Folwark zwierzęcy - George Orwell - ebook + audiobook + książka

Folwark zwierzęcy audiobook

George Orwell

4,7

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Muza
  • Kategoria: Lektury
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2012
Opis

Orwell pisał: "Folwark Zwierzęcy miał być przede wszystkim satyrą na rewolucję rosyjską. Jednak, jak podkreślam, przesłanie utworu jest szersze: chciałem wyrazić w nim myśl, iż ów s z c z e g ó l n y r o d z a j rewolucji (gwałtowna rewolucja oparta na konspiracji, z motorem napędowym w postaci nieświadomie żądnych władzy osób) może doprowadzić jedynie do zmiany władców. Mój morał brzmi tak oto: rewolucje mogą przynieść radykalną poprawę, gdy masy będą czujne i będą wiedzieć, jak pozbyć się swych przywódców, gdy tamci zrobią, co do nich należy. [...] Nie można robić rewolucji, jeśli nie robi się jej dla siebie; nie ma czegoś takiego jak dobrotliwa dyktatura".

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 26 min

Lektor: George Orwell
Oceny
4,7 (1032 oceny)
794
194
37
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tonia_1991

Nie oderwiesz się od lektury

Czytelnicze wyzwanie 2023 rozpoczęłam z przytupem. Orwell dokonał mistrzostwa jak na tamte czasy. Odwzorował komunę 1:1. Ta krótka powieść jest tak dobra, że aż przerażająca. Nie ma się co dziwić, że cenzura przez tyle lat nie dopuszczała do jej wydania. Nie rozumiem dlaczego to nie była lektura obowiązkowa za moich czasów. A teraz jest? Bo powinna! W audiobooku niewątpliwie wartością dodaną jest lektor - Tadeusz Sznuk to klasa sama w sobie.
30
tytusroz

Nie oderwiesz się od lektury

absolutny klasyk który przerażająco opisuje to czego jesteśmy obecne świadkami w Polsce
30
michalkuna1994

Nie oderwiesz się od lektury

Motto tej powieści to : "Władza deprawuje" ,więc każdej władzy trzeba patrzeć na ręce
20
jezior9

Nie oderwiesz się od lektury

To powinna być lektura w szkole średniej!
10
quass

Dobrze spędzony czas

Jest to szkolna lektura (a przynajmniej była jak ja chodziłam do szkoły), ale postanowiłam do niej wrócić. Jest krótka i szybko się ją czyta, natomiast niesie za sobą wiele mądrości, które bez względu na upływ lat, nadal pozostają niezmienne - władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie.
10

Popularność




George Orwell

Folwark zwierzęcy

Tytuł oryginału: Animal Farm

Projekt okładki: Michał Brzozowski

Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel

Konwersja do formatu EPUB: Robert Fritzkowski

Korekta: Redaktornia.com

Corrected readings in this edition have been provided

by Prof. Peter Davison, editor of

The Complete Works of George Orwell

Zdjęcie na okładce

© Hulton Archive/Flash Press Media

© The Estate of the Late Sonia Brownell Orwell

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2000, 2012

© for the Polish translation by Bartłomiej Zborski

ISBN 978-83-7758-305-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2012

Wydanie I

Wolność prasy

Pomysł napisania tej książki, a właściwie jej zasadniczy wątek, przyszedł mi do głowy w roku 1937, jednak pracę nad tekstem zakończyłem dopiero pod koniec roku 1943. W tym czasie zrozumiałem też, iż niezmiernie trudno przyjdzie mi ją opublikować (mimo ówczesnego niedoboru książek na rynku, który to fakt powoduje, że wszystko, co od biedy można określić mianem „książki”, zawsze, jak mawiają księgarze, „zejdzie”). Wydania jej odmówiły cztery oficyny. Tylko pierwsza tłumaczyła swoją negatywną decyzję względami ideologicznymi. Dwie pozostałe publikowały od lat literaturę antyradziecką, a co do ostatniej, to na pierwszy rzut oka trudno jej było przypisać jakieś określone sympatie polityczne. Jeden z wydawców początkowo zainteresował się Folwarkiem, jednakże po wstępnym zapoznaniu się z maszynopisem postanowił zasięgnąć opinii Ministerstwa Informacji, które, jak się wydaje, przestrzegło go przed publikowaniem książki, a w każdym razie mocno mu to przedsięwzięcie odradziło. Oto fragment listu, jaki nadesłała mi ta oficyna:

„Wspomniałem Panu, jak zareagował na Folwark urzędnik wysokiego szczebla z Ministerstwa Informacji[1]. Muszę przyznać, iż jego opinia dała mi dużo do myślenia […] Jednak, jak dostrzegam obecnie, wydanie książki w dzisiejszych czasach mogłoby zostać uznane za posunięcie wysoce nierozważne. Gdyby ta bajeczka traktowała ogólnie o dyktatorach i dyktaturach, wszystko byłoby w porządku, lecz jak się przekonałem, jej fabuła odpowiada tak dalece dziejom i rozwojowi rosyjskich Sowietów […], iż nie ma wątpliwości, że odnosi się ona wyłącznie do Rosji, a nie do innych dyktatur. I jeszcze jedno: sprawę można by znacznie załagodzić, gdyby kasta panująca w Folwarku nie składała się wyłącznie ze świń[2]. Świnie jako warstwa rządząca – obrazi to wielu ludzi, zwłaszcza drażliwych, a do takich należy bezsprzecznie zaliczyć Rosjan”.

To wszystko, niestety, wróży jak najgorzej. Nie jest oczywiście pożądane, by jakakolwiek instytucja rządowa miała uprawnienia do cenzurowania książek (nie dotyczy to oczywiście cenzury wojskowej, której istnienia w czasie wojny nikt nie kwestionuje) wydawanych bez dotacji państwowych. Jednakże głównym zagrożeniem wolności myśli i słowa nie są obecnie bezpośrednie ingerencje Ministerstwa Informacji czy też innych oficjalnych instytucji. Jeśli wydawcy i redaktorzy za wszelką cenę nie chcą dopuszczać do poruszania w druku pewnych kwestii, nie powoduje nimi bynajmniej obawa o narażenie się na odpowiedzialność karną. W Anglii najgorszym wrogiem pisarza i dziennikarza jest tchórzostwo intelektualne, o którym to fakcie nie dyskutuje się, jak sądzę, tak szeroko, jak by na to zasługiwał.

Każdy uczciwy człowiek z doświadczeniem dziennikarskim przyzna bez wahania, iż w latach wojny cenzura oficjalna nie była szczególnie dokuczliwa. Wbrew bowiem uzasadnionym oczekiwaniom nie poddano nas, ludzi pióra, żadnej totalitarnej „koordynacji”. Owszem, prasa miała słuszne powody, by uskarżać się na pewne szkodliwe i krzywdzące ją praktyki, jednak poczynaniom rządu nie sposób było właściwie zarzucić zbyt wiele; powiem więcej: nasz Gabinet okazał wręcz nadspodziewaną tolerancję dla opinii mniejszości. Ponurą cechą cenzury literackiej w Anglii jest to, iż najczęściej odbywa się ona dobrowolnie. W rezultacie można łatwo zamknąć usta głosicielom niepopularnych idei i ukryć przed społeczeństwem niewygodne prawdy bez potrzeby stosowania jakichkolwiek zapisów cenzorskich. Każdy, kto przebywał długo za granicą, zna przypadki pomijania na łamach brytyjskiej prasy sensacyjnych informacji – dotyczących spraw, które same przez się zasługiwały na wielkie nagłówki – o czym nie decydowały bynajmniej ingerencje rządowe; rzecz w tym, iż istnieje u nas ciche porozumienie, zakładające, że o pewnych faktach wspominać po prostu nie uchodzi. W wypadku gazet codziennych można to jeszcze zrozumieć. Prasa brytyjska jest ogromnie scentralizowana, większość zaś tytułów należy do zamożnych osób, mających wszelkie powody, by w pewnych ważnych kwestiach oszukiwać społeczeństwo. Jednakże w ten sam – nieoficjalny, rzekłbym – sposób cenzuruje się w naszym kraju książki, czasopisma, a także spektakle teatralne i audycje radiowe. Zawsze bowiem obowiązuje jakaś ortodoksja, zestaw idei, które – co uznaje się za pewnik – ludzie zaakceptują bez zmrużenia oka. Nie istnieje wprawdzie oficjalny zakaz wspominania o tym, tamtym czy owym, lecz takie wspominanie, jak już zauważyłem, nie uchodzi, podobnie jak w czasach wiktoriańskich nie uchodziło w obecności dam wymawianie słowa „spodnie”. Każdy śmiałek, który zaatakuje tę panującą ortodoksję, zostaje natychmiast skutecznie uciszony. Jeśli czyjeś poglądy godzą zdecydowanie w obowiązującą ideologię, niemal zawsze stają się one przedmiotem nieuczciwej krytyki i nagonki, już to na łamach prasy popularnej, już to w poważnych periodykach.

W chwili obecnej ta obowiązująca ortodoksja żąda od nas wyrażania bezkrytycznego podziwu dla Rosji radzieckiej. Wszyscy o tym wiedzą i nieomal wszyscy dostosowują swoje działania do tego wymogu. Wszelką poważną krytykę radzieckiego reżimu, każde ujawnienie faktów, których rząd radziecki wolałby nie ujawniać, uważa się za akty nieomal niecenzuralne.

Osobliwe jest zaś to, iż tło owego wszechnarodowego spisku, którego celem jest obrzydliwe schlebianie naszemu sojusznikowi, stanowi prawdziwa intelektualna tolerancja. Choć bowiem nie pozwala się nam krytykować radzieckiego rządu, możemy – w rozsądnych granicach – krytykować nasz Gabinet. Nikt nie opublikuje u nas drukiem napaści na Stalina, lecz atakowanie Churchilla (przynajmniej w książkach i w prasie) nie grozi żadnymi przykrymi konsekwencjami. Przez pięć lat wojny, z których przez dwa albo trzy my, naród brytyjski, walczyliśmy o fizyczne przetrwanie, ukazała się u nas bez żadnych przeszkód nieprzeliczona liczba książek, broszur i artykułów nawołujących do zawarcia z Niemcami kompromisowego pokoju. Na tym jednak nie koniec: otóż cała ta literatura nie budziła żadnej dezaprobaty. Dopóki prestiż ZSRR pozostaje nienaruszony, dopóty nasi obywatele mają zagwarantowaną swobodę wypowiedzi. Istnieją wprawdzie inne zakazane tematy, o których za chwilę, najgroźniejszym jednak odzwierciedleniem wspomnianej groźnej nietolerancji jest powszechny stosunek do ZSRR. Zjawisko to ma charakter, że tak powiem, spontaniczny i nie wchodzą tu w rachubę działania żadnej grupy nacisku.

Służalczość, z jaką przeważająca część angielskiej inteligencji, poczynając od roku 1941, przełykała i głosiła rosyjską propagandę, byłaby zjawiskiem doprawdy zdumiewającym, gdyby nie to, że ta sama grupa osób w przeszłości kilkakrotnie postępowała w podobny sposób. Rosyjski punkt widzenia na rozmaite kontrowersyjne kwestie przyjmowano wielekroć bez żadnej refleksji, potem zaś propagowano te opinie, zupełnie nie dbając o prawdę historyczną oraz lekceważąc przyzwoitość intelektualną. Oto i przykład. Rozgłośnia BBC w okolicznościowych programach nadanych z okazji 25. rocznicy utworzenia Armii Czerwonej całkowicie przemilczała nazwisko Trockiego. Choć było to tak, jakby obchodząc rocznicę bitwy pod Trafalgarem, ani razu nie wspomnieć o Nelsonie, angielscy intelektualiści nabrali wody w usta. Jeśli chodzi o walki wewnętrzne toczone w różnych krajach okupowanych przez Niemcy, prasa brytyjska niemal w każdym wypadku zajmowała stronę frakcji popieranych przez Moskwę, oczerniając ugrupowania im przeciwne; niekiedy, by ułatwić sobie zadanie, ukrywała fakty świadczące na niekorzyść rosyjskich popleczników. Za najbardziej skandaliczny uważam przypadek pułkownika Mihailovicia[3], przywódcy jugosłowiańskich czetników. Rosjanie, którzy mieli w Jugosławii swojego protegowanego w osobie marszałka Tity, oskarżyli Mihailovicia o kolaborację z hitlerowcami. Oskarżenie to podjęła natychmiast prasa brytyjska; obrońcom Mihailovicia uniemożliwiono replikę, a fakty obalające rosyjskie zarzuty po prostu poddano cenzurze. W lipcu 1943 Niemcy wyznaczyli za głowę Tity nagrodę w wysokości 100 tysięcy sztuk złota, podobnej wysokości nagrodę wyznaczyli również za głowę pułkownika. Prasa brytyjska z punktu „wywaliła” na czołówki wiadomość o nagrodzie za Titę, lecz tylko jedna gazeta wspomniała (podając tę wiadomość drobnym drukiem) o drugiej nagrodzie; Mihailoviciowi nadal zarzucano kolaborację z Niemcami. Incydenty o podobnym charakterze zdarzyły się również w czasie hiszpańskiej wojny domowej. Frakcje stojące po stronie Republiki, które Rosjanie starali się za wszelką cenę zniszczyć, na łamach angielskiej prasy lewicowej bezmyślnie oczerniano, odmawiając publikowania wszelkich oświadczeń w ich obronie, nawet w postaci listu do redakcji. Obecnie za niedopuszczalną i naganną uznaje się nie tylko dogłębną krytykę ZSRR, utajnia się nawet niekiedy sam fakt istnienia takiej krytyki. Oto i przykład: krótko przed śmiercią Trocki ukończył pisanie biografii Stalina. Należy domniemywać, iż dzieło to raczej nie grzeszyło bezstronnością, jednak niewątpliwie na rynku osiągnęłoby sukces. Pewna amerykańska oficyna poczyniła starania, by je wydać, i maszynopis przekazano już do drukarni – o ile mi wiadomo, zostały już nawet rozesłane egzemplarze recenzenckie – gdy ZSRR przystąpił do wojny. Biografię natychmiast wycofano. Prasa brytyjska nie wspomniała na ten temat ani słowem, choć nie ulega wątpliwości, iż istnienie takiej książki oraz jej losy stanowiły wiadomość wartą doprawdy kilkunastu akapitów druku.

Kwestią istotnej wagi jest odróżnienie cenzury, którą brytyjscy ludzie pióra sami sobie narzucili, od cenzury, którą mogą niekiedy narzucać grupy nacisku. Powszechnie bowiem wiadomo, iż pewne tematy nie podlegają dyskusji i roztrząsaniu z uwagi na naruszanie „czyichś ukrytych interesów”. W tym wypadku najlepszym przykładem jest szwindel związany z obrotem opatentowanymi specyfikami medycznymi oraz ich reklamowaniem. Oto inny przykład: Kościół katolicki ma poważne wpływy w prasie i w pewnych granicach potrafi stłumić krytykę skierowaną przeciw sobie. Jeżeli w jakiś skandal zamieszany został ksiądz rzymskokatolicki, informację tę trzyma się pod korcem, gdy jednak powinie się noga anglikańskiemu kapłanowi (tak jak rektorowi Stiffkey[4]), wówczas trąbi się o tym na pierwszych stronach gazet. Treści o antykatolickim wydźwięku bardzo rzadko można spotkać w sztukach teatralnych i w filmach. Każdy aktor potwierdzi, że spektakl czy film zawierający ataki na Kościół katolicki jest narażony na bojkot prasowy, toteż najprawdopodobniej zrobi klapę. Wszystko to jest jednak niezbyt szkodliwe, a w każdym razie zrozumiałe. Każda bowiem duża organizacja dba jak najusilniej o swoje interesy; poza tym, czy warto toczyć polemiki z otwartą propagandą? Nie należy wszak oczekiwać, że „Daily Worker” ujawni fakty niewygodne i niekorzystne dla ZSRR, tak jak „Catholic Herald” nigdy nie skrytykuje papieża. Wszelako każdy rozsądny czytelnik prasy wie, czego może się spodziewać po każdej z tych gazet. Niepokoi atoli fakt, iż nie można oczekiwać inteligentnej krytyki, a nawet, w wielu przypadkach, zwykłej uczciwości od liberalnych pisarzy i dziennikarzy, od których nikt nie wymaga głoszenia poglądów niezgodnych z prawdą. Uznano, iż atakowanie Stalina to świętokradztwo, a niektóre aspekty prowadzonej przezeń polityki nie mogą podlegać żadnym poważniejszym dyskusjom. Do powyższych reguł od roku 1941 stosują się niemal wszyscy, warto jednak zauważyć, iż praktyki tej zaczęto przestrzegać (i to w znacznie większym stopniu, niż na ogół sądzimy) dziesięć lat wcześniej. Przez cały ten czas krytyka reżimu sowieckiego prowadzona z pozycji lewicowych jedynie z najwyższym trudem docierała do szerszej publiczności. Owszem, ukazywały się u nas potężne ilości literatury antyrosyjskiej, jednakże niemal wszystkie te książki pisano z pozycji zachowawczych, na dobitkę zaś były one jawnie nieuczciwe, a autorami kierowały niskie motywy. Równocześnie płynął u nas równie potężny i niemal w równej mierze zakłamany strumień propagandy proradzieckiej; doprowadziło to do sytuacji, w której każdego, kto próbował poddać rozważnej i przemyślanej dyskusji pewne arcydoniosłe kwestie, natychmiast bojkotowano. Nikt, oczywiście, nie zabraniał nikomu publikowania książek antyrosyjskich, śmiałkowi, który się jednak na to poważył, groziło nieuchronnie przemilczenie jego dzieł albo też opaczna i nieuczciwa krytyka całej brytyjskiej poważnej prasy. Autorowi wypominano publicznie i w prywatnych rozmowach, że pisanie podobnych rzeczy nie uchodzi. Tak, tak, słyszał, może nawet napisałeś prawdę, jednak twoje opinie są niewczesne, no i są wodą na młyn tej lub innej reakcyjnej grupy. Taką krytykę tłumaczy się zwykle wymogami sytuacji międzynarodowej oraz pilną potrzebą zawiązania sprzymierzenia anglorosyjskiego, jednak i ślepy by dostrzegł, iż podawane przyczyny mają wyraźnie charakter zastępczy. Inteligencja brytyjska, czy też jej znaczna część, wykształciła w sobie poczucie nacjonalistycznej lojalności w stosunku do ZSRR; ludzi tych opanowało niezachwiane wewnętrzne przeświadczenie, iż wątpienie w mądrość Stalina graniczy ze świętokradztwem. Wydarzenia w Rosji osądzano wedle zgoła innych kryteriów niż te, które mają miejsce gdzie indziej. Nieustanne egzekucje będące następstwem czystek lat 1936–1938 spotykały się z aprobatą przysięgłych przeciwników kary śmierci, uznawano również za dopuszczalne szerokie informowanie opinii publicznej o klęsce głodu w Indiach przy jednoczesnym przemilczaniu głodu na Ukrainie. Takie właśnie praktyki stosowano przed wojną; dzisiejsza atmosfera intelektualna nadal, niestety, im sprzyja.

Powróćmy jednak do mojej książki. Większość anglosaskich intelektualistów oceni ją zapewne jednym zdaniem: „To w ogóle nie powinno ukazać się drukiem”. Ma się rozumieć, recenzenci biegli w sztuce szkalowania nie wytkną jej uchybień politycznych, tylko niedostatki literackie. Orzekną, iż jest to utwór nudny i głupi i że wręcz szkoda było nań papieru. Oczywiście, nie utrzymuję bynajmniej, iż Folwark jest arcydziełem, chcę jednakowoż zaznaczyć, że problem jest znacznie szerszy. Nikomu bowiem nie wolno twierdzić, iż jakakolwiek książka „w ogóle nie powinna ukazać się drukiem” tylko dlatego, że jest to książka niedobra. Ostatecznie codziennie publikuje się tony literackiej makulatury i nikogo to szczególnie nie wzrusza. Rzecz w tym, iż brytyjska inteligencja, a w każdym razie jej większość, przypuści atak na Folwark ze względu na zawartą w nim negatywną ocenę ich uwielbianego przywódcy oraz ze względu na to, iż godzi ona (w ich mniemaniu) w ideę postępu. Gdyby moja książka była wolna od tych „wad”, nie spotkałaby się z ich strony z żadnym potępieniem, nawet gdyby jej niedostatki formalne nieporównanie wyraźniej rzucały się w oczy. Powodzenie, jakim w okresie ostatnich czterech czy pięciu lat cieszą się, na przykład, tytuły wydawane przez Klub Książki Lewicowej, dowodzi, jak skwapliwie moi krytycy gotowi są zaakceptować pisarstwo o charakterze wręcz rynsztokowym i samo w sobie miernej jakości, byleby tylko zawierało to, co pragną przeczytać.

Zachodzi bardzo proste pytanie: czy powinna istnieć wolność wyrażania każdego poglądu niepopularnego, a nawet idiotycznego? Jeśli zadamy je w powyższej formie angielskim intelektualistom, niemal każdy z nich uzna, iż należy odpowiedzieć „tak”. Gdy jednak pytanie to skonkretyzujemy – „Dobrze, lecz w takim razie co z atakowaniem Stalina? Czy dopuszczalne jest swobodne głoszenie poglądów antystalinowskich?” – najczęściej usłyszymy w odpowiedzi „nie”. W tym bowiem wypadku godzimy w obowiązującą ortodoksję, toteż zasada swobody wypowiedzi wędruje na śmietnik. Jednakże domagając się wolności głoszenia poglądów, jak również wolności prasy, nie żądamy bynajmniej, by była ona absolutna. Dopóki bowiem istnieją zorganizowane społeczeństwa, dopóty zawsze musi obowiązywać (a w każdym razie zawsze będzie istnieć) jakaś forma cenzury. Wolność jednak, według słów Róży Luksemburg, „jest zawsze wolnością dla inaczej myślącego”[5]. Tę samą zasadę wyraził Wolter w swoim słynnym powiedzeniu: „Nienawidzę twoich poglądów, jednak będę bronić do śmierci twojego prawa do ich wygłaszania”[6]. Jeśli nie chcemy, by wolność intelektualna, która jest niewątpliwie jedną z cech wyróżniających zachodnią cywilizację, stała się jałowym pojęciem, w jej ramach każdy powinien mieć prawo powiedzieć i opublikować to, co uważa za prawdziwe i słuszne, pod warunkiem, iż jego poglądy wyraźnie nie zaszkodzą pozostałej części społeczeństwa. Zarówno demokracja kapitalistyczna, jak również zachodnie wersje socjalizmu uznawały do niedawna tę zasadę za zrozumiałą samą przez się. Nasz rząd, jak już wspomniałem, nadal poniekąd demonstracyjnie jej przestrzega. Zwykli szarzy obywatele – częściowo być może ze względu na obojętność, jaką wykazują wobec ideologii (co z kolei powoduje, iż obca im jest nietolerancja), powiedzą ogólnikowo: „Chyba każdy ma prawo do własnego zdania, czyż nie?”. Jedynie – a w każdym razie głównie – inteligencja humanistyczna lub naukowa, czyli nie kto inny, tylko ci ludzie, którzy powinni stać na straży tej wolności, zaczynają ją potępiać, czemu dają wyraz również w praktyce.

Jednym z osobliwszych zjawisk naszych czasów jest liberał-zaprzaniec. Obok znajomego marksistowskiego frazesu, głoszącego, iż „wolność burżuazyjna” to mrzonka, coraz większą popularność osiąga pogląd, jakoby demokracji można było bronić, stosując wyłącznie metody totalitarne. Jeśli bowiem – utarło się sądzić – miłujesz demokrację, twoją powinnością jest miażdżenie jej przeciwników, i to bez przebierania w środkach. Lecz któż to taki, ci przeciwnicy? Ano, zawsze się okazuje, iż nie są nimi wyłącznie ci, którzy atakują demokrację jawnie i świadomie, lecz również ci, którzy, „obiektywnie rzecz biorąc”, godzą w nią, szerząc fałszywe idee. Innymi słowy, obrona demokracji implikuje konieczność tłumienia wszelkiej niezależnej myśli. Argument ów stosowano na przykład celem usprawiedliwienia rosyjskich czystek. Nawet najbardziej zatwardziali rusofile nie wierzyli w to, że wszystkie ofiary czystek rzeczywiście popełniły zarzucane im przestępstwa, wyznając jednak heretyckie poglądy, ludzie ci, „obiektywnie rzecz biorąc”, przysporzyli szkód reżimowi, toteż słuszne i chwalebne było nie tylko ich wymordowanie, lecz i zdyskredytowanie za pomocą fałszywych oskarżeń. W ten sam ton uderzali ci, którzy w pełni świadomie usprawiedliwiali kłamstwa publikowane na łamach prasy lewicowej, kłamstwa dotyczące trockistów oraz członków innych mniejszości ideologicznych, walczących po stronie Republiki w hiszpańskiej wojnie domowej. Argumenty te usłyszeliśmy ponownie w roku 1943 z ust osób jazgotliwie protestujących przeciw powołaniu się przez sąd na ustawę habeas corpus po zwolnieniu Mosleya z więzienia[7].