Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
George Orwell, angielski pisarz i dziennikarz o lewicowych przekonaniach, autor "Folwarku zwierzęcego" i "Roku 1984", przez kilka lat przebywał w Birmie, brytyjskiej kolonii, służąc w Królewskiej Policji Imperialnej. Pokłosiem tego czasu jest powieść "Birmańskie dni".
Orwell opisuje losy Johna Flory'ego. Jego bohater należy do społeczności białych kolonizatorów, ale jest wrażliwy na wyzysk i krzywdę miejscowej ludności. Z szacunkiem odnosi się do birmańskiej kultury i religii, a także Chińczyków i Hindusów, którzy żyją w Birmie. Z tego powodu czuje się wyobcowany w świecie białych, którzy odnoszą się z wyższością i pogardą do Birmańczyków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
U Po Kyin, sędzia podokręgowy z Kyauktada w Górnej Birmie siedział na swojej werandzie. Mimo że była dopiero ósma trzydzieści, w powietrzu już wisiała duchota, zapowiedź długich, parnych godzin południowych – w końcu to kwiecień. Od czasu do czasu słabe podmuchy wiatru, które wydawały się relatywnie chłodne, poruszały świeżo zmoczone storczyki zwisające z okapów. Za storczykami widać było zakurzony, zakrzywiony pień palmy, a dalej płonące ultramarynowe niebo. W zenicie, tak wysoko, że patrzenie na słońce oślepiało, krążyło kilka sępów, nie poruszając skrzydłami.
U Po Kyin, mężczyzna przypominający posąg wielkiego porcelanowego bożka, wpatrywał się w ostre słońce. Był po pięćdziesiątce, tak gruby, że od wielu lat nie podnosił się z krzesła bez pomocy, a mimo to foremny, a nawet piękny w swej masywności. Birmańczykom bowiem tłuste fałdy nie obwisają, jak dzieje się to w przypadku białych, lecz pokrywają się tłuszczem równą warstwą, przypominając pęczniejące owoce. Jego wielka twarz była żółta i pozbawiona zmarszczek, a oczy brązowe. Stopy – szerokie, z wysokim podbiciem i palcami tej samej długości – były bose. Na krótko ostrzyżonej głowie nie miał żadnego nakrycia. Nosił jeden z tych wyrazistych arakańskich longyi w zielono-purpurową kratkę, jakie Birmańczycy noszą przy nieformalnych okazjach. Żuł betel z lakierowanego pudełka na stole i rozmyślał o swoim życiu.
Było naprawdę udane, nawet wspaniałe. Najwcześniejsze wspomnienie U Po Kyina, z lat osiemdziesiątych, to nagie dziecko z wydatnym brzuchem, obserwujące zwycięską defiladę brytyjskich wojsk ulicami Mandalaj. Przypomniał sobie przerażenie, jakie czuł przed tymi kolumnami wielkich, karmionych wołowiną ludzi, o czerwonych twarzach i w czerwonych kurtkach; długie karabiny na ramionach i ciężkie, rytmiczne tupanie butów. Po kilku minutach przyglądania się im, postanowił zwiać. Na swój dziecinny sposób zrozumiał, że jego własny lud nie może się równać z tą rasą olbrzymów. Choć był tylko dzieckiem, walka po stronie Brytyjczyków, połączona z pasożytowaniem na nich, stała się jego nadrzędnym celem.
W wieku siedemnastu lat starał się o posadę rządową, ale nie udało mu się jej dostać, ponieważ był biedny i nie miał przyjaciół, więc przez trzy lata pracował w śmierdzącym labiryncie bazarów w Mandalaj, jako ekspedient u handlarzy ryżem, a czasem kradł. Potem, gdy ukończył dwadzieścia lat, szantażem zdobył czterysta rupii, po czym natychmiast udał się do Rangunu i po wręczeniu łapówki zdobył posadę urzędnika. Praca była lukratywna, choć pensja raczej niewielka. W tym czasie krąg urzędników osiągał stały dochód z przywłaszczania zapasów rządowych, a Po Kyin (wtedy nazywano go po prostu Po Kyin; honorowe U dodano mu lata później) doskonale odnalazł się w tej sytuacji. Miał jednak zbyt wiele talentu, by spędzić życie w urzędzie, kradnąc nędznie anna i rupie. Pewnego dnia dowiedział się, że rząd, któremu brakuje chętnych na niższe stanowiska, zamierza dokonać kilku nominacji spośród urzędników. Wiadomość miała zostać upubliczniona za tydzień, ale jedną z zalet Po Kyina było to, że informacje zawsze docierały do niego tydzień przed innymi. Dostrzegł swoją szansę i doniósł na wszystkich swoich kolegów, zanim zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Większość z nich trafiła do więzienia, a Po Kyin został mianowany zastępcą naczelnika niewielkiego obszaru, w nagrodę za uczciwość. Od tego czasu stale piął się w górę. Teraz, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, jest sędzią podokręgowym, prawdopodobnie awansuje i zostanie zastępcą komisarza, zyskując status równy Anglikom – być może niektórzy z nich zostaną jego podwładnymi.
W swojej pracy sędziego wybierał proste metody. Nawet najbardziej hojne łapówki nie wpływały na wydawany przez niego wyrok, ponieważ wiedział, że sędzia, który wydaje jawnie krzywdzące wyroki, prędzej czy później zostanie przyłapany. Jego sposób, znacznie bezpieczniejszy, polegał na przyjmowaniu łapówek od obu stron, a następnie rozstrzyganiu sprawy w oparciu o ściśle prawne zasady. Dzięki temu zyskał pożyteczną reputację sędziego bezstronnego. Oprócz dochodów z procesów sądowych U Po Kyin pobierał stałą opłatę, rodzaj prywatnych podatków, od wszystkich wiosek znajdujących się pod jego jurysdykcją. Jeśli jakaś wioska nie złożyła opłaty, U Po Kyin stosował środki karne – bandy dakoitów atakowały wioskę, członkowie rady wsi trafiali za kraty na podstawie fałszywych zarzutów i tak dalej – zazwyczaj więc nie mijało dużo czasu, nim cała kwota zostawała wpłacona. Dzielił się także dochodami ze wszystkich większych napadów, do których dochodziło w okręgu. Oczywiście wiedzieli o nich wszyscy, z wyjątkiem przełożonych U Po Kyina (żaden brytyjski oficer nigdy nie uwierzy w winę swoich ludzi), ale próby zdemaskowania go niezmiennie kończyły się fiaskiem: jego poplecznicy, dopuszczeni do udziału w łupach, byli zbyt liczni. Kiedy wnoszono przeciwko niemu jakiekolwiek oskarżenie, U Po Kyin po prostu dyskredytował je z pomocą szeregu podległych sobie świadków, a następnie stosował kontroskarżenia, dzięki którym jeszcze bardziej wzmacniał swoją pozycję. Był praktycznie nietykalny, ponieważ zbyt dobrze znał się na ludziach, by kiedykolwiek posłużyć się nieodpowiednim narzędziem, a także dlatego, że pomimo bycia pochłoniętym intrygami, nigdy nie pozwolił sobie na nieostrożność czy ignorancję. Można stwierdzić z dużą pewnością, że nigdy nie zostanie przyłapany, że będzie kroczył od sukcesu do sukcesu, i w końcu zostanie pochowany z największymi honorami, wart kilka milionów rupii.
I nawet po śmierci jego sukcesy się nie skończą. Według buddyjskich wierzeń ci, którzy w swoim życiu czynili zło, następne wcielenie spędzą pod postacią szczura, żaby lub innego podrzędnego zwierzęcia. U Po Kyin był dobrym buddystą i zamierzał zabezpieczyć się przed tym niebezpieczeństwem. Poświęci ostatnie lata życia na dobre uczynki, gromadząc tyle zasług, że przeważą one nad niechlubnymi uczynkami. Prawdopodobnie te dobre uczynki przybiorą formę budowania pagód. Cztery pagody, pięć, sześć, siedem – kapłani już powiedzą mu ile – z rzeźbionymi kamieniami, pozłacanymi parasolami i małymi dzwoneczkami dzwoniącymi na wietrze, których każdy brzdęk to modlitwa. I wróci na ziemię w męskim ludzkim kształcie – bo kobieta plasuje się mniej więcej na tym samym poziomie co szczur lub żaba – lub w najgorszym razie jako jakieś dostojne zwierzę, na przykład słoń.
Wszystkie te myśli przepływały przez umysł U Po Kyina szybko i przeważnie w formie obrazów. Jego mózg, choć przebiegły, był też barbarzyński, i Kyin nigdy nie wytężał go, z wyjątkiem sytuacji wymagających osiągnięcia jakiegoś określonego celu; zwykła medytacja była ponad jego siły. Osiągnął teraz punkt, do którego dążyły jego myśli. Kładąc swoje małe, trójkątne dłonie na poręczach fotela, odwrócił się nieco i zawołał nieco chrapliwym głosem:
– Ba Taik! Hej, Ba Taik!
Ba Taik, sługa U Po Kyina, wyłonił się zza ozdobionej paciorkami zasłony werandy. Był niewysokim mężczyzną o dziobatej twarzy. Sprawiał wrażenie nieśmiałego i raczej głodnego. U Po Kyin nie płacił mu żadnej pensji, ponieważ był skazanym złodziejem, którego jednym słowem można było wysłać do więzienia. Gdy Ba Taik się zbliżał, wykonał shiko1 tak nisko, że sprawiał wrażenie, jakby się cofał.
– Tak, najświętszy panie? – powiedział.
– Czy ktoś czeka na spotkanie ze mną, Ba Taik?
Ba Taik policzył gości na palcach:
– Naczelnik wioski Thitpingyi, wasza wysokość, który przyniósł prezenty, i dwóch wieśniaków, których wasza wysokość ma sądzić w sprawie o napad; oni też przynieśli prezenty. Ko Ba Sein, główny urzędnik biura zastępcy komisarza, chce się z panem widzieć, i jest Ali Shah, posterunkowy i dakoit, którego nazwiska nie znam. Zdaje się, że pokłócili się o jakieś złote bransoletki, które ukradli. Jest też młoda wieśniaczka z dzieckiem.
– Czego ona chce? – powiedział U Po Kyin.
– Mówi, że dziecko jest pańskie, najświętszy.
– Aha. Ile przyniósł naczelnik?
Ba Taik był zdania, że przyniósł tylko dziesięć rupii i kosz mango.
– Powiedz naczelnikowi – rzekł U Po Kyin – że powinno być dwadzieścia rupii, a jeśli jutro nie będzie pieniędzy, on i jego wioska będą mieli kłopoty. Zaraz przyjmę innych. Poproś Ko Ba Seina, żeby wszedł.
Po chwili pojawił się Ba Sein. Był wyprostowanym mężczyzną o wąskich ramionach, zdecydowanie wysokim jak na Birmańczyka, z dziwnie gładką twarzą, która przypominała budyń kawowy. U Po Kyin uważał go za przydatne narzędzie. Ba Sein nie został obdarzony wyobraźnią i nie bał się pracy, był za to znakomitym urzędnikiem, a zastępca komisarza Macgregor powierzał mu większość swoich służbowych tajemnic. U Po Kyin, wyraźnie w dobrym humorze, przywitał Ba Sein śmiechem i machnął ręką w kierunku pudełka z betelem.
– No, Ko Ba Sein, jak rozwija się nasza sprawa? Mam nadzieję, że, jak powiedziałby drogi pan Macgregor – U Po Kyin przerzucił się na angielski – „czyni zdecydowane postępy”?
Ba Seina ten żarcik jakoś nie rozbawił. Usiadł sztywno na krześle i odpowiedział:
– Doskonale, proszę pana. Nasz egzemplarz gazety dotarł dziś rano. Proszę spojrzeć.
Wyjął egzemplarz dwujęzycznej gazety „Patriota Birmański” Był to nędzny ośmiostronicowy szmatławiec, nikczemnie wydrukowany na papierze jakości bibuły, i składający się częściowo z wiadomości podkradzionych z „Gazety Ranguńskiej”, częściowo z marnych frazesów autorstwa „bohaterskich” nacjonalistów. Na ostatniej stronie przesunął się druk, przez co pozostała czarna niczym smoła, jakby symbolizując żałobę z powodu niewielkiego nakładu gazety. Artykuł, na który uwagę zwrócił U Po Kyin, miał inny charakter niż reszta. Oto jego treść:
W tych wspaniałych czasach, gdy nas, biednych czarnych podnosi na duchu potężna zachodnia cywilizacja, z jej różnorodnymi błogosławieństwami, takimi jak kinematograf, karabiny maszynowe, syfilis itp., jaki temat może być bardziej inspirujący niż prywatne życie naszych europejskich dobroczyńców? Uważamy zatem, że należy zainteresować naszych czytelników wydarzeniami z głębi kraju, z okręgu Kyauktada. A zwłaszcza działaniami pana Macgregora, zasłużonego zastępcy komisarza wspomnianego okręgu.
Pan Macgregor jest typem Dobrego Angielskiego Dżentelmena, takiego jakich w tych szczęśliwych dniach widujemy tak wielu. Jest „człowiekiem rodzinnym”, jak mawiają nasi drodzy angielscy kuzyni. Pan Macgregor jest bardzo rodzinnym człowiekiem. Do tego stopnia, że ma już troje dzieci w okręgu Kyauktada, gdzie przebywa od roku, a w swoim ostatnim okręgu Shwemyo pozostawił sześcioro młodych potomków. Być może jest to przeoczenie ze strony pana Macgregora, że zostawił te niemowlęta zupełnie bez środków do życia, ich matki głodują – itd., itd., itd.
Całą szpaltę wypełniały podobne brednie, lecz pomimo tak żałosnego poziomu, znacznie przewyższały pozostałą zawartość gazety. U Po Kyin uważnie przeczytał artykuł, trzymając gazetę w wyciągniętej ręce – był dalekowidzem – i w zamyśleniu otworzył usta, odsłaniając małe, idealne zęby, krwistoczerwone od soku z betelu.
– Wydawca pójdzie za to na sześć miesięcy do więzienia – powiedział w końcu.
– On nie ma nic przeciwko. Mówi, że tylko w więzieniu ma spokój z wierzycielami.
– I mówisz, że twój praktykant, Hla Pe, napisał ten artykuł zupełnie sam? To bardzo mądry chłopiec – bardzo obiecujący chłopiec! Nigdy więcej nie mów mi, że te państwowe szkoły średnie to strata czasu. Hla Pe z pewnością zostanie urzędnikiem.
– Myśli pan więc, że ten artykuł wystarczy?
U Po Kyin nie odpowiedział od razu. Zdyszany, zaczął wydawać mozolne dźwięki; próbował wstać z krzesła. Ba Taik znał te dźwięki. Wyłonił się zza paciorkowatej zasłony, po czym on i Ba Sein włożyli dłonie pod pachy U Po Kyina i podnieśli go na nogi. U Po Kyin stał przez chwilę, balansując ciężarem brzucha, wykonując ruchy tragarza rybnego, który dopasowuje obciążenie. Potem machnął ręką na Ba Taika.
– Nie wystarczy – odpowiedział Ba Seinowi – w żadnym wypadku nie wystarczy. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Ale to jest właściwy początek. Posłuchaj.
Podszedł do balustrady, żeby wypluć szkarłatny kęs betelu i zaczął przemierzać werandę krótkimi krokami, z rękami założonymi za plecami. Jego ocierające się o siebie ogromne uda sprawiły, że zaczął się lekko kołysać. Przechadzając się, mówił pospolitym żargonem urzędów rządowych – zlepkiem birmańskich czasowników i angielskich abstrakcyjnych zwrotów:
– Przemyślmy tę sprawę od początku. Zamierzamy przeprowadzić skoordynowany atak na doktora Veraswamiego, który jest lekarzem i zarazem naczelnikiem więzienia. Zamierzamy go oczernić, zniszczyć doszczętnie jego reputację i ostatecznie doprowadzić do ruiny. To będzie dość delikatna operacja.
– Tak, proszę pana.
– Nie ma żadnego ryzyka, ale musimy działać powoli i z rozwagą. Nie występujemy przeciwko nędznemu urzędnikowi lub policjantowi. Występujemy przeciwko wysokiemu urzędnikowi, a z wysokim urzędnikiem, nawet jeśli jest Hindusem, trzeba obchodzić się inaczej niż ze zwykłym urzędnikiem. Jak można zniszczyć zwykłego urzędnika? Łatwo: fałszywe oskarżenie, dwa tuziny świadków, zwolnienie z pracy i uwięzienie. Ale tutaj to nie wystarczy. Miękko, miękko, miękko to właściwa droga. Żadnej afery, a przede wszystkim żadnego oficjalnego śledztwa. Nie może być żadnych oskarżeń, którym można zaprzeczyć, a jednak w ciągu trzech miesięcy muszę wbić do głowy każdemu Europejczykowi w Kyauktada, że doktor to złoczyńca. O co mam go oskarżyć? O łapówkarstwo się nie da, lekarze zazwyczaj nie biorą łapówek. Więc o co?
– Być może moglibyśmy zorganizować bunt w więzieniu – zasugerował Ba Sein. – Jako naczelnik, doktor byłby za to odpowiedzialny.
– Nie, to zbyt niebezpieczne. Nie chcę, żeby strażnicy więzienni strzelali na oślep we wszystkich kierunkach. Poza tym byłoby to kosztowne. Pozostaje więc zarzut o nielojalność – nacjonalizm, wywrotowa propaganda. Musimy przekonać Europejczyków, że doktor szerzy nielojalne, antybrytyjskie opinie. To o wiele gorsze niż łapówkarstwo, w końcu miejscowi spodziewają się, że urzędnik przyjmie łapówkę. Ale niech choćby przez chwilę uwierzą w jego nielojalność, a będzie zrujnowany.
– Trudno będzie ją udowodnić – sprzeciwił się Ba Sein. – Doktor jest bardzo lojalny wobec Europejczyków. Wpada w złość, gdy mówi się o nich źle. Oni o tym wiedzą, nie sądzi pan?
– Nonsens, nonsens – odparł spokojnie U Po Kyin. – Europejczyków nie obchodzą dowody. Kiedy ktoś ma czarną twarz, samo podejrzenie jest już dowodem. Kilka anonimowych listów potrafi zdziałać cuda. To tylko kwestia wytrwałości: oskarżaj, oskarżaj, ciągle oskarżaj – tak się postępuje z Europejczykami. Jeden anonimowy list po drugim, po kolei do każdego Europejczyka. A potem, kiedy ich podejrzenia całkowicie się rozbudzą… – U Po Kyin wyciągnął krótką rękę zza pleców i pstryknął palcami. – Zaczniemy od tego artykułu w „Patriocie Birmańskim”. Europejczycy będą wściekli, gdy to przeczytają. Cóż, następnym krokiem będzie przekonanie ich, że napisał go nasz doktor.
– Będzie trudno, dopóki ma przyjaciół wśród Europejczyków. Wszyscy leczą się u niego. Wyleczył pana Macgregora ze wzdęć brzucha podczas monsunu. Wydaje mi się, że uważają go za bardzo mądrego lekarza.
– Jak mało rozumiesz myślenie Europejczyka, Ko Ba Sein! Jeśli Europejczycy udają się do Veraswamiego, to tylko dlatego, że w Kyauktada nie ma innego lekarza. Żaden Europejczyk nie wierzy w kompetencje człowieka o czarnej twarzy. Nie, w przypadku anonimowych listów chodzi tylko o wysłanie wystarczającej ich liczby. Dopilnuję, żeby wkrótce nie miał już żadnych przyjaciół.
– Jest pan Flory, handlarz drewnem – powiedział Ba Sein. (Wymówił to nazwisko „Porli”). – To bliski przyjaciel doktora. Widzę, jak zachodzi do jego domu każdego ranka, kiedy jest w Kyauktada. Dwukrotnie zaprosił nawet doktora na obiad.
– Ach, tutaj masz rację. Gdyby Flory był przyjacielem doktora, mogłoby to nam zaszkodzić. Nie możemy skrzywdzić Hindusa, który ma europejskiego przyjaciela. Taki znajomy podnosi jego – co to za słowo, które tak lubią Anglicy? – prestiż. Ale zapewniam, że Flory raczej szybko opuści swojego przyjaciela, jeśli ten będzie miał kłopoty. Ci ludzie nie mają poczucia lojalności wobec tubylców. Poza tym wiem, że Flory jest tchórzem. Dam sobie z nim radę. Twoim zadaniem, Ko Ba Sein, jest obserwowanie ruchów pana Macgregora. Czy pisał ostatnio do komisarza – to znaczy poufnie?
– Napisał dwa dni temu, ale kiedy otworzyliśmy list nad parą, okazało się, że nie ma w nim nic ważnego.
– No cóż, podsuniemy mu jakiś temat. A gdy tylko zacznie podejrzewać doktora, nadejdzie czas na inną aferę, o której ci mówiłem. Tak więc będziemy – jak to mówi pan Macgregor? Ach tak, „piec dwie pieczenie na jednym ogniu”. Całe mnóstwo pieczeni – ha, ha!
Śmiech U Po Kyina był obleśnym bulgotem, dochodzącym z jego brzucha, przypominającym preludium do kaszlu; brzmiał jednak całkiem wesoło, wręcz dziecinnie. U Po Kyin nie mówił już więcej o „drugiej sprawie”, która była zbyt prywatna, by omawiać ją nawet na werandzie. Ba Sein, widząc że rozmowa dobiega końca, wstał i ukłonił się w kanciasty sposób, niczym składana calówka.
– Czy jest coś jeszcze, czego życzy sobie wasza wysokość? – zapytał.
– Dopilnuj, żeby pan Macgregor otrzymał egzemplarz „Patrioty Birmańskiego”. Powiedz też Hla Pe, żeby dostał biegunki i trzymał się z dala od biura. Będę go potrzebował do pisania anonimowych listów. To wszystko na teraz.
– Więc mogę iść, proszę pana?
– Niech Bóg będzie z tobą – odparł roztargnionym tonem U Po Kyin i natychmiast ponownie zawołał Ba Taika. Nie marnował ani chwili swojego dnia. Nie zajęło mu dużo czasu uporanie się z innymi gośćmi i odprawienie z kwitkiem wieśniaczki, po obejrzeniu której z miejsca stwierdził, że jej nie poznaje. Teraz nastała jego pora na śniadanie. Gwałtowny napad głodu, który atakował go punktualnie o tej porze każdego ranka, zaczął dręczyć jego brzuch. Krzyknął zniecierpliwiony:
– Ba Taik! Hej, Ba Taik! Kin Kin! Moje śniadanie! Szybciej, umieram z głodu!
W salonie za kotarą nakryto już stół z ogromną miską ryżu, tuzinem talerzy z curry, suszonymi krewetkami i pokrojonymi zielonymi mango. U Po Kyin poczłapał do stołu, usiadł ze stęknięciem i od razu rzucił się na jedzenie. Usługiwała mu jego żona Ma Kin. Była szczupłą czterdziestopięciolatką o dobrodusznej, jasnobrązowej, nieco małpiej twarzy. U Po Kyin nie zwracał na nią uwagi podczas jedzenia. Trzymając miskę blisko nosa, wpychał w siebie pokarm szybkimi, tłustymi palcami, oddychając przy tym szybko. Wszystkie posiłki pochłaniał szybko, żarłocznie i w dużych ilościach; były to nie tyle posiłki, co orgie kulinarne z curry i ryżem w rolach głównych. Kiedy skończył, usiadł wygodnie, beknął kilka razy i polecił Ma Kin przynieść zielone birmańskie cygaro. Nigdy nie palił angielskiego tytoniu, który, jak twierdził, nie miał smaku.
Wkrótce, z pomocą Ba Taika, U Po Kyin przebrał się w swój strój biurowy i stał przez chwilę, podziwiając się w wysokim lustrze w salonie. Było to pomieszczenie o drewnianych ścianach, z dwoma filarami, z wciąż jeszcze widocznymi tekowymi pniami, podtrzymującymi sklepienie. Było ciemne i brudne, jak wszystkie birmańskie pokoje, chociaż U Po Kyin umeblował je „w stylu Ingaleik”, wyposażając w pokryty fornirem kredens i krzesła, kilka litografii rodziny królewskiej oraz gaśnicę. Na podłodze leżały bambusowe maty, mocno ochlapane sokiem z limonki i betelu.
Ma Kin siedziała na macie w kącie i szyła ingyi. U Po Kyin obrócił się powoli przed lustrem, próbując rzucić okiem na swój widok z tyłu. Ubrany był w gaungbaung z jasnoróżowego jedwabiu, ingyi z wykrochmalonego muślinu i paso z jedwabiu mandalajskiego, wspaniałe, łososiowe z żółtym brokatem. Z wysiłkiem odwrócił głowę i z zadowoleniem spojrzał na obcisłe i lśniące paso na swoich ogromnych pośladkach. Był dumny ze swojej otyłości, ponieważ uważał nagromadzony tłuszcz za symbol wielkości. Człowiek, który kiedyś był nikomu nieznany i wiecznie głodny, teraz był gruby, bogaty i budził strach. Uważał, że był utuczony ciałami swoich wrogów; z myśli tej wydobył coś bardzo bliskiego poezji.
– Moje nowe paso kosztowało dwadzieścia dwie rupie. To niedrogo, prawda? Hej, Kin Kin? – zapytał.
Ma Kin pochyliła głowę nad szyciem. Była prostą, staromodną kobietą, która poznała jeszcze mniej europejskich zwyczajów niż U Po Kyin. Nie mogła usiedzieć na krześle, nie czując dyskomfortu. Codziennie rano szła na bazar z koszem na głowie, jak wieśniaczka, a wieczorami można ją było zobaczyć klęczącą w ogrodzie, modlącą się do białej iglicy pagody wieńczącej miasto. Od ponad dwudziestu lat była powierniczką intryg U Po Kyina.
– Ko Po Kyin – powiedziała. – Zrobiłeś wiele złego w swoim życiu.
U Po Kyin machnął ręką.
– A jakie to ma znaczenie? Moje pagody odpokutują za wszystko. Mam jeszcze mnóstwo czasu.
Ma Kin ponownie pochyliła głowę nad szyciem, w uparty sposób, jak robiła to, kiedy nie pochwalała czegoś, co robił U Po Kyin.
– Ale, Ko Po Kyin, po co ci te wszystkie intrygi i matactwa? Słyszałam, jak rozmawiałeś z Ko Ba Seinem na werandzie. Planujesz zrobić coś złego doktorowi Veraswamiemu. Dlaczego chcesz skrzywdzić tego indyjskiego lekarza? On jest dobrym człowiekiem.
– Co ty wiesz o tych urzędowych sprawach, kobieto? Doktor stoi mi na drodze. Przede wszystkim odmawia przyjmowania łapówek, co utrudnia życie nam wszystkim. A poza tym… Cóż, jest jeszcze coś, czego nigdy nie pojmiesz.
– Ko Po Kyin, stałeś się bogaty i potężny, i co dobrego ci to dało? Byliśmy szczęśliwsi, gdy byliśmy biedni. Ach, tak dobrze pamiętam, kiedy byłeś tylko naczelnikiem małego obszaru, i dostaliśmy pierwszy własny dom. Jakże byliśmy dumni z naszych nowych wiklinowych mebli i twojego wiecznego pióra ze złotym klipsem! A kiedy młody angielski policjant przyszedł do naszego domu, usiadł w najlepszym fotelu i wypił butelkę piwa, jakże byliśmy zaszczyceni! Pieniądze szczęścia nie dają. Po co ci jeszcze więcej pieniędzy?
– Nonsens, kobieto, nonsens! Zajmij się gotowaniem i szyciem, a urzędowe sprawy zostaw tym, którzy je rozumieją.
– Cóż, nie znam się na tym, ale jestem twoją żoną i zawsze byłam ci posłuszna. Ale przynajmniej nigdy nie jest za wcześnie na zasługi. Staraj się bardziej zasłużyć, Ko Po Kyin! Możesz na przykład kupić trochę żywych ryb i wypuścić je do rzeki. W ten sposób możesz się wielce zasłużyć. Również dzisiejszego ranka, kiedy mnisi przyszli po ryż, powiedzieli mi, że w klasztorze jest dwóch nowicjuszy, i że są głodni. Dasz im coś, Ko Po Kyin? Ja sama niczego im nie dałam, abyś ty mógł się zasłużyć.
U Po Kyin odwrócił się od lustra. Przemowa żony najwyraźniej go poruszyła. Nigdy, o ile można było to zrobić unikając zbytniej niewygody, nie przegapił szansy, by się zasłużyć. W jego oczach stos zasług był rodzajem stale rosnącego depozytu bankowego. Z każdą rybą wypuszczoną na wolność, z każdym prezentem podarowanym kapłanowi, przybliżał się do nirwany. Ta myśl go uspokajała. Polecił, aby do klasztoru wysłano kosz mango przyniesiony przez naczelnika wsi.
Wkrótce wyszedł z domu i ruszył drogą, a za nim szedł Ba Taik, niosąc pod pachą plik dokumentów. Szedł powoli, nienaturalnie wyprostowany, aby zrównoważyć masę ogromnego brzucha, nad głową zaś trzymał żółty jedwabny parasol. Jego różowe paso lśniło w słońcu jak satynowa pralina. Szedł do sądu, aby rozpatrzyć sprawy, które miał na wokandzie.
Mniej więcej w czasie, gdy U Po Kyin rozpoczynał swoje poranne zajęcia, „Pan Proli”, handlarz drewnem i przyjaciel doktora Veraswamiego, wychodził z domu do klubu.
Flory był mężczyzną w wieku około trzydziestu pięciu lat, średniego wzrostu, dobrze się prezentującym. Miał czarne, sztywne włosy, których linia zaczynała się nisko nad czołem, i przycięte czarne wąsy, a jego naturalnie ziemista skóra pod wpływem słońca wyglądała zdrową. Nie był gruby ani łysy, więc nie wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości, lecz pomimo opalenizny twarz miał bardzo mizerną, z chudymi policzkami i zapadniętymi, zwiędłymi oczami. Najwyraźniej tego ranka nie ogolił się. Ubrany był w zwykłą białą koszulę, drelichowe szorty w kolorze khaki i skarpety, ale zamiast topi miał na głowie sfatygowany kapelusz terai, naciągnięty na jedno oko. W dłoni trzymał bambusowy kij z rzemykiem do zawieszenia na nadgarstku, a za nim szła czarna cocker-spanielka o imieniu Flo.
Wszystko to były jednak rzeczy drugorzędne. Pierwszym co rzucało się w oczy u Flory’ego, było ohydne znamię na lewym policzku, rozciągające się niczym postrzępiony półksiężyc od oka do kącika ust. Jego twarz widziana z lewej strony miała poobijany, zrozpaczony wyraz, jakby znamię było ciemnoniebieskim siniakiem. Doskonale zdawał sobie sprawę z jego okropności. Będąc w towarzystwie, zawsze starał się odpowiednio ustawiać, tak by ukryć znamię.
Dom Flory’ego znajdował się po przeciwległej stronie placu, na skraju dżungli. Od bramy plac opadał ostro w dół, spalony słońcem, o barwie khaki, a wokół niego wyrosło pół tuzina olśniewających białych bungalowów. Powietrze falowało w upale. W połowie wzgórza, za białym murem, niedaleko małego kościółka z blaszanym dachem, znajdował się angielski cmentarz. Dalej mieścił się klub europejski, a kiedy spojrzało się na klub – przysadzisty parterowy drewniany budynek – patrzyło się na prawdziwe centrum miasta. W każdym mieście w Indiach klub europejski jest duchową cytadelą, prawdziwym symbolem brytyjskiej potęgi, nirwaną, za którą na próżno tęsknią miejscowi urzędnicy i milionerzy. W tym przypadku uczucie to było szczególne, ponieważ klub Kyauktada szczycił się tym, że jako jedyny z klubów w Birmie nigdy nie przyjął do swojego grona Azjaty. Za klubem rozlewała się szeroko ochrowa rzeka Irawadi, lśniąca jak diamenty w plamach odbijających słońce; za rzeką rozciągały się wielkie pustkowia pól ryżowych, kończące się na horyzoncie pasmem czarniawych wzgórz.
Miasto tubylców, sądy i więzienie znajdowały się po prawej stronie, w większości ukryte w zielonych pipalowych zagajnikach. Iglica pagody wznosiła się spomiędzy drzew niczym smukła włócznia ze złotym grotem. Kyauktada było raczej typowym miastem w Górnej Birmie, które nie zmieniło się zbytnio od czasów Marco Polo do 1910 roku i mogło tkwić w średniowieczu jeszcze sto lat, gdyby nie okazało się dogodnym miejscem do zbudowania stacji kolejowej. W 1910 r. rząd uczynił z niego stolicę okręgu i siedzibę postępu – czyli tak naprawdę blok sądów z ich armią tłustych, ale wciąż wygłodniałych adwokatów, szpital, szkołę i jedno z tych ogromnych, solidnych więzień, które Anglicy budowali wszędzie między Gibraltarem a Hongkongiem. Populacja miasta wynosiła około czterech tysięcy, w tym kilkuset Hindusów, kilkudziesięciu Chińczyków i siedmiu Europejczyków. Było też dwóch Eurazjatów, pan Francis i pan Samuel, synowie odpowiednio amerykańskiego misjonarza baptysty i misjonarza rzymskokatolickiego. Miasteczko nie oferowało żadnych atrakcji, z wyjątkiem indyjskiego fakira, który od dwudziestu lat mieszkał na drzewie w pobliżu bazaru i co rano wciągał na górę jedzenie w koszyku.
Flory ziewnął, wychodząc z bramy. Zeszłej nocy ostro popił i blask słońca mocno go rozdrażnił. „Przeklęta, cholerna dziura!” – pomyślał, patrząc w dół wzgórza. A jako że nikogo poza psem nie było w pobliżu, zaczął głośno śpiewać: – Przeklęta, przeklęta, przeklęta – na melodię „Święty, święty, święty, och, jakżeś święty”, idąc rozpaloną, czerwoną drogą, ścinając kijem wyschnięte trawy. Dochodziła dziewiąta, a słońce z każdą minutą świeciło coraz mocniej. Żar pulsował w głowie Flory’ego miarowymi, rytmicznymi uderzeniami, jakby ktoś walił w nią olbrzymim wałkiem. Flory zatrzymał się przy bramie klubu, zastanawiając się, czy wejść czy też pójść dalej i zobaczyć się z doktorem Veraswamim. Potem przypomniał sobie, że był to „dzień poczty angielskiej” i w klubie powinny być dostępne świeże gazety. Wszedł do środka, mijając wysoką siatkę otaczającą kort, porośniętą pnączem o gwiaździstych, fiołkoworóżowych kwiatach.
Na obrzeżach przy ścieżce rosły w ogromnych rozmiarach i bogactwie angielskie kwiaty – floksy, ostróżki, malwy i petunie – jeszcze niespalone przez słońce. Petunie były ogromne, prawie jak drzewa. Nie było trawnika, zamiast tego rosły krzewy miejscowych drzew i krzewów – złote mohury przypominające ogromne parasole o krwistoczerwonych kwiatach, plumerie o kremowych, pozbawionych szypułek kwiatach, purpurowe bugenwille, szkarłatne hibiskusy i różowe chińskie róże, żółtozielone krocienie, pierzaste liście tamaryndowca. Zderzenie kolorów raziło oczy ostrym blaskiem. Prawie nagi mali2 z konewką w ręku poruszał się po tej dżungli kwiatów niczym wielki ptak spijający nektar.
Na schodach klubu stał Anglik o rudych włosach, z krótko przystrzyżonymi wąsami, jasnoszarymi oczami i nienaturalnie chudymi łydkami. Ręce trzymał w kieszeniach szortów. To był pan Westfield, nadinspektor okręgowy policji. Z wyjątkowo znudzoną miną kołysał się w przód i w tył na piętach i wydymał górną wargę, tak że wąsy łaskotały go w nos. Powitał Flory’ego lekkim skinieniem głowy. Jego sposób mówienia był szorstki i żołnierski, pomijał każde słowo, które tylko można było pominąć. Niemal wszystko, co mówił, miało być żartem, ale ton jego głosu był pusty i melancholijny.
– Cześć, Flory, mój chłopcze. Cholernie okropny poranek, co?
– Przypuszczam, że można się tego spodziewać o tej porze roku – powiedział Flory. Obrócił się lekko w bok, tak że jego policzek naznaczony znamieniem znajdował się poza zasięgiem wzroku Westfielda.
– Tak, do cholery. Czeka nas kilka takich miesięcy. W zeszłym roku do czerwca nie spadła ani jedna kropla deszczu. Spójrz na to cholerne niebo, nie ma na nim ani jednej chmurki. Przypomina cholerny niebieski emaliowany rondel. Boże! Ile bym dał, żeby być teraz na Piccadilly!
– Czy dotarły angielskie gazety?
– Tak. Dobry stary „Punch”, „Pinkun” i „La Vie Parisienne”. Lektura budzi tęsknotę za domem, co? Wejdźmy i napijmy się, zanim lód stopnieje. Stary Lackersteen dosłownie się w nim kąpał. Już jest lekko podpity.
Weszli do środka, a Westfield powiedział swoim ponurym głosem:
– Prowadź, Macduffie.
Ściany klubu wyłożone były drewnem tekowym, pachnącym olejem ziemnym. Składał się tylko z czterech pokoi, z których jeden mieścił opuszczoną „bibliotekę” zawierającą pięćset zbutwiałych powieści, a drugi stary i wyboisty stół bilardowy – ten był jednak rzadko używany, gdyż przez większą część roku hordy latających chrząszczy brzęczały wokół lamp, by paść martwe na sukno. Był też pokój do gry w karty i „salon” z widokiem na rzekę, z szeroką werandą – o tej porze jednak wszystkie werandy były zasłonięte kotarami z zielonych kawałków bambusa. Salon był niezbyt przytulnym pomieszczeniem z kokosową matą na podłodze oraz wiklinowymi krzesłami i stołami zawalonymi błyszczącymi ilustrowanymi magazynami. Za ozdoby robiło kilka obrazów „Bonzo” i zakurzone czaszki jeleni. Pankha3, leniwie kołysząc się, wzbijał pył w letnie powietrze.
W pokoju było trzech mężczyzn. Pod pankha z głową na stole leżał rumiany, przystojny, tęgi mężczyzna po czterdziestce. Trzymał ją w dłoniach i jęczał z bólu. Był to pan Lackersteen, szef miejscowego przedstawicielstwa firmy handlującej drewnem. Poprzedniego wieczoru ostro popił i teraz najwyraźniej bardzo tego żałował. Ellis, szef miejscowego przedstawicielstwa innej firmy, stał przed tablicą ogłoszeniową i studiował jakieś ogłoszenie z wyrazem zawziętej koncentracji. Był drobnym mężczyzną z włosami sztywnymi niczym druty, o bladej twarzy, ostrych rysach i niespokojnych ruchach. Maxwell, pełniący w zastępstwie obowiązki okręgowego zarządcy leśnego, leżał na jednym z szezlongów i czytał „Field”, przez który prawie nie było go widać, jeśli nie liczyć dwóch kościstych nóg i grubych, owłosionych przedramion.
– Spójrz na tego starego ochlapusa – powiedział Westfield, chwytając pana Lackersteena za ramiona i potrząsając nim. – Niezły przykład dla młodzieży, co? Żyje tylko dzięki łasce Bożej. Człowiek patrząc na niego, może spodziewać się, jak będzie wyglądał po czterdziestce.
Pan Lackersteen wydał z siebie jęk, który przypominał słowo „brandy”.
– Biedny staruszek – powiedział Westfield. – Prawdziwy męczennik pijaństwa, prawda? Spójrzcie, wręcz ocieka alkoholem. Przypomina mi pewnego starego pułkownika, który spał bez moskitiery. Zapytali jego sługę, dlaczego tak postępuje, a ten powiedział: „W nocy pan zbyt pijany, by zauważyć komary, a rano komary zbyt pijane, by zauważyć pana”. Tylko popatrzcie: popił zdrowo zeszłej nocy, a jeszcze mu mało. Ma też małą bratanicę, która chce z nim zamieszkać. Przyjeżdża dziś wieczorem, prawda, Lackersteen?
– Och, zostaw tego pijaka w spokoju – mruknął Ellis, nie odwracając się. Mówił zaciągając złośliwym cockneyowskim akcentem.
Pan Lackersteen znowu jęknął: – Bratanica, też coś! Daj mi trochę brandy, na litość boską.
– Dobry przykład dla dziewczynki, co? Oglądanie wujka pod stołem siedem dni w tygodniu. Hej, kelner! Przynieś brandy dla pana Lackersteena!
Barman, ciemnowłosy, tęgi Drawid o ciemnych oczach z żółtymi tęczówkami, jak u psa, przyniósł brandy na mosiężnej tacy. Flory i Westfield zamówili gin. Pan Lackersteen przełknął kilka łyków brandy i rozparł się na krześle, jęcząc w jeszcze bardziej zrezygnowany sposób. Miał rumianą, dużą twarz z wąsem przypominającym szczoteczkę do zębów. Był naprawdę bardzo prostym człowiekiem, bez większych ambicji, interesującym się głównie „dobrą zabawą”. Jego żona radziła sobie z nim w jedyny możliwy sposób, a mianowicie nie spuszczając go z oczu na dłużej niż godzinę lub dwie. Tylko raz, rok po ślubie, zostawiła go samego na dwa tygodnie i niespodziewanie wróciła dzień wcześniej, by zastać pana Lackersteena pijanego, podtrzymywanego z obu stron przez nagie młode Birmanki, podczas gdy trzecia wkładała mu szyjkę butelki whisky do ust. Od tamtej pory obserwowała go „niczym kot cholerną mysią dziurę”, jak zwykł mawiać. Udawało mu się jednak czasem zaliczyć kilka „dobrych chwil”, choć zwykle były to chwile raczej pospieszne.
– Chryste panie, głowa mi pęka – jęknął. – Wezwij jeszcze raz tego barmana, Westfield. Muszę wypić jeszcze jedną brandy, zanim przyjedzie moja pani. Zapowiedziała, że kiedy przyjedzie tu nasza bratanica, ograniczy mi alkohol do czterech drinków dziennie. Niech je diabli, jedną i drugą! – dodał ponuro.
– Przestańcie wszyscy robić z siebie idiotów i posłuchajcie tego – oznajmił kwaśno Ellis. Miał dziwnie niemiły sposób mówienia, prawie nigdy nie otwierał ust bez obrażenia kogokolwiek. Celowo przesadnie eksponował swój cockneyowski akcent, ze względu na sardoniczny wydźwięk, jaki nadawał jego słowom. – Widziałeś to ogłoszenie starego Macgregora? Maxwell, obudź się i słuchaj!
Maxwell opuścił na kolana „Field”. Był jasnowłosym młodzieńcem w wieku około dwudziestu pięciu lub sześciu lat – bardzo młodym jak na stanowisko, które zajmował. Ze swoimi masywnymi kończynami i gęstymi, żółtymi rzęsami przypominał młodego perszerona. Ellis energicznym, pogardliwym ruchem zerwał ogłoszenie z tablicy i zaczął czytać na głos. Opublikował je pan Macgregor, który oprócz pełnienia funkcji zastępcy komisarza, był także sekretarzem klubu.
– Posłuchajcie tego. „Pojawiła się sugestia, że ponieważ w tym klubie nie ma na razie Azjatów, a obecnie do klubów przyjmuje się urzędników, których nominacje podaje się w prasie, zarówno w przypadku tubylców, jak i Europejczyków, powinniśmy rozważyć przyjęcie tego zwyczaju w Kyauktada. Sprawa będzie poddana pod obrady na następnym walnym zgromadzeniu. Z jednej strony można zwrócić uwagę…” – no cóż, resztę możemy sobie chyba darować. Nie potrafi nawet napisać małego ogłoszenia bez popadania w literackie lanie wody. W każdym razie chodzi o to, żebyśmy złamali wszystkie nasze zasady i przyjęli do klubu kochanego czarnucha. Na przykład drogiego Doktora Veraswami. Doktora Very–slimmy (bardzo szczupły), jak go nazywam. To by dopiero była frajda, prawda? Małe brzuchate czarnuchy zionące czosnkiem nad stolikiem brydżowym. Chryste, pomyśl tylko! Musimy trzymać się razem i od razu zaprotestować. Co wy na to? Westfield? Flory?
Westfield filozoficznie wzruszył chudymi ramionami. Usiadł przy stole i zapalił czarne, cuchnące birmańskie cygaro.
– Chyba trzeba będzie się z tym pogodzić – powiedział. – W dzisiejszych czasach tubylcy wpychają się do wszystkich klubów. Ponoć nawet do Pegu. W tym kierunku zmierza ten kraj. Jesteśmy chyba ostatnim klubem w Birmie, który się temu przeciwstawia.
– To prawda. Mało tego, będziemy przeciwstawiać się dalej. Prędzej umrę w rowie, niż zobaczę tu czarnucha. – Ellis wyjął mały kawałek ołówka. Z dziwną złośliwością, jaką niektórzy mężczyźni potrafią włożyć w najdrobniejsze działanie, z powrotem przypiął ogłoszenie na tablicy i napisał ołówkiem małe, schludne „BF4”, obok podpisu pana Macgregora.
– Oto moja opinia na jego temat. Powiem mu to osobiście, kiedy się zjawi. Co ty na to, Flory?
Flory nie odezwał się przez cały ten czas. Chociaż z natury nie był człowiekiem milczącym, w klubie rzadko miewał wiele do powiedzenia. Siedział przy stole i czytał artykuł G.K. Chestertona w „London News”, jednocześnie gładząc głowę Flo lewą ręką. Ellis był jednak jedną z tych osób, które nieustannie nakłaniają innych do potwierdzenia własnych opinii. Powtórzył pytanie, Flory podniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały. Skóra wokół nosa Ellisa nagle zrobiła się tak blada, że prawie poszarzała. Działo się tak, gdy ogarniał go gniew. Bez żadnego wstępu zaczął wyrzucać z siebie strumień obelg, co byłoby zaskakujące, gdyby nie to, że wszyscy byli przyzwyczajeni do słuchania czegoś takiego każdego ranka.
– Mój Boże, oczekiwałem że w takiej sytuacji, kiedy chodzi o trzymanie tych czarnych, cuchnących świń z dala od jedynego miejsca, w którym możemy się bawić, znajdziesz w sobie na tyle przyzwoitości, żeby mnie poprzeć. Nawet jeśli ten doktorek – brzuchaty, tłusty sukinsyn, jest twoim najlepszym kumplem. I nie obchodzi mnie, czy zadajesz się z szumowinami z bazaru. Jeśli masz ochotę pójść do domu Veraswamiego i pić whisky ze wszystkimi jego kumplami czarnuchami, to proszę bardzo. Rób to, co lubisz poza klubem. Ale, na Boga, sprowadzanie czarnuchów tutaj, to inna sprawa. Przypuszczam, że chciałbyś, żeby mały Veraswami został członkiem klubu, co? Żeby wtrącał się do naszych rozmów, obmacywał nas i nasze kobiety spoconymi rękoma i zionął swoim obrzydliwym czosnkowym oddechem w nasze twarze. Na Boga, jeśli kiedykolwiek zobaczę tu jego czarny hinduski pysk, wykopię go za drzwi. Tłusty, brzuchaty mały popapraniec, który…!
Jego perora trwała kilka minut. Sprawiał naprawdę duże wrażenie, ponieważ był całkowicie szczery. Ellis szczerze nienawidził mieszkańców Orientu – czuł do nich gorzką, niespokojną odrazę, jakby byli uosobieniem zła, czymś nieczystym. Mimo iż był pracownikiem firmy handlującej drewnem, będącym w ciągłym kontakcie z Birmańczykami, nigdy nie przyzwyczaił się do widoku czarnych twarzy. Jakakolwiek oznaka przyjaźni wobec miejscowych wydawała mu się czymś skrajnie niestosownym. Był inteligentnym człowiekiem i zdolnym pracownikiem swojej firmy, ale zarazem należał do grupy Anglików – licznej niestety – którym nigdy nie powinno się było pozwolić postawić nogi na Wschodzie.
Flory siedział, trzymając głowę Flo na swoich kolanach, nie mogąc spojrzeć Ellisowi w oczy. W najlepszych momentach jego znamię utrudniało mu patrzenie ludziom prosto w twarz. A kiedy był już gotowy, by przemówić, czuł, że jego głos drży – miał bowiem tendencję do drżenia, kiedy powinien być stanowczy; jego twarz również czasami drgała w niekontrolowany sposób.
– Spokojnie – wyszeptał w końcu słabo. – Spokojnie. Nie ma potrzeby się tak ekscytować. Nigdy nie sugerowałem, żeby wprowadzać tu jakichś tubylców.
– Och, doprawdy? Wszyscy jednak dobrze wiemy, że chciałbyś. W takim razie po co każdego ranka chodzisz do domu tego tłustego babu? Siedzisz z nim przy stole, jakby był białym człowiekiem, i pijesz ze szklanek, które obślinił swoimi brudnymi, czarnymi wargami – na samą myśl robi mi się niedobrze.
– Siadaj, stary, siadaj – wtrącił się Westfield. – Daj spokój. Napij się. Nie ma sensu się kłócić. Za gorąco.
– Mój Boże – powiedział Ellis nieco spokojniej, robiąc po dwa tam i z powrotem – mój Boże, nie rozumiem was, chłopaki. po prostu nie rozumiem. Stary dureń Macgregor bez żadnego powodu chce sprowadzać czarnuchów do tego klubu, a wy wszyscy znosicie to bez słowa. Dobry Boże, co my robimy w tym kraju? Jeśli nie zamierzamy rządzić, dlaczego, u diabła stąd nie wyjedziemy? Przyjechaliśmy tu, by rządzić bandą cholernych czarnych świń, które były niewolnikami od niepamiętnych czasów, i zamiast rządzić nimi w jedyny możliwy sposób, traktujemy ich jak równych sobie. A wy debile uważacie to za normalne. Oto Flory, którego najlepszym kumplem jest czarny babu, który nazywa siebie lekarzem, ponieważ spędził dwa lata na indyjskim tak zwanym uniwersytecie. A ty, Westfield, taki jesteś dumny ze swoich tchórzliwych, biorących od wszystkich łapówki policjantów. No i jest jeszcze drogi Maxwell, który spędza czas na lataniu za eurazjatyckimi zdzirami. Tak, Maxwell! Słyszałem o tym, jak się zabawiałeś w Mandalaj z jakąś śmierdzącą suką o imieniu Molly Pereira. Przypuszczam, że ożeniłbyś się z nią, gdyby cię tu nie przenieśli? Wy chyba wszyscy lubicie brudne, czarne bydło. Chryste, nie wiem, co się z wami dzieje. Naprawdę nie mam pojęcia.
– No, napij się jeszcze – powiedział Westfield. – Hej, barman! Trochę piwa zanim stopnieje lód, co? Na jednej nodze!
Barman przyniósł kilka butelek monachijskiego piwa. Ellis wkrótce usiadł przy stole z innymi, trzymając jedną z chłodnych butelek w swoich małych rączkach. Pot wystąpił mu na czoło. Był nadąsany, ale już nie wściekły. Zawsze był złośliwy i przekorny, ale jego gwałtowne napady wściekłości szybko mijały, i nigdy za nie nie przepraszał. Kłótnie były stałym elementem życia klubowego. Pan Lackersteen poczuł się lepiej i przeglądał ilustracje w „La Vie Parisienne”. Było już po dziewiątej i w pokoju, przesyconym gryzącym dymem z cygara Westfielda, zapanował duszący upał. Koszule kleiły się do pleców mokre od pierwszego tego dnia potu. Niewidzialny chokra5, który na zewnątrz pociągał linę pankha, zasypiał w blasku słońca.
– Barman! – wrzasnął Ellis, a gdy ten pojawił się, rozkazał: – Idź i obudź tego cholernego chokrę!
– Tak panie.
– Czekaj!
– Tak panie?
– Ile lodu nam zostało?
– Około dziesięciu kilogramów, panie. Myślę, że starczy tylko na dzisiaj. Niezwykle trudno teraz przechowuje się lód.
– Nie gadaj tyle, do cholery. „Niezwykle trudno!”. Połknąłeś słownik? „Proszę pana, nie mam gdzie przechowywać lodu” – tak powinieneś mówić. Będziemy musieli zwolnić cię, jeśli zaczniesz zbyt dobrze mówić po angielsku. Nie cierpię służących, którzy dobrze mówią po angielsku.
– Tak, panie – rzekł barman i odszedł.
– Boże! Zero lodu do poniedziałku – powiedział Westfield. – Wracasz do dżungli, Flory?
– Tak. Powinienem już tam być. Przyjechałem tylko po pocztę z Anglii.
– Chyba też gdzieś pojadę. Skorzystam z zasiłku podróżnego. Nie mogę wytrzymać w moim cholernym biurze o tej porze roku. Nie znoszę siedzenia pod cholernym pankha i podpisywania kolejnych papierów. Papierkowa robota! Boże, jakże chciałbym, żeby znowu wybuchła wojna!
– Wyjeżdżam pojutrze – powiedział Ellis. – Czy ten przeklęty padre przyjdzie odprawić nabożeństwa w tę niedzielę? W każdym razie postaram się, by mnie już tu nie było. Cholerne zginanie kolan.
– W najbliższą niedzielę – odparł Westfield. – Obiecałem, że wezmę w tym udział. Podobnie Macgregor. Przyznaję, że dla biednego padre to dość przykre. Przyjeżdża tu tylko raz na sześć tygodni. Więc kiedy już się zjawia, liczy na widok przynajmniej małej trzódki.
– Do diabła! Przełknąłbym nawet te jego psalmy, żeby zadowolić księdza, ale nie mogę znieść sposobu, w jaki ci przeklęci miejscowi chrześcijanie wpychają się do naszego kościoła. Banda madraskich służących i kareńskich nauczycieli. I jeszcze te dwa żółtki, Francis i Samuel – ci też nazywają siebie chrześcijanami. Ostatnim razem, gdy był tu padre, mieli czelność usiąść w pierwszych ławkach z białymi. Ktoś powinien porozmawiać o tym z padre. Jakimi cholernymi głupcami byliśmy, pozwalając tym misjonarzom bez problemu działać w tym kraju! Pozwoliliśmy zamiataczom bazarów uważać, że nie są od nas gorsi. „Proszę pana, ja chrześcijanin taki sam jak pan”. Cóż za bezczelność.
– Niezłe nogi, co? – zauważył pan Lackersteen, przesuwając po stole „La Vie Parisienne”. – Znasz francuski, Flory. Co znaczy ten podpis? Chryste, przypomina mi to mój pierwszy wyjazd do Paryża, zanim się ożeniłem. Chryste, jakże chciałbym tam być!
– Znacie to? „Była sobie młoda dama z Woking”? – zapytał Maxwell. Był raczej milczącym młodzieńcem, ale podobnie jak inni młodzi ludzie, miał słabość do dobrych, sprośnych rymowanek. Skończył historię młodej damy z Woking, po czym w sali rozległ się śmiech. Westfield odpowiedział wierszykiem o młodej damie z Opawy, która miała dziwne obawy, a Flory historyjką o młodym wikarym z Horsham, który zawsze zachowywał wszelkie środki ostrożności wobec dam. Śmiechom nie było końca. Nawet Ellis się ożywił i podrzucił kilka rymów. Żarty Ellisa były zawsze autentycznie śmieszne, a jednocześnie wyjątkowo pieprzne. Wszystkim poprawił się humor i mimo upału poczuli się sobie bardziej bliscy. Skończyli piwo i właśnie zamierzali zamówić kolejne drinki, gdy na schodach zaskrzypiały buty. Rozległ się tubalny głos, od którego zadrżały deski podłogowe:
– Tak, zdecydowanie śmieszny. Wie pani, włączyłem to do jednego z moich małych artykułów w „Blackwoods”. Pamiętam też, kiedy stacjonowałem w Prome, inny całkiem… hm… dziwny incydent, który…
Najwyraźniej pan Macgregor przybył do klubu. Pan Lackersteen wykrzyknął:
– Do diabła! Moja żona tu jest – i odsunął od siebie pustą szklankę.
Pan Macgregor i pani Lackersteen weszli razem do salonu.
Pan Macgregor był dużym, tęgim mężczyzną, nieco po czterdziestce, z życzliwą, pucołowatą twarzą i okularami w złotej oprawce na nosie. Jego masywne ramiona i nawyk wysuwania głowy do przodu, sprawiały że w dziwny sposób przypominał żółwia – istotnie Birmańczycy nazywali go „żółwiem”. Miał na sobie czysty jedwabny garnitur, na którym pojawiły się już plamy potu pod pachami. Przywitał pozostałych żartobliwym salutem, po czym z szerokim uśmiechem stanął przed tablicą ogłoszeń, w postawie nauczyciela. Za plecami trzymał laskę. Dobroduszność malująca się na jego twarzy była całkiem szczera, a mimo to czuło się od niego pewną wymuszoną uprzejmość. Roztaczał męczącą atmosferę „zapominania” o swojej oficjalnej randze, które sprawiały że nikt nie czuł się całkiem swobodnie w jego obecności. Jego sposób mówienia był najwyraźniej wzorowany na jakimś żartobliwym nauczycielu lub duchownym, którego poznał we wczesnych latach życia. Każde długie słowo, każdy cytat, każde przysłowie jawiło się w jego umyśle jako żart i było poprzedzane dudniącymi głoskami, takim jak „ę” lub „ą”, czym dawał do zrozumienia, że zaraz powie coś dowcipnego.
Pani Lackersteen była atrakcyjną kobietą w wieku około trzydziestu pięciu lat. Jej wyciągnięta sylwetka kojarzyła się z modelką z działu mody. Mówiła w manieryczny, wiecznie niezadowolony sposób. Wszyscy wstali na jej widok, a ona wyczerpana opadła na najlepsze krzesło pod pankha, i zaczęła się wachlować dłonią.
– O rany, ten upał, ten upał! Przyjechał pan Macgregor i zabrał mnie swoim samochodem. Bardzo miło z jego strony. Tom, ten okropny rikszarz, znowu udaje chorego. Naprawdę, uważam, że powinieneś dać mu solidne lanie i postawić go do pionu. To potworne, codziennie chodzić w takim słońcu.
Pani Lackersteen najwyraźniej nie mogła pokonywać pięciuset metrów dzielących jej dom i klub piechotą, sprowadziła więc rikszę z Rangunu. Z wyjątkiem wozów zaprzężonych w woły i samochodu pana Macgregora, był to jedyny pojazd kołowy w Kyauktada, gdyż w całym okręgu nie powstało łącznie nawet piętnaście kilometrów dróg. W dżungli, zamiast zostawić męża w spokoju, pani Lackersteen znosiła wszystkie okropności, jak ociekające wodą namioty, komary i jedzenie z konserw. Nadrabiała to jednak narzekaniem na drobiazgi po powrocie do Kyauktada.
– Naprawdę uważam, że lenistwo tych służących robi się oburzające – oznajmiła z westchnieniem. – Nie sądzi pan, panie Macgregor? Wydaje się, że w dzisiejszych czasach nie mamy żadnej władzy nad tubylcami, z tymi wszystkimi strasznymi reformami i bezczelnością, której uczą się z gazet. Pod pewnymi względami stają się prawie tak źli, jak niższe klasy w kraju.
– Och, ufam, że nie jest aż tak źle. Nie ma jednak wątpliwości, że duch demokracji zakrada się nawet tutaj.
– A tak niedawno, jeszcze przed wojną, byli tacy mili i pełni szacunku! Sposób, w jaki kłaniali się, kiedy mijało się ich na drodze, był naprawdę czarujący. Pamiętam, jak płaciliśmy lokajowi tylko dwanaście rupii miesięcznie, a ten człowiek kochał nas jak pies. Teraz żądają czterdziestu i pięćdziesięciu rupii, a ja doszłam do wniosku, że jedynym sposobem, w jaki mogę zatrzymać służbę, jest wypłacanie pensji z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
– Stary typ służącego zanika – zgodził się pan Macgregor. – Za moich młodych lat, kiedy kamerdyner okazywał brak szacunku, wysyłano go do więzienia z karteczką: „Proszę dać lokajowi piętnaście batów”. Ach tak, eheu fugaces! Obawiam się, że te dni minęły na zawsze.
– Niestety, ma pan rację – przyznał ponuro Westfield. – Ten kraj już nigdy nie będzie nadawał się do zamieszkania. Brytyjski Raj jest skończony, jeśli chcecie znać moje zdanie. Stracone dominium i tyle. Czas się stąd wynosić.
Na te słowa rozległ się pomruk zgody wszystkich obecnych na sali, nawet Flory’ego, notorycznego bolszewika, nawet młodego Maxwella, który był tu zaledwie od trzech lat. Żaden mieszkający w Indiach Anglik nie zaprzeczy, że kraj ten schodzi na psy. Nigdy temu nie zaprzeczał, ponieważ Indie, podobnie jak „Punch”, nigdy nie były tym, czym były.
W międzyczasie Ellis odczepił za plecami pana Macgregora obraźliwe zawiadomienie, i wręczył mu je, mówiąc kwaśno:
– Drogi Macgregor, przeczytaliśmy twoje zawiadomienie i wszyscy uważamy, że pomysł przyjęcia tubylca do klubu jest absolutnie… – Ellis miał powiedzieć „absolutnie do dupy”, ale przypomniał sobie o obecności pani Lackersteen i powstrzymał się. – Jest absolutnie nie na miejscu. W końcu ten klub to miejsce, do którego przychodzimy się odprężyć i nie chcemy, żeby tubylcy się tu kręcili. Lubimy myśleć, że jest jeszcze jedno miejsce, w którym jesteśmy od nich wolni. Wszyscy inni zgadzają się ze mną całkowicie.
Rozejrzał się po pozostałych.
– Racja, racja – burknął pan Lackersteen. Wiedział, że jego żona domyśli się, że pił, i czuł, że przejaw zdrowego rozsądku do pewnego stopnia go usprawiedliwi.
Pan Macgregor przyjął to wystąpienie z uśmiechem. Zobaczył litery „BF” zapisane ołówkiem przy jego nazwisku i osobiście uznał zachowanie Ellisa za bardzo lekceważące, ale obrócił sprawę w żart. Zadawał sobie wiele trudu, aby uchodzić w klubie za równego chłopa, tak jak starał się zachować godność w godzinach pracy.
– Rozumiem – powiedział – że nasz przyjaciel Ellis nie lubi towarzystwa… hm… swojego aryjskiego brata?
– Nie, nie lubię – odparł cierpko Ellis. – Ani też mojego mongolskiego brata. Jednym słowem, nie lubię czarnuchów.
Pan Macgregor zesztywniał na dźwięk słowa „czarnuch”, które w Indiach jest niedopuszczalne. Nie miał uprzedzeń do Azjatów; w istocie bardzo ich lubił. O ile nie mieli zbyt wielkich swobód, uważał ich za najbardziej czarujących ludzi na świecie. Zawsze bolało go, gdy był świadkiem, jak ktoś bezmyślnie ich obraża.
– Czy w porządku jest – powiedział sztywno – nazywać ich czarnuchami – określeniem, którego oczywiście nie cierpią – skoro przecież wcale nimi nie są? Birmańczycy to Mongołowie, Hindusi to Aryjczycy lub Drawidzi i wszyscy są zupełnie odmienni…
– Och, co za bzdury! – powiedział Ellis, który wcale nie był zachwycony oficjalnym stanowiskiem pana Macgregora. – Nazywaj ich czarnuchami albo Aryjczykami, czy jak tam chcesz. Chcę tylko powiedzieć, że nie chcemy widzieć żadnych czarnych skór w tym klubie. Jeśli poddasz to pod głosowanie, przekonasz się, że jesteśmy temu przeciwni, chyba że Flory będzie chciał swojego ukochanego kumpla Veraswamiego – dodał.
– Racja, racja! – powtórzył pan Lackersteen. – Możecie liczyć, że będę przeciwny.
Pan Macgregor wydął kapryśnie usta. Znajdował się w niezręcznej sytuacji, gdyż pomysł wybrania członka klubu z miejscowej społeczności nie był jego, lecz komisarza. Nie lubił jednak szukać wymówek, więc powiedział bardziej pojednawczym tonem:
– Może odłóżmy dyskusję na ten temat do następnego walnego zgromadzenia? Tymczasem możemy sobie to bardzo starannie przemyśleć. A teraz – dodał, podchodząc do stołu – kto wypije ze mną łyczek… hm… czegoś na orzeźwienie?
Wezwano barmana i zamówiono „posiłek orzeźwiający”. Było teraz goręcej niż kiedykolwiek i wszyscy byli spragnieni. Pan Lackersteen miał właśnie zamówić drinka, kiedy napotkał spojrzenie żony, skurczył się i powiedział ponuro: – Nie, dziękuję. – Siedział z rękami na kolanach i z dość żałosnym wyrazem twarzy, patrząc, jak pani Lackersteen osusza szklankę lemoniady z dżinem. Pan Macgregor, choć stawiał drinki, pił samą lemoniadę. Jako jedyny z Europejczyków w Kyauktada przestrzegał zasady niepicia przed zachodem słońca.
– Wszystko to pięknie – mruknął Ellis, opierając łokcie na stole i bawiąc się szklanką. Spór z panem Macgregorem znów wzbudził w nim niepokój. – Wszystko to pięknie, ale podtrzymuję to, co powiedziałem. W tym klubie nie będzie tubylców! To przez nieustanne ustępstwa z powodu takich drobiazgów zrujnowaliśmy Imperium. Ten kraj ogarnął bunt, tylko dlatego, że byliśmy zbyt łagodni. Jedyną możliwą polityką jest traktowanie miejscowych jak śmieci, którymi są. To krytyczny moment, a my chcemy zdobyć każdą odrobinę prestiżu. Musimy trzymać się razem i mówić: „My jesteśmy panami, a wy żebrakami…”. – Ellis nacisnął kciukiem na blat stołu, jakby rozgniatał robaka. – Żebracy muszą znać swoje miejsce!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Tradycyjny ukłon (przyp. red.). [wróć]
2. Ogrodnik (przyp. tłum.). [wróć]
3. Ogromny wachlarz poruszany poprzez pociąganie za sznur (przyp. tłum.). [wróć]
4. Bloody Fool (ang. cholerny głupiec) (przyp. tłum). [wróć]
5. Służący (przyp. tłum). [wróć]