Rok 1984 - George Orwell - ebook

Rok 1984 ebook

George Orwell

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z najważniejszych powieści XX wieku, nieustannie aktualna.

Najsłynniejsza dystopia literatury, przetłumaczona na ponad 65 języków, sprzedana w ponad 30 milionach egzemplarzy.

Teraz w nowym tłumaczeniu Andrzeja Jankowskiego.

Złowroga wizja świata, w którym nie ma osobistej wolności, kłamstwa zastępują prawdę, a niepoprawna politycznie myśl jest najsurowiej karaną zbrodnią. Rok 1984, cierń w boku komunizmu oraz innych totalitaryzmów, to lustro, w którym i dziś mogą się przejrzeć fanatyczni naprawiacze ludzkości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ I

I

Był jasny, zimny kwiet­niowy dzień, a zegary wybi­jały trzy­na­stą. Win­ston Smith, z brodą przy­ci­śniętą do piersi, ucie­ka­jąc przed paskud­nym wia­trem, wśli­znął się szybko przez szklane drzwi do Bloku Zwy­cię­stwa, nie dość szybko jed­nak, by powstrzy­mać tuman kurzu, który dostał się tam razem z nim.

Kory­tarz cuch­nął goto­waną kapu­stą i sta­rymi wycie­racz­kami. Na jed­nym jego końcu przy­pięto do ściany kolo­rowy pla­kat, za duży do eks­po­no­wa­nia pod dachem. Przed­sta­wiał tylko ogromną, sze­roką na dobry metr twarz — twarz męż­czy­zny w wieku około czter­dzie­stu pię­ciu lat, z buj­nym wąsem, o suro­wych rysach, ale przy­stojną. Win­ston skie­ro­wał się w stronę scho­dów. Nie było sensu pod­cho­dzić do windy. Nawet w naj­lep­szych cza­sach rzadko dzia­łała, a obec­nie, w ramach oszczęd­no­ści pod­czas przy­go­to­wań do Tygo­dnia Nie­na­wi­ści, za dnia wyłą­czano prąd. Win­ston miesz­kał na siód­mym pię­trze, a ponie­waż miał wrzo­dzie­jący żylak nad prawą kostką, wcho­dził powoli, zatrzy­mu­jąc się kilka razy po dro­dze. Na każ­dym pię­trze ze ściany naprze­ciw drzwi windy spo­glą­dał pla­kat z ogromną twa­rzą. Był to jeden z tych tak zmyśl­nie zro­bio­nych por­tre­tów, że gdzie­kol­wiek czło­wiek się ruszył, wzrok męż­czy­zny z pla­katu podą­żał za nim. WIELKI BRAT PATRZY NA CIE­BIE, gło­sił napis pod nim.

W miesz­ka­niu soczy­sty głos odczy­ty­wał listę liczb, które miały coś wspól­nego z wyto­pem surówki. Dobie­gał z pro­sto­kąt­nej, podob­nej do zma­to­wia­łego lustra płyty, która osa­dzona była w ścia­nie po pra­wej. Win­ston prze­krę­cił gałkę i głos nieco przy­cichł, ale słowa wciąż były wyraźne. Urzą­dze­nie to (zwane tele­ekra­nem) można było ści­szyć, ale nie spo­sób było cał­ko­wi­cie go wyłą­czyć. Pod­szedł do okna — drobna, mizerna postać, któ­rej wątłość pod­kre­ślał nie­bie­ski kom­bi­ne­zon, par­tyjny mun­dur. Włosy miał bar­dzo jasne, twarz z natury rumianą, skórę szorstką od chro­po­wa­tego mydła, tępych żyle­tek i mroź­nej zimy, która się nie­dawno skoń­czyła.

Świat na zewnątrz, nawet przez zamknięte okno, zio­nął chło­dem. W dole, na ulicy, lek­kie podmu­chy wia­tru wzbi­jały wiru­jące kłęby kurzu oraz strzę­pów papieru i cho­ciaż świe­ciło słońce, a niebo było błę­kitne, wszystko wyda­wało się bez­barwne. Wszystko oprócz poroz­le­pia­nych wszę­dzie pla­ka­tów. Czar­no­wąse twa­rze spo­glą­dały zewsząd. Jedna z fasady domu naprze­ciwko. WIELKI BRAT PATRZY NA CIE­BIE, oznaj­miał pod­pis, a ciemne oczy świ­dro­wały oczy Win­stona. Niżej, na pozio­mie ulicy, spa­zma­tycz­nie łopo­tał na wie­trze inny pla­kat, nade­rwany w rogu, na prze­mian odsła­nia­jąc i zasła­nia­jąc poje­dyn­cze słowo: ANG­SOC. W oddali prze­my­kał mię­dzy dachami śmi­gło­wiec. Na chwilę zawisł w powie­trzu jak ścier­wica mię­sówka, po czym odle­ciał łukiem. Był to patrol poli­cyjny zaglą­da­jący ludziom w okna. Jed­nak te patrole były nie­istotne. Istotna była tylko Poli­cja Myśli.

Za ple­cami Win­stona głos z tele­ekranu wciąż paplał o surówce i prze­kro­cze­niu dzie­wią­tego planu trzy­let­niego. Tele­ekran prze­ka­zy­wał infor­ma­cje w obie strony. Wychwy­ty­wał każdy dźwięk gło­śniej­szy od cichego szeptu; co wię­cej, w polu widze­nia meta­lo­wej płyty Win­ston był nie tylko sły­szany, ale i widziany. Oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, czy jest aku­rat pod­glą­dany. To, jak czę­sto i wedle jakich reguł Poli­cja Myśli pod­łą­czała się do czy­je­goś urzą­dze­nia, pozo­sta­wało w sfe­rze domy­słów. Moż­liwe nawet, że przez cały czas obser­wo­wała wszyst­kich. W każ­dym razie mogła się pod­łą­czyć do dowol­nego urzą­dze­nia nadaw­czo-odbior­czego, kiedy tylko chciała. Trzeba było żyć — i żyło się — z nawyku, który prze­ro­dził się w instynkt, z zało­że­niem, że każdy dźwięk, który się wydaje, może zostać pod­słu­chany, a każdy ruch, z wyjąt­kiem wyko­ny­wa­nych w kom­plet­nej ciem­no­ści — szcze­gó­łowo prze­ana­li­zo­wany.

Win­ston trzy­mał się tyłem do tele­ekranu. Tak było bez­piecz­niej, choć — jak dobrze wie­dział — rów­nież z ple­ców można było wiele wyczy­tać. Odle­głe o kilo­metr Mini­ster­stwo Prawdy, jego miej­sce pracy, potężny, biały gmach, góro­wało nad brudną pano­ramą mia­sta. To jest Lon­dyn, pomy­ślał z nie­okre­ślo­nym nie­sma­kiem, główne mia­sto Pasa Star­to­wego Jeden, trze­ciej pod wzglę­dem zalud­nie­nia pro­win­cji Oce­anii. Pró­bo­wał wydo­być jakieś wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa, które powie­działoby mu, czy Lon­dyn zawsze tak wyglą­dał. Czy zawsze cią­gnęły się tu sze­regi sypią­cych się dzie­więt­na­sto­wiecz­nych domów o ścia­nach pod­par­tych bel­kami, oknach poza­ty­ka­nych kar­to­nem i dachach poła­ta­nych arku­szami bla­chy fali­stej, z chy­lą­cymi się we wszyst­kie strony mur­kami ogro­dów? I leje po bom­bach, w któ­rych wiro­wał pył skru­szo­nych tyn­ków, a sterty gruzu pora­stała wierz­bówka, oraz miej­sca, gdzie bomby zni­we­lo­wały więk­szy teren i gdzie wyro­sły kolo­nie lichych, przy­po­mi­na­ją­cych kur­niki drew­nia­nych chat? Ale na nic się to zdało, nic nie pamię­tał, z dzie­ciń­stwa nie pozo­stało nic oprócz ciągu jasno roz­świe­tlo­nych obra­zów bez żad­nego tła i w więk­szo­ści nie­zro­zu­mia­łych.

Mini­ster­stwo Prawdy — w nowo­mo­wie Min­prawd — zaska­ku­jąco się róż­niło od wszyst­kich innych budyn­ków w polu widze­nia. Był to ogromny pira­mi­dalny gmach ze lśnią­cego bia­łego betonu, wzno­szący się, taras po tara­sie, trzy­sta metrów w powie­trze. Z miej­sca, gdzie stał Win­ston, można było odczy­tać umiesz­czone na jego bia­łej fasa­dzie trzy hasła Par­tii:

WOJNA TO POKÓJ

WOL­NOŚĆ TO NIE­WOLA

NIE­WIE­DZA TO SIŁA.

Cho­dziły słu­chy, że w Mini­ster­stwie Prawdy są trzy tysiące pokoi nad pozio­mem ziemi i tyle samo pod zie­mią. W Lon­dy­nie były tylko trzy inne podobne budynki porów­ny­wal­nej wiel­ko­ści. Tak bar­dzo domi­no­wały nad oko­liczną archi­tek­turą, że patrzą­cemu z dachu Bloku Zwy­cię­stwa rzu­cały się w oczy wszyst­kie cztery jed­no­cze­śnie. Były sie­dzi­bami czte­rech mini­sterstw, pomię­dzy które roz­dzie­lony był cały apa­rat wła­dzy: Mini­ster­stwa Prawdy, które zaj­mo­wało się wia­do­mo­ściami, roz­rywką, edu­ka­cją i sztuką, Mini­ster­stwa Pokoju, które parało się wojną, Mini­ster­stwa Miło­ści, które stało na straży pokoju i porządku, oraz Mini­ster­stwa Obfi­to­ści, które odpo­wia­dało za sprawy gospo­dar­cze. Ich nazwy brzmiały w nowo­mo­wie: Min­prawd, Min­pax, Min­mił i Minob­fit.

Mini­ster­stwo Miło­ści budziło praw­dziwą grozę. Gmach ten w ogóle nie miał okien. Win­ston ni­gdy nie posta­wił w nim nogi, a nawet nie zbli­żył się na mniej niż pół kilo­me­tra. Można tam było wejść tylko w spra­wach urzę­do­wych, a i wtedy dopiero po dłu­gim klu­cze­niu w labi­ryn­cie drutu kol­cza­stego, sta­lo­wych drzwi i ukry­tych gniazd kara­bi­nów maszy­no­wych. Nawet pro­wa­dzące do zewnętrz­nych barier ulice patro­lo­wali wypo­sa­żeni w prze­gu­bowe pałki gory­lo­waci straż­nicy w czar­nych mun­du­rach.

Win­ston nagle się odwró­cił. Nadał swej twa­rzy opty­mi­styczny wyraz, który wska­zane było przy­brać, sto­jąc przo­dem do tele­ekranu. Prze­szedł do malut­kiej kuchni. Wycho­dząc z mini­ster­stwa o tej porze, zre­zy­gno­wał z obiadu w sto­łówce, a wie­dział, że w domu nie ma nic do jedze­nia oprócz kawałka czar­nego chleba, który musiał zosta­wić na jutrzej­sze śnia­da­nie. Wziął z półki butelkę bez­barw­nego płynu z pro­stą, białą ety­kietką, na któ­rej wid­niał napis DŻIN ZWY­CIĘ­STWA. Wydo­by­wał się z niej mdlący ole­isty zapach, jak z chiń­skiej wódki ryżo­wej. Win­ston nalał sobie pra­wie pełną fili­żankę, przy­go­to­wał się na wstrząs i wypił dusz­kiem jak dawkę leku.

Jego twarz natych­miast zro­biła się szkar­łatna, a z oczu pocie­kły łzy. Tru­nek sma­ko­wał jak kwas azo­towy, a poza tym, łyka­jąc go, miał wra­że­nie, jakby ktoś zdzie­lił go gumową pałką w tył głowy. Jed­nak chwilę potem pale­nie w brzu­chu ustało i świat wydał się bar­dziej rado­sny. Win­ston wyjął ze zmię­to­szo­nej paczki jed­nego z PAPIE­RO­SÓW ZWY­CIĘ­STWA i przez nie­uwagę obró­cił go czub­kiem w dół, wsku­tek czego tytoń wysy­pał się na pod­łogę. Z następ­nym poszło lepiej. Wró­cił do pokoju i usiadł przy małym sto­liku na lewo od tele­ekranu. Wyjął z szu­flady obsadkę, kała­marz i gruby czy­sty zeszyt z czer­wo­nym grzbie­tem i mar­mur­ko­wymi okład­kami.

Tele­ekran w pokoju znaj­do­wał się z jakie­goś powodu w nie­zwy­kłym miej­scu. Zamiast, co było normą, zain­sta­lo­wać go w krót­szej ścia­nie, skąd obej­mo­wałby całe pomiesz­cze­nie, umiesz­czono go w dłuż­szej, naprze­ciw okna. Z jed­nej jego strony była płytka wnęka, w któ­rej sie­dział teraz Win­ston, praw­do­po­dob­nie prze­zna­czona, gdy budo­wano ten blok, na regał z książ­kami. Wci­snąw­szy się w nią, Win­ston zni­kał z zasięgu tele­ekranu, a przy­naj­mniej jego pola widze­nia. Oczy­wi­ście było go sły­chać, ale dopóki sie­dział w tym miej­scu, nie był widoczny. To wła­śnie po czę­ści ta nie­zwy­kła topo­gra­fia pokoju pod­su­nęła mu pomysł, do urze­czy­wist­nie­nia któ­rego miał się zaraz zabrać.

Pomysł ten pod­su­nął mu także zeszyt, który przed chwilą wyjął z szu­flady. Był on wyjąt­kowy piękny. Takiego gatunku gład­kiego kre­mo­wego papieru, nieco pożół­kłego ze sta­ro­ści, nie pro­du­ko­wano co naj­mniej od czter­dzie­stu lat. Win­ston domy­ślał się jed­nak, że zeszyt jest znacz­nie star­szy. Zoba­czył go w oknie tchną­cego stę­chli­zną skle­piku ze sta­ro­ciami w obskur­nej dziel­nicy mia­sta (nie pamię­tał już któ­rej) i od razu naszło go prze­możne pra­gnie­nie, by go posiąść. Człon­ko­wie Par­tii nie powinni cho­dzić do zwy­czaj­nych skle­pów („zaopa­try­wać się na wol­nym rynku”, jak to nazy­wano), ale tej zasady nie prze­strze­gano zbyt ści­śle, ponie­waż pew­nych arty­ku­łów, takich jak sznu­ro­wa­dła czy żyletki, nie można było dostać w żaden inny spo­sób. Rozej­rzał się szybko po ulicy, wśli­znął do środka i kupił zeszyt za dwa i pół dolara bez żad­nego kon­kret­nego celu. Z poczu­ciem winy zaniósł go w teczce do domu. Nawet bez żad­nych zapi­sków był to przed­miot kom­pro­mi­tu­jący.

Teraz miał zamiar zro­bić w nim pierw­szy wpis. Nie było to bez­prawne (nic nie było bez­prawne, bo nie było już żad­nego prawa), ale mógł zasad­nie przy­pusz­czać, że gdyby to wyszło na jaw, pra­wie na pewno zostałby ska­zany na karę śmierci albo co naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć lat cięż­kich robót. Wsa­dził do obsadki sta­lówkę i obli­zał ją, by usu­nąć z niej tłuszcz. Pióro było przy­rzą­dem archa­icz­nym, rzadko uży­wa­nym nawet do pod­pi­sów, ale udało mu się, ukrad­kiem i nie bez trudu, je zdo­być, po pro­stu dla­tego, że uwa­żał, iż ten zachwy­ca­jący kre­mowy papier zasłu­guje na nie, zamiast na ołó­wek kopiowy. Prawdę mówiąc, nie nawykł do ręcz­nego pisa­nia. Poza bar­dzo krót­kimi notat­kami zwy­kle dyk­to­wano wszystko do mowo­pisu, któ­rego z oczy­wi­stych powo­dów nie mógł wyko­rzy­stać do swo­ich obec­nych celów. Umo­czył pióro w atra­men­cie i na kilka sekund się zawa­hał. Poczuł skurcz kiszek. Przy­ło­że­nie pióra do papieru było decy­du­ją­cym kro­kiem. Małymi, kośla­wymi lite­rami napi­sał:

4 kwiet­nia 1984.

Odchy­lił się na krze­śle. Opa­dła go zupełna bez­rad­ność. Przede wszyst­kim nie miał żad­nej pew­no­ści, że jest to rok 1984. Musiało być coś koło tego, bo był świę­cie prze­ko­nany, że ma trzy­dzie­ści dzie­więć lat, a wie­dział, że uro­dził się w 1944 albo 1945, ale w obec­nych cza­sach nie spo­sób było usta­lić żad­nej daty z dokład­no­ścią do roku czy dwóch.

Dla kogo, zaczął się nagle zasta­na­wiać, pisze ten dzien­nik? Dla przy­szło­ści, dla jesz­cze nie­na­ro­dzo­nych poko­leń. Jego myśli przez chwilę krą­żyły wokół wąt­pli­wej daty na kartce, a potem osia­dły ze wstrzą­sem na sło­wie z nowo­mowy: „dwu­my­śle­nie”. Po raz pierw­szy dotarło do niego, jak ogrom­nego pod­jął się zada­nia. Jak można się poro­zu­mieć z przy­szło­ścią? Było to z samej swej natury nie­moż­liwe. Przy­szłość albo będzie podobna do teraź­niej­szo­ści, a w takim wypadku nie będzie go słu­chać, albo zupeł­nie inna i jego wysi­łek sta­nie się daremny.

Przez pewien czas sie­dział, gapiąc się bez­myśl­nie na papier. Tele­ekran prze­szedł na gło­śną muzykę woj­skową. Było dziwne, że nie tylko stra­cił, jak się wyda­wało, zdol­ność wysła­wia­nia się, ale nawet zapo­mniał, co pier­wot­nie miał zamiar napi­sać. Od tygo­dni przy­go­to­wy­wał się na tę chwilę i nie przy­szło mu do głowy, że będzie potrze­bo­wał cze­go­kol­wiek prócz odwagi. Samo pisa­nie miało być łatwe. Musiał tylko prze­lać na papier mono­log, który nie­ustan­nie, dosłow­nie od lat, toczył się w jego gło­wie. Jed­nak teraz ulot­nił się nawet ten mono­log. W dodatku zaczął go swę­dzieć wrzo­dzie­jący żylak nad kostką. Nie śmiał się podra­pać, bo gdy to robił, zawsze wda­wała się infek­cja. Mijały sekundy. Do jego świa­do­mo­ści nie docie­rało nic oprócz leżą­cej przed nim pustej kartki, swę­dze­nia skóry, grzmotu muzyki i lek­kiego upo­je­nia po dżi­nie.

Zdjęty nagłą paniką, zaczął pisać, nie bar­dzo zda­jąc sobie sprawę z tego, co robi. Jego drobne, dzie­cięce pismo roz­le­wało się na całą stronę, pozby­wa­jąc się naj­pierw dużych liter, a w końcu zna­ków prze­stan­ko­wych.

4 kwiet­nia, 1984. Wczo­raj wie­czo­rem kino. Same kro­niki wojenne. Jedna bar­dzo dobra o statku peł­nym uchodź­ców bom­bar­do­wa­nym gdzieś na Morzu Śród­ziem­nym. publicz­ność bar­dzo roz­ba­wiona uję­ciami wiel­kiego potęż­nego gru­bego męż­czy­zny sta­ra­ją­cego się odpły­nąć i ści­ga­ją­cego go śmi­głowca naj­pierw widać go plu­ska­ją­cego się w wodzie jak mor­świn potem przez celow­niki dzia­łek śmi­głowca a potem jest cały podziu­ra­wiony a morze wokół niego robi się różowe i nagle tonie jakby przez te dziury wle­wała się woda publicz­ność ryczy ze śmie­chu gdy idzie pod wodę potem widać pełną dzieci sza­lupę ratun­kową i wiszący nad nią śmi­gło­wiec. na dzio­bie sie­dzi kobieta w śred­nim wieku, chyba żydówka, z może trzy­let­nim chłop­cem w ramio­nach mały krzy­czy ze stra­chu i chowa głowę mię­dzy jej piersi jakby pró­bo­wał się w niej zako­pać a kobieta ota­cza go ramio­nami i uspo­kaja cho­ciaż sama jest blada ze stra­chu cały czas sta­ra­jąc się go zasło­nić jakby jej ramiona mogły zatrzy­mać kule potem śmi­gło­wiec zrzuca na nich dwu­dzie­sto­ki­lową bombę nie­sa­mo­wity błysk i sza­lupa roz­pada się w drza­zgi potem wspa­niałe uję­cie wyla­tu­ją­cej w powie­trze dzie­cię­cej rączki śmi­gło­wiec musiał to nagry­wać kamerą na dzio­bie i aplauz z miejsc dla człon­ków par­tii ale nagle jakaś kobieta w czę­ści widowni dla proli zaczęła się awan­tu­ro­wać i krzy­czeć że nie powinni tego poka­zy­wać nie przy dzie­ciach tak nie wolno przy dzie­ciach aż w końcu wypro­wa­dziła ją poli­cja ale nie sądzę żeby coś się jej stało nikogo nie obcho­dzi co mówią prole typowa reak­cja proli oni ni­gdy…|

Win­ston prze­rwał pisa­nie, czę­ściowo dla­tego, że chwy­cił go kurcz. Nie wie­dział, co spra­wiło, że spod pióra popły­nął ten beł­kot. Ale jesz­cze dziw­niej­sze było to, że gdy to robił, w jego umy­śle poja­wiło się zupeł­nie inne wspo­mnie­nie, i to tak wyraź­nie, że poczuł, iż jest w sta­nie je zapi­sać. Uświa­do­mił sobie, że wła­śnie z powodu tego wyda­rze­nia posta­no­wił nagle wró­cić do domu i zacząć pro­wa­dzić ten dzien­nik.

Do tego wyda­rze­nia — jeśli coś tak mgli­stego mogło się w ogóle wyda­rzyć — doszło rano w Mini­ster­stwie.

Była pra­wie jede­na­sta zero zero i w Depar­ta­men­cie Doku­men­ta­cji, gdzie pra­co­wał Win­ston, wycią­gano z bok­sów krze­sła i usta­wiano je pośrodku pomiesz­cze­nia, naprze­ciw tele­ekranu, przy­go­to­wu­jąc się do Dwóch Minut Nie­na­wi­ści. Win­ston wła­śnie sia­dał w jed­nym ze środ­ko­wych rzę­dów, gdy do sali nie­spo­dzie­wa­nie weszły dwie osoby, które znał z widze­nia, ale z któ­rymi ni­gdy nie zamie­nił ani słowa. Jedną z nich była dziew­czyna, którą czę­sto mijał na kory­ta­rzach. Nie znał jej nazwi­ska, ale wie­dział, że pra­cuje w Depar­ta­men­cie Lite­ra­tury. Przy­pusz­czal­nie — jako że cza­sami widy­wał ją z pobru­dzo­nymi sma­rem rękami i klu­czem do nakrę­tek — była mecha­ni­kiem i obsłu­gi­wała jedną z maszyn piszą­cych powie­ści. Miała około dwu­dzie­stu sied­miu lat, śmiałe spoj­rze­nie, gęste, ciemne włosy, pie­go­watą twarz i szyb­kie, spor­towe ruchy. Jej kom­bi­ne­zon owi­nięty był kil­ka­krot­nie w talii wąską szkar­łatną szarfą, zna­kiem Mło­dzie­żo­wej Ligi Anty­sek­su­al­nej, tak cia­sno, że uwy­dat­niał jej kształtne bio­dra. Win­stonowi nie spodo­bała się od pierw­szego spoj­rze­nia. Wie­dział dla­czego. Z powodu ota­cza­ją­cej ją aury boiska hokeja na tra­wie, zim­nych łaźni, gru­po­wych wycie­czek i ogól­nej czy­sto­ści umy­słu. Nie lubił pra­wie wszyst­kich kobiet, zwłasz­cza mło­dych i ład­nych. Kobiety, przede wszyst­kim młode, były naj­bar­dziej zago­rza­łymi zwo­len­ni­kami Par­tii, gładko łykały wszyst­kie slo­gany, zaj­mo­wały się po ama­tor­sku szpie­go­wa­niem i wszę­dzie węszyły odstęp­stwa od orto­dok­sji. Ale ta dziew­czyna spra­wiała wra­że­nie bar­dziej nie­bez­piecz­nej niż więk­szość innych. Raz, gdy mijali się w kory­ta­rzu, obrzu­ciła go z ukosa szyb­kim spoj­rze­niem, które zda­wało się prze­szy­wać go na wylot i napeł­niło czar­nym prze­ra­że­niem. Przy­szło mu do głowy, że może być agentką Poli­cji Myśli. Prawdę mówiąc, było to wielce nie­praw­do­po­dobne. Mimo to za każ­dym razem, gdy poja­wiała się bli­sko niego, czuł szcze­gólny nie­po­kój, w któ­rym strach mie­szał się z wro­go­ścią.

Drugą osobą był męż­czy­zna nazwi­skiem O’Brien, czło­nek Par­tii Wewnętrz­nej, który pia­sto­wał tak ważne i wyso­kie sta­no­wi­sko, że Win­ston miał jedy­nie mgli­ste poję­cie, czym się zaj­muje. Gdy ludzie wokół krze­seł zoba­czyli czarny kom­bi­ne­zon członka Par­tii Wewnętrz­nej, w sali momen­tal­nie zale­gła cisza. O’Brien był postaw­nym, krzep­kim męż­czy­zną o potęż­nym karku i grubo cio­sa­nej, sro­giej i wiecz­nie nadą­sa­nej twa­rzy. Mimo groź­nego wyglądu miał pewien urok. To, jak popra­wiał oku­lary na nosie, było dziw­nie roz­bra­ja­jące, rzec można — zaska­ku­jąco kul­tu­ralne. Mogłoby przy­wo­dzić na myśl, gdyby ktoś jesz­cze rozu­mo­wał w takich kate­go­riach, gest osiem­na­sto­wiecz­nego szlach­cica pod­su­wa­ją­cego gościom taba­kierę. W ciągu dzie­się­ciu lat Win­ston widział O’Briena może tyle samo razy. Było w tym czło­wieku coś, co go przy­cią­gało, i to nie tylko z powodu intry­gu­ją­cego kon­tra­stu mię­dzy cywi­li­zo­wa­nym zacho­wa­niem a wyglą­dem zawo­do­wego bok­sera. Brało się to raczej ze skry­cie żywio­nego prze­ko­na­nia — a może nie tyle z prze­ko­na­nia, ile z nadziei — że O’Brien nie jest orto­dok­sem bez skazy. Nie­od­par­cie suge­ro­wało to coś w jego twa­rzy. Moż­liwe, że wypi­sana była na niej nawet nie nie­orto­dok­syj­ność, lecz po pro­stu inte­li­gen­cja. W każ­dym razie spra­wiał wra­że­nie osoby, z którą można by poroz­ma­wiać, gdyby udało się jakoś oszu­kać tele­ekran i zna­leźć się z nim sam na sam. Win­ston ni­gdy nie zro­bił naj­mniej­szego kroku, by spraw­dzić swój domysł, bo nie miał jak. O’Brien zer­k­nął na zega­rek, zoba­czył, że jest pra­wie punkt jede­na­sta, i naj­wy­raź­niej posta­no­wił zostać w Depar­ta­men­cie Doku­men­ta­cji do końca Dwóch Minut Nie­na­wi­ści. Zajął krze­sło w tym samym rzę­dzie co Win­ston, dwa miej­sca dalej. Mię­dzy nimi sie­działa drobna blon­dynka, która pra­co­wała w bok­sie obok Win­stona. Ciem­no­włosa dziew­czyna usia­dła tuż za nimi.

W następ­nej chwili z wiel­kiego tele­ekranu na końcu sali buch­nął prze­raź­liwy, ostry zgrzyt, jakby jakiejś mon­stru­al­nej nie­na­oli­wio­nej maszyny. Od tego dźwięku cier­pły zęby i jeżyły się włosy na karku. Zaczął się seans nie­na­wi­ści.

Jak zwy­kle na ekra­nie poja­wiła się twarz Emma­nu­ela Gold­ste­ina, Wroga Ludu. Wśród publicz­no­ści roz­le­gły się tu i ówdzie syki. Drobna blon­dynka wydała pisk stra­chu zmie­sza­nego z odrazą. Gold­stein, rene­gat i wywro­to­wiec, kie­dyś, dawno temu (nikt nie pamię­tał jak dawno), był jed­nym z przy­wód­ców Par­tii, nie­mal rów­nym Wiel­kiemu Bratu, ale póź­niej pod­jął dzia­łal­ność kontr­re­wo­lu­cyjną i został ska­zany na karę śmierci, ale w jakichś tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach uciekł i znik­nął. Pro­gram Dwóch Minut Nie­na­wi­ści był każ­dego dnia inny, ale jego główną posta­cią zawsze pozo­sta­wał Gold­stein. Był pier­wo­wzo­rem zdrajcy, tym, który pierw­szy zbru­kał czy­stość Par­tii. Wszyst­kie następne zbrod­nie prze­ciw Par­tii, wszyst­kie zdrady, akty sabo­tażu, here­zje, odstęp­stwa od jej linii wyni­kały z gło­szo­nych przez niego nauk. Wciąż żył i knuł spi­ski, może gdzieś za morzem, pod osłoną swo­ich zagra­nicz­nych moco­daw­ców, a może nawet — od czasu do czasu poja­wiały się takie plotki — w jakiejś kry­jówce w samej Oce­anii.

Win­stona ści­snęło w mostku. Nie mógł patrzeć na obli­cze Gold­ste­ina bez mie­sza­niny bole­snych emo­cji. Była to chuda żydow­ska twarz w aure­oli kędzie­rza­wych siwych wło­sów, z kozią bródką — inte­li­gentna, ale nosząca piętno wro­dzo­nej pod­ło­ści i star­czego otę­pie­nia u nasady dłu­giego nosa, na któ­rej tkwiła para oku­la­rów. Przy­po­mi­nała owczy pysk, a i głos brzmiał jak becze­nie owcy. Gold­stein wygła­szał swoją zwy­kłą jado­witą tyradę prze­ciw Par­tii. Była ona tak prze­sad­nie napa­stliwa i prze­wrotna, że jego pobudki mogło przej­rzeć nawet dziecko, ale na tyle wia­ry­godna, że napeł­niała czło­wieka nie­po­ko­jem, by nie dali mu się zwieść inni, mniej roz­sądni. Gold­stein znie­wa­żał Wiel­kiego Brata, oskar­żał Par­tię o spra­wo­wa­nie dyk­ta­tor­skich rzą­dów, doma­gał się natych­mia­sto­wego zawar­cia pokoju z Eura­zją, gło­sił wol­ność słowa, prasy, zgro­ma­dzeń i myśli, histe­rycz­nie krzy­czał, że Rewo­lu­cja została zdra­dzona, a to wszystko w szyb­kiej, kwie­ci­stej mowie, która była paro­dią zwy­cza­jo­wego stylu par­tyj­nych mów­ców, a nawet zawie­rała słowa zaczerp­nięte z nowo­mowy; w isto­cie wię­cej słów, niż jaki­kol­wiek czło­nek Par­tii w rze­czy­wi­sto­ści by użył. I przez cały czas, na wypa­dek gdyby kto­kol­wiek miał wąt­pli­wo­ści, co się kryje za bała­mut­nym baj­du­rze­niem Gold­ste­ina, za jego głową masze­ro­wały przez tele­ekran nie­koń­czące się kolumny eura­zja­tyc­kiej armii — sze­reg za sze­regiem krzep­kich męż­czyzn o nie­prze­nik­nio­nych azja­tyc­kich twa­rzach, któ­rzy pod­pły­wali do powierzchni ekranu i nik­nęli, po czym zastę­po­wali ich następni. Głu­chy, mia­rowy tupot żoł­nier­skich butów two­rzył pod­kład dla beczą­cego głosu Gold­ste­ina.

Seans nie­na­wi­ści nie trwał jesz­cze trzy­dzie­stu sekund, gdy z piersi połowy zgro­ma­dzo­nych w sali zaczęły się wyry­wać nie­kon­tro­lo­wane krzyki. Nie można było znieść widoku peł­nej samo­za­do­wo­le­nia, podob­nej do owczego pyska twa­rzy Gold­ste­ina i prze­ra­ża­ją­cej potęgi armii eura­zja­tyc­kiej za nim, a poza tym sama myśl o Gold­ste­inie auto­ma­tycz­nie wzbu­dzała strach i złość. Był on trwal­szym obiek­tem nie­na­wi­ści niż Eura­zja czy Wscho­do­azja, bo gdy Oce­ania była w sta­nie wojny z jed­nym z tych mocarstw, z dru­gim prze­waż­nie żyła w pokoju. Jed­nak było dziwne, że mimo iż wszy­scy nie­na­wi­dzili Gold­ste­ina i nim pogar­dzali, mimo iż codzien­nie z try­bun i z tele­ekra­nów, w pra­sie i książ­kach po tysiąc razy oba­lano, dru­zgo­tano i wyszy­dzano jego teo­rie, że poka­zy­wano, jak żało­snymi są bred­niami, pomimo tego wszyst­kiego jego wpływ zda­wał się ni­gdy nie maleć. Zawsze znaj­do­wali się nowi naiw­niacy, któ­rzy dawali mu się nabrać. Nie było dnia, żeby Poli­cja Myśli nie zde­ma­sko­wała szpie­gów i sabo­ta­ży­stów dzia­ła­ją­cych wedle jego wska­zó­wek. Był dowódcą ogrom­nej wid­mo­wej armii, pod­ziem­nej sieci kon­spi­ra­to­rów odda­nych idei oba­le­nia Pań­stwa. Podobno zwali się Brac­twem. Opo­wia­dano też sobie szep­tem o strasz­nej książce, kom­pen­dium wszyst­kich here­zji, któ­rej auto­rem był Gold­stein i która krą­żyła pota­jem­nie tu i ówdzie. Nie miała tytułu. Jeśli o niej w ogóle napo­my­kano, to po pro­stu mówiono „ta książka”. Ale wie­dziano o niej tylko z nie­ja­snych pogło­sek. Żaden sze­re­gowy czło­nek Par­tii nawet nie wspo­mniał o Brac­twie ani o tej książce, jeśli mógł omi­nąć ten temat.

W dru­giej minu­cie seansu nie­na­wiść prze­ro­dziła się w szał. Ludzie zry­wali się z krze­seł i wrzesz­czeli na cała gar­dło, sta­ra­jąc się zagłu­szyć dopro­wa­dza­jący ich do wście­kło­ści beczący głos, który dobie­gał z ekranu. Drobna blon­dynka dostała wypie­ków, a jej usta otwie­rały się i zamy­kały jak pysk ryby wycią­gnię­tej z wody. Poczer­wie­niała nawet surowa twarz O’Briena. Sie­dział sztywno wypro­sto­wany na krze­śle, a jego potężna pierś nady­mała się i drżała, jakby sta­wał naprze­ciw napie­ra­ją­cej fali. Ciem­no­włosa dziew­czyna za Win­sto­nem zaczęła krzy­czeć: „Świ­nia! Świ­nia! Świ­nia!”. Nagle chwy­ciła ciężki słow­nik nowo­mowy i cisnęła nim w ekran. Ude­rzył w nos Gold­ste­ina i odbił się, lecz głos zdrajcy cią­gnął nie­ubła­ga­nie. W chwili przy­tom­no­ści Win­ston zdał sobie sprawę, że krzy­czy razem z pozo­sta­łymi i wście­kle kopie piętą w poprzeczkę swego krze­sła. Naj­strasz­niej­sze w Dwóch Minu­tach Nie­na­wi­ści nie było to, że czło­wiek miał obo­wią­zek brać w nich udział, lecz że nie mógł się od tego powstrzy­mać. Nim minęło trzy­dzie­ści sekund, nie musiał już uda­wać. Przez całą grupę zda­wał się prze­pły­wać jak prąd elek­tryczny ohydny stru­mień eks­ta­tycz­nego stra­chu i mści­wo­ści, żądzy mordu, tor­tu­ro­wa­nia, miaż­dże­nia mło­tem kowal­skim, który nawet wbrew woli jed­nostki prze­mie­niał ją we wrzesz­czą­cego sza­leńca o wykrzy­wio­nej furią twa­rzy. Ale ta wście­kłość była abs­trak­cyjną, nie­ukie­run­ko­waną emo­cją, którą można było prze­nieść jak pło­mień lampy lutow­ni­czej z jed­nego obiektu na inny. I tak w pew­nym momen­cie nie­na­wiść Win­stona nie obra­cała się wcale prze­ciw Gold­ste­inowi, ale odwrot­nie — prze­ciw Wiel­kiemu Bratu, Par­tii i Poli­cji Myśli. W takich chwi­lach był całym ser­cem z samot­nym, wyszy­dza­nym odszcze­pień­cem na ekra­nie, jedy­nym straż­ni­kiem prawdy i roz­sądku w świe­cie kłamstw. A jed­nak w następ­nej chwili ponow­nie jed­no­czył się z ota­cza­ją­cymi go ludźmi i wszystko, co mówiono o Gold­ste­inie, wyda­wało mu się prawdą. Wtedy jego skryta odraza do Wiel­kiego Brata zmie­niała się w uwiel­bie­nie, a Wielki Brat jawił się jako nie­zwy­cię­żony i nie­ustra­szony obrońca, wzno­szący się jak skała naprze­ciw azja­tyc­kich hord, Gold­stein zaś, mimo swej izo­la­cji, bez­rad­no­ści i nie­pew­no­ści co do jego ist­nie­nia, wyra­stał na jakie­goś zło­wro­giego cza­row­nika, który samą siłą swego głosu mógł znisz­czyć gmach cywi­li­za­cji.

W takich chwi­lach można nawet było zwró­cić swoją złość w tę czy w inną stronę aktem woli. Nagle Win­sto­nowi udało się z gwał­tow­nym wysił­kiem, z jakim pod­rywa się głowę z poduszki pod­czas kosz­mar­nego snu, prze­nieść nie­na­wiść z twa­rzy na ekra­nie na ciem­no­włosą dziew­czynę za nim. W jego umy­śle poja­wiły się jak żywe piękne halu­cy­na­cje. Okła­dał ją na śmierć gumową pałką. Przy­wią­zy­wał nagą do pala i szpi­ko­wał strza­łami, które ster­czały z jej ciała niczym z ciała Świę­tego Seba­stiana. Gwał­cił ją i w chwili orga­zmu pod­rzy­nał jej gar­dło. Co wię­cej, uświa­do­mił sobie tak jasno jak ni­gdy dotąd, dla­czego jej nie­na­wi­dzi. Nie­na­wi­dził jej, bo była młoda, ładna i asek­su­alna, bo chciał pójść z nią do łóżka, ale ni­gdy tego nie zrobi, bo jej powabna, jędrna kibić, która wyda­wała aż się pro­sić, by ją objąć, owi­nięta była tą ohydną szkar­łatną szarfą, agre­syw­nym sym­bo­lem czy­sto­ści.

Nie­na­wiść się­gnęła apo­geum. Głos Gold­ste­ina stał się auten­tycz­nym becze­niem i na mgnie­nie oka jego twarz prze­isto­czyła się w owczy pysk, a potem w postać nacie­ra­ją­cego, potęż­nego i strasz­nego eura­zja­tyc­kiego żoł­nie­rza z ter­ko­czą­cym pisto­le­tem maszy­no­wym w dło­niach, który — zda­wało się — zaraz wysko­czy z ekranu, tak że nie­któ­rzy z widzów w pierw­szym rzę­dzie szarp­nęli się na krze­słach do tyłu. Ale w tej samej chwili wroga postać zmie­niła się w twarz Wiel­kiego Brata, czar­no­wło­sego, wąsa­tego, pro­mie­nie­ją­cego siłą i tajem­ni­czym spo­ko­jem, tak ogromną, że wypeł­niła nie­mal cały ekran. Z wszyst­kich piersi dobyło się głę­bo­kie wes­tchnie­nie ulgi. Nikt nie sły­szał, co Wielki Brat mówi. Było to tylko kilka słów otu­chy, w rodzaju tych, jakie wypo­wiada się w wirze bitwy, nie­roz­róż­nial­nych, lecz przez sam fakt ich wymó­wie­nia przy­wra­ca­ją­cych wiarę. Potem twarz Wiel­kiego Brata powoli się roz­pły­nęła i w jej miej­sce poja­wiły się wypi­sane wiel­kimi lite­rami trzy hasła Par­tii:

WOJNA TO POKÓJ

WOL­NOŚĆ TO NIE­WOLA

NIE­WIE­DZA TO SIŁA.

Ale twarz Wiel­kiego Brata zda­wała się jesz­cze przez kilka sekund utrzy­my­wać na ekra­nie, jakby wra­że­nie, które na wszyst­kich wywarła, było zbyt żywe, by się natych­miast ulot­nić. Drobna blon­dynka rzu­ciła się do przodu, prze­chy­la­jąc się nad opar­ciem sto­ją­cego przed nią krze­sła. Wycią­gnęła ręce do ekranu, szep­cząc drżą­cym gło­sem coś, co brzmiało jak „Mój Zbawco!”. Potem ukryła twarz w dło­niach. Widać było, że odma­wia modli­twę.

W tym momen­cie cała grupa zaczęła mono­ton­nie, ryt­micz­nie skan­do­wać: „Wu-Be!… Wu-Be!, robiąc dłu­gie pauzy mię­dzy pierw­szą i drugą zgło­ską, raz za razem, bar­dzo wolno. W tym głu­chym zawo­dze­niu było coś tak oso­bli­wie dzi­kiego, że zda­wało się, iż w jego tle sły­chać tupot bosych stóp i dud­nie­nie tam-tamów. Trwało to może trzy­dzie­ści sekund i było refre­nem, który czę­sto roz­brzmie­wał w chwi­lach prze­moż­nych emo­cji. Był to po czę­ści hymn na cześć mądro­ści i maje­statu Wiel­kiego Brata, ale w jesz­cze więk­szej mie­rze akt auto­hip­nozy, celowe wyłą­cze­nie świa­do­mo­ści za pomocą ryt­micz­nych dźwię­ków. Win­ston poczuł, że wywra­cają mu się wnętrz­no­ści. Cho­ciaż pod­czas Dwóch Minut Nie­na­wi­ści dawał się ponieść powszech­nemu sza­leń­stwu, to nie­ludz­kie zawo­dze­nie „Wu-Be!… Wu-Be!” zawsze przej­mo­wało go grozą. Oczy­wi­ście zawo­dził razem z resztą; nie można było postą­pić ina­czej. Ukry­wa­nie emo­cji, kon­tro­lo­wa­nie mimiki, robie­nie tego, co wszy­scy inni, było instynk­tow­nym odru­chem. Ale w tym kil­ku­se­kun­do­wym odstę­pie, w któ­rym odzy­ski­wał świa­do­mość, wyraz jego oczu mógł zdra­dzić, co naprawdę czuje. I dokład­nie w tym momen­cie zda­rzyło się to coś — jeśli się rze­czy­wi­ście zda­rzyło.

Na chwilę pochwy­cił spoj­rze­nie O’Briena. Tam­ten aku­rat wstał, zdjął oku­lary i cha­rak­te­ry­stycz­nym gestem wkła­dał je ponow­nie na nos. Jed­nak na uła­mek sekundy ich oczy się spo­tkały i choć trwało to tak krótko, Win­ston wie­dział — tak, wie­dział! — że O’Brien myśli to samo co on. Prze­ka­zali sobie jed­no­znaczny komu­ni­kat, zupeł­nie jakby otwo­rzyły się im umy­sły i przez oczy z jed­nego do dru­giego popły­nęły ich myśli. „Jestem z tobą — zda­wał się mówić O’Brien. — Wiem dokład­nie, co czu­jesz. Wiem o two­jej pogar­dzie, nie­na­wi­ści, odra­zie. Ale nie martw się, jestem po two­jej stro­nie!” Potem ten błysk zro­zu­mie­nia zgasł i twarz O’Briena stała się tak samo nie­prze­nik­niona jak twa­rze wszyst­kich pozo­sta­łych.

To było wszystko i Win­ston nie był już pewien, czy rze­czy­wi­ście do tego doszło. Takie wyda­rze­nia ni­gdy nie miały dal­szego ciągu. Pod­trzy­my­wały jedy­nie jego wiarę czy nadzieję, że oprócz niego Par­tia ma też innych wro­gów. Być może pogło­ski o sze­roko roz­ga­łę­zio­nych pod­ziem­nych orga­ni­za­cjach były jed­nak praw­dziwe — być może Brac­two ist­niało naprawdę! Pomimo nie­koń­czą­cych się aresz­to­wań, spo­wie­dzi wino­waj­ców i egze­ku­cji nie można było mieć pew­no­ści, czy Brac­two nie jest zwy­kłym mitem. Bywały dni, kiedy w to wie­rzył, i takie, kiedy nie dawał temu wiary. Nie było żad­nych dowo­dów, tylko ulotne mignię­cia, które mogły coś zna­czyć albo nic: strzępy pod­słu­cha­nych roz­mów, gry­zmoły na ścia­nach ubi­ka­cji, a nawet raz, gdy spo­tkały się dwie nie­zna­jome osoby, drobny ruch rąk, który wyglą­dał na znak roz­po­znaw­czy. Były to tylko domy­sły; nie­wy­klu­czone, że to wszystko było wytwo­rem jego wyobraźni. Wró­cił do swo­jego boksu, nie spoj­rzaw­szy ponow­nie na O’Briena. Nie przy­szło mu do głowy, żeby kon­ty­nu­ować ich prze­lotny kon­takt. Byłoby to nie­wy­obra­żal­nie nie­bez­pieczne, nawet gdyby wie­dział, jak się do tego zabrać. Wymie­nili trwa­jące sekundę czy dwie wymowne spoj­rze­nia — i to wszystko. Ale w samot­no­ści, w któ­rej trzeba było żyć, nawet to było zapa­da­ją­cym w pamięć wyda­rze­niem.

Win­ston otrzą­snął się i usiadł pro­ściej. Odbiło mu się. Dżin pod­cho­dził mu do gar­dła.

Ponow­nie sku­pił wzrok na stro­nie zeszytu. Odkrył, że pod­czas gdy sie­dział bez­rad­nie, pogrą­żony w zadu­mie, jed­no­cze­śnie, jakby auto­ma­tycz­nie, pisał. I nie było to już takie samo, ście­śnione i nie­zdarne pismo jak wcze­śniej. Pióro sunęło zmy­słowo po gład­kim papie­rze, kre­śląc zgrab­nymi wiel­kimi lite­rami:

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

i zapeł­nia­jąc nimi pra­wie pół strony.

Poczuł przy­pływ paniki. Było to absur­dalne, bo napi­sa­nie tych kon­kret­nych słów nie było bar­dziej nie­bez­pieczne niż samo przy­stą­pie­nie do pisa­nia dzien­nika, ale przez chwilę czuł pokusę, by podrzeć zbru­kane strony i porzu­cić całe to przed­się­wzię­cie.

Jed­nak nie zro­bił tego, bo wie­dział, że nic to nie da. To, czy napi­sał PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM, czy się przed tym powstrzy­mał, nie robiło żad­nej róż­nicy. To, czy będzie dalej pro­wa­dził dzien­nik, czy nie, nie robiło róż­nicy. Tak czy tak dopad­nie go Poli­cja Myśli. Popeł­nił — i popeł­niłby, nawet gdyby nie przy­ło­żył pióra do papieru — naj­więk­szą zbrod­nię, która była zaląż­kiem wszyst­kich pozo­sta­łych. Zwano to myślo­zbrod­nią. Prze­stęp­stwa tego nie spo­sób było wiecz­nie ukry­wać. Przez pewien czas, nawet latami, można było uni­kać kary, ale wcze­śniej czy póź­niej i tak cię dopa­dali.

Zawsze odby­wało się to nocą — aresz­to­wań doko­ny­wano nie­odmien­nie w nocy. Nagłe szarp­nię­cie wyry­wało cię ze snu, szorstka ręka potrzą­sała cię za ramię, w oczy biły snopy świa­tła z lata­rek, łóżko ota­czał krąg suro­wych twa­rzy. W ogrom­nej więk­szo­ści nie było pro­ce­sów, żad­nych donie­sień o aresz­to­wa­niu. Ludzie po pro­stu zni­kali, zawsze nocą. Twoje nazwi­sko usu­wano z reje­strów, wyma­zy­wano wszyst­kie wzmianki o tym, co kie­dy­kol­wiek zro­bi­łeś, zaprze­czano, że kie­dy­kol­wiek ist­nia­łeś, a potem popa­da­łeś w zapo­mnie­nie. Kaso­wano cię, uni­ce­stwiano, ewa­po­ro­wano — jak to okre­ślano.

Na chwilę Win­ston wpadł w histe­rię. Zaczął pisać pospiesz­nie sta­wia­nymi, nie­zgrab­nymi kul­fo­nami:

zastrzelą mnie nie dbam o to strzelą mi w tył głowy nie dbam o to precz z wiel­kim bra­tem zawsze strze­lają w tył głowy nie dbam o to precz z wiel­kim bra­tem…

Odchy­lił się do tyłu, nieco zawsty­dzony, i odło­żył pióro. W następ­nej chwili aż pod­sko­czył na krze­śle. Ktoś pukał do drzwi.

Już są! Sie­dział cicho jak mysz pod mio­tłą, w darem­nej nadziei, że kto­kol­wiek to jest, może odej­dzie po jed­nej pró­bie. Ale nie, puka­nie się powtó­rzyło. W tej sytu­acji naj­gor­sze byłoby ocią­ga­nie się. Serce waliło mu mło­tem, ale twarz, wsku­tek dłu­giego przy­zwy­cza­je­nia, była zapewne bez wyrazu. Wstał i powlókł się w stronę drzwi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Nine­teen Eighty-Four

Copy­ri­ght © for this Polish edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Rok 1984, wyd. I w tym prze­kła­dzie, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-907-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer