40. raków - Peszek Agnieszka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

40. raków ebook i audiobook

Peszek Agnieszka

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Traumy z dzieciństwa czasami wdzierają się tak głęboko w umysł, że nawet po latach jedynym sposobem, aby się ich pozbyć, jest ukaranie oprawcy.

Warszawą wstrząsa seria okrutnych zbrodni. Ktoś z niewiadomych powodów odcina kobietom części ciała: głowę, ucho, nogę… Na czele śledztwa staje komisarz Maksymilian Obrębski, a wspiera go dwóch średnio ogarniętych policjantów z patrolu, którzy uzupełniają braki kadrowe. Czy uda im się dowiedzieć, kto za tym stoi? Czy będą w stanie uratować kolejne kobiety przed mordercą nazwanym przez prasę „Brzytwą”?

„40. Raków” to wciągająca powieść z pogranicza kryminału i thrillera psychologicznego, w której spotkasz aż dwóch morderców. Kto wie, być może jedną z tych osób nawet polubisz…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (879 ocen)
530
245
83
17
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adella60

Dobrze spędzony czas

Dobra. Wciągająca. Samo zakończenie mogłoby być bardziej dopracowane.
20
bajlibek
(edytowany)

Z braku laku…

Dawno nie czytałam tak złej książki, a szkoda bo zapowiadało się bardzo dobrze. Pomysł na historię i zakończenie bardzo ciekawe, ale na tym niestety plusy się kończą. Ilość błędów merytorycznych i bzdur irytuje do granic możliwości. Cały wątek z policją pokazuje, że autorka nie ma zielonego pojęcia o ich pracy i nie zrobiła żadnego reaserchu, pisząc kompletne bzdury (mylenie śledczych z kryminalnymi, brak wiedzy o zakresie kompetencji poszczególnych jednostek, brak podstawowej wiedzy o pracy policji, panującej hierarchii i wykonywaniu i przyjmowaniu rozkazów to tylko początek), a sceny z przesłuchiwaniem świadków rodem z nieśmiesznej komedii. Niestety nie tylko w rozdziałach o policji czytamy bzdury, lekarz który po operacji nie podaje żadnych środków przeciwbólowych, bo matka twierdzi że dziecko kiedyś dostało alergii „na coś”, nie wiadomo na co (nie to, że jesteśmy w szpitalu, możemy to sprawdzić i podać od razu odpowiednie odczulacze w razie co). Lekarze, którzy widzą, że dziecko je...
21
madamexmadame

Nie oderwiesz się od lektury

Historia naprawdę niebanalna, wciągająca. Czytana przez Filipa Kosiora obłędna :)
10
klaudiamuzyk

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. Fabuła wciągająca. Głosy lektorów też robią robotę. Polecam. Zabieram się za kolejne tytuły Pani Peszek 😁
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"40. Raków" Agnieszki Peszek to powieść, która zaskakuje już od samego początku, dzięki nietypowej strukturze narracyjnej. Trzy różne perspektywy – komisarza prowadzącego śledztwo, seryjnego mordercy i tajemniczej "Jej" – przenikają się i tworzą fascynującą mozaikę, której pełny obraz wyłania się dopiero stopniowo. O ile wątki komisarza i mordercy to klasyczne elementy kryminału, to właśnie "Ona" kradnie całe show. Jest jak cichy cień, który mimo swojej niewidoczności wpływa na wszystkie wydarzenia. To postać, która fascynuje od pierwszych stron. Peszek w mistrzowski sposób buduje jej portret – pełen bolesnych wspomnień, traum z dzieciństwa i psychicznych zawirowań. To połączenie krzywdy i nieokiełznanej siły sprawia, że "Ona" wydaje się nie do zatrzymania. Tłumione emocje i przeszłe demony, które ją ukształtowały, wdzierają się do teraźniejszości, prowadząc do nieuchronnych konsekwencji. Jej postać jest o tyle niezwykła, że, choć pozornie odległa, w swojej cichej grozie urzeka i wc...
10

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2023

Copyright by 110 procent 2023

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-967757-4-0

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Rak to wy­bit­nie ro­dzinny znak zo­diaku. Jego do­mi­nu­ją­cymi ce­chami są tro­skli­wość, ostroż­ność w dzia­ła­niu i uczu­cio­wość. Mimo to cza­sami po­trafi za­sko­czyć nie­ustę­pli­wo­ścią i wy­obraź­nią. Słu­cha swo­jej in­tu­icji, która rzadko go za­wo­dzi. Rak po­trafi ana­li­zo­wać wy­datki po­nad normę i na końcu do­cho­dzić do wnio­sku, że nie są po­trzebne. Gdy przy­cho­dzi zły dzień, jest wy­jąt­kowo draż­liwy. Aaa, i swo­ich po­my­słów broni ni­czym lwica ma­łych ;)

Rozdział 1

Zer­k­nął na sto­jący na szafce noc­nej ze­gar, który sta­no­wił je­dyne źró­dło świa­tła. Żona na­le­gała na za­słony typu black out, dzięki któ­rym nie do­cie­rały do nich żadne pro­mie­nie sło­neczne, a w po­koju nie­za­leż­nie od pory dnia pa­no­wały egip­skie ciem­no­ści. Twier­dziła, że dzięki temu będą się le­piej wy­sy­piać.

Co­dzien­nie rano za­chwy­cała się tym wy­bo­rem, twier­dząc, że do­brze, że na­le­gała, bo po­now­nie wstała rześka ni­czym skow­ro­nek. On tylko po­ta­ki­wał z po­ważną miną, śmie­jąc się w du­chu. Gdyby tylko znała przy­czynę tego stanu, jej ra­dość znik­nę­łaby na­tych­miast, a za­stą­pi­łoby je po­wąt­pie­wa­nie, które szybko ustą­pi­łoby miej­sca prze­ra­że­niu.

Za tym sta­nem rze­czy stały ta­bletki na­senne, które co­dzien­nie w spo­rych ilo­ściach do­sy­py­wał jej i dzie­ciom, choć im pro­por­cjo­nal­nie mniej. Cały ten pro­ce­der moż­liwy był przez zwy­czaj pie­lę­gno­wany przez żonę od po­czątku ich mał­żeń­stwa – wspólne ko­la­cje, które przy­go­to­wy­wała sama, nie po­zwa­la­jąc, aby dzieci w ja­ki­kol­wiek spo­sób jej po­ma­gały, co nie­zmier­nie go de­ner­wo­wało. Jego ro­dzice za­przę­gali go do każ­dej moż­li­wej ro­boty, dzięki czemu opusz­cza­jąc dom, po­tra­fił go­to­wać, pra­so­wać, sprzą­tać. Do za­dań na­praw­czych miał dwie lewe ręce, ale na szczę­ście jego oj­ciec rów­nież, więc nie czuł się z tym źle.

Za to jego dzieci nie po­tra­fiły w domu zro­bić ni­czego. Miały dzie­więć i je­de­na­ście lat i ca­łymi dniami sie­działy z no­sami w kom­pu­te­rze, kon­soli lub te­le­fo­nie. Ich umie­jęt­no­ści go­to­wa­nia koń­czyły się na pod­grza­niu wody w czaj­niku, a spusz­cze­nie wody w to­a­le­cie po sko­rzy­sta­niu z niej gra­ni­czyło z cu­dem. O po­waż­niej­szych spra­wach, ta­kich jak od­ku­rza­nie czy sprząt­nię­cie ła­zienki, nie było mowy. Gdy żona za­szła w pierw­szą ciążę, ucie­szył się. Może nie ska­kał z ra­do­ści, ale po­sia­da­nie po­tomka sta­no­wiło je­den z jego ży­cio­wych ce­lów. Oczami wy­obraźni wi­dział sie­bie i swo­jego ma­łego klona, który jest żądny wie­dzy i pra­co­wity jak on. Z cza­sem nie­stety do­szła do niego smutna prawda, że za­równo syn, jak i póź­niej córka są jak więk­szość mło­dych lu­dzi w dzi­siej­szych cza­sach. Le­niwi i rosz­cze­niowi. Pró­bo­wał z tym wal­czyć, ale spę­dza­jąc z dziećmi za­le­d­wie go­dzinę dzien­nie, nie miał szans z wzor­cami, które one chło­nęły każ­dego dnia ni­czym Spon­ge­Bob Kan­cia­sto­porty, czyli gąbka z kre­skó­wek. Ostat­nim ba­stio­nem, któ­rego nie chciał od­pu­ścić, była wiara. Re­li­gia, która po­zwa­lała mu prze­trwać, a dla jego bli­skich sta­no­wiła tylko przy­kry obo­wią­zek. Dla­tego dwa lata wcze­śniej, wi­dząc, jak syn pod­cho­dzi do ko­mu­nii świę­tej jak do biz­nesu, na któ­rym chce jak naj­wię­cej za­ro­bić, zre­zy­gno­wał.

Po­woli usiadł na łóżku i spu­ścił nogi na pod­łogę. Le­żąca obok żona na­wet nie drgnęła. Ci­cho po­chra­py­wała, iry­tu­jąc go nie­zmier­nie. Za­pa­lił la­tarkę w te­le­fo­nie i po­świe­cił na sto­jące obok krze­sło. Wstał i zdjął z niego szla­frok, który co­dzien­nie wie­szał wie­czo­rem przed pój­ściem spać, aby nie mar­z­nąć, gdy w nocy wyj­dzie z łóżka.

Za­rzu­cił go na sie­bie i wy­szedł z po­koju, cały czas świe­cąc przed sie­bie wą­skim sno­pem świa­tła. Już dwa razy zda­rzyło się, że po­tknął się o zo­sta­wione przez dzie­ciaki rze­czy. Raz zdą­żył za­re­ago­wać i tylko bo­le­śnie sta­nął na nie­wiel­kich kloc­kach Lego, które wa­lały się po pod­ło­dze. In­nym ra­zem skoń­czyło się znacz­nie go­rzej. Prze­wró­cił się i na­ro­bił przy tym mnó­stwo ha­łasu. Mimo że kostka bo­lała go okrut­nie i mo­men­tal­nie po­ja­wił się obrzęk, to i tak się cie­szył, po­nie­waż nikt z trojga śpią­cych do­mow­ni­ków nie prze­bu­dził się na­wet na uła­mek se­kundy. Spali smacz­nie, a on mógł dzia­łać, za­miast pa­trzeć na ich prze­stra­szone twa­rze i od­po­wia­dać na py­ta­nia w stylu „Czy wszystko w po­rządku?”.

Prze­szedł obok po­koju córki, a na­stęp­nie syna i ostroż­nie sta­wia­jąc stopy, zszedł na dół. Miesz­kali w no­wym domu od dwóch lat, a on cały czas nie mógł się przy­zwy­czaić, że schody nie trzesz­czą jak w po­przed­nim. Gdy sta­nął na par­te­rze, w końcu po­czuł ulgę, choć było to nieco ir­ra­cjo­nalne. Wszy­scy spali głę­bo­kim snem, o czym wie­dział do­brze, a i tak się stre­so­wał.

Chciał mieć stu­pro­cen­tową pew­ność, że nikt go nie na­kryje. W jego pla­nie nie było miej­sca na po­myłki, dla­tego ko­lejny etap swo­jego planu wdra­żał już drugi rok. Pierw­sza faza skoń­czyła się, gdy przy­pro­wa­dził żonę do no­wego miej­sca ich za­miesz­ka­nia.

– To nasz nowy dom?!

Bie­gała od po­koju do po­koju i pisz­czała gło­sem, który de­ner­wo­wał go. Za­cho­wy­wała się jak pi­skliwy ba­chor w skle­pie z za­baw­kami. Na szczę­ście rzadko sły­szał u niej te tony, po­nie­waż była oszczędna w oka­zy­wa­niu emo­cji, co aku­rat u niej ce­nił.

– Tak. Chcia­łem zro­bić ci nie­spo­dziankę – skła­mał, co czy­nił co­raz czę­ściej i co co­raz rza­dziej mu prze­szka­dzało.

Jako młody czło­wiek chciał żyć zgod­nie ze swo­imi ide­ałami. Praw­do­mów­ność, uczci­wość. Za­wsze pa­trzył z dumą na swo­ich ro­dzi­ców, któ­rzy ich prze­strze­gali. Co ty­dzień cho­dzili do ko­ścioła, uczyli go mo­dlitw, czy­tali Bi­blię. Jed­nak gdy skoń­czył osiem lat, za­czął do­strze­gać rysy na tym idyl­licz­nym ob­razku. Gdy zaś sam otrzy­mał nie­spo­dzie­wany cios od osoby, któ­rej ufał, szybko prze­or­ga­ni­zo­wał swój sys­tem war­to­ści. Już lata temu po­sta­no­wił, że war­to­ścią nad­rzędną we wszyst­kim, co robi, będą jego wła­sne szczę­ście i sa­tys­fak­cja.

– Nie­spo­dziankę?! – po­wtó­rzyła po nim żona, wy­dzie­ra­jąc się po­nad normę, i uwie­siła mu się na szyi. – To nie jest nie­spo­dzianka. To jest coś o wiele więk­szego. To jest jak dar. Jak speł­nie­nie ma­rzeń, o któ­rych na­wet się nie wie. Nasz dom ni­gdy mnie nie de­ner­wo­wał, jest opty­malny na na­szą czwórkę, dla­tego nie my­śla­łam o ni­czym więk­szym, a to... – Po jej wklę­śnię­tych po­licz­kach po­pły­nęły łzy, a pod­bró­dek za­czął drżeć. – Dzię­kuję, ko­cha­nie, je­steś naj­cu­dow­niej­szym mę­żem, ja­kiego mo­głam so­bie wy­śnić.

Przy­warła do niego mocno, li­cząc na od­wza­jem­nie­nie uczuć, i po­ca­ło­wała w po­li­czek. To był pierw­szy ich dłuż­szy kon­takt fi­zyczny od kilku mie­sięcy. Tłu­ma­czył to stre­su­jącą pracą, co ona ze smut­kiem przyj­mo­wała. Tak na­prawdę od za­wsze stro­nił od do­tyku, któ­rego ini­cja­to­rem nie był on, dla­tego w ta­kich sy­tu­acjach, gdy ktoś inny go do­ty­kał, czuł się nie­swojo. Ja­kiś te­ra­peuta za­pewne miałby przy tym co ro­bić, jed­nak on wo­lał nie ana­li­zo­wać, nie roz­kła­dać na czyn­niki pierw­sze, nie my­śleć.

Mo­men­tal­nie jego mię­śnie się na­pięły, na co żona po­lu­zo­wała uścisk. Do­brze wie­działa, że sto­jący przed nią męż­czy­zna nie lubi tego, choć źró­dła pro­blemu nie znała. Wró­ciła do spa­ce­ro­wa­nia po no­wym domu, a on nie­spiesz­nie wę­dro­wał za nią.

– Ale jak ty to zro­bi­łeś? Ja nic o tym nie wie­dzia­łam. Na­wet przez uła­mek se­kundy się nie zdra­dzi­łeś. Skąd mia­łeś na to pie­nią­dze? – W tym mo­men­cie ob­ró­ciła się w jego stronę i spoj­rzała po­dejrz­li­wie swo­imi du­żymi, brą­zo­wymi oczami, mimo że uwa­żała swo­jego męża za czło­wieka naj­uczciw­szego na świe­cie i, jak czę­sto chwa­liła przed in­nym, święt­szego od pa­pieża. – Ukra­dłeś? – rzu­ciła roz­ba­wiona i prze­krzy­wiła głowę, jak to mają w zwy­czaju małe dziew­czynki prze­ko­ma­rza­jące się z roz­mówcą.

– Ukra­dłem mi­liar­de­rowi. A żeby ni­komu nic nie po­wie­dział, za­bi­łem go i za­ko­pa­łem w no­wym ogródku – od­rzekł z po­waż­nym wy­ra­zem twa­rzy. Na­wet naj­mniej­szy mię­sień nie drgnął. Gdyby nie ru­chy po­wiek, które ciężko było wy­eli­mi­no­wać, można by­łoby po­my­śleć, że to nie twarz ży­wego czło­wieka, ale ma­ska.

– Ty i te twoje żarty… – za­śmiała się na głos.

Od tego czasu mi­nęły pra­wie dwa lata, a on na­dal nie mógł uwie­rzyć, że tu jest, i na­dal nie zdra­dził żo­nie, jak udało mu się zbu­do­wać dom bez jej wie­dzy. A sprawa wcale nie była aż tak skom­pli­ko­wana. Od sa­mego po­czątku mał­żeń­stwa od­kła­dał około dwu­dzie­stu pro­cent swo­jej pen­sji. Na po­czątku wią­zało się to z fak­tem, że się nie prze­le­wało. W bu­dże­cie do­mo­wym bra­ko­wało wła­śnie tej jed­nej pią­tej do szczę­ścia, ale wtedy mo­ty­wo­wał ją do za­ci­śnię­cia pasa i ja­koś szło. Po la­tach na kon­cie uzbie­rał cał­kiem po­kaźną sumkę. Na całą bu­dowę nie wy­star­czyło, dla­tego za­cią­gnął kre­dyt, który szybko spła­cił, sprze­da­jąc po­przedni dom.

Śmiało mógł po­wie­dzieć, że sam na niego za­pra­co­wał. Dla­tego za każ­dym ra­zem, gdy sa­mot­nie po nim wę­dro­wał, lekko uśmie­chał się z dumy.

Ob­szedł swoim zwy­cza­jem całą kuch­nię po­łą­czoną z ja­dal­nią i sa­lo­nem. Spraw­dził drzwi wej­ściowe i duże prze­suwne na ta­ras. Każde okno otwo­rzył i po­now­nie za­mknął. Po­pra­wił za­słony, tak aby nikt z ze­wnątrz nie mógł zaj­rzeć do środka. Przy oka­zji wsta­wił brudne na­czy­nia do zlewu, wy­rzu­cił do śmieci zo­sta­wioną praw­do­po­dob­nie przez córkę skórkę od ba­nana i wy­cią­gnął z za­mra­żarki mięso z kur­czaka na le­czo, a do garnka wsy­pał ryż i za­lał go wodą, po czym jesz­cze raz wszystko spraw­dził.

Ner­wica na­tręctw nie po­zwa­lała mu za­cho­wać się ina­czej. Parę razy spró­bo­wał omi­nąć ten krok, ale wra­cał w po­ło­wie scho­dów pro­wa­dzą­cych do piw­nicy i po­wta­rzał całą pro­ce­durę, mimo że do­strze­gał ab­surd sy­tu­acji. Gdy już skoń­czył, spo­koj­nie otwo­rzył pro­wa­dzące do po­miesz­cze­nia na po­zio­mie mi­nus je­den drzwi, które mie­ściły się w wia­tro­ła­pie. Otwo­rzył je klu­czem, który cho­wał przed in­nymi. Żo­nie po­wie­dział, że prze­trzy­muje tam na­rzę­dzia, wędki i inne szpar­gały i nie chce, aby dzieci na­ro­biły ba­ła­ganu. Spe­cjal­nie dla niej za­pro­jek­to­wał mnó­stwo szaf wnę­ko­wych na par­te­rze i pierw­szym pię­trze, więc nie miała po­trzeby, by scho­dzić na dół. Do­dat­kowo raz na ja­kiś czas kar­mił ją ja­kąś straszną hi­sto­rią na te­mat tru­pów zna­le­zio­nych w piw­ni­cach. Wie­dział, że jak u więk­szo­ści ko­biet jej wy­obraź­nia pra­cuje na zwięk­szo­nych ob­ro­tach, więc scho­dze­nie na dół sta­nie się ostat­nią rze­czą, jaką bę­dzie miała ochotę zro­bić. I fak­tycz­nie, za każ­dym ra­zem, gdy wy­bie­rał się do po­miesz­cze­nia zlo­ka­li­zo­wa­nego pod sa­lo­nem, ro­biła prze­ra­żoną minę i in­for­mo­wała go, że ona nie da­łaby rady i po­dzi­wia go za od­wagę.

Otwo­rzył białe drzwi, które zro­bił na za­mó­wie­nie. Były grub­sze, a fu­trynę wy­pchano do­dat­kową gąbką, aby nikt nie sły­szał od­gło­sów do­cho­dzą­cych z dołu. Po­woli zszedł po be­to­no­wych scho­dach, któ­rych spe­cjal­nie ni­czym nie wy­ło­żył, aby nie wy­da­wały ja­kich­kol­wiek dźwię­ków, i sta­nął w po­miesz­cze­niu ma­ją­cym około dwu­dzie­stu me­trów kwa­dra­to­wych. Trzy ściany gę­sto za­sta­wił so­lid­nymi me­ta­lo­wymi re­ga­łami, od su­fitu po pod­łogę wy­peł­nio­nymi jego rze­czami. Na pierw­szy rzut oka była to zwy­kła, naj­zwy­klej­sza piw­nica. No, może gdyby do­rzu­cił tam kilka bu­te­lek bim­bru, po­czułby się jak w ro­dzin­nym domu.

Tu­taj jed­nak ciężko by­łoby zna­leźć choćby bu­telkę piwa. Po pierw­sze, nie lu­bił tego stanu, gdy tra­cił pa­no­wa­nie nad swoim cia­łem i umy­słem, a po dru­gie, sam smak wina czy wódki dzia­łał na niego od­py­cha­jąco. Jed­nak naj­istot­niej­szy był fakt, że dzięki temu czuł więk­szą kon­trolę nad ta­jem­ni­cami, które skry­wał. Już nie­raz w ży­ciu wi­dział, jak lu­dziom lu­zują się wszel­kie ha­mulce i pod wpły­wem pro­cen­tów wy­ja­wiają swoje naj­skryt­sze se­krety, któ­rych na co dzień strze­gli jak lwica swo­ich ma­łych.

Na­wet dwa ty­go­dnie wcze­śniej pod­czas wi­zyty u zna­jo­mych, któ­rej nie mógł unik­nąć, był świad­kiem tego, co al­ko­hol robi z czło­wie­kiem.

– Gra­li­ście kie­dyś w prawdę czy wy­zwa­nie? – spy­tała żona so­le­ni­zanta.

– Nie – od­po­wie­działa chó­rem trójka sie­dzą­cych przy stole lu­dzi.

– Cho­dzi o to, że dana osoba musi naj­pierw wy­brać, co chce ro­bić, od­po­wie­dzieć na py­ta­nie czy wy­ko­nać za­da­nie – wy­ja­śniła ko­bieta, wy­dy­ma­jąc do zgro­ma­dzo­nych swoje na­pom­po­wane usta, po­nie­waż na­pięta do gra­nic moż­li­wo­ści skóra nie po­zwa­lała na inną mi­mikę twa­rzy, a próba uśmiech­nię­cia się koń­czyła się dziw­nym gry­ma­sem, który wła­śnie pre­zen­to­wała. – Fra­nek, może za­pre­zen­tu­jemy na to­bie. – Szturch­nęła sie­dzą­cego obok sie­bie męża, który po wy­pi­ciu po­nad bu­telki wina i kilku drin­ków, za­wie­ra­ją­cych wię­cej whi­sky niż roz­cień­cza­ją­cej ją coli, zer­kał na go­ści ma­łymi oczkami, marsz­cząc przy tym czoło i na­sadę nosa.

– Jaka gra? Ko­bieto, o co ci cho­dzi? – wy­mam­ro­tał, pa­trząc na żonę, jakby pierw­szy raz w ży­ciu ją wi­dział.

Męż­czy­zna, za­zwy­czaj bar­dzo ele­gancki, sie­dział z trzema od­pię­tymi gu­zi­kami ko­szuli, eks­po­nu­jąc przy tym mocno owło­sioną klatkę pier­siową. Nie to jed­nak od­bie­rało mu urok, ale kilka plam sosu po­mi­do­ro­wego, które wy­lą­do­wały na śnież­no­bia­łej tka­ni­nie, gdy ge­sty­ku­lu­jąc ni­czym praw­dziwy Włoch, opo­wia­dał o swo­jej pierw­szej prze­jażdżce kon­nej i ręką za­ha­czył o sto­jącą przed nim so­sjerkę. Wszystko spek­ta­ku­lar­nie wy­lą­do­wało na ko­szuli, ro­biąc do­dat­kowo ba­ła­gan na kre­mo­wym ob­ru­sie.

– Czy ty za­wsze mu­sisz być taki po­ważny? – sko­men­to­wała, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem i krę­cąc z dez­apro­batą głową, jed­nak zu­peł­nie tym nie­znie­chę­cona rzu­ciła po­now­nie: – Prawda czy wy­zwa­nie?

Fran­ci­szek Tra­wiń­ski wes­tchnął zre­zy­gno­wany, bo do­brze wie­dział, że walka z upartą żoną nic mu nie da. Bę­dzie go tak długo ata­ko­wać, osa­czać, aż do­pnie swego, a zu­peł­nie nie miał na to ochoty, dla­tego zre­zy­gno­wany rzu­cił:

– Prawda.

Ko­bieta, uda­jąc za­my­śloną, unio­sła wielki kie­lich wy­peł­niony pły­nem w ko­lo­rze bur­gunda i przy­ło­żyła go do na­puch­nię­tych ust. Po­woli, aby szkło jak naj­mniej do­ty­kało błysz­czyka, który z da­leka mie­nił się świe­cą­cymi dro­bin­kami, upiła łyk. Od­sta­wiła wino na stół i spoj­rzała na męża.

– Nor­mal­nie po­winny być do tego karty, ale jesz­cze nie ku­pi­łam, więc wy­pi­sa­łam so­bie kilka pro­po­zy­cji. – Się­gnęła po le­żący przed nią te­le­fon z ma­łymi srebr­nymi dia­men­ci­kami, które na tyl­nej obu­do­wie ukła­dały się w słowo „love”. Po­kli­kała chwilę i rzu­ciła: – Po­daj liczbę od je­den do dwu­dzie­stu.

– Trzy­na­ście – od­po­wie­dział na­tych­miast i wziął wielki łyk sto­ją­cego przed nim drinka, tak że po­nad po­łowa jego za­war­to­ści szklanki znik­nęła w jego ustach. Wy­tarł wierzch­nią stroną ręki resztki na­poju z warg, wy­trzesz­czył w stronę go­ści oczy i wzru­szył ra­mio­nami w ge­ście mało ele­ganc­kich prze­pro­sin. Znali się nie od dziś, więc do­brze wie­dzieli, ja­kie pa­nują w tym domu zwy­czaje i kto tak na­prawdę rzą­dzi.

W końcu ko­bieta odło­żyła te­le­fon i uśmiech­nęła się, po­ka­zu­jąc zęby tak białe i równe, że na zdję­ciach mu­siała cza­sami je po­sza­rzyć, bo ude­rzały ko­lo­rem ni­czym księ­życ w bez­chmurną noc.

– No do­bra, mę­żu­siu. To po­wiedz nam… – Zro­biła te­atralną pauzę, za­trze­po­tała rzę­sami i po­now­nie spoj­rzała na sie­dzą­cego obok męża. – Ja­kie było twoje ostat­nie kłam­stwo?

Męż­czy­zna utkwił wzrok w le­żą­cym przed nim ta­le­rzu, na któ­rym miał resztki zro­bio­nego przez sie­bie steka z ha­li­buta z wa­rzy­wami i so­sem czosn­ko­wym.

– Nie pa­mię­tam – po­wie­dział i po­now­nie spoj­rzał na za­pro­szo­nych go­ści, któ­rzy od ja­kie­goś czasu nie ode­zwali się sło­wem.

– Oj, prze­stań, to tylko za­bawa. Nie­któ­rzy grają w ka­lam­bury, inni w Scrab­ble, a my w prawdę czy wy­zwa­nie – za­świer­go­tała, uło­żyła usta w dzió­bek i za­rzu­ciła tle­nio­nymi blond wło­sami, które swoim zwy­cza­jem wy­pro­sto­wała.

– To ty chcesz grać, nie my. – W tym mo­men­cie ru­chem ręki po­ka­zał na resztę zgro­ma­dzo­nych przy stole.

– Nie mo­żesz raz na ja­kiś czas wyjść z tej swo­jej strefy kom­fortu i zro­bić cze­goś dla in­nych?

– Dla in­nych? – Męż­czy­zna wstał i rzu­cił le­żącą na ko­la­nach ser­wetkę na ta­lerz, mimo że miał jesz­cze ochotę do­koń­czyć rybę. – Ja za­pier­da­lam jak mały sa­mo­cho­dzik, żeby star­czyło na wszyst­kie twoje za­chcianki, a ty mi mó­wisz o ro­bie­niu cze­goś dla in­nych? My­ślisz, że pie­nią­dze na na­szym kon­cie biorą się z ko­smosu? Ja cały czas ro­bię coś dla in­nych, a póź­niej nie mogę na­wet w spo­koju zjeść z przy­ja­ciółmi ko­la­cji, bo mu­szę grać w twoje po­pie­przone za­bawy, które wszy­scy mają gdzieś. Może ty cza­sami po­myśl o in­nych. My chcemy spo­koju, ci­szy. Wiem, że sie­dząc w domu, masz jej po­nad normę, ale ja nie! – wrza­snął i pod­niósł szklankę z drin­kiem. Wy­pił jed­nym hau­stem do końca i od­sta­wił, ude­rza­jąc szkłem o ta­lerz z je­dze­niem. – Gdy­byś prze­pra­co­wała w ży­ciu cho­ciaż je­den dzień, to może, kurwa, byś zro­zu­miała, o co mi cho­dzi.

Ko­bieta pa­trzyła na niego za­czer­wie­nio­nymi oczami, ale ani jedna łza nie spły­nęła po jej po­licz­kach, tak jakby sto­po­wała się, aby nie uszko­dziły jej per­fek­cyj­nego ma­ki­jażu.

– Ja tylko… – wy­du­kała drżą­cym gło­sem. – My­śla­łam, że się po­ba­wimy. To chyba nic strasz­nego?

– Chcesz się ba­wić? – za­śmiał się, ale jego twarz nie wy­ra­żała ra­do­ści. – To się bawmy! – krzyk­nął. Pod­szedł do barku, chwy­cił za bu­telkę whi­sky, którą pił wcze­śniej, i po­cią­gnął spory łyk pro­sto z gwinta. Pod­szedł z bu­telką do stołu, ale nie usiadł. Po­sta­wił lewą nogę na sie­dze­niu krze­sła, któ­rego obi­cie zro­biono ze spro­wa­dza­nej z końca świata skóry ani­li­no­wej. Wie­dział, że but wła­śnie zo­sta­wia na niej ślad, ale miał to gdzieś. – Mam ci po­wie­dzieć, ja­kie było moje ostat­nie kłam­stwo? – rzu­cił i znów za­re­cho­tał.

Ko­bieta kiw­nęła po­ta­ku­jąco głową.

– Spy­ta­łaś mnie, czy by­łem dzi­siaj rano na tre­ningu, a ja po­twier­dzi­łem. To po­wiem ci, że nie by­łem. – Uśmiech­nął się w prze­ra­ża­jący spo­sób. – Chcesz wie­dzieć, co wtedy ro­bi­łem?

– Co? – wy­du­kała ci­cho, a wzrok utkwiła w sto­ją­cej przed nią szklance z wodą ga­zo­waną, po któ­rej ścian­kach w górę uno­siły się małe bą­belki, jakby chciały się uwol­nić.

– Pie­przy­łem się z twoją przy­ja­ciółką. Z Wi­ku­sią. Oj, ja­kie ona ma usta… – po­wie­dział roz­ba­wiony, prze­cią­ga­jąc ostat­nie słowo. Za­nim zdo­łała za­re­ago­wać, wy­szedł, zo­sta­wia­jąc przy stole trójkę zszo­ko­wa­nych lu­dzi.

Te­raz męż­czy­zna tylko po­krę­cił głową z po­li­to­wa­niem na wspo­mnie­nie wy­zna­nia Fran­ciszka. Na szczę­ście on wie­dział, że nie ma opcji, aby kie­dy­kol­wiek ko­mu­kol­wiek po­wie­dział coś, czego inni nie po­winni wie­dzieć. Jego ta­jem­nice były bez­pieczne ni­czym złoto w szwaj­car­skim banku, a to dla­tego, że tylko on o nich wie­dział.

Sta­nął na be­to­no­wej pod­ło­dze piw­nicy i uśmiech­nął się sam do sie­bie. Za­wsze tak ro­bił, gdy do­cie­rał tu­taj. Na co dzień jego twarz bar­dzo spo­ra­dycz­nie po­ka­zy­wała emo­cje. Po­zwa­lał so­bie na chwile sła­bo­ści, jak o tym my­ślał, tylko wtedy, gdy w po­bliżu ni­kogo nie było, jak te­raz. Ro­zej­rzał się do­okoła i po­czuł dumę. Pod­szedł do ściany obok scho­dów i prze­su­nął wi­szący tam ob­raz, który na­ry­so­wała jego matka. Spe­cjal­nie po­wie­sił go w piw­nicy, to była forma kary dla niej. Wie­dział, że czu­łaby za­że­no­wa­nie, wie­dząc, co z nim zro­bił. Nie dość, że jej dzieło nie wi­siało w sa­lo­nie lub in­nym wy­eks­po­no­wa­nym miej­scu, to na do­da­tek sta­no­wiło ele­ment jego planu. Prze­su­nął de­li­kat­nie ramę i wpro­wa­dził kod na no­wo­cze­snym pa­nelu, tym sa­mym otwie­ra­jąc ukryte drzwi.

Za­mknął za sobą grube wy­głu­sza­jące drzwi, o wiele moc­niej­sze niż te pię­tro wy­żej, zszedł po me­ta­lo­wych scho­dach, po czym jak za­wsze opu­ścił z bło­go­ścią po­wieki i wcią­gnął po­wie­trze no­sem. To było jego kró­le­stwo. Jego wy­ma­rzone miej­sce, które pro­jek­to­wał w gło­wie od za­wsze. Już jako mały chło­piec chciał móc uciec gdzieś przed ży­ciem, które mu się nie po­do­bało, by cho­ciaż na ma­łej prze­strzeni zbu­do­wać ta­kie… ide­alne. Swoje. Do któ­rego nie mu­siałby ni­kogo wpusz­czać.

Białe ściany, biała pod­łoga, białe wszystko.

Ro­zej­rzał się do­okoła, upew­nia­jąc się, czy ni­kogo tu nie ma. Wie­dział do­brze, że nie, bo za­mon­to­wany alarm nie dał znaku o żad­nym in­tru­zie, ale za­wsze lu­bił się upew­nić. Za­ło­żył nie­bie­skie ochra­nia­cze na kap­cie, które za­wsze no­sił, i ru­szył.

O tych po­miesz­cze­niach nie wie­dział nikt. W se­kre­cie przed ro­dziną w piw­nicy zbu­do­wano mu coś na kształt ka­wa­lerki. Bez­po­śred­nio z po­miesz­cze­nia piw­nicz­nego wszedł do ma­łego ko­ry­ta­rzyka, a na­stęp­nie otwo­rzył ko­lejne białe drzwi i wszedł do wiel­kiego po­koju, w któ­rym stała ka­napa, a przed nią te­le­wi­zor, któ­rego w ciągu dwóch lat ni­gdy nie włą­czył.

Obok na dłu­giej ścia­nie cią­gnęła się kuch­nia, która, po­dob­nie jak reszta, była w śnież­no­bia­łym ko­lo­rze. Ko­rzy­stał z niej nie­zwy­kle spo­ra­dycz­nie, ale uparł się, że musi tu być.

Jed­nak naj­waż­niej­szy ele­ment wy­stroju stał na środku. Pro­sto­kątny stół ja­dalny, ele­gancko przy­go­to­wany, jakby za­raz ktoś miał po­dać po­si­łek. Przy dwóch z sze­ściu krze­seł duży ta­lerz, na nim głę­boki, po bo­kach zgod­nie z za­sa­dami po­ukła­dane sztućce. Po pra­wej stro­nie naj­bli­żej ta­le­rza nóż skie­ro­wany ostrzem w jego stronę, a na­stęp­nie łyżka do zupy, a po le­wej wi­de­lec. Cza­sami ukła­dał jesz­cze małą ły­żeczkę nad na­kry­ciem, ale tym ra­zem nie pla­no­wał de­seru. Sam nie lu­bił słod­ko­ści, a jego gość dbał o ta­lię. Cza­sami prze­sad­nie.

Może od­wie­dza­jący z uśmie­chem na twa­rzy spoj­rzałby na to, gdyby nie je­den szcze­gół.

Na jed­nym z miejsc sie­działa ko­bieta.

Nie ru­szała się.

Nie od­dy­chała.

Jej wzrok nie po­ka­zy­wał żad­nych emo­cji. Zu­peł­nie nic.

Jemu to jed­nak nie prze­szka­dzało. Usiadł na ka­na­pie i pa­trzył na swoje dzieło.

Na no­wego lo­ka­tora, który za­miesz­kał tu rap­tem dzień wcze­śniej.

Wie­dział, że to do­piero po­czą­tek eks­cy­tu­ją­cej po­dróży, któ­rej ce­lem jest ze­msta.

Słodka.

Wi­dziana w czer­wo­nych bar­wach.

Rozdział 3

ONA

Wdech. Wy­dech. Wdech. Wy­dech.

Od za­wsze każde wyj­ście z domu stre­suje mnie, jak­bym miała wy­gło­sić prze­mó­wie­nie na gali oska­ro­wej lub in­nej wiel­kiej im­pre­zie, na którą przy­byli naj­waż­niejsi tego świata, i wszyst­kie oczy na sali i przed te­le­wi­zo­rami skie­ro­wane są w moim kie­runku. Oczy­wi­ście każdy czeka na mój na­wet naj­mniej­szy błąd, po­tknię­cie, prze­ję­zy­cze­nie, plamę na ubra­niu wiel­ko­ści główki od szpilki. Co­kol­wiek.

Wiem, że tak nie jest. Że wbrew po­zo­rom je­ste­śmy nie­wi­dzialni i nikt na­chal­nie nie gapi się na nas, chcąc prze­świe­tlić na wy­lot lub zro­bić dziurę w skó­rze.

Ale mimo ra­cjo­nal­no­ści aniołka, który sie­dzi na jed­nym ra­mie­niu, wy­grywa dia­be­łek po dru­giej stro­nie, który pod­po­wiada wi­zje gra­ni­czące z koń­cem świata.

Moje fo­bie wy­mie­szane z wy­obraź­nią psują mi ży­cie.

Wo­la­ła­bym cza­sami być jak bez­mó­zga ameba. Nie od­czu­wać stra­chu. Za­po­mnieć o ata­kach pa­niki. Nie my­śleć. Nie wi­dzieć spoj­rzeń in­nych, któ­rych może wcale nie ma, bo jak mam je wi­dzieć, skoro za­zwy­czaj mój wzrok utkwiony jest w pod­ło­dze.

A może gdy­bym była ślepa? Kie­dyś za­sta­na­wia­łam się, czy nie by­łoby to dla mnie do­bre roz­wią­za­nie. Nie mu­sia­ła­bym wi­dzieć tych spoj­rzeń, które za każ­dym ra­zem za długo na mnie spo­czy­wają. Mia­łam na­wet kie­dyś po­mysł, żeby so­bie coś zro­bić, aby uszko­dzić wzrok, ale od razu po­rzu­ci­łam ten po­mysł, stra­ci­ła­bym je­dyną rzecz, która mnie uszczę­śli­wia. Czy­ta­nie. Książki. Hi­sto­rie za­mknięte w kart­kach sze­lesz­czą­cego pa­pieru, który mu­skany opusz­kami daje mi tyle ra­do­ści jak nic i nikt inny. Nie mogę so­bie tego za­brać, więc mu­szę w tym tkwić.

Jed­nak nie jest to ła­twe.

To, czego na­uczy­łam się przez lata ob­co­wa­nia z ludźmi, to nie­wy­róż­nia­nie się. Nie­odzy­wa­nie się, gdy nikt nie pyta. Uda­wa­nie, że je­stem nie­wi­dzialna. Ubie­ra­nie się ni­jak, w ko­lory, na któ­rych nikt nie za­wie­sza oka, które giną w tłu­mie. Taki za­wsze mam cel i chyba za­zwy­czaj mi się udaje.

Gdy ko­le­żanka z pracy po roku wspól­nego sie­dze­nia w jed­nym po­miesz­cze­niu po­wie­działa mi, że ni­gdy wcze­śniej nie za­uwa­żyła, że uty­kam na jedną nogę, ucie­szy­łam się.

Ja wie­dzia­łam o niej wszystko. Że jest wredną suką, która lubi wy­ko­rzy­sty­wać in­nych, a poza tym ma dwójkę dzieci. Sied­mio­letni Mar­cel gra w piłkę i chciałby być jak Le­wan­dow­ski. Śred­nio lubi się uczyć, ale ro­dzice mają na­dzieję, że to się zmieni. Córka To­sia od trze­ciego roku ży­cia tre­nuje ba­let, ale chyba jest za gruba na za­wo­dow­stwo, a na dietę nie chce iść. Mąż Grze­gorz pra­cuje w fir­mie księ­go­wej. Pod­słu­cha­łam kie­dyś jej roz­mowę z inną dziew­czyną z pracy. Mó­wiła, że jest nie­zmier­nie przy­stojny, więc po­sta­no­wi­łam spraw­dzić. Do Ry­ana Go­slinga mu da­leko, ale nie wy­gląda źle. Sporo się o nim do­wie­dzia­łam, cho­dząc za nim po pracy.

To zresztą je­dyne moje hobby obok ksią­żek. Kradnę ży­cia in­nych. Ob­ser­wuję, po­dzi­wiam, a cza­sami wsa­dzam przy­sło­wiowy pa­tyk w szpry­chy i ob­ser­wuję, jak z jeb­nię­ciem lą­dują na ziemi, zdzie­ra­jąc so­bie skórę z rąk i ko­lan do ży­wego. Jak z rany leci krew, a ja ro­bię wszystko, aby osia­dły na niej małe dro­binki soli i za­bo­lało jesz­cze bar­dziej.

Tym ra­zem nie było ina­czej. Pan ide­alny oka­zał się ide­ałem nie tylko dla Ma­rzenki – jego ko­le­żanka z pracy też po­dzie­lała za­chwyt żony. Wy­ra­żała to w naj­bar­dziej pry­mi­tywny i przy­ziemny spo­sób: przez wy­szu­kane wy­gi­basy w łóżku.

Ob­ser­wo­wa­łam ich schadzki, sie­dząc w moim wy­słu­żo­nym for­dzie ka, sa­mo­cho­dzie tak samo bez­oso­bo­wym jak ja, ale taki nie­rzu­ca­jący się w oczy mo­del był zna­ko­mi­tym środ­kiem ko­mu­ni­ka­cji uła­twia­ją­cym śle­dze­nie lu­dzi.

Te­raz rów­nież spraw­dził się do­sko­nale. Pa­trzy­łam, jak z roz­ba­wio­nymi mi­nami wcho­dzą do wy­na­ję­tego na go­dziny po­koju. Nie mu­sieli pod­cho­dzić do re­cep­cji, z ni­kim roz­ma­wiać, bo wszystko od­by­wało się bez­ob­słu­gowo. Za każ­dym ra­zem li­czy­łam, że sta­nie się cud i zo­sta­wią od­sło­nięte za­słony, a wtedy będę mo­gła cyk­nąć im ja­kieś so­czy­ste zdję­cia. Nie­stety ta­kie rze­czy mi się nie przy­da­rzają. Za­wsze mu­szę dzia­łać sama, a nie cze­kać, aż sta­nie się coś po mo­jej my­śli, więc i tym ra­zem to zro­bi­łam.

Wy­na­ję­łam wcze­śniej przez in­ter­net ten sam po­kój, który oni wy­bie­rali przy każ­dej schadzce. Wpi­sa­łam w dziw­nym pa­nelu kod, który otrzy­ma­łam SMS-em, i we­szłam. Wnę­trze nie ro­biło wra­że­nia. Na środku wiel­kie łóżko, obok ba­rek i drzwi do ła­zienki.

Usta­wi­łam małe ka­merki, któ­rych mia­łam kilka w swo­jej ko­lek­cji, i wy­szłam.

Na efekty nie mu­sia­łam cze­kać długo. Na­grany fil­mik ra­czej nie wy­grałby w ka­te­go­rii „ro­man­tyczne”. Nie było dłu­gich na­mięt­nych po­ca­łun­ków, ja­kie uwiel­biam oglą­dać w fil­mach, za to mnó­stwo klap­sów, pej­czy i dziw­nych ma­sek. Oglą­da­łam to, za­sła­nia­jąc so­bie oczy rę­koma, bo­jąc się, że zo­ba­czę coś, czego bym nie chciała, choć do naj­młod­szych już nie na­leżę. Moje do­świad­cze­nia sek­su­alne są żadne, ale ja­koś nie tak so­bie wy­obra­ża­łam by­cie z męż­czy­zną.

Wy­bra­łam kilka naj­lep­szych ujęć i wy­sła­łam je ko­le­żance z ano­ni­mo­wego ma­ila, za­ło­żo­nego na­prędce, uży­wa­jąc kom­pu­tera w po­bli­skim ba­raku, na któ­rym świe­cił neon z na­pi­sem „Ka­fejka in­ter­ne­towa”.

Na­stęp­nego dnia pierw­szy raz za­cze­piła mnie w po­koju so­cjal­nym. Swoim zwy­cza­jem za­ję­łam mały sto­lik, gdzie nikt ni­gdy nie sia­dał. Stał koło ka­lo­ry­fera, który nie miał ter­mo­statu, więc zimą grzało od niego nie­mi­ło­sier­nie, a la­tem nie do­cie­rała tam kli­ma­ty­za­cja, dla­tego nie­za­leż­nie od pory roku nie było na niego chęt­nych. Był więc dla mnie ide­alny i li­czy­łam, że zo­sta­nie tak po wsze czasy.

Tego dnia stało się jed­nak coś za­ska­ku­ją­cego. Po­de­szła do mnie, już z da­leka wi­dzia­łam, że jest zde­ner­wo­wana. Mój mail do­tarł i roz­wa­lił jej ide­alną ro­dzinkę na ka­wa­łeczki, z któ­rych nic już nie da­łoby się skleić.

„Ah jo…” – mia­łam ochotę rzu­cić ulu­biony tekst sym­pa­tycz­nego kre­cika, ale się po­wstrzy­ma­łam.

– Na­wet nie wiesz, jak się cie­szę, że cię wi­dzę – po­wie­działa, a ja mia­łam ochotę znik­nąć. Nie pla­no­wa­łam się z nią za­przy­jaź­niać. Chcia­łam znisz­czyć jej ży­cie za by­cie wredną suką, ale o żad­nej zna­jo­mo­ści nie my­śla­łam. Mimo to pierw­szy raz od dawna gdzieś w środku wy­ge­ne­ro­wa­łam siłę, aby nie uciec. Chcia­łam usły­szeć, co ją gnębi, i się tym na­pa­wać.

– Mnie? – od­po­wie­dzia­łam jak zwy­kle ci­cho. Lu­bi­łam, gdy lu­dzie mu­sieli się wy­si­lać, żeby ze mną po­roz­ma­wiać.

– Tak, kie­dyś Klau­dia wspo­mi­nała, że mąż cię zdra­dzał.

Kiw­nę­łam głową. Było to ko­lejne kłam­stwo, któ­rym kar­mi­łam lu­dzi, a oni ły­kali je jak pe­li­kany. Wszystko, co o mnie wie­dzieli w pracy, sta­no­wiło jedną wielką ściemę, co nie­zmier­nie mi pa­so­wało.

– Ten gnój mnie zdra­dza – kon­ty­nu­owała, mimo że nie za­chę­ci­łam jej w ża­den spo­sób do dal­szej roz­mowy. – Spo­tyka się z ja­kąś siksą i bzy­kają się po ho­te­lach. Jak on mógł? – spy­tała i spoj­rzała na mnie, jak­bym miała znać od­po­wiedź. Na­wet jak­bym znała, nie po­wie­dzia­ła­bym. Nie za­słu­gi­wała.

Ta roz­mowa tak na­prawdę się jesz­cze na do­bre nie za­częła, a ja już mia­łam dość. Zja­dłam dwie ostat­nie łyżki zupy po­mi­do­ro­wej, którą za­wsze jem w środy, i wsta­łam. Pew­nie ktoś mógłby mi po­wie­dzieć, że to nie­ład­nie wsta­wać od stołu, gdy ktoś jesz­cze przy nim sie­dzi, ale nie in­te­re­so­wało mnie to.

Ni­gdy nie chcia­łam być lu­biana.

Chcia­łam być nie­wi­dzialna, aby nikt ode mnie nic nie chciał i nie ży­wił do mnie ja­kich­kol­wiek uczuć. Ja­kie­kol­wiek by były. W pracy mia­łam do­kład­nie wy­zna­czone za­da­nia. Wy­ko­ny­wa­łam je i do­sta­wa­łam na­stępne. Z ni­kim o ni­czym nie dys­ku­to­wa­łam. Nikt ni­gdy się na mnie nie skar­żył, a wręcz prze­ciw­nie. Co ja­kiś czas do­sta­wa­łam ofertę, na którą więk­szość za­re­ago­wa­łaby wiel­kim en­tu­zja­zmem, ja jed­nak grzecz­nie od­ma­wia­łam, gdyż wszystko po­wy­żej zaj­mo­wa­nego przeze mnie sta­no­wi­ska wią­za­łoby się z pracą z ludźmi, a tego uni­ka­łam jak ognia.

Gdyby nie sprzęt po­trzebny do wy­ko­ny­wa­nia pracy, naj­chęt­niej pra­co­wa­ła­bym w domu. Praca zdalna sta­no­wiła dla mnie nie­re­alne ma­rze­nie. Oczy­wi­ście mo­gła­bym zmie­nić za­wód i sie­dzieć w domu, ro­biąc coś, czego nie ko­cham, ale nie po to prze­mę­czy­łam się przez stu­dia, po­dy­plo­mówkę i masę szko­leń, żeby zre­zy­gno­wać.

Wy­pro­sto­wa­łam się i opar­łam dłońmi o stół. Od za­wsze po­ru­sza­nie się, sta­nie spra­wiało mi pro­blem. Mama przez lata pró­bo­wała mi wmó­wić, że to ja­kaś wada wro­dzona, że już taka się uro­dzi­łam. Dru­gie było prawdą, ale pierw­sze już nie.

Gdy po­czu­łam sta­bil­ność w bio­drze, ode­rwa­łam ręce od stołu i chwy­ci­łam ta­lerz. Głę­boki. Biały. Ku­pi­łam go w Ikei, bo tylko z ta­kiego lu­bię jeść. Dla­tego przy­nio­słam cztery do pracy i cho­wa­łam pod biur­kiem w za­my­ka­nej szafce, jakby to była dro­go­cenna za­stawa sto­łowa.

Jak to ja, ru­szy­łam bar­dzo wolno, uważ­nie sta­wia­jąc stopy, aby ko­lana nie za­ła­mały mi się do środka. Zwy­kle nie jest tak źle, ale by­wają dni, kiedy le­dwo cho­dzę. Nie­na­wi­dzę tego. Od­da­ła­bym wiele, a na­wet wszystko, aby móc coś z tym zro­bić. Zo­pe­ro­wać, prze­szcze­pić, co­kol­wiek, co spo­wo­do­wa­łoby, że moje kroki nie wy­glą­da­łyby jak u pa­ra­li­tyka.

– Prze­wró­ci­łaś się? – usły­sza­łam za sobą i za­ci­snę­łam dłoń le­wej ręki w pięść. W pra­wej trzy­ma­łam ta­lerz.

Ostat­nio za radą te­ra­peutki ob­cię­łam pa­znok­cie. Gdy tylko de­li­kat­nie uro­sły, wbi­ja­łam je pod pa­znok­cie dru­giej ręki, za­da­jąc so­bie rany nie­wi­doczne dla in­nych, szcze­gól­nie gdy mia­łam la­kier na pa­znok­ciach. W tym mo­men­cie, gdy wbi­jały się pod twardą sko­rupę, czu­łam eks­tazę nie­przy­po­mi­na­jącą ni­czego in­nego. Kie­dyś czy­ta­łam, że cię­cie się jest rów­nie przy­jemne, ale boję się, że ktoś kie­dyś za­uważy i będę mu­siała się tłu­ma­czyć. Poza tym pa­ra­li­żuje mnie wi­dok wła­snej krwi. Cu­dza nie robi na mnie wra­że­nia, a z re­guły fa­scy­nuje.

Nie­stety uty­ka­nia na prawą nogę nie po­tra­fię wy­eli­mi­no­wać, mimo że re­gu­lar­nie ćwi­czę, aby ją wzmoc­nić.

– Tak – skła­ma­łam znowu i ru­szy­łam do zlewu, w któ­rym jak zwy­kle pię­trzyły się na­czy­nia. Na szafce obok ktoś po­wie­sił kartkę „Je­steś świ­nią? Nie? To nie żyj w chle­wie. Zmy­wa­nie nie za­bija”.

Nie wiem, kto to po­wie­sił, ale zga­dzam się z tym w stu pro­cen­tach. Umy­łam swój ta­lerz i wy­tar­łam go do su­cha ręcz­ni­kiem pa­pie­ro­wym, po­nie­waż wi­sząca na ha­czyku ba­weł­niana ścierka śmier­działa nie­wiele mniej od szmaty do pod­łóg, która za­zwy­czaj le­żała w ką­cie w dam­skiej to­a­le­cie.

Wrzu­ci­łam do ko­sza mo­kry ka­wa­łek pa­pieru i wy­szłam, zo­sta­wia­jąc ko­bietę na środku po­miesz­cze­nia. Chcia­łam znik­nąć, za­paść się pod zie­mię. Naj­wy­raź­niej moja cie­ka­wość jest jed­nak dużo mniej­sza niż strach. Nie lu­bię, jak lu­dzie do mnie mó­wią.

Ge­neza tego nie jest naj­mil­sza. Wszystko za­częło się jesz­cze przed mo­imi na­ro­dzi­nami.