżkę dla mułów, która wiła się zboczem góry. Wzgórza w tej części Hiszpanii mają kształt podkowy z spłaszczonymi wierzchołkami i bardzo stromymi zboczami schodzącymi w głębokie wąwozy. Na wyższych zboczach nie rośnie nic poza karłowatymi krzewami i wrzosami, z białymi kośćmi wapienia sterczącymi co krok. Tu linia frontu nie stanowiła ciągłej linii okopów – byłoby to niemożliwe w tak górzystym terenie – była po prostu łańcuchem ufortyfikowanych stanowisk, nazywanych „pozycjami”, ustawionych na każdym szczycie wzgórza. W oddali widać było naszą „pozycję” na koronie podkowy: poszarpana barykada worków z piaskiem, powiewająca czerwona flaga, dym z ognisk w okopach. Podchodząc bliżej czułeś obrzydliwy, słodkawy smród, który pozostawał w moich nozdrzach przez wiele tygodni. Do rozpadliny tuż za pozycją wrzucano wszelkiego rodzaju odpadki: gnijąca masa skórek chleba, ekskrementów i zardzewiałych puszek.
Kompania, którą mieliśmy zluzować, właśnie pakowała swoje plecaki. Byli na froncie od trzech miesięcy; ich mundury były oblepione błotem, buty rozpadały się na kawałki, a twarze mieli w większości zarośnięte. Dowodzący pozycją kapitan, o nazwisku Lewiński, ale znany wszystkim jako Benjamin, z urodzenia polski Żyd, posługujący się francuskim jak językiem ojczystym, wyczołgał się z ziemianki i przywitał nas. Był niskim młodzieńcem w wieku około dwudziestu pięciu lat, ze sztywnymi czarnymi włosami i bladą, gorliwą twarzą, która w tym okresie wojny była zawsze bardzo brudna. Kilka zabłąkanych pocisków przeleciało wysoko nad naszymi głowami. „Pozycja” była półokrągłym ogrodzeniem o promieniu pięćdziesięciu metrów, otoczonym wałem, który częściowo składał się z worków z piaskiem, a częściowo z brył wapienia. Wokół widniało trzydzieści albo czterdzieści stanowisk strzeleckich, przypominających szczurze nory. Wskoczyłem z Williamsem jego i hiszpańskim szwagrem do najbliższej wolnej jamy, która wyglądała na nadającą się do zamieszkania. Gdzieś z przodu od czasu do czasu wypalił karabin, wywołując dziwne, pohukujące wśród kamienistych wzniesień echo. Właśnie zrzuciliśmy nasze plecaki i wyczołgaliśmy się z dołu, gdy rozległ się kolejny huk, i jeden z dzieciaków z naszej kompanii spadł z przedpiersia wału, z twarzą we krwi. Okazało się, że pociągnął spust i najwyraźniej udało mu się rozsadzić zamek; jego czaszka została rozdarta na strzępy przez odłamki pękniętej łuski. Tak więc kompania doczekała się pierwszej ofiary, i co niestety typowe, z powodu samookaleczenia.
Po południu trzymaliśmy pierwszą wartę, a Benjamin oprowadził nas po pozycji. Przed wałem biegł system wąskich rowów wykutych w skale, z prymitywnymi otworami strzelniczymi wykonanymi z płaskiego wapienia. W różnych punktach wykopu i za wewnętrzną balustradą znajdowało się dwunastu wartowników. Przed wykopem rozciągnięto drut kolczasty, a dalej zbocze osuwało się w zdawało się bezdenny wąwóz. Naprzeciwko rozciągały się nagie wzgórza, miejscami gołe skały, szare i zimne, bez jakichkolwiek przejawów życia, nawet ptaki tam nie zaglądały. Ostrożnie wyjrzałem przez lukę, próbując znaleźć faszystowski rów.
– Gdzie jest wróg?
Benjamin machnął ręką.
– Tiam – odparł w koszmarnej angielszczyźnie.
– Ale gdzie?
Według moich wiedzy na temat wojny okopowej faszyści powinni być oddaleni o pięćdziesiąt lub sto metrów. Niczego nie dostrzegłem – najwyraźniej ich okopy były bardzo dobrze zamaskowane. Potem z przerażeniem zobaczyłem miejsce, które wskazywał Benjamin; w odległości co najmniej siedmiuset metrów widniał maleńki zarys wału i czerwono-żółta flaga – pozycja faszystowska. Byłem zdruzgotany. Nie byliśmy nawet w ich pobliżu! Na tym dystansie nasze karabiny były całkowicie bezużyteczne. W tym momencie za naszymi plecami rozległ się okrzyk podniecenia.
Dwaj faszyści, szare figurki w oddali, wspinali się po nagim zboczu wzgórza naprzeciwko. Benjamin chwycił karabin najbliższego mężczyzny, wycelował i ściągnął spust. Klik! Niewypał. Pomyślałem, że to zły omen.
Rozpętała się okropna kanonada, strzelali wszyscy wokół, nie mierząc przy tym w żaden konkretny cel. Widziałem faszystów, maleńkich jak mrówki, przemykających tam i z powrotem za wałem, a czasami tylko czarna kropka, która była głową, zatrzymywała się na chwilę, bezczelnie się odsłaniając. Oczywiście strzelanie nie miało sensu. Ale niebawem wartownik po mojej lewej, opuszczając bez rozkazu posterunek w typowy dla Hiszpanów sposób, podszedł do mnie i zaczął namawiać do strzelania. Próbowałem wytłumaczyć, że z tej odległości i z tych karabinów można kogoś trafić jedynie przez przypadek. Ale on był tylko dzieciakiem i ciągle wskazywał karabinem w kierunku jednej z kropek, uśmiechając się przy tym jak pies, który oczekuje, że rzuci się mu patyk. W końcu ustawiłem celownik na siedemset i strzeliłem. Kropka zniknęła. Podejrzewam, że kula przeleciała na tyle blisko, że ktoś musiał się przestraszyć. Po raz pierwszy w życiu strzeliłem z broni do człowieka.
Teraz, gdy zobaczyłem już front, byłem głęboko zniesmaczony. I oni to nazywają wojną! Prawie nie mieliśmy kontaktu z wrogiem! Nie musiałem nawet trzymać głowy poniżej poziomu okopu. Chwilę później jednak kula ze złowrogim trzaskiem przeleciała mi koło ucha i wbiła się w obwałowanie z tyłu. Niestety, odruchowo schyliłem się. Całe życie przysięgałem, że nie schylę się, gdy pierwszy raz przeleci koło mnie kula; ale ten ruch wydaje się być instynktowny i prawie każdy uczyni tak przynajmniej raz.
W wojnie pozycyjnej ważne jest pięć rzeczy: drewno opałowe, żywność, tytoń, świece i wróg. Zimą, na froncie w Saragossie, tak właśnie wyglądała hierarchia ważności – wróg był na szarym końcu. Z wyjątkiem nocy, kiedy można było spodziewać się ataku z zaskoczenia, nikt nie przejmował się wrogiem. Były to po prostu odległe czarne owady, które od czasu do czasu widywano skaczące tam i z powrotem. Najważniejszym zadaniem obu armii było ogrzanie się.
Powinienem wspomnieć, że przez cały czas pobytu w Hiszpanii widziałem bardzo mało walki. Byłem na froncie w Aragonii od stycznia do maja, a od stycznia do końca marca na tym froncie nie wydarzyło się prawie nic, z wyjątkiem okolic Teruel. W marcu wokół Huesca toczyły się ciężkie walki, ale ja osobiście odegrałem w nich niewielką rolę. Później, w czerwcu, miał miejsce katastrofalny atak na Huesca, w którym kilka tysięcy ludzi zginęło w ciągu jednego dnia, ale wcześniej zdążyłem już odnieść ranę i byłem niezdolny do walki. Rzeczy, o których zwykle myśli się w kategoriach okropności wojny, rzadko mi się przydarzały. Żaden samolot nigdy nie zrzucił bomby w pobliżu, nie sądzę nawet, by zbłąkany pocisk artyleryjski eksplodował w promieniu pięćdziesięciu metrów ode mnie, tylko raz walczyłem wręcz (powiedziałbym, że o jeden raz za dużo). Oczywiście często znajdowałem pod ostrzałem ciężkich karabinów maszynowych, ale zwykle na dalekich dystansach. Nawet w Huesca byłeś raczej bezpieczny, jeśli podjąłeś odpowiednie środki ostrożności.
Tutaj na wzgórzach okalających Saragossę nuda przeplatała się z niewygodami, jakie niosła ze sobą wojna pozycyjna. Toczyliśmy życie równie spokojne jak urzędnika magistratu i prawie tak samo regularne. Warty, patrole, roboty ziemne; roboty ziemne, patrole, warty. Na każdym szczycie wzgórza widać było faszystów lub lojalistów, grupki obdartych, brudnych mężczyzn drepczących wokół flagi i próbujących się ogrzać. I przez cały dzień i noc bezsensowne kule latające po pustych dolinach, mogące tylko jakimś nieprawdopodobnym trafem spenetrować ludzkie ciało.
Często rozglądałem się po zimowym krajobrazie i podziwiałem daremność tego wszystkiego. Cóż za kapryśna wojna! Wcześniej, około października, o wszystkie te wzgórza toczyły się zaciekłe walki. Potem brak ludzi i broni, zwłaszcza artylerii, uniemożliwiał jakąkolwiek operację na dużą skalę, obie armie okopały się więc i osiadły na zdobytych szczytach wzgórz. Po naszej prawej stronie widać było małą placówkę, również POUM, a na grzbiecie po naszej lewej stronie ustawiono względem nas, niczym wskazówki zegara na godzinie siódmej, stanowisko PSUC3, zwrócone frontem do wyższego grzbietu, na którym porozrzucano na poszczególnych szczytach kilka małych posterunków faszystów. Tak zwana linia frontu biegła zygzakiem w tę i z powrotem układając się we wzór, który byłby całkiem niezrozumiały, gdyby nad każdym stanowiskiem nie powiewała flaga. Flagi POUM i PSUC były czerwone, flagi anarchistów czerwone i czarne; faszyści na ogół mieli flagę monarchistyczną (czerwono-żółto-czerwoną), ale od czasu do czasu wywieszali flagę Republiki4 (czerwono-żółto-fioletowa). Krajobraz niesamowity, a trzeba jeszcze pamiętać, że każdy górski szczyt był obsadzony przez oddziały, a więc zaśmiecony puszkami i pokryty odchodami. Na prawo od nas łańcuch wyginał się na południowy wschód, by ustąpić miejsca szerokiej, słojowatej dolinie, która ciągnęła się w poprzek aż do Huesca. Na środku równiny leżało kilka sześcianów porozrzucanych jak kości do gry: miasto Robres, znajdujące się we władaniu lojalistów. Rano dolina często była ukryta pod morzem chmur, z których wyłaniały się płaskie i błękitne wzgórza, nadające krajobrazowi dziwne podobieństwo do negatywu fotograficznego. Za Huescą rozciągało się więcej wzgórz o takiej samej formacji jak nasze, poprzetykanych pasami śniegu, którego zasięg zmieniał się z dnia na dzień. W oddali monstrualne szczyty Pirenejów, gdzie śnieg nigdy nie topnieje, zdawały się unosić w powietrzu. Nawet na równinie wszystko wyglądało na martwe i nagie. Wzgórza naprzeciwko nas były szare i pomarszczone jak skóra słoni. Niemal nigdy na niebie nie dostrzegłem ptaków. Chyba nigdy nie widziałem kraju, w którym było tak mało latających stworzeń. Jedynymi ptakami, jakie można było zobaczyć, były sroki i stada kuropatw, które nocą przerażały swoim niespodziewanym warkotem, a także bardzo rzadkie grupki orłów, które powoli szybowały nad nimi, ścigane często w swych lotach przez kule karabinowe, których zresztą nie raczyły nawet zauważać.
W nocy i podczas mglistej pogody w dolinie na pas ziemi niczyjej między nami a faszystami wysyłano patrole. Zajęcie to nie cieszyło się popularnością. Było zbyt zimno, zbyt łatwo można się było zgubić, i wkrótce przekonałem się, że mogę dostawać zgodę na wyruszenie na patrol tak często, jak tylko chciałem. W ogromnych, poszarpanych wąwozach nie było żadnych ścieżek; można było się odnaleźć tylko dzięki kolejnym wyprawom, za każdym razem zapamiętując nowe punkty orientacyjne. Kula przelatująca między nami i najbliższym stanowiskiem faszystów pokonywała w linii prostej odcinek siedmiuset metrów, ale jedyna nadająca się do przejścia trasa mierzyła dwa i pół kilometra. Całkiem przyjemnie było wędrować po ciemnych dolinach, z zabłąkanymi kulami latającymi wysoko nad głową, jak gwiżdżące wróble.
Lepsze od nocy były gęste mgły, które często utrzymywały się cały dzień i które miały zwyczaj skupiać się wokół szczytów wzgórz i omijać doliny. W pobliżu pozycji faszystów trzeba było skradać się w ślimaczym tempie; bardzo trudno było cicho się poruszać po zboczach wzgórz, wśród szeleszczących krzewów i brzęczących wapieni. Dopiero przy trzeciej lub czwartej próbie udało mi się znaleźć drogę do faszystowskiej linii. Mgła była bardzo gęsta, a ja podkradłem się do drutu kolczastego, żeby nasłuchiwać. Słyszałem, jak faszyści rozmawiają i śpiewają wewnątrz umocnień. Potem ku mojemu niepokojowi usłyszałem, jak kilku z nich schodzi w moim kierunku. Skuliłem się za krzakiem, który nagle wydał mi się bardzo mały, i próbowałem bezgłośnie odbezpieczyć karabin. Poszli jednak inną drogą i nie pokazali się nawet w zasięgu wzroku. Za krzakiem, w którym się ukrywałem, natknąłem się na różne relikty wcześniejszych walk – stos pustych łusek, skórzaną czapkę z dziurą po kuli i czerwoną flagę, oczywiście jedną z naszych. Zaniosłem ją z powrotem na nasze stanowisko, gdzie została zresztą podarta na szmatki do czyszczenia broni.
Gdy tylko dotarliśmy na linię frontu, zostałem kapralem, czyli cabo, jak tu się mówiło, i dostałem pod komendę dwunastoosobowy oddział. Funkcja ta nie była żadną synekurą, zwłaszcza na początku. Centuria była niewyszkolonym zbiorowiskiem złożonym głównie z chłopców w wieku kilkunastu lat. Tu i ówdzie w milicji można było spotkać dzieci w wieku jedenastu czy dwunastu lat, zwykle uciekinierów z faszystowskiego terytorium, którzy zostali zaciągnięci do milicji, bo tak było najłatwiej zapewnić im przetrwanie. Z reguły byli zatrudniani do lekkich prac na tyłach, ale czasami udawało im się przedrzeć na linię frontu, gdzie stanowili zagrożenie dla wszystkich. Pamiętam, jak jeden gnojek „dla żartu” wrzucił granat ręczny do ogniska w wykopie. W Monte Pocero nie było chyba młodszych niż piętnastolatki, ale średni wiek wynosił raczej mniej niż dwadzieścia lat. Chłopcy w tym wieku nigdy nie powinni być znaleźć się na pierwszej linii frontu, ponieważ nie mogą znieść braku snu, który jest nierozerwalnie związany z wojną okopową. Na początku utrzymanie naszej pozycji w nocy było prawie niemożliwe. Jedyną metodą na obudzenie tych nieszczęśliwych dzieci było wywlekanie ich z wykopów za nogi, lecz gdy tylko człowiek się odwracał, opuszczali posterunki i wślizgiwali się do swoich kryjówek, a nawet, mimo przeraźliwego zimna, opierali się o ścianę okopu i szybko zasypiali. Na szczęście nasz wróg był niezbyt przedsiębiorczy. Bywały noce, kiedy wydawało mi się, że naszą pozycję może zdobyć dwudziestu harcerzy, lub tyle samo harcerek, jedynie z kijankami do prania w ręku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. José Antonio Primo de Rivera lider narodowo-syndykalistycznej partii Falange Española (przyp. red). [wróć]
2. Wiem, jak obchodzić się z karabinem. Nie wiem tylko, jak obsługiwać karabin maszynowy. Chcę się nauczyć karabinu maszynowego. Kiedy nauczymy się obsługi karabinu maszynowego? [wróć]
3. Partido Socialista Unificado de Cataluña [wróć]
4. Notatka errata znaleziona w dokumentach Orwella po jego śmierci: „Nie jestem teraz całkowicie pewien, czy kiedykolwiek widziałem faszystów noszących flagę Republiki, choć wydaje mi się, że czasami wywieszali ją z małą dorysowaną swastyką”. [wróć]