Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, łakomstwo, gniew, lenistwo... Czy jesteś gotów na więcej?
Thomas Miller budzi się w środku nocy, ogarnięty zimnym dreszczem. W ciemnościach jego sypialni stoi To - nieruchome, mroczne, wypełnione pustym cieniem. Przeszywa go spojrzeniem, które nie potrzebuje oczu. Nie mówi zbyt wiele, nie musi. Słowa wydostające się z jej martwych ust nie są zaproszeniem do rozmowy. To wyrok. Siedem tygodni. I wszystko się zmieni.
Z każdym dniem Thomas coraz bardziej zanurza się w chaosie. Rzeczywistość traci swoje granice, a on sam nie potrafi odróżnić jawy od snu. Bezsenność, koszmary senne, ciągłe uczucie, że ktoś go stale obserwuje, a to "coś" w mroku jest coraz bliżej - coraz bardziej namacalne. Jego życie zaczyna popadać w ruinę, a on sam staje się obcym we własnej skórze. Szybko zaczyna rozumieć, że zbliża się ku nieuchronnemu końcowi, a im bardziej stara się walczyć, tym głębiej wchodzi w szaleństwo.
Przeszłość, którą znał, rozpada się na kawałki, a przyszłość staje się jedynie pustką, w której nie ma już nadziei. Cienie gęstnieją. To powraca coraz częściej. Zło staje się codziennością.
Nie ma drogi powrotnej.
Nie ma miejsca na ratunek.
Tylko siedem tygodni, które zmienią wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wybudził się ze snu gwałtownie, jakby zdołał wydostać się ze śmiertelnego uścisku mary sennej i biegł na oślep w głąb leśnej dżungli, nie oglądając się za siebie. Oddychał płytko i nierównomiernie, łapczywie zaciągając się każdą wolną cząstką powietrza do uciskanych przez klatkę piersiową płuc. Jego zwierzęcy oddech świszczał przeraźliwie, przyprawiając o zimne dreszcze; serce zaś wyrywało się do ucieczki z nazbyt ciasnej przestrzeni, boleśnie uderzając w dość już mocno poobijane żebra.
Otworzył szeroko oczy i ze strachem ogarniającym każdą komórkę zwiotczałego w półśnie ciała, rozejrzał się po pogrążonym w ciemności pomieszczeniu.
Choć wokół panował niemal zupełny mrok, do pokoju wdzierała się pojedyncza smuga żółtego światła, docierająca z zewnątrz przez wąską szczelinę w rolecie. Prosta linia fotonów przemieszczała się bezszelestnie w powietrzu, rozbryzgując się na obszernym, zagraconym śmieciami biurku tuż naprzeciw łóżka Thomasa.
Mimo trwającej jeszcze nocy mężczyzna bez większych trudności rozpoznał piętrzące się w pokoju gazety, pozgniatane i poprzewracane puszki po piwie, opróżnione paczki po papierosach oraz styropianowe pudełka z resztkami zaschniętej i gdzieniegdzie gnijącej już chińszczyzny. Widok ten, choć pozornie obskurny i obrzydzający, wzbudzał w nim poczucie bezpieczeństwa.
Wiedział, że wciąż żyje.
Podniósł się ociężale z miękkiego materaca i usiadł na jego skraju, wyciągając nagie stopy na zimną podłogę. Doskwierał mu nerwoból nieprzyjemnie pulsujący w dolnej części klatki piersiowej. Zmęczony i owładnięty silnym bólem głowy, przymknął opuchnięte od braku snu powieki i przejechał lewą dłonią po wilgotnym od potu czole.
Cicho westchnął.
Nieprzyjemny koszmar dobiegł końca. Z uczuciem ulgi dostrzegł, że toczące chwilę wcześniej walkę o przetrwanie płuca oraz serce wracają do swojego spokojnego rytmu.
Opuścił nieznacznie głowę, pociągając zimnym, zmarzniętym nosem.Mimo że był środek lata, w pokoju panował ziąb.
Zignorował to. Nie chciał już więcej myśleć. Nie chciał już dłużej zastanawiać się nad tym, czy to, co dzieje się wokół, jest właściwe.
Targany wewnętrznym rozdrażnieniem, pokręcił przecząco głową. Nic nie potrafiło tak skutecznie rozbudzić jego pogrążonego w bezsilności organizmu, jak nawracające koszmary senne i dokuczliwa bezsenność, z którą bezskutecznie walczył już niemal każdej nocy.
Nie zastanawiając się długo, sięgnął w kierunku zegarka na rękę leżącego na stoliku nocnym i chwycił go lekko drżącą dłonią. Przybliżył sobie ledwo widoczną w ciemności tarczę urządzenia i, pochylając ją w stronę światła padającego z zewnątrz budynku, próbował odczytać godzinę.
Dostrzegłszy jednak, że wskazówki zatrzymały się o trzeciej piętnaście, zaś sekundnik rytmicznie dygocze w miejscu, zamruczał cicho i zacisnął szczękę w przypływie irytacji.
– Cholerny badziew – syknął cicho i w nagłym uczuciu złości cisnął przedmiotem w kierunku drewnianego stolika. Zegarek nie zatrzymał się, lecz przesunął po niewielkim blacie i upadł z cichym trzaskiem na podłogę.
Nie chcąc jednak opuszczać przyjemnie miękkiego i ciepłego materaca, zignorował ten fakt. Nie zamierzał skupiać zbyt dużej uwagi na czymś, co uważał za małostkowe i nieistotne. A w tym momencie niemal wszystko takie było.
Przejechał otwartą dłonią po całej twarzy, po czym ponownie położył się na łóżku i przez dłuższą chwilę przewracał się z boku na bok. Nie mógł znaleźć wygodnej dla siebie pozycji, podobnie jak nie potrafił opanować chaosu targającego jego umysłem.
Gdy po blisko trzydziestu minutach wierzgania się w miejscu w końcu dopadło go znużenie, mężczyzna podciągnął zimną kołdrę wysoko pod szyję i rozmyślał jeszcze przez krótką chwilę o tym, co czeka go w najbliższych dniach.
Tuż po tym zasnął, pogrążając się w niedługim, płytkim śnie.
W pewnym momencie poczuł nagły, bardzo silny wstrząs uderzenia ciałem o twardy bruk.
Thomas wybudził się gwałtownie z przykrótkiej drzemki, ogarnięty paraliżującym kończyny przerażeniem. Czując na karku delikatny, bardzo zimny podmuch powietrza – docierający ze strony drzwi wejściowych do niewielkiej sypialni – wzdrygnął się. Mimo że był w tej chwili okryty pierzyną, to wywołujący dreszcze chłód zdołał przedostać się przez grubą pościel i dotknąć jego rozpalonej skóry.
Namnażające się myśli oraz lęki sprawiały, że serce Millera zaczęło łomotać jak szalone. Odgłos wydawany przez cisnący o żebra narząd zdradzał, że mężczyzna nie śpi.
Drewniana, wyłożona nowymi panelami podłoga zaskrzypiała nagle głośno i nieprzyjemnie. Thomas usłyszał docierające do jego uszu dźwięki, które z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze i bliższe.
Choć pragnął odpocząć, nie potrafił zignorować przeczucia, że dzieje się coś niepokojącego. Coś nie dawało mu spokoju. Coś, czego jeszcze nie rozumiał, nie pozwalało mu zasnąć.
Coś wzbudzało w nim przeraźliwy lęk.
Kiedy poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz, otworzył szeroko oczy i zatrzymał powietrze w płucach. Przekonany, że ktoś obcy znajduje się w jego mieszkaniu, przewrócił się na prawy bok i spojrzał w kierunku korytarza, zamierając w nagłym, chwilowym bezruchu.
Nie, to nie może być prawda. To tylko sen. To nie jest rzeczywistość. Ja tylko śnię – myślał, nie do końca ufając wypowiadanym wewnątrz siebie słowom.
W przejściu znajdowała się bowiem nieznajoma postać, której sylwetka pogrążona była w przejmującym mroku oraz czerni. Mężczyzna – jak sugerował Millerowi barczysty korpus nieznajomego – stał nieruchomo w miejscu, z ramionami opuszczonymi wzdłuż ciała i lekko nachyloną w kierunku podłogi głową.
Odziany w długą, czarną bluzę z kapturem, przypominającą swoim wyglądem pelerynę, niemal nie wyróżniał się z ponurego otoczenia i nie odznaczał się pośród panującej wokół ciemności. Nie trzymał w dłoni żadnego narzędzia do walki i nie wypowiedział ani słowa. Sprawiał wrażenie szaleńca.
Trzydziestoośmiolatek obawiał się w tej chwili najgorszego.
Gdy nieznajomy mężczyzna poruszył się nagle w jego kierunku, Thomas wyskoczył gwałtownie z łóżka i oddalił się bardzo szybkim ruchem w stronę okna, skąd nie miał już żadnej możliwości na szybką i sprawną ucieczkę.
Od tej chwili był osaczony oraz uwięziony. Wiedział to. Czuł to każdą cząstką zalęknionego ciała.
– Kim jesteś, do cholery jasnej?! Co tutaj robisz? – Wykrzyknął głośno i, dostrzegając brak sensu w wypowiedzianych przez siebie słowach, poczuł, że zalewa go fala nieprzyjemnego gorąca. Ogarnął go wstyd.
Nim zdążył zrozumieć powagę zaistniałej sytuacji i okrutnie złą pozycję, w jakiej się znalazł, jego drżąca dłoń chwyciła za opierający się o ścianę kij bejsbolowy, który nieznacznie wysuwał się spod spoconych palców. Choć całe jego ciało dygotało z przerażenia oraz zimna, Thomas uniósł ciężki przedmiot na wysokość brzucha i objął go obiema rękoma. Usiłował zachować groźny wyraz twarzy.
– Odejdź stąd! – Rzucił głośno, kierując kijem lekko w przód, lecz stojąca naprzeciw postać nie poruszyła się nawet o cal.
Przepełniony nagłym poczuciem kompromitacji, zerknął mimochodem na własne dłonie, które trzęsły się nieustannie w doskwierającym wewnętrznie lęku. Choć strach towarzyszył mu stosunkowo często, od dawna nie bał się tak bardzo, jak w tym momencie – nawet w chwilach, gdy pijany ojciec bił go do nieprzytomności.
Wtedy pragnął umrzeć. Teraz nie.
Czując wzbierającą się w nim odwagę oraz siłę, Thomas wydał z siebie stłumiony w umyśle okrzyk, a następnie zamachnął się kijem bejsbolowym po raz pierwszy i zarazem ostatni tej nocy. Celując po omacku w miejsce, w którym powinna znajdować się głowa nieznajomej postaci, zrobił dwa kroki w przód i cisnął przedmiotem w stronę jej twarzy.
Nim zdążył zadać cios stojącemu naprzeciw mężczyźnie, ujrzał przed sobą trupio bladą dłoń, która bez najmniejszego wysiłku oplotła przedmiot i unieruchomiła go z taką siłą, że Thomas nie potrafił nim w ogóle poruszyć.
Czując nagle, że wszelkie pokłady odwagi oraz chęci do samoobrony całkowicie opuszczają jego ciało, Miller jęknął cicho w desperacji i cofnął się w kierunku okna, wyciągając obie ręce przed siebie.
Szalejące w amoku serce podskoczyło mu nagle do gardła, boleśnie uciskając krtań.
Chciał krzyknąć, lecz w tej chwili nie mógł wydać z siebie żadnego dźwięku. Oddychał ciężko i niespokojnie, gdy poczuł, że robi mu się niedobrze, zaś widok przed oczami staje się mniej wyraźny.
Mimo że starał się zapanować nad paraliżującym go stresem, pragnął w tej chwili zemdleć. Pragnął odciąć się od rozgrywającego się w jego sypialni koszmaru.
Nieświadomość byłaby dla niego błogosławieństwem.
– Weź stąd, co tylko chcesz, ale zostaw mnie w spokoju. Nikomu o tym nie powiem. Do nikogo nie zadzwonię – odparł przerażonym głosem po dłuższej chwili milczenia. Spoglądając w kierunku stojącej naprzeciw postaci, zerkał mimochodem na rozpościerający się tuż za jej plecami korytarz.
Nieznajomy stał jednak w miejscu, nie poruszając się nawet o cal i milczał, wsłuchany w nerwowy oddech Thomasa. Pozwalał przerażonemu mężczyźnie mówić, lecz nie reagował na wypowiadane słowa. Odczuwany przez Millera strach stanowił bowiem to, czego obcy pragnął doświadczyć. Był celem, który musiał teraz zrealizować.
– Przysięgam, że nie mam zbyt wiele. W salonie stoi kino domowe, a na stoliku leżą klucze do samochodu, którym nie da się nawet jeździć. Tutaj jest tylko telewizor, laptop i PlayStation 5. Weź wszystko, ale proszę, opuść moje mieszkanie – kontynuował, drżąc ze strachu.
Panujący w pomieszczeniu chłód nasilał się z każdą upływającą z wolna minutą, stając się coraz bardziej nieznośnym dla ubranego w piżamę Thomasa.
Czerń, w którą spowity był nieznajomy, stawała się stopniowo znacznie głębsza i mroczniejsza niż wcześniej, czym przyprawiała Millera o coraz silniejszy lęk oraz napięcie. Materiał ciemnego, jak gdyby wykonanego z powietrza, ubrania mężczyzny poruszał raz po raz ku górze oraz na boki, unoszony niewidzialnymi, lodowatymi podmuchami, wywołującymi nieprzyjemne dreszcze.
Choć wszystko wydawało się prawdziwe i namacalne, Thomas odnosił nieodzowne wrażenie, że śni. Stojąca naprzeciw niego postać nie stanowiła części tej rzeczywistości, w której przyszło mu żyć.
Nie… To nie może być prawda. To tylko sen. To tylko pieprzony sen! – Myśli Millera krążyły nieprzerwanie wokół lęku o własne życie. Mimo że pragnął uciec, To nie pozwalało mu się poruszyć. To uniemożliwiało wydostanie się z morderczej pułapki. To, którego dotąd nie rozumiał, zatrzymywało go niewidzialną dłonią w miejscu.
I odbierało poczucie, że znaczy cokolwiek więcej niż wciąż oddychająca kupa mięsa.
Mimo że Thomas starał się przyjrzeć nieobecnej twarzy nieznajomego, nie potrafił dostrzec w niej zupełnie nic poza bezdenną pustką, sprawiającą silne przekonanie, że patrzy się w nieskończenie głęboką otchłań piekła.
I choć zaczynał wierzyć w to, że widzi przed sobą zjawę, to koścista, biała niczym papier i poraniona w kilku miejscach dłoń przybysza kreowała pozór, że przed nim stoi martwy człowiek.
– Zabierz wszystko, co uznasz za cenne i po prostu odejdź! – Krzyknął spanikowany, odsuwając jedną rękę do tyłu i opierając się o zimny parapet.
Obcy mężczyzna rozszerzył w tej samej chwili wszystkie palce u dłoni i opuścił ramię w kierunku biodra, pozwalając na to, by upadający na podłogę kij bejsbolowy wydał z siebie głośny huk i przeturlał się pod nogi przerażonego Millera. Dostrzegłszy nieoczekiwane zachowanie nieznajomego, Thomas spojrzał na uwolniony z uchwytu przedmiot, a następnie rzucił pełne niezrozumienia spojrzenie na przybysza.
Choć bał się poruszyć nawet o cal, wyskok przez okno wydawał się w tym momencie jedyną drogą ucieczki przed potencjalnym atakiem.
– Nie rób tego. – W pokoju niespodziewanie rozległ się niski, zachrypnięty głos. Stojąca naprzeciw postać chyba spostrzegła jego zamiary.
– Nie wiem, o czym mówisz – skłamał, zaciskając palce na parapecie jeszcze mocniej niż dotychczas.
– Przyszedłem z zapowiedzią, Thomasie. – Słowa mężczyzny wywołały gęsią skórkę u Millera.
– S-skąd znasz moje imię? – Zrozumiał, że nie jest przypadkową ofiarą i z sekundy na sekundę coraz bardziej obawiał się śmierci. Wbijając paznokcie w grubą warstwę farby, zranił sobie skórę do krwi.
– Siedem tygodni… – Zaczął, jednak Thomas przerwał mu w połowie zdania.
– O czym ty mówisz?! – Wykrzyknął płaczliwie. – Zostaw mnie w spo…
– Siedem tygodni, Thomasie. Zbyt mało, by uczynić wszystko, i zbyt dużo, by dotrzeć do nicości. O siedem tygodni bliżej początku, który stanie się końcem, i o siedem tygodni bliżej końca, który stanie się początkiem.
– Nic nie rozumiem… Czego ode mnie chcesz?! – Ponownie przerwał wypowiedź obcego, lecz ten zrobił krok naprzód.
Thomas poczuł w tej chwili znajomy, przejmujący chłód i zauważył parę wydostającą się z ust. Docierająca do jego nozdrzy woń zgnilizny, wymieszanej ze słodkim zapachem kwiatów wzbudzała w nim obrzydzenie i powodowała silne nudności.
Odór unoszącej się w powietrzu śmierci sprawił, że zrobiło mu się słabo.
– Siedem tygodni, Thomasie. I ani sekundy dłużej.
Trwający w zesztywnieniu Miller patrzył przed siebie szeroko otwartymi oczami i nieświadomie coraz mocniej zaciskał palce dłoni na parapecie. Zadrapanie spowodowane wbijającymi się pod skórę resztkami farby stawało się głębsze i rozleglejsze, aż po nadgarstku mężczyzny zaczynała spływać cienka strużka krwi.
Nieznajomy wyczuł rozkoszną woń ciepłej, gęstej wydzieliny, więc uśmiechał się szeroko oraz szczerze, ukazując tym Thomasowi szereg niemal czarnych, zniszczonych i zaostrzonych na końcach zębów. Całkowicie sine, popękane usta, a także pobladła, zmatowiona skóra wokół nieobecnych oczu przypominały twarz wisielca.
Miller coraz bardziej był przekonany, że widzi przed sobą truposza.
To tylko sen. To tylko kolejny sen. Nic się nie dzieje. Nic nie jest prawdą. Ty nie jesteś prawdziwy. Obudź się. Obudź się, no dalej, obudź się! – Powtarzał w myślach, lecz nic się nie zmieniło.
Pragnął wierzyć, że śni.
W momencie, gdy napięcie pomiędzy nimi stało się dla Thomasa trudne do zniesienia, postać zaczęła zbliżać się wolnym ruchem do znieruchomiałego mężczyzny i zatrzymała się przed nim w odległości niespełna trzech stóp. Chłód dobiegający od nieznajomego był w tej chwili tak przeraźliwy, że Miller nie czuł już swoich palców ani spływających po jego policzkach łez.
Panikował, obawiając się śmierci. Strach ten tkwił jednak w jego wnętrzu.
– Proszę, nie… – Usiłował wyciągnąć przed siebie dłoń w obronnym geście, lecz nie potrafił uczynić zupełnie nic, by uciec. Słowa, które próbował wypowiedzieć głośno i wyraźnie, okazywały się jedynie cichym, ledwo słyszalnym mamrotem, grzęznącym w gardle.
Nim Thomas zdołał w pełni zrozumieć, co dokładnie dzieje się z jego ciałem, nieznajomy uśmiechnął się szeroko oraz przeraźliwie, szczerząc do niego kły niczym polujące zwierzę. Zupełnie się przy tym nie spiesząc uniósł trupioblade, wychudzone dłonie w kierunku własnego kaptura i chwycił go po obu stronach w taki sposób, by odsłonić pogrążoną w mroku twarz.
Z każdą upływającą z wolna sekundą, świat znajdujący się przed oczami Millera stawał się coraz bardziej niewyraźny, rozmyty i surrealistyczny.
I kiedy oczy nieznajomego wywiercały dziurę w jego wnętrzu, Thomas widział już jedynie mrok.
Obudził go głośny, nieprzyjemny dźwięk hałasującego uporczywie budzika. Thomas uniósł na wpół nieprzytomne powieki i z niechęcią spojrzał w kierunku krzyczącego wściekle urządzenia. Poruszające się z wolna wskazówki sugerowały, że wybiła siódma piętnaście.
Zmęczony i zrezygnowany westchnął cicho. Nie chciał opuszczać wygodnego łóżka ani rozpoczynać kolejnego dnia męczącej go pracy. Spojrzał w górę i przez kilka sekund wpatrywał się w lekko zżółkniętą farbę na suficie. Choć wiedział doskonale, że powinien przemalować całe pomieszczenie, lubił kolor zabrudzonej emulsji i woń dymu tytoniowego, która się w niej kumulowała. Kojarząc ją ze spokojnym domem dziadków, w którym jako dziecko spędzał co roku całe wakacje, czuł powracający spokój. Z dala od krzyków, bólu i płaczu.
Z dala od ojca, którego wtedy się obawiał i po dziś dzień szczerze nienawidzi.
Czując napływającą falę znużenia, Miller ziewnął głośno i przeciągle, a następnie przetarł palcami opuchnięte powieki. Przepływająca pod obolałą czaszką krew bulgotała nieprzyjemnie, wprawiając go w kolejną w tym miesiącu trzydniową migrenę.
Kiedy hałas wibrującego urządzenia stawał się trudny do zniesienia, Thomas wyciągnął wyprostowaną dłoń w kierunku stolika nocnego i – czyniąc to na oślep – cisnął prawą ręką w metalowy przycisk budzika. W całym pomieszczeniu zapanowała kojąca cisza, przerywana od czasu do czasu głuchym odgłosem przejeżdżających na zewnątrz aut oraz przemierzających ulice miasta pieszych.
Choć pragnienie kontynuowania snu było naprawdę silną pokusą, Thomas podniósł ociężałe ciało z łóżka i podparł się leniwie na wbijających głęboko w materac łokciach. Z trudem uchylając zaropiałe powieki, spojrzał w kierunku okna, zza którego dochodziła go nieprzyjemnie oślepiająca strużka porannego światła.
Nienawidził poniedziałkowych poranków tak bardzo, jak zagorzali demokraci i zwolennicy aborcji nienawidzą Donalda Trumpa. Myśl o długich godzinach spędzonych w pracy, a także żmudnej, pieszej wędrówce przez centrum Portland wprawiała go w mdłości oraz niechęć.
Choć nigdy nie przyznał tego otwarcie, każdego dnia marzył o czymś znacznie lepszym niż posada agenta nieruchomości w jednej z setek tego typu firm funkcjonujących w stanie Oregon. Wprawdzie Home Stay Together było jedynym miejscem, w którym otrzymał możliwość pełnowymiarowej, stabilnej pracy, lecz fakt ten nie sprawiał, że był z siebie zadowolony.
Rozpoczęte dość późno i ukończone przed sześcioma laty studia w dziedzinie bankowości oraz dwuletni staż w Chase Bank nie przyniosły mu zupełnie nic, poza rokiem żmudnego poszukiwania pracy i stania na zmywaku po trzynaście godzin dziennie. Codzienny stres i nasilone od czterech lat problemy ze snem już dużo wcześniej stały się częścią jego rzeczywistości. Były elementem codziennego życia, w którym wciąż nie potrafił się w pełni odnaleźć. Z tego powodu, patrząc na siebie nieco z boku, czuł się okropnie.
Poczucie beznadziejności towarzyszyło mu bez względu na to, co robił.
Westchnął. Nieprzyjemne wspomnienie przyprawiło go o silniejszy ból głowy.
Mężczyzna rozejrzał się z wolna po całym pokoju i odetchnął cicho z ulgą. Dostrzegłszy z optymizmem, że zarówno w progu, jak i w korytarzu nie stoi spowita ciemnością mara senna, a podłoga nie trzeszczy pod naciskiem obcych stóp, Miller przetarł dłonią po lekko spoconej twarzy, ścierając z niej pojedyncze krople lepkiego potu.
Koszmar senny – ku jego zadowoleniu – stanowił zwyczajną fikcję.
Czując w tym samym momencie, że nachodzi go przyjemna fala spokoju, przez kilkanaście kolejnych minut leżał w zupełnym milczeniu i usiłował zorganizować w myślach listę obowiązków, jakie wymagały realizacji do końca rozpoczynającego się właśnie dnia.
Przypomniawszy sobie o mailach oczekujących wysłania, a także o telefonach, jakie będzie musiał wykonać przed południem, zacisnął mocno powieki. Czekał go długi, nudny, pracowity dzień – niczym nieróżniący się od wszystkich pozostałych dni spędzonych w firmie.
Świadomość nieustającej monotonii, w której trwa nieprzerwanie od trzech lat, sprawiała, że czuł się podle. Wizja braku rozwoju w przyszłości, a także ciągłego łapania się zajęć, które nie sprawiały mu żadnej satysfakcji, była tym, czego obawiał się każdego dnia najbardziej.
Sprawiała, że mimo młodego wieku, czuł wypalenie zawodowe.
Kiedy po dłuższej chwili namysłu poczuł, że senność powoli opuszcza jego ciało, usiadł na skraju miękkiego materaca i sięgnął po leżący na blacie stolika nocnego telefon komórkowy. Dostrzegłszy kątem oka znajdujący się tuż obok budzika skórzany zegarek na rękę, chwycił go niespiesznie w dłoń i zmarszczył brwi w grymasie zdziwienia. Choć wydawało mu się, że w nocy widział zepsutą, dygoczącą w miejscu wskazówkę i słyszał bardzo wyraźny odgłos przedmiotu upadającego na podłogę, urządzenie okazało się sprawne i nie nosiło żadnych śladów uszkodzenia.
Przekonany, że śnił podwójny koszmar, wzruszył leniwie ramionami i odłożył zegarek na blacie. Nie tracąc uciekającego czasu, odblokował ekran smartfona i zgarbił się lekko w barkach.
Z wolna przeglądając najświeższe informacje w mediach społecznościowych, stopniowo wybudzał się z przykrótkiego snu. Mimo że wertowanie aplikacji sprawiało mu względną przyjemność, mężczyzna wciąż czuł psychiczne zmęczenie.
Od pewnego czasu nic nie potrafiło go w pełni zadowolić czy usatysfakcjonować. I zupełnie nic nie wzbudzało w nim prawdziwego entuzjazmu oraz szczęścia. Zwyczajna codzienność przytłaczała go swym ciężarem.
Była tym, czego szczerze nienawidził.
Gdy w pewnej chwili dostrzegł, że wybiła za piętnaście ósma, odłożył telefon na stoliku nocnym i wstał z łóżka, by skierować się wolnym krokiem do cuchnącej wilgocią toalety. Kiedy przekroczył próg pomieszczenia, podszedł do niewielkiej szafki na kosmetyki wiszącej tuż nad zabrudzonym zlewem i spojrzał w znajdujące się na niej lustro.
Westchnął cicho.
Widok własnego odbicia, z wyraźnymi oznakami zmęczenia i niewyspania, wprawiał go w rezygnację. Mocno przekrwione, ciemnoniebieskie oczy, opuchnięta twarz, a także nierównomierny, nieostrzyżony zarost – to wszystko sprawiało, że wyglądał paskudnie.
Miller przejechał dłonią po mokrym czole, ścierając z niego krople pojawiającego się potu. Przydługie, ciemnobrązowe włosy mężczyzny opadały swobodnie na brwi, irytując go nieznacznie.
Mimo że był dopiero poranek, w mieszkaniu panował nieprzyjemny gorąc.
Sfrustrowany pogodą i nieustępującą migreną, chwycił po leżącą na umywalce maszynkę i, nie wymieniając w niej tępego ostrza, zaczął usuwać przydługi zarost. Zignorował pojedynczą strugę krwi płynącej z rozciętego policzka, umył pospiesznie zęby, po czym uczesał splątane po niespokojnym śnie włosy, przywracając swój wygląd do względnego ładu.
Przekonany nasilającym się pulsowaniem w skroniach, że nie zdoła normalnie funkcjonować, wyjął z szafki pudełko z ibuprofenem i połknął kilka pigułek naraz. Nie czekając na złagodzenie bólu, skierował się wolnym krokiem do zaciemnionej sypialni i uruchomił nieco przestarzałe radio, z którego momentalnie popłynęła muzyka.
Podszedł do obszernej szafy i otworzył nieprzyjemnie skrzypiące w zawiasach drzwi. Pamiętając o jedynym tego dnia spotkaniu z bardzo ważnym klientem, Thomas sięgnął po granatowy uniform oraz eleganckie, czarne buty i głośno zamknął wysokie drzwi szafy.
Tak bardzo nie miał ochoty iść tego dnia do pracy. I podobnie jak wiele osób przygotowujących się w tej chwili do wyjścia – wolał pozostać w domu i zaszyć się w sypialni.
Kiedy kilka minut później niechętnie zapinał guziki niewygodnej koszuli, w pomieszczeniu rozbrzmiał nieco głośniejszy od muzyki dźwięk zapowiadanych o poranku wiadomości.
Oregon News. Minęła siódma pięćdziesiąt, mówi dla państwa Iva Hephner, zapraszam na informacje. Pięć ofiar. Tragiczny wypadek na drodze I-95 około pięciu mil od miejscowości Four Lakes, gdzie około godziny piątej dwadzieścia doszło do śmiertelnego wypadku drogowego. W zdarzeniu brał udział autokar przewożący dzieci oraz samochód ciężarowy. Nie żyją kierowcy obu pojazdów, opiekun wycieczki oraz dwoje podopiecznych w wieku siedmiu i ośmiu lat. Pozostałych pasażerów, wśród których znajdowała się jedna osoba dorosła oraz trzydzieścioro dwoje dzieci przetransportowano do szpitala. Pięć osób jest w stanie krytycznym.
(Głos drugiej kobiety)
Z niewyjaśnionych na tę chwilę przyczyn, kierowca pojazdu ciężarowego na drodze I-95 w kierunku Four Lakes poruszał się pod prąd, przekraczając prędkość sześćdziesięciu mil na godzinę. Kierowca zderzył się czołowo z autokarem, co doprowadziło do jego dachowania. Na miejsce, dzięki szybkiej interwencji pozostałych kierowców, skierowane zostały karetki pogotowia, śmigłowce ratunkowe oraz straż pożarna. Niestety, mimo udzielonej pomocy oraz natychmiastowej reanimacji, życia pięciu osób nie udało się uratować. W wypadku udział brało łącznie czterdzieści osób, z czego trzy osoby to opiekunowie, trzydzieści pięć osób to dzieci w wieku od siedmiu do ośmiu lat oraz dwoje kie…
Zwykły nieudacznik… – Pomyślał, po czym wyłączył radio, przerywając wypowiedź dziennikarki.
Odziany w służbowy garnitur ze starannie zawiązanym na szyi krawatem, skierował się niechętnie do stolika nocnego, skąd zabrał telefon i zegarek, który założył na lewym nadgarstku.
Czując nieprzyjemne bulgotanie w brzuchu, udał się do kuchni i otworzył lodówkę. Pustka, jaka w niej panowała, oślepiła go, ale nie była niczym nowym. Resztki zalegającej na dnie papki, która dawniej była żywnością, otoczone były biało-zieloną pleśnią.
Owładnięty nagłym obrzydzeniem, zamknął drzwi i zerknął na blat, na którym nie spostrzegł nic poza opakowaniami po przekąskach. Miller na ogół nie przyrządzał jedzenia samodzielnie, a jeśli sporadycznie podejmował taką próbę, ta zwykle kończyła się lądowaniem spalonej żywności w koszu. Dlatego też każdy jego dzień kończył się zamówieniem fast foodów lub chińszczyzny, do których był już w pewnym stopniu przyzwyczajony.
Uświadamiając sobie, że dalsza zwłoka w działaniu przyczyni się do kolejnego w tym miesiącu spóźnienia w pracy, zrezygnował z przeglądania szafek i przygotowywania śniadania z przeterminowanych resztek znajdujących się w opakowaniach. Kierując się do salonu, chwycił w dłoń skórzaną teczkę leżącą na sofie i sprawdził pobieżnie jej zawartość.
– Dokumenty… Są. Długopisy… Są. Tabletki… Nie ma. Ładowarka i telefon… Nie ma – powiedział nieco nerwowym tonem głosu, biegnąc do łazienki i wyjmując z szafki opakowanie ibuprofenu. Tuż po tym skierował się do zagraconej sypialni, nieomal potykając się o leżące na podłodze korytarza sportowe buty. Nie zważając na niebezpieczeństwo, wyrwał z niedokręconego do ściany gniazdka elektrycznego ładowarkę do laptopa, a następnie zabrał z szuflady stolika nocnego służbowy telefon i schował rzeczy do trzymanej w ręku torby.
Choć w tym momencie był pewien, że niczego nie zapomniał, uczucie niepokoju i roztargnienia nie odstępowało go na krok. Przekonany, że wkrótce sobie o czymś przypomni, rozejrzał się pobieżnie po wszystkich pomieszczeniach i jęknął cicho.
Gdy uznał, że wszystko znajduje się na swoim miejscu, opuścił mieszkanie i odwrócił się przodem do klatki schodowej, ponownie zerkając na zegarek założony na nadgarstku. W tym momencie – ku jego nieszczęściu – na tarczy wybiła ósma.
– Szlag by to trafił! – Syknął cicho, ruszając gwałtownie z miejsca i zeskakując po dwa stopnie naraz ze stromych schodów prowadzących do wyjścia.
Thomas wybiegł pospiesznie z niewielkiego budynku, w którym mieszkał już od sześciu lat, i skręcił odruchowo w pierwszą alejkę po lewej stronie od wyjścia.
Całkowicie roztargniony przeszedł przez przecinającą tor jego trasy jezdnię, nieopatrznie pojawiając się tuż przed rozpędzonym autem, którego kierowca zdołał w ostatniej chwili gwałtownie zahamować. Krzyk i obelga wydobywające się wnętrza pojazdu wyrwały nieostrożnego Millera z zamyślenia.
Usłyszawszy docierający do jego uszu, agresywny głos kierowcy, Thomas zatrzymał się w miejscu i spojrzał na siedzącego za kierownicą dość otyłego i zaniedbanego mężczyznę. Dostrzegając malującą się na jego twarzy frustrację, zacisnął szczękę i zbliżył się do auta.
Choć przepełniała go wściekłość i frustracja, Miller nie chciał się kłócić. Nie w tej chwili, nie w tym miejscu i nie w tych okolicznościach.
– Jak chodzisz, pieprzony idioto? Życie ci niemiłe? – Nieznajomy wydzierał się przez uchyloną do połowy szybę, wymachując jedną dłonią w wyrazie widocznego rozjuszenia. Jego twarz przybrała czerwony, niemal buraczany odcień.
– Nie zauważyłem, że ktoś jedzie – odparł głośno, przecierając twarz otwartą dłonią. Starając się zrzucić z siebie zbędne napięcie, nie reagował agresywnie.
– Ja nie zauważyłem, że dwie ulice temu mijałem całkiem ładną dziwkę. Ciebie niestety widzę – dodał i zmarszczył brwi w grymasie niechęci.
– Masz jakiś problem? – Zapytał, zaciskając palce obu dłoni w pięść. Thomas walczył ze sobą, starając się nie wykonać gwałtownego, nieprzemyślanego ruchu.
– Tak, mam problem z takimi frajerami, jak ty. Patrz, jak chodzisz, bo następnym razem się nie zatrzymam. A kiedy zobaczę twoją matkę lub córkę, przyspieszę – odpowiedział złośliwie, po czym splunął wprost pod nogi Millera i zaśmiał się głośno.
– Skurwiel… – Rzucił przez zaciśnięte zęby i wykonał szybki krok naprzód, lecz w tym samym momencie pojazd odjechał z piskiem opon. – Pierdol się, złamany kutasie! – Rozjuszony zaistniałą sytuacją uniósł środkowy palec i wypiął się w przód.
Po krótkiej chwili wpatrywania się w pędzący samochód opuścił rękę i poprawił uwierającą w ramionach marynarkę. Nim zdążył ochłonąć i uspokoić pobudzony organizm, po prawej stronie jego spodni rozległo się intensywne, przeciągłe brzęczenie.
– Cholera… – Przeklął głośno, sięgając szybkim ruchem do kieszeni i wyjmując z jej wnętrza wibrujący telefon. Zauważywszy na ekranie smartfona wyświetlające się nazwisko szefa, syknął cicho. – Jeszcze tego brakowało – dodał niechętnie, po czym bezzwłocznie odebrał i ruszył szybko z miejsca. Jego kroki skierowały się w stronę biurowca. – Dzień dobry, panie Walls – odparł nerwowo, przyspieszając znacząco tempa. – Wiem, że jestem spóźniony, ale niestety zatrzymały mnie korki. Postaram się przybyć do biura tak szybko, jak jest to możliwe – skłamał, spoglądając na zegarek na ręku. Niezadowolony ze sporego już spóźnienia, zmarszczył brwi oraz czoło. Przyspieszył jeszcze bardziej.
– Odpracuje pan spóźnienie, Miller – odpowiedział oschle.
– Jak wygląda obecnie sytuacja z Hardingiem? – Zapytał, oczekując szybkiej i prostej odpowiedzi.
– Umówiłem spotkanie na dziś po południu. Kiedy dotrę już do biura, sprawdzę, o której godzinie mamy się spotkać. Niestety nie mam przy sobie kalendarza i nie mogę odpowiedzieć na to pytanie w tym momencie – dodał, rozglądając się uważnie przed kolejnym przejściem przez jezdnię. Mimo że potyczka z nieznajomym rozbudziła w nim negatywne emocje, Miller stał się odrobinę ostrożniejszy.
– Czy z Lowellem również spotka się pan w tym tygodniu?
– Tak, w środę – odpowiedział, przemierzając ulicę. Ruch uliczny był dziś bardzo intensywny.
– Dobrze, w takim razie będę oczekiwał odpowiedzi zwrotnej, co dokładnie wynikło z odbytych spotkań. Najlepiej w formie sprawozdania.
– Tak zrobię – dodał, tłumiąc ciche sapanie.
– Do zobaczenia w biurze – odparł i w słuchawce rozległ się przeciągły sygnał zakończonego połączenia, nim Thomas zdążył jakkolwiek odpowiedzieć.
Nie zwlekając długo, opuścił trzymaną przy uchu dłoń, a następnie zablokował ekran urządzenia i ukrył je w kieszeni spodni. Od tej chwili całkowicie ignorując wszystko to, co dzieje się wokół niego – w pełni skupiony na zadaniu, jakie musi zrealizować – błądził nerwowym wzrokiem po zabrudzonym chodniku i dalej układał w myślach schemat dzisiejszego działania.
Po kilku minutach męczącej wędrówki spostrzegając przejeżdżający po prawym pasie jezdni autobus, spojrzał ponownie na zegarek i jęknął w wyraźnym zdenerwowaniu. Zdając sobie nagle sprawę z tego, że pozostałe pół godziny marszu będzie zmuszony zrealizować w niespełna piętnaście minut, zaczął biec przed siebie. Zupełnie nie zwracał uwagi na pieszych przyglądających się jego ruchom.
Przyjemnie chłodne, poranne powietrze łagodziło gorąc buchający z lekko zaczerwienionej twarzy mężczyzny, po której niewielkimi strużkami zaczynały spływać pojedyncze krople lepkiego potu.
Dzisiejszego popołudnia będzie doskwierał prażący skórę upał – wiedział to i czuł w sposobie, w jaki promienie słońca muskały okryte koszulą oraz marynarką barki. Gdyby nie ruch uliczny, sięgające chmur stalowe budynki oraz masa pędzących niczym osy w ulu pieszych, gdyby był tylko on i otaczająca go przyroda, słyszałby w tym momencie tylko krzyczące głośno cykady oraz czuł nie spaliny, lecz martwy powiew oregońskiego upału, który – jak próbował siebie przekonywać – pachniał znacznie przyjemniej niż w każdym innym miejscu na świecie.
Ale Thomas nie mógł być sam.
Nie był sam w trakcie narodzin, w dniu postawienia pierwszego, w pełni samodzielnego kroku, a także podczas pogrzebu dziadka, kiedy to powstrzymywał srogie łzy przed wypłynięciem z zaczerwienionych oczu. Nie był sam pierwszego dnia w szkole ani ostatniego dnia studiów, ani nawet przy przeprowadzce do własnego, aczkolwiek wynajętego mieszkania.
Nie był sam w ciągu dnia oraz nocami, kiedy to podczas każdej godziny snu odwiedzały go osamotnione mary senne. Nie był sam w trakcie odbywania pierwszej w życiu rozmowy o pracę ani podczas krótkiej chwili spotkania z kobietą, w której jako nastolatek był szalenie zakochany, ani pijąc długo oczekiwanego drinka we własnym salonie, ani nawet podczas wieczornych kąpieli w pozornie pustym mieszkaniu.
Thomas nigdy nie mógł być sam.
Zupełnie nieświadomy czyhającego nań niebezpieczeństwa – myśląc w tym momencie wyłącznie o codzienności, pracy oraz nadchodzącym spotkaniu z klientem – biegł przed siebie.
Gdyby pewnego dnia Thomas zapomniał o tym, że posiada niesprawny samochód i że z początkiem roku zawieszono mu prawo jazdy na osiemnaście miesięcy za jazdę bez ubezpieczenia i spowodowanie wypadku, życie w stolicy stanu Oregon nie byłoby taką udręką.
Dzisiejszego popołudnia ulice Portland wypełnione były wyjątkowo upalnymi promieniami słońca, przebijającymi się ochoczo pomiędzy nieruchomymi liśćmi przydrożnych drzew. Powietrze zatrzymane niewidzialną dłonią nad miastem było dziś dziwnie ciężkie, nieprzyjazne oraz martwe. Wprawdzie częste upały oraz wysokie temperatury od zawsze stanowiły część klimatu tego regionu, to jednak tak uporczywa duchota i nieustająca susza niepokoiła w tym roku niemal wszystkich mieszkańców metropolii.
Jaskrawe słońce świeciło wprost na spoconą twarz mężczyzny i prażyło boleśnie jego odsłoniętą skórę. Wymuszało na nim spokojniejszy chód, osłabiając napięte w wysiłku oraz rozdrażnieniu ciało. Z każdym wykonanym krokiem Thomas męczył się niemiłosiernie i przypominał sobie, jak bardzo nienawidzi lata. Niekończąca się droga wydłużała się o dodatkowe minuty, co sprawiało mu coraz większy dyskomfort. O niczym nie marzył w tej chwili tak bardzo, jak o tym, by znaleźć się już na miejscu.
Nie prosił o wiele. Pragnął jedynie odpocząć.
Trzymana w dłoni marynarka oraz niemal pusta podręczna teczka ciążyła mu w tej chwili dotkliwie, sprawiając poczucie, że targa za sobą kilkunastofuntowy kamień przywiązany do kości w stawie barkowym. Włócząc się wolnym krokiem w zupełnym milczeniu i nie słysząc innych przechodniów, rozejrzał się wokół z zainteresowaniem.
Choć na ogół brak tłumów na ulicach wzbudzał w nim wewnętrzny spokój, w tej chwili czuł się wyjątkowo niekomfortowo. Pustka panująca na SE 12th Ave okazała się tak wszechobecna i uciążliwa, że do uszu Thomasa docierały jedynie odgłosy stąpania jego eleganckich butów po betonowym chodniku oraz dźwięki przejeżdżających od czasu do czasu aut.
Dostrzegłszy nagle w oddali charakterystyczną, jasnożółtą willę z czerwonym, wielospadowym dachem, zerknął odruchowo na zegarek założony na nadgarstku. Uśmiechnął się.
Wskazówki sugerowały, że wybiła czwarta dwanaście.
– Idealnie – odparł cicho w zadowoleniu i zupełnie tego nieświadomy, przyspieszył nieznacznie kroku.
Długa, niemal całkowicie pusta jezdnia zdawała się rozciągać w nieskończoność (w istocie wszystkie drogi w Ladd’s Addition połączone były rondem) i tylko mijane budynki wprawiały go w poczucie, że nie porusza się po bieżni, lecz przemierza chodnik.
Okolica – w przeciwieństwie do tej, w której mieszkał od kilku lat – sprawiała wrażenie czystej, spokojnej oraz cichej, choć największy wpływ na taki stan rzeczy miała w ostatnich tygodniach pogoda. Pomimo nieznacznej odległości od sięgających chmur wieżowców oraz licznych kamienic z czerwonej cegły, które wypełniały mieszkalną część centrum Portland, było tu bezpiecznie.
Oczywiście względnie bezpiecznie, jeśli liczyć pojedyncze kradzieże oraz włamania, dokonywane przez bezdomnych i złodziei podczas nieobecności właścicieli domów. Ale o tym nie trzeba raczej wspominać.
Miller, oddzielony od posiadłości o kilkanaście stóp, podszedł pospiesznie do drzwi wejściowych i wyjął z kieszeni spodni niewielki pęk kluczy z metalową zawieszką. Otworzył dwa znajdujące się u góry framugi zamki i wszedł do wnętrza budynku, odkładając teczkę na komodę w korytarzu.
Czując nagły powiew przyjemnie chłodnego powietrza, zamknął głośno drzwi i przystanął na kilka sekund w miejscu, delektując się zbawczym działaniem klimatyzacji. Świadomy tego, że nie musi się już spieszyć, przymknął powieki i uśmiechnął się do siebie w myślach. Przyjemność, jakiej doświadczał, była tym, czego pragnął w tej chwili najbardziej.
Nie zamieniłbym tego nawet na dobry seks. Ani nawet na spotkanie z Milą Kunis. Zwłaszcza na spotkanie z Milą Kunis. Boże, jak można woleć Milę Kunis od klimy?
Po kilkunastu sekundach stania w bezruchu otworzył szeroko oczy i odetchnął cicho z ulgą. Rozejrzał się po dość dużym pomieszczeniu i, dostrzegając wiszące na ścianie lustro, zerknął odruchowo na własne odbicie. Zauważywszy odznaczające się dość mocno ślady potu pod pachami, zmarszczył brwi w grymasie niezadowolenia.
– Pieprzone upały – syknął głośno, po czym skierował się w stronę kuchni i narzucił na siebie marynarkę. Mimo że nigdy nie dotyczyła go otyłość ani znaczące problemy zdrowotne, każdy cal jego skóry był mokry.
Thomas pocił się dokładnie tak, jak jego dziadek w ostatnich dniach choroby, kiedy to przerażony budził się w środku nocy, obawiając się nadejścia rychłej śmierci. Wtedy Miller zrozumiał po raz pierwszy, że można być kompletnie nieprzygotowanym na odejście, pomimo wielu lat cierpienia i ciągłego powtarzania, że ten moment niebawem nastąpi.
Pełen miłości do życia dziadek Archie nigdy nie chciał umierać. Nigdy nie chciał porzucać świata, który szczerze uwielbiał i doceniał w całej swojej okazałości. Bał się już na zawsze oddalić w nieskończenie rozległą nicość, o której śnił niemal każdej nocy przez ostatnie trzy miesiące egzystencji.
Gdyby wierzył w Niebo lub Piekło albo uznał, że jego dusza przedostanie się do innego ciała, byłoby mu znacznie łatwiej. Ale tak się nigdy nie wydarzyło. Dziadek Archie wierzył wyłącznie w naukę.
Gdy z ulicy dobiegł głośny dźwięk auta pędzącego z ogromną prędkością, Thomas wzdrygnął się lekko i powrócił myślami do rzeczywistości.
Nieco zestresowany docierającym go hałasem, podszedł szybkim krokiem do obszernego, dwukomorowego zlewu i odkręcił najbliższy kurek. Pijąc łapczywie wodę wypływającą strumieniem prosto z kranu, stał pochylony nad blatem i oddychał ciężko. Orzeźwiający smak bezbarwnej cieczy zwilżył wysuszone gardło mężczyzny, przywracając utraconą w trakcie spaceru energię do działania.
Kiedy w pewnej chwili poczuł się już nasycony, przejechał przedramieniem po mokrych ustach i zakręcił kran. Ponownie spoglądając na zegarek, skierował się w stronę wyjścia i przystanął na najwyższym stopniu niskich schodów prowadzących na ulicę. Doskwierał mu dość intensywny ból szyi oraz karku, przez co nieświadomie napinał mięśnie. Jego dłonie drżały mocno, zaś oddech znacząco przyspieszył. Stresował się, rozmyślając intensywnie nad szczegółami nadchodzącego spotkania. I mimo że zazwyczaj nie odczuwał, a także nie okazywał żadnych oznak niepokoju podczas interakcji z klientami, tym razem wszystko zapowiadało się zupełnie inaczej.
Dziś zależało mu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Stojąc nieruchomo w miejscu przez kilka kolejnych minut i rozglądając się dyskretnie po całej okolicy, przejechał językiem po spękanych, nadmiernie wysuszonych ustach. Cisza panująca na SE Ladd Ave zdawała się całkowicie kolaborować z piekielnym upałem, jaki unosił się złowieszczo w powietrzu nieprzerwanie od początku czerwca.
– Nareszcie – odparł cicho z wyraźną ulgą, dostrzegając po mniej więcej dwudziestu minutach spóźnienia zbliżający się z oddali ciemnoczerwony samochód.
Czując gulę podchodzącą do gardła, Thomas odchrząknął głośno. Poprawił pospiesznie uwierający w szyję krawat i wygładził potargane niedbale włosy, przywracając swój wygląd do względnego ładu. Zszedł wolnym krokiem po stopniach prowadzących do ulicy, po czym skierował się w stronę szerokiego chodnika i przystanął tuż przy jego krawędzi. Z uwagą wpatrując się w nadjeżdżające pod posesję auto, a później dostrzegając znajomą twarz osoby wysiadającej zza kierownicy, wyprostował zdrętwiałą w karku szyję i uśmiechnął się szeroko w serdecznym geście.
Bądź uprzejmy. Uśmiechaj się. Rzuć żartem, kiedy pojawi się taka możliwość. Stań się wyrozumiały. Rozmawiaj. Nie milcz. Odchrząknij, kiedy poczujesz gulę w gardle. Nie możesz ujawnić swoich słabości. Nie możesz dać po sobie poznać, że czujesz niepokój. Nie możesz pokazać swoim zachowaniem, że od tej sprzedaży zależy twoja przyszłość. Właśnie. Nie mogę dać do zrozumienia, że od tej sprzedaży zależy moja przyszłość. Bo nie zależy? Cholera, zależy. Nie oszukuj się. Harding już idzie.
Starszy, około sześćdziesięcioletni mężczyzna zamknął gwałtownie drzwi pojazdu, czyniąc to z irytującym hukiem, po czym zerknął z wyraźnym zadowoleniem w oczach w kierunku Thomasa. W pełni odwzajemniając okazany uśmiech, podszedł do niego z wyciągniętą dłonią i zdjął ciemnobeżowy kapelusz z głowy, przytrzymując go blisko lewej piersi.
Spojrzenie klienta, choć pozornie zwyczajne i pozbawione większych emocji, posiadało w sobie coś przejmującego i na wskroś przeszywającego.
– Miło mi pana ponownie spotkać, panie Harding – Miller odparł uprzejmie, ściskając dłoń mężczyzny i potrząsając nią kilkakrotnie w powietrzu. Mimo że Winston był od niego znacznie niższy i nieprzeciętnie chuderlawy, uścisk jego ręki był silny oraz pewny, zaś skóra palców szorstka i naznaczona pracą fizyczną.
– Pana również dobrze znów zobaczyć – odparł głośno, z wyraźnym brytyjskim akcentem w wymowie. Błękitne, szeroko otwarte oczy Hardinga wpatrywały się w Thomasa z nieskrywaną radością oraz ekscytacją. I wyrażały spore zainteresowanie rozpoczynającym się spotkaniem.
– Jak się dziś pan czuje? – Zapytał nerwowo. Jego serce łomotało jak szalone. Czuł niepokój.
– Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie narzekam na samopoczucie. Ostatnimi dniami czuję się nadzwyczaj dobrze. Wszystko układa się pomyślnie, w firmie nie pojawiają się większe problemy. Czas płynie swoim tempem, a ja mogę zająć się tym, co najistotniejsze – odparł, uśmiechając się.
– Bardzo się cieszę, że sprawy mają się pomyślnie. Jak minęła pańska podróż? Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, przybył pan z San Francisco? – Miller zapytał, wykonując niepewny, sugestywny krok naprzód, a następnie skierował się w stronę ścieżki prowadzącej do schodów oraz drzwi. Winston ruszył tuż za nim.
– W San Francisco spędziłem cztery dni. Po dobiciu targu z McCaffrey’ami i wykupieniu aukcji Toggs’a wyruszyłem w kierunku Portland. Podczas trasy zatrzymałem się na krótką chwilę w Salem – mówiąc to, przystanął w połowie kroku i zamilkł na krótką chwilę, wpatrując się w okna obszernej posiadłości. – W przeciwieństwie do jazdy po centrum San Francisco, podróż z Salem do Portland okazała się nad wyraz przyjemna. Powietrze w Oregonie wydaje się bardzo przyjazne człowiekowi, mimo prażącego upału.
Słysząc wypowiedziane przez niego słowa, Thomas kiwnął głową, po czym skupił wzrok na ten sam punkt, w który spoglądał stojący obok mężczyzna. Mimo że nie zgadzał się ze stwierdzeniem Hardinga, uśmiechnął się szeroko w geście zrozumienia.
Po kilku sekundach niemego zamyślenia nad dzisiejszą transakcją spojrzał na starszego mężczyznę i odparł z udawaną pewnością siebie w głosie:
– Liczę, że nam także uda się dobić targu. Z perspektywy wartości inwestycji, korzyści płynące z posiadania tak usytuowanej nieruchomości są obiecujące – powiedział sugestywnie, nieświadomie zaciskając wargi. Jego policzki zaczerwieniły się w przypływie gorąca. Dłonie nie przestawały drżeć.
– Żywię jednakową nadzieję, panie Miller. I nie skłamię, jeśli stwierdzę, że oczekuję opuszczenia nieruchomości z kluczami w ręku – odpowiedział uprzejmie. – Myślę, że możemy zacząć. Nie powinniśmy stać w tym słońcu. Miasto temu nie sprzyja – dodał, zakładając na głowę kapelusz.
– Zatem zapraszam. – Thomas wskazał dłonią na wejście do budynku, przepuszczając przed sobą wolno drepczącego klienta.
Choć bardzo rzadko myląca się intuicja podpowiadała mu, że spotkanie z Winstonem zakończy się korzystnie, gdzieś w głębi serca miotał nim szereg dokuczliwych wątpliwości. Myśli krążące w jego umyśle już od kilkudziesięciu minut, wprawiały go w dyskomfort oraz irytację, znacząco osłabiając poczucie pewności siebie, której desperacko potrzebował w tej chwili.
Gdy klient zbliżył się do drzwi wejściowych i przekroczył próg, Miller poprawił pospiesznie uwierający w szyję krawat. Odchrząknął zalegającą w krtani wydzielinę, przywracając prawidłowy ton głosu.
To musi być twój dzień. Nie będziesz miał drugiej szansy. Nie spieprz tego.
Wiedząc, że jest już bliski osiągnięcia celu, pokręcił przecząco głową i rozciągnął napięte w stresie mięśnie szyi. Czując napływ silniejszego poddenerwowania – przekonany jednocześnie, iż nie zdoła jeszcze bardziej opanować własnych emocji – wszedł do wnętrza posiadłości i zamknął za sobą drzwi. Jego kroki skierowały się w stronę kuchni, gdzie oczekiwał na niego klient.
Przyszłość Thomasa leżała w tym momencie w jego drżących z lęku dłoniach. I była po stokroć bardziej niepewna niż kiedykolwiek w przeszłości.
Ostatni w tym tygodniu dzień pracy zakończył się przy NE Tillamook St, gdzie Thomas przedstawiał jedną z posiadłości Home Stay Together na sprzedaż. Choć długie, trwające ponad godzinę spotkanie zakończyło się finansową porażką, mężczyzna czuł ogromną ulgę w związku z rozpoczynającym się weekendem.
Przepełniony doskwierającym od kilku godzin zmęczeniem, opuścił obszerną dwupiętrową nieruchomość, a następnie skierował się wolnym krokiem do centrum miasta, gdzie zamierzał wstąpić do dobrze znanego, chętnie odwiedzanego przez mieszkańców okolicy Gary’s Bar.
Trzymając w mocno zaciśniętej dłoni podręczną teczkę, w drugiej zaś przyciasną marynarkę, przemierzał długie ulice metropolii. Mimo że wizja nadejścia długo oczekiwanej chwili wytchnienia od codziennych obowiązków wprawiała go w szczere zadowolenie, wycieńczony upałem oraz wysiłkiem organizm mężczyzny wciąż domagał się odpoczynku.
Thomas nie myślał w tej chwili o niczym istotnym.
W jego małej, skrytej wewnątrz siebie rzeczywistości, „niczym istotnym” było piwo oraz burbon, piękne kobiety, gra na konsoli, czysty haszysz, dzień bez pracy i spokojny sen. Kiedy więc Miller rozmyślał o niczym, co istotne, marzył o przyjemnościach. Fantazjował o wszystkim tym, co sprawiało, że nie musiał już dłużej martwić się rzeczywistością.
Thomas nie wymagał od życia zbyt wiele. Pragnął jedynie ciszy oraz chwili wytchnienia. I ukrycia się – choć na krótki moment – w niedostępnym dla kogokolwiek z zewnątrz pudełku nicości. Tak, by nikt nie zdołał go zauważyć i zatrzymać przed nieuniknioną ucieczką.
Po kilku minutach męczącego spaceru zbliżył się do Kerns.
Nieco poirytowany wciąż unoszącym się na niebie słońcem, rozejrzał się wokół w poszukiwaniu większego skrawka cienia. Mimo że starał się normalnie funkcjonować, czuł wycieńczenie przez nieustannie przypominający o sobie i dający się we znaki nawet wieczorami upał.
Przyspieszył nieznacznie kroku, pragnąc jak najszybciej przedostać się do miejsca, w którym zamierzał spędzić pozostałą część niespokojnego dnia. Nadchodził piątkowy wieczór, a wraz z nim nowe oczekiwania i możliwości.
Trasa do wybranego lokalu w centrum Portland, gdzie Barrettowie „oficjalnie” prowadzili swój lokal od czasu zniesienia prohibicji, była długa i monotonna. Gdyby Thomasowi poszczęściło się niegdyś się na tyle, że spotkałby osobiście syna założyciela baru i wypił z nim odpowiednią ilość burbona wyprodukowanego przez starszego Barretta, usłyszałby bardzo dobrze znaną legendę o tym, w jaki sposób ściągało się alkohol z Londynu w najmroczniejszych czasach prohibicji. O ile można uwierzyć w historię, że słynna grupa Cyganów ze Small Heath była w stanie to uczynić. I w to, że rząd brytyjski z uwielbiającym whisky oraz cygaro Churchillem na czele zaangażował się w cały proceder.
Słynny ze swych opowieści Freddie od zawsze uwielbiał fantastykę – w przeciwieństwie do jego siostrzeńca, który trzymał dziś pieczę nad wszystkim i był głową całego biznesu.
Ale Thomas nigdy nie usłyszał tej historii osobiście. Docierały do niego tylko plotki. Nie był wtajemniczony.
Gdy po trzydziestu minutach żmudnej wędrówki przeszedł w końcu przez Burnside Bridge i wkroczył na skrzyżowanie SW Washington Street oraz SW 3rd Ave, słońce stopniowo chyliło się ku horyzontowi. Błądził leniwie wzrokiem po okolicy, z niechęcią przyglądając się obecnym tu ludziom.
Długą, dość szeroką ulicę wypełniał gęsty, hałasujący nieznośnie tłum, krzątający się powolnie pomiędzy restauracjami we wnętrzach luksusowych wieżowców a budkami z fast foodem, jakie niegdyś ustawiono równolegle do SW 3rd Ave i pozostawiono w swym miejscu po dziś dzień.
Zamruczał gniewnie. Kolejny raz tego dnia przypomniał sobie, jak bardzo nie lubi ludzi.
Przyspieszył kroku jeszcze bardziej. Przemieszczając się nerwowym tempem wzdłuż głównej ulicy, skręcił w końcu w SW 11th Ave, skąd po kilku minutach dotarł do południowo-zachodniego Morrison St. Ignorował otaczających go przechodniów, podobnie jak czynił to z uporczywym uczuciem zmęczenia.
Od kiedy wyprowadził się z domu rodzinnego (mając wtedy zaledwie osiemnaście lat) i zaczął żyć w pełni samodzielnie, nauczył się omijać szerokim łukiem wszystko to, czego nie potrzebował. I choć zdarzało się, że ten sposób myślenia odejmował mu zbędnych problemów, Thomas często czynił to samo w odniesieniu do własnych potrzeb.
Nieświadomie lekceważył samego siebie.
W pewnym momencie z radością dostrzegł cel wędrówki.
Bez wahania podszedł do drewnianych, niemal całkowicie przeszklonych drzwi jednego z budynków i chwycił za klamkę. Nieco zardzewiałe i krzywo wkręcone w ościeżnicę zawiasy zatrzeszczały głośno, niedyskretnie sygnalizując krzątającej się po pomieszczeniu obsłudze przybycie nowego klienta.
Wszedł do wnętrza średnich rozmiarów lokalu, bez powitania podążając w stronę schodów prowadzących do piwnicy. Całkowicie ignorując zaciekawione spojrzenia pracowników restauracji, postawił pierwszy krok na kamiennym stopniu spiralnego zejścia i skierował się w dół.
Ogołocone ściany ciasnego korytarza, mieszczącego w szerokości nie więcej niż dwie osoby postury Thomasa, wyłożone były czerwoną cegłą, pamiętającą czasy międzywojnia. Klimatyczne oświetlenie – w przeciwieństwie do nowoczesnych lamp zasilających restauracyjną część baru – tworzyły tutaj stare, odrestaurowane kinkiety z kloszami, nieco przyciemniające już i tak mroczną w swojej prostocie przestrzeń.
W ciężkim, gęstym powietrzu unosił się przyjemny zapach burbona, wymieszany z odorem rozlanego i zaschniętego na podłodze piwa. Przypominając sobie nagle o tym, jak sporo czasu upłynęło od dnia, w którym po raz ostatni odwiedził jakikolwiek bar, uśmiechnął się nieznacznie. Tęsknił za tym miejscem. A najbardziej ze wszystkiego, tęsknił za chwilą beztroski.
Po zejściu do lokalu, do uszu mężczyzny dotarł przyjemny, nieco przytłumiony dźwięk muzyki wydostającej się z postawionej tuż obok wejścia szafy grającej. Rozbrzmiewające w całym lokalu AllI Have To Do Is Dream, a także silny, industrialno-rustykalny wystrój pomieszczenia sprawiał, że w Gary’s Bar Thomas czuł się zupełnie jak w domu.
Nie żywiąc już złości ani silnej irytacji, westchnął cicho, przywracając na pomarszczonej w niechęci twarzy względną obojętność. Stojąc nieruchomo przez krótką chwilę i poszukując odpowiedniego miejsca, gdzie mógłby komfortowo spędzić resztę wieczoru, przywoływał z pamięci obrazy długich godzin spędzonych w lokalu, który w porównaniu do wspomnień sprzed dwudziestu lat nie zmienił się prawie wcale.
Choć nie bywał tu często, doceniał atmosferę tego miejsca.
Ściany piwnicy – podobnie jak te znajdujące się w korytarzu – pozostawiono w całkowitym ogołoceniu ze zbędnego tynku oraz farby. Na grubych, masywnych gwoździach wbitych w szczeliny pomiędzy cegłami wisiały pamiątkowe zdjęcia przodków Gary’ego, prowadzących początkowo nieoficjalną działalność już od tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku; tuż obok nich kilka fotografii Grubego Barretta – obecnego właściciela lokalu, a także certyfikaty jakości produkowanego od ponad osiemdziesięciu lat burbona. Na ścianie po prawej stronie z perspektywy Thomasa widniały ilustracje poważnych mężczyzn w garniturach, zaaferowanych grą w bilarda dżentelmenów, zdjęcia żołnierzy trzymających w dłoniach kufry z logiem Gary’s Bar oraz blaszane plakaty z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, spośród których w oczy najbardziej rzucała się reklama Schiltz z hasłem: „Nie martw się kochanie, nie spaliłaś piwa!”.
Dostrzegłszy to, Miller zaśmiał się w duchu. Cieszył się, że nie posiada jeszcze żony.
Niewielki barek z alkoholami, za którym nieprzerwanie kręcił się starszy, brodaty mężczyzna, wyłożony był długim dębowym drewnem, pełniącym funkcję blatu. W wolnej przestrzeni pomieszczenia, gdzie w tej chwili nie krzątał się nikt, stało kilka okrągłych stolików z krzesłami oraz jeden, dość mizerny i ledwo utrzymujący się na belkach stół bilardowy. Gdyby przyjrzeć mu się nieco dokładniej, z łatwością można by dostrzec wyraźne ślady wieloletniego użytkowania i odgrywania roli przypadkowej przeszkody podczas powtarzających się od czasu do czasu bójek.
Od kilku lat sporą część miejsca zajmowały również dwie maszyny do gier hazardowych, które według oficjalnej wersji Grubego Barretta nie pozwalały na wygranie gotówki, lecz pobijanie rekordów poprzedników.
Całość, oświetlana trzema lub czterema żyrandolami oraz nisko zawieszonymi na ścianach kinkietami, wywoływała w Thomasie wrażenie komfortowej dla zmęczonego ciała przytulności. Niewiele lokali w Portland budziło w nim podobne uczucia. I niewiele z nich serwowało prawdziwy alkohol – i to dobrej jakości.
Ciche wkroczenie mężczyzny do pomieszczenia wyrwało pozostałych klientów z rozmów i zamyślenia. Czując skupiające się na jego osobie spojrzenia nieznajomych, Miller poczuł lekki dyskomfort.
Westchnął cicho, starając się zachować poważny wyraz twarzy.
Zakłopotany zwróceniem na siebie zbytniej uwagi, spojrzał odruchowo na barmana, po czym kiwnął porozumiewawczo głową i bez wahania ruszył w stronę baru. Odgłos stawianych na parkiecie kroków przeszkadzał płynącej w tle muzyce i zagłuszał wyśpiewywane przez Neil’a Sedaka słowa.
Wprawdzie zewsząd docierały go ciche rozmowy i śmiechy gości, a także brzdęki popowej piosenki rozbrzmiewającej się w tle, to koniec końców w całym lokalu panowała przyjemna harmonia, względna cisza oraz spokój. Uliczny chaos zdawał się całkowicie omijać wypełniony czystym burbonem, gęstym dymem cygar oraz nutą niezobowiązującego hazardu lokal Gary’ego.
A czas spędzony w tym miejscu płynął zupełnie innym niż na zewnątrz – znacznie wolniejszym – tempem.
Thomas usiadł na jednym z wolnych hokerów stojących przy barze i odłożył podręczną teczkę na blat. Choć stopy, uda, łydki oraz lędźwie bolały go z wysiłku niemiłosiernie, to w chwilę po posadzeniu zesztywniałych pośladków na wysokim siedzisku poczuł błogie ukojenie.
Pragnąc odpocząć po ponad godzinnym spacerze w letnim, wieczornym zaduchu, podparł ociężałą głowę o dłoń. Przez kilka kolejnych minut trwał w nieruchomej pozycji i nie końca tego świadomy, wsłuchiwał się w głośną dyskusję siedzących nieopodal gości.
Choć na ogół życie innych ludzi – zwłaszcza tych, których nie znał – zupełnie go nie interesowało, w tym momencie zajęcie to zdawało się stanowić niezobowiązującą rozrywkę.
– Trafiłeś na skończonego palanta. A takich wokół nie brakuje – nieznajomy zaśmiał się cicho i pokręcił przecząco głową. Jego głos był niski, aczkolwiek bardzo spokojny.
– Ja zawsze mówiłem… I będę powtarzał te słowa aż do usranej śmierci: imigranci z Południa, Afryki oraz Bliskiego Wschodu zaniżają poziom wszystkiego: rynku pracy, stanu średnich zarobków, standardu życia obywateli, jakości usług, a zwłaszcza poziomu bezpieczeństwa. Można by tak wymieniać i wymieniać dalej, człowiekowi nie wystarczyłoby całej nocy na to, żeby wspomnieć o każdym czynniku. Jeśli wciąż będziemy przyjmować uchodźców z otwartymi rękami i dawać im wszystko to, czego przeciętny, rodowity Amerykanin nie zdobędzie ciężką pracą, ten kraj zejdzie na psy. I prędzej czy później przestaniemy być pierwszą potęgą na świecie. Chiny nas wyprzedzą – drugi z siedzących nieopodal mężczyzn dodał nieco podburzony. Thomas nie musiał widzieć jego twarzy, by wiedzieć, że ta wyraża złość i rozjuszenie.
– No tak, tak, zgadzam się… Ale bądźmy szczerzy, nie każdy dostrzega i doświadcza tych problemów na co dzień. Poprawność polityczna rujnuje samodzielne myślenie. Obecność dwóch czarnoskórych uchodźców więcej na osiedlu czy kolejna chińska knajpa w okolicy nikomu nie przeszkadza – uspokajał.
– Poprawność polityczna pierze mózgi wszystkim tym, którzy nie znają się na gospodarce, finansach, polityce i strategii państwa. Większość nie posiada nawet podstawowej wiedzy na ten temat, ale zawsze ma coś do powiedzenia. Eksperci… – Prychnął i pokręcił przecząco głową. – Gdyby tylko ludzie zrozumieli, że nieważne co zrobią lub co powiedzą, albo do którego stanu się przeprowadzą, i tak pozostaną nic nieznaczącymi marionetkami w rękach polityków, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej…
– Lepiej, aby nie wiedzieli – mężczyzna przerwał wypowiedź swojego kolegi, spoglądając na niego ze zrozumieniem. – Nadmierna świadomość mogłaby wprowadzić zbędny zamęt, niepokój społeczny i protesty. Jak to powtarzał mój ojciec, wrogiem wiedzy nie jest niewiedza, lecz niewiedza połowiczna.
– Słyszałem te słowa wcześniej – odparł w zamyśleniu.
– Możliwe, że tak. Wypowiedział je Fermi. – Uśmiechnął się, popijając z wolna piwo.
– Kto? – Zapytał, unosząc brwi. Jego zdziwienie rozbawiło towarzysza.
– Noblista, Enrico Fermi.
– Nie znam takiego. – Ton jego głosu diametralnie złagodniał.
– Ale wracając do tematu, co wynikło z tamtej rozmowy?
– Której rozmowy?
– Tej, którą miałeś z Meksykaninem.
– Hmmm… – Zamruczał, po czym zrobił chwilę pauzy, podczas której do uszu Thomasa dotarł dźwięk powolnego sączenia alkoholu. Nieznajomy mężczyzna przetarł dłonią po zaczerwienionej twarzy i układał myśli krążące w głowie. – No więc tak. Po dość marnej pogawędce o założeniu wspólnego interesu, zatrudnieniu ludzi, rozszerzeniu działalności we wszystkich stanach na południu, zapytałem, skąd pochodzi.
– Kto by pomyślał… – Zaśmiał się cicho.
– No właśnie, kto by pomyślał… – Odwzajemnił rozbawienie. – Kiedy dotarło do niego, o co rzeczywiście zapytałem, jego twarz przybrała buraczany odcień. Wtedy pomyślałem sobie: „No w końcu zniknął ten cwaniakowaty uśmieszek z jego mordy”. Ale zanim zdążyłem nacieszyć się chwilą, znów usłyszałem jego irytujący głos. – W tym samym momencie mężczyzna zmienił ton wypowiedzi, wyraźnie przedrzeźniając osobę, o której wspominał. — „Przecież mówiłem, że z Teksasu. O co próbujesz mnie oskarżyć?”. Na to ja, rozumiesz, nieco rozdrażniony sposobem, w jaki zaczął do mnie mówić, ciągnę temat dalej. Pytam go: „skąd u ciebie więc ten charakterystyczny hiszpański akcent?”. Uwierz mi… W tej chwili facet tak nieźle się nastroszył, że przez sekundę pomyślałem nawet o tym, że dostanę od niego w twarz. No ale dalej, po plątaninie zdań i bezskutecznej próbie wytłumaczenia się postawiłem w końcu ultimatum: jeżeli pokaże mi amerykański paszport lub prawo jazdy, założymy firmę jeszcze dzisiaj, tutaj, przy tym stole. Jeśli nie, dalsza dyskusja nie ma sensu.
– Wszystko brzmi świetnie, ale jest coś, co mnie martwi – drugi rozmówca zniżył dość mocno głos, wypowiadając się prawie szeptem. – Nie wiem, czy burdel z Meksykankami zostałby zatwierdzony przez jurysdykcję stanu. To nie Little Saint James – odparł poważnie, na co obaj wybuchli gromkim śmiechem.
– Zawsze można wyjechać poza Oregon. Wystarczy dotrzeć do Nowego Meksy…
– Coś dla pana podać? – Do uszu Millera dotarł trzeci, znacznie bliższy i wyraźniejszy głos.
Thomas wzdrygnął się.
Wyrwany z niemego przysłuchiwania się, uniósł pospiesznie wzrok, po czym spojrzał w kierunku, z którego dobiegał go dźwięk. Jego czoło zmarszczyło się nagle w grymasie wewnętrznego niepokoju.
Dostrzegłszy w tej samej chwili stojącego po przeciwnej stronie blatu pracownika, mężczyzna uśmiechnął się w myślach. Westchnął niespodziewanie jakby w przypływie ulgi po zbyt długim oczekiwaniu na swoją kolej.
Około sześćdziesięciopięcioletni starzec o siwej, dość bujnej jak na swój wiek czuprynie oraz jasnobłękitnych, przejmujących na wskroś oczach wpatrywał się w niego pełnym zainteresowania wzrokiem. Wycierając dłonie w niewielki, śnieżnobiały ręcznik zawieszony na przedramieniu, wyraźnie analizował twarz Millera, czyniąc to bez okazywania nadmiernych emocji.
Choć starzec skupiał sporą uwagę na każdym obsługiwanym przez siebie kliencie, Thomas intrygował go znacznie bardziej niż pozostali. Mężczyzna posiadał w sobie coś, czego zupełnie nie rozumiał. Sprawiał wrażenie naznaczonego nadchodzącym cierpieniem. Był jak chodząca porażka i widmo zbliżającej się klęski.
Coś potwornego, dotąd niepoznanego ciążyło nad jego duszą. Prześladowało go, wiernie powtarzając każdy wykonany ruch, czy postawiony krok naprzód.
Starzec wiedział to. Czuł to całym sobą.
Atmosfera tuż po przybyciu Millera stała się nagle dziwnie cięższa i zaburzona. Oczy barmana zauważały bowiem znacznie więcej niż przeciętny wzrok większości ludzi. Widziały w Thomasie odbicie Jego.
Przepełniony znacznym dyskomfortem oraz roztargnieniem młodszy mężczyzna zerknął mimochodem w kierunku obszernych półek z alkoholami, na krótką chwilę zapominając o tym, co zamierzał wypić dzisiejszego wieczoru. Dostrzegłszy jednak butelkę z Buffalo Trace, odparł cicho:
– Poproszę whisky z colą oraz lodem – odparł, na co pracownik wyrwał się z niemego zamyślenia i kiwnął porozumiewawczo głową. Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie w geście udawanej uprzejmości.
To tylko wrażenie.
– Już się robi.
Barman odwrócił się tyłem do siedzącego Millera, a następnie sięgnął po niską szklankę z grubym dnem i postawił naczynie tuż przy jego dłoniach. Bez zbędnej zwłoki wrzucił do czystego, przezroczystego szkła trzy kostki lodu, po czym zalał je do połowy alkoholem i dodał zimnej coli.
Jego twarz złagodniała i nie wyrażała już żadnych emocji.
Kiedy skończył, kiwnął twierdząco głową i, nie oczekując żadnej odpowiedzi, odszedł na bok, by obsłużyć kolejnego klienta. Choć wzrok pracownika skupiał się raz po raz na siedzącym w milczeniu Thomasie, starszy mężczyzna starał się ignorować niepokojące wrażenie unoszącego się nad nim ciężaru. Usiłował odrzucić uporczywą myśl, że nad Millerem czyha niebezpieczeństwo.