Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczery, soczysty i błyskotliwy autoportret jednego z największych artystów naszych czasów!
Z wyjątkową gawędziarską pasją Allen prowadzi nas od dzieciństwa i młodości na Brooklynie, przez pracę scenarzysty w programie Sida Ceasara i komika stand-upowego, aż po pierwsze próby aktorsko-reżyserskie i rozkwit – trwającej sześćdziesiąt lat – kariery w przemyśle filmowym.
Na kartach tej niecodziennej autobiografii wielkie nazwiska mieszają się z błahostkami, naiwne zachwyty z bagażem życiowych doświadczeń, a kino ma godnego rywala w postaci muzyki jazzowej.
Ta intymna i często humorystyczna historia znajduje się na listach bestsellerów takich czasopism, jak „New York Times”, „USA Today”, „Los Angeles Times” i „Publishers Weekly”.
Żywa opowieść o dorastaniu na Brooklynie, w rodzinie z klasy średniej; plotkarska relacja o wdrapywaniu się po szczeblach drabiny komedii, od pisania gagów dla tabloidów po zdobycie Oscarów. (…) Większa część tych wspomnień jest przyjemną i zajmującą lekturą. (…) Trzeba być prawdziwym ponurakiem, żeby nie roześmiać się pod gradem żartów.- Peter Biskind, „Loch Angeles Times”
Prawdziwie wyluzowany głos na papierze.- „New York Times”
Absolutnie zachwycająca, zabawna, ujmująca i skrząca się gwiezdnym pyłem. - „National Review”
Od młodości mistrz w humorystycznym umniejszaniu samego siebie, urodzony z nowojorskimi cojones, Allen mówi to, o czym inni tylko myślą, i do diabła z kontrowersjami. - „New York Journal of Books” - „The Federalist”
Rzutka, żywa, nadzwyczaj zabawna relacja.- „Commentary Magazine”
Jeśli kochacie Woody’ego Allena, pokochacie tę książkę. - Sam Wasson, „Air Mail”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 508
Dla Soon-Yi, najlepszej.
Jadła mi z ręki,
a potem zauważyłem, że brakuje mi ramienia.
Podobnie jak Holden, nie mam ochoty wdawać się we wszystkie te bzdury w guście Dawida Copperfielda, chociaż w moim wypadku przeczytanie czegoś o moich rodzicach możecie uznać za ciekawsze od czytania o mnie. Na przykład mój ojciec, urodzony na Brooklynie w czasach, kiedy to były same farmy, chłopak podający piłki dla wczesnych Brooklyn Dodgers, bilardowy kanciarz, bukmacher, niewielki mężczyzna, ale twardy Żyd w eleganckich koszulach, o włosach jak lakierowana skóra, zaczesanych do tyłu à la George Raft. Żadnego liceum, w wieku szesnastu lat w marynarce, we Francji w plutonie egzekucyjnym, który rozstrzelał amerykańskiego marynarza za zgwałcenie miejscowej dziewczyny. Odznaczony strzelec wyborowy, uwielbiający pociągać za spust i noszący pistolet do dnia, w którym umarł, obdarzony czupryną srebrnych włosów i doskonałym wzrokiem w wieku stu lat. Pewnej nocy podczas pierwszej wojny światowej jego okręt został trafiony przez pocisk gdzieś z dala od wybrzeża, na lodowatych europejskich wodach. Statek poszedł na dno. Utonęli wszyscy z wyjątkiem trzech ludzi, którzy przepłynęli kilka mil do brzegu. Ojciec był jednym z tych trzech, którzy dali radę Atlantykowi. Ale tak blisko było, żebym się nigdy nie urodził. Wojna się kończy. Jego ojciec, który robił niezłą kasę, zawsze go rozpieszczał, zawsze bezwstydnie faworyzował kosztem dwojga nierozgarniętego rodzeństwa. Naprawdę nierozgarniętego. Kiedy byłem dzieckiem, zawsze uważałem jego siostrę za cyrkowe dziwadło. Jego brat, słaby, mizerny, wyglądający jak degenerat, dryfował po ulicach Flatbush, sprzedając gazety, aż się rozpłynął jak opłatek. Biały, bielszy, niewidzialny. Tak więc tato taty kupuje swojemu ulubionemu marynarzykowi elegancką brykę, którą mój ojciec wozi się po powojennej Europie. Kiedy wraca do domu, stary, mój dziadek, dodał kilka zer do swojego konta bankowego i pali cygara Corony. Jest jedynym Żydem, który pracuje jako podróżujący przedstawiciel wielkiej firmy kawowej. Mój ojciec załatwia dla niego sprawunki i pewnego dnia, taszcząc woreczki z kawą, przechodzi obok sądu, po którego stopniach schodzi Kid Dropper, gangster tamtych czasów. Kid wsiada do samochodu, a jakaś miernota nazwiskiem Louie Cohen skacze na auto i pakuje cztery pociski przez szybę, podczas gdy mój tatko stoi tam i się gapi. Staruszek opowiadał mi tę historię wiele razy jako bajkę na dobranoc, co było dużo bardziej ekscytujące niż Ciapcia, Kłapcia, Puchowy Ogonek i Piotruś.
Tymczasem ojciec mojego ojca, chcąc zostać wielkim biznesmenem, kupuje firmę taksówkarską i sieć kin, w tym Midwood Theater, w którym w dzieciństwie spędzę mnóstwo czasu, uciekając od rzeczywistości, ale to nastąpi później. Najpierw muszę się urodzić. Niestety na długo przed tą drobną, kosmiczną, ryzykowną inwestycją tato taty, w ataku maniakalnej euforii, spekuluje coraz mocniej i mocniej na Wall Street i rozumiecie, do czego to zmierza. Pewnego czwartku giełda zapikowała i utracjuszowskie życie mojego dziadka zostało natychmiast zredukowane do beznadziejnego ubóstwa. Taksówki znikają, kina znikają, szefowie firmy kawowej wyskakują z okien. Mój ojciec, nagle odpowiedzialny za własne spożycie kalorii, musi kombinować; jest taksówkarzem, prowadzi salę bilardową, wdaje się w rozmaite przekręty, przyjmuje zakłady. W porach letnich płacą mu za wyjazdy do Saratogi, gdzie obsługuje szemrane końskie wyścigi Alberta Anastasi. Te lata na północy stanu stały się tematem kolejnych opowieści do poduszki. O tym, że uwielbiał takie życie. Eleganckie garnitury, wysokie dniówki, seksowne kobiety, a jednak poznaje jakoś moją matkę. Odchylenie. Jak skończył z Nettie, stanowi tajemnicę równą zagadce ciemnej materii. Dwa charaktery tak różne jak Hannah Arendt i Nathan Detroit, nie zgadzali się ze sobą w żadnej kwestii z wyjątkiem Hitlera i moich świadectw szkolnych. A jednak, pomimo całej tej werbalnej rzeźni, pozostali małżeństwem przez siedemdziesiąt lat – na złość sobie, jak podejrzewam. Niemniej jestem pewny, że kochali się na swój sposób, znany być może jedynie kilku plemionom łowców głów z Borneo.
Na obronę mamy muszę powiedzieć, że Nettie Cherry była cudowną kobietą: bystrą, ciężko pracującą, ofiarną. Była wierna, kochająca i porządna, ale nie, powiedzmy, fizycznie zniewalająca. Kiedy wiele lat później powiedziałem, że moja matka wyglądała jak Groucho Marx, ludzie sądzili, że żartuję. Pod koniec życia zapadła na demencję i umarła w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat. Cierpiąc na urojenia, do końca nie straciła zdolności do narzekań, którą wyniosła do rangi sztuki. Ojcu, dziarskiemu po dziewięćdziesiątce, żadne zmartwienia ani troski nie zmąciły nigdy snu. Żadna myśl godzin jawy. Jego filozofia ograniczała się do stwierdzenia: „Jeśli nie masz zdrowia, to nie masz nic”, mądrości głębszej od całej złożoności zachodniej myśli, zwięzłej jak ciasteczko z wróżbą. I zachował swoje zdrowie. „Niczym się nie przejmuję” – chełpił się. „Jesteś za głupi, żeby się czymkolwiek przejmować” – cierpliwie próbowała wyjaśnić mu moja matka. Miała pięć sióstr, jedną brzydszą od drugiej, przy czym ona sama była zapewne najbrzydsza z roju. Ujmę to w ten sposób: w wypadku mojej matki Freudowska teoria kompleksu Edypa, wedle której każdy mężczyzna podświadomie pragnie zabić ojca i poślubić matkę, się załamuje.
To smutne, że chociaż moja matka była dużo lepszym rodzicem, dużo bardziej odpowiedzialnym, szczerym i dojrzałym od mojego niebyt moralnego, uganiającego się za spódniczkami ojca, kochałem go bardziej. Wszyscy go kochali. Chyba dlatego, że był miłym facetem, serdeczniejszym, w oczywisty sposób bardziej uczuciowym, podczas gdy ona nie brała jeńców. To ona utrzymywała rodzinę na powierzchni. Pracowała jako księgowa w kwiaciarni. Prowadziła dom, gotowała, płaciła rachunki, pilnowała, żeby w pułapkach był świeży ser, a mój ojciec odwijał ze zwitka dwudziestki, na co nie było go stać, i wsuwał mi je do kieszeni, gdy spałem.
Podczas tych rzadkich okazji, kiedy obstawiał numer, wszyscy mieliśmy udział w wygranej. Grał na nielegalnej loterii codziennie, niezależnie od okoliczności. W jego życiu była to rzecz najbliższa praktykom religijnym. I bez względu na to, czy wychodził z domu z jednym dolarem czy z setką, przed powrotem wszystko wydawał. Na co? No cóż, na ubrania i inne podstawowe rzeczy, takie jak podrasowane piłki golfowe, które się dziwnie toczyły i które mógł wykorzystywać do oszukiwania kumpli. I wydawał pieniądze na mnie i moją siostrę Letty. Rozpuszczał nas z taką samą swobodną szczodrością, z jaką ojciec rozpuszczał jego. Przykład: kiedyś tata kelnerował nocami w lokalu na Bowery, pracując bez wynagrodzenia, tylko za napiwki. Jednak co rano budziłem się – chodziłem wtedy do liceum – a na moim nocnym stoliku leżało pięć dolców. Inne dzieciaki, które znałem, dostawały tygodniowe kieszonkowe w wysokości pięćdziesięciu centów albo może dolara. Ja dostawałem piątaka dziennie! Co z nim robiłem? Przejadałem, kupowałem magiczne gadżety, wykorzystywałem na finansowanie gry w karty lub w kości.
Widzicie, zostałem amatorskim sztukmistrzem, gdyż uwielbiałem magię. Zawsze lgnąłem do wszystkiego, co wymagało samotności, jak ćwiczenie zręczności ręki, gra na rogu albo pisanie, gdyż trzymało mnie to z dala od konieczności zadawania się z innymi istotami ludzkimi, których, bez wyraźnego powodu, nie lubiłem i którym nie ufałem. Mówię „bez powodu”, gdyż pochodziłem z licznej, kochającej się, rozległej rodziny, której wszyscy członkowie byli dla mnie bardzo mili. To tak, jakbym pod względem genetycznym urodził się wszą. Siadywałem samotnie, po czym ćwiczyłem z kartami i monetami, preparując talię, markując tasowanie i przełożenia, rozdając od spodu talii, chowając karty w dłoni. W każdym razie dla urodzonej gnidy to był krótki przeskok od wyciągania królika z kapelusza do zrozumienia, że mogę oszukiwać w kartach. Odziedziczywszy po ojcu gen nieuczciwości, niebawem oszukiwałem w pokerze, oskubywałem naiwnych, rozdając co drugą kartę, pomijając przełożenia i zgarniając cudze kieszonkowe.
Dość jednak o mnie i o tym, jakie podłe życie zacząłem prowadzić. Opowiadałem wam o rodzicach i wciąż nie doszedłem do tego, że mama urodziła swojego małego nikczemnika. Ojciec wiódł urocze życie, a życie mamy – która z konieczności musiała rozwiązywać wszystkie poważne problemy codziennego bytowania – składało się wyłącznie z obowiązków, było niewesołe i nieciekawe. Była inteligentna, ale nie miała książkowej wiedzy, co pierwsza by wam powiedziała, dumna ze swojego „zdrowego rozsądku”. Szczerze uważałem ją za zbyt wymagającą i natarczywą, ale była taka dlatego, że chciała, „żebym do czegoś doszedł”. Zerknęła na wynik mojego testu na inteligencję, któremu poddano mnie, kiedy miałem pięć czy sześć lat, i chociaż nie podam wam liczby, to zrobiła wrażenie na mojej matce. Zasugerowano wysłanie mnie do Hunter College, specjalnej szkoły dla bystrych dzieciaków, ale codzienna długa jazda z Brooklynu na Manhattan była zbyt wyczerpująca dla matki i ciotki, które na przemian woziły mnie metrem. Zatem ciepnęły mnie z powrotem do SP nr 99, szkoły dla opóźnionych nauczycieli. Nienawidziłem wszystkich szkół i przypuszczalnie nie wyniósłbym wiele albo zgoła nic i z Hunter, gdybym tam został. Matka zawsze narzekała, pytając, jak mogę być takim kompletnym idiotą w nauce, skoro mam taki wysoki iloraz inteligencji. Przykład mojego szkolnego debilizmu: w liceum miałem dwa lata hiszpańskiego. Wstąpiwszy na Uniwersytet Nowojorski, starałem się dostać na kurs hiszpańskiego dla początkujących, jakby ten język był mi kompletnie nieznany. Dacie wiarę, że nie zdałem?
Niemniej inteligencja matki nie rozciągała się na kulturę, w związku z czym ani ona, ani ojciec, który pod względem akademickim nie wzniósł się nigdy ponad baseball, grę w bezika czy filmy o Hopalongu Cassidym, nigdy nie wzięli mnie, nawet jeden jedyny raz, do teatru czy do muzeum. Pierwsze przedstawienie na Broadwayu zobaczyłem, kiedy miałem siedemnaście lat, a malarstwo odkryłem na własną rękę, gdy wagarowałem i potrzebowałem ciepłego schronienia, a muzea były darmowe albo tanie. Mogę spokojnie powiedzieć, że ani moja matka, ani ojciec nie widzieli nigdy sztuki teatralnej, nie odwiedzili galerii ani nie przeczytali książki. Ojciec posiadał jedną książkę, Gangi Nowego Jorku. Ta jedyna pozycja, którą przeglądałem w dzieciństwie, wzbudziła we mnie fascynację gangsterami, przestępcami i zbrodnią. Znałem gangsterów tak, jak większość chłopaków znała baseballistów. Również znałem graczy baseballu, ale nie tak jak Gypa the Blooda, Greasy’ego Thumba Jake’a Guzika i Tick-Tocka Tannenbauma. Ach, znałem również gwiazdy kina, dzięki mojej kuzynce Ricie, która wyklejała ściany swojego pokoju kolorowymi portretami z „Modern Screen”. Jeszcze napiszę o niej, gdyż była jednym z najjaśniejszych punktów mojego dorastania i zasługuje na specjalne potraktowanie. Ale poza Bogartem i Betty Grable, a także tym, ile zwycięstw odniósł Cy Young, ile RBI zaliczył w jednym sezonie Hack Wilson oraz który miotacz zapewnił dwa no-hittery z rzędu dla Cincinnati, wiedziałem, że Abe Reles umiał śpiewać, ale nie latać, gdzie skończył Owney Madden i dlaczego szpikulec do lodu był ulubioną bronią Pittsburgha Phila Straussa.
Oprócz Gangów Nowego Jorku cała moja biblioteka składała się z komiksów. Czytałem wyłącznie komiksy jeszcze jako starszy nastolatek. Moimi literackimi bohaterami nie byli Julian Sorel, Raskolnikow ani miejscowe kmiotki z krainy Yoknapatawpha; to byli Batman, Superman, Flash, Sub-Mariner, Hawkman. Tak, i Kaczor Donald, i Królik Bugs, i Archie Andrews. Ludzie, czytacie autobiografię mizantropijnego, gloryfikującego gangsterów analfabety; niewyrobionego samotnika, który siedział przed toaletką z trzema lustrami, ćwicząc z talią kart, żeby móc schować asa pik, ukryć go przed wszystkimi i zgarnąć pulę. Owszem, w końcu zachwyciły mnie ciężkie jabłka Cezanne’a i deszczowe paryskie bulwary Pissarra, ale, jak powiedziałem, tylko dlatego, że zwiewałem ze szkoły i w tamte zimowe śnieżne poranki potrzebowałem schronienia. Oto tam jestem, w wieku piętnastu lat, w tarapatach, skonfrontowany z Matisse’em i Chagallem, z Nolde’em, Kirchnerem i Schmidtem-Rottluffem, z Guernicą i tym szaleńczym Jacksonem Pollockiem na całą ścianę, z tryptykiem Beckmanna i mroczną, czarną rzeźbą Louise Nevelson. Potem lunch w kafeterii MoMA, po którym w sali projekcyjnej na dole oglądam klasyczny film. Carole Lombard, William Powell, Spencer Tracy. Czy to nie wygląda na lepszą zabawę od nieznośnego nadąsania panny Schwab domagającej się podania daty uchwalenia ustawy stemplowej lub nazwy stolicy Wyomingu? Potem kłamstwa w domu, tłumaczenia następnego dnia w szkole, przekręty, wykręty, podrabiane usprawiedliwienia, ponowna wpadka, rodzicielska irytacja. „Ale masz taki wysoki iloraz inteligencji”. A tak na marginesie, czytelnicy, nie taki znowu wysoki, ale z cri de cœr mojej matki można by pomyśleć, że potrafiłbym wyjaśnić teorię strun. Możecie to poznać po moich filmach; chociaż niektóre są atrakcyjne, to żaden pomysł, jaki kiedykolwiek miałem, nie zapoczątkuje nowej religii.
W dodatku – i nie wstydzę się tego wyznać – nie lubiłem czytać. W przeciwieństwie do siostry, która to uwielbiała, byłem leniwym chłopakiem, który nie znajdował przyjemności w zaglądaniu do książek. A dlaczego miałbym ją odczuwać? Radio i filmy były o wiele bardziej ekscytujące. Mniej wymagające i żywsze. W szkołach nigdy nie umieli wprowadzić cię w czytanie tak, żebyś to polubił. Książki i opowiadania, które wybierali, były nudne, pozbawione dowcipu, aseptyczne. Żadna postać z tych uważnie dobranych historii dla młodych chłopców i dziewcząt nie dorównywała Plastic Manowi czy Kapitanowi Marvelowi. Myślicie, że podniecony dzieciak (ponownie, wbrew Freudowi, nigdy nie przeszedłem fazy latencji), który lubi gangsterskie filmy z Bogartem i Cagneyem oraz proste, seksowne blondynki, zapali się do Darów Trzech Króli? Ona sprzedaje swoje włosy, żeby kupić mu dewizkę do kieszonkowego zegarka, a on sprzedaje zegarek, żeby kupić jej grzebień. Wyciągnąłem z tego taki morał, że zawsze bezpieczniej jest dawać gotówkę. Lubiłem komiksy, tak oszczędne, jak tylko proza może być skromna, i kiedy później szkoła zapoznała mnie z Szekspirem, zdołali nakarmić mnie nim na siłę w taki sposób, że kiedy było po wszystkim, do końca życia nie chciało się słyszeć kolejnego „słuchajcie”, „proszę was” czy „lecz cicho”.
Tak czy inaczej, zacząłem czytać dopiero pod koniec liceum, kiedy moje hormony naprawdę walnęły i zauważyłem te młode kobiety o długich, prostych włosach, które nie używały szminki, stosowały skromny makijaż, nosiły czarne golfy, czarne spódniczki, czarne rajstopy i wielkie skórzane torby z egzemplarzami Przemiany, które opatrywały na marginesach uwagami w stylu „Tak, bardzo prawdziwe” albo „Porównaj u Kierkegaarda”. Z powodu jakiejś irracjonalnej cielesnej osobliwości to one rozpalały mi serce i kiedy dzwoniłem, żeby umówić się na randkę, i pytałem, czy nie poszłyby do kina albo na mecz baseballu, a one wolały raczej posłuchać Segovii albo zobaczyć sztukę Ionesco w teatrze spoza Broadwayu, następowała długa, niezręczna cisza, po której mówiłem: „Oddzwonię do ciebie”, a potem usilnie starałem się sprawdzić, kim są Segovia i Ionesco. Można bezpiecznie założyć, że te kobiety nie czekały niecierpliwie na kolejny zeszyt „Kapitana Ameryki” czy nawet na następną książkę Mickeya Spillane’a, jedynego poety, którego potrafiłem cytować.
Kiedy w końcu umówiłem się z jedną z tych rozkosznych, cyganeryjnych brzoskwinek, było to straszne dla nas obojga. Dla niej, gdyż na początku wieczoru zrozumiała, że utknęła z niepiśmiennym debilem, który wydawał się nie wiedzieć, jaką rolę odgrywa Stefan Dedalus, i straszne dla mnie, gdyż uświadomiłem sobie, że istotnie jestem półgłówkiem i jeśli chciałbym kiedykolwiek pocałować te nieuszminkowane usta albo jeszcze raz ją zobaczyć, to naprawdę muszę bardziej zagłębić się w literaturę poza Śmiertelny pocałunek. Nie mogłem jechać na anegdotach o Luckym Luciano czy Rubie Waddellu. Musiałem zajrzeć do Balzaca, Tołstoja i Eliota, żeby podtrzymać rozmowę i nie musieć odprowadzić młodej damy do domu, gdy ta nagle stwierdzi, że dopadła ją żółta febra. Wtedy ja wylądowałbym w Dubrow’s Cafeteria, podzielając los innych wyautowanych ofiar sobotniej nocy.
Jednak te niepowodzenia są kwestią przyszłości. Teraz, kiedy macie pewne pojęcie o moich rodzicach, wspomnę o rodzeństwie, czyli jedynej siostrze. Potem zawrócę i się urodzę, żeby opowieść naprawdę mogła rozwinąć skrzydła.
Letty jest osiem lat młodsza ode mnie. Oczywiście, kiedy niebawem miała się pojawić na świecie, moi rodzice przygotowali mnie na to w najgorszy możliwy sposób: „Kiedy urodzi się twoja siostra, nie będziesz już w centrum uwagi. Nie będziesz już więcej otrzymywał prezentów, ona będzie je dostawała. Wszyscy będziemy musieli skupić się na jej potrzebach, więc nie spodziewaj się, że kiedykolwiek staniesz się znowu najważniejszy”. Inny ośmiolatek mógłby być nieco wstrząśnięty perspektywą nagłego odsunięcia na boczny tor na korzyść nowo przybyłej. Ale chociaż z całego serca kochałem rodziców, to zdawałem sobie sprawę, że są absolutnymi amatorami pozbawionymi smykałki do wychowywania dzieci, a ich złowieszcze przepowiednie są tak głupkowate i puste, jakimi się okazały. Sądzę, że to hołd dla nich, iż tak jednoznacznie okazywali mi miłość, że w chwili, w której wystąpili jak dwie Kasandry, wiedziałem, że nigdy nie zrezygnowaliby ani ze mnie, ani ze swojego poświęcenia na rzecz mojego szczęścia i dobrostanu, i rzeczywiście tego nie uczynili.
W tej samej sekundzie, w której spojrzałem na siostrę w kolebce, zostałem całkowicie przez nią podbity, pokochałem ją i pomagałem wychowywać, osłaniając przed tarciami między rodzicami, które z powodu błahych problemów potrafiły wykładniczo eskalować. Kto dałby wiarę, że różnica zdań na temat faszerowanej ryby po żydowsku może przerodzić się w walkę godną Homera? Bawiłem się z Letty, wielokrotnie zabierałem ją ze sobą, gdy wychodziłem z przyjaciółmi. Wszyscy uważali ją za słodką i inteligentną i oboje dogadywaliśmy się śpiewająco. To mi przypomniało o wymianie listów z Groucha – po latach zaprzyjaźniłem się z nim dzięki Dickowi Cavettovi, o którym opowiem wam później. Napisałem do Groucha po śmierci Harpa, a on mi odpisał, że obaj nigdy nie mieli poważnej kłótni ani nie wymienili ze sobą przykrych słów, i tak samo było między mną i siostrą, która dzisiaj produkuje moje filmy.
Ale teraz jestem gotów się urodzić. W końcu przychodzę na świat. Świat, w którym nigdy nie będę się czuł dobrze, którego nigdy nie zrozumiem ani nie zaaprobuję i któremu nie wybaczę. Allan Stewart Konigsberg, urodzony 1 grudnia 1935 roku. Naprawdę urodziłem się 30 listopada przed północą, ale moi rodzice przesunęli datę, żebym mógł zacząć od dnia numer jeden. To dało mi zerową przewagę w życiu i dużo bardziej bym wolał, żeby mi zostawili ogromny fundusz powierniczy. Wspominam o tym tylko dlatego, że za sprawą drobnej, nic nieznaczącej ironii losu moja siostra urodziła się osiem lat później dokładnie tego samego dnia. Ta zdumiewająca zbieżność i piętnaście centów wpuszczą was do metra. Urodziłem się w szpitalu na Bronxie, chociaż staruszkowie mieszkali na Brooklynie. Nie pytajcie mnie, dlaczego moja matka taszczyła się taki kawał drogi na Bronx, żeby wydać mnie na świat. Może w tamtym szpitalu były darmowe posiłki. W każdym razie matka nie telepała się z powrotem ze szpitala na Bronxie. Zamiast tego niemal tam umarła. Po prawdzie to przez tygodnie balansowała na krawędzi, ale, jak mówi, uratowało ją nieustanne nawadnianie. Tyle tylko brakowało, żebym był wychowywany wyłącznie przez ojca. Do tej pory miałbym już przypuszczalnie kartotekę policyjną tak długą jak Tora. W rzeczywistości, pod opieką dwojga kochających rodziców, wyrosłem na zaskakującego neurotyka. Nie mam pojęcia dlaczego.
Byłem oczkiem w głowie pięciu sióstr mojej matki, jedyny chłopak, ulubieniec tych słodkich bab, które robiły wokół mnie rejwach. Nigdy nie ominął mnie posiłek, nie brakowało mi ubrań czy schronienia, nigdy nie padłem ofiarą żadnych poważnych chorób, które się szerzyły, takich jak polio. Nie miałem zespołu Downa, jak dzieciak w mojej klasie, nie byłem garbusem, jak mała Jenny, ani nie dotknęła mnie alopecja, jak dzieciaka Swartzów. Byłem zdrowy, lubiany, bardzo wysportowany, zawsze pierwszy wybierany do drużyn, byłem baseballistą, biegaczem, a jednak w jakiś sposób zdołałem zostać nerwowcem, bojaźliwcem, emocjonalnym wrakiem wiszącym kurczowo na włosku opanowania, mizantropicznym, klaustrofobicznym, odizolowanym, rozgoryczonym, nieskazitelnie pesymistycznym. Niektórzy ludzie widzą szklankę do połowy pustą, inni do połowy pełną. Ja zawsze widziałem do połowy pełną trumnę. Z tysiąca naturalnych wstrząsów psychicznych, których ciało jest spadkobiercą, zdołałem uniknąć większości, z wyjątkiem numeru sześćset osiemdziesiątego drugiego – braku mechanizmu wyparcia. Matka powiedziała mi, że nie potrafi tego zrozumieć. Zawsze twierdziła, że do wieku około pięciu lat byłem miłym, słodkim, wesołym chłopcem, a potem zmieniłem się w skwaszonego, nieprzyjemnego, niezadowolonego, zepsutego dzieciaka.
A jednak w moim życiu nie było traum, żadnego okropnego zdarzenia, które zmieniło mnie z uśmiechniętego, piegowatego chłopaka z wędką i w pantalonach w chronicznie niezadowolonego gbura. Moje własne dociekania koncentrują się wokół tego, że w wieku jakichś pięciu lat stałem się świadomy śmiertelności i pojąłem, o rety, że to nie jest coś, na co się pisałem. Nigdy nie godziłem się na skończoność. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, poproszę o zwrot pieniędzy. Gdy byłem starszy, nie tylko wymieranie stało się dla mnie jaśniejsze, ale też bezsens istnienia. Wpadłem na to samo pytanie, które dręczyło byłego księcia Danii: Po cóż znosić pociski zawistnego losu, kiedy mogę po prostu ochlapać wodą nos, wsadzić go do oprawki żarówki i nigdy więcej nie musieć się borykać z niepokojem, smutkiem i gotowanymi kurczakami mojej matki? Hamlet nie zdecydował się na to wyjście, gdyż obawiał się tego, co może go spotkać w życiu pozagrobowym, ale ja w nie nie wierzyłem, więc, przy mojej ponurej ocenie ludzkiej kondycji i jej bolesnej absurdalności, po co to kontynuować? Ostatecznie nie wymyśliłem logicznego powodu i w końcu doszedłem do wniosku, że jako ludzie po prostu jesteśmy na stałe tak zaprojektowani, żeby opierać się śmierci. Krew przeważa nad mózgiem. Nie ma żadnego logicznego powodu, żeby czepiać się życia, ale kogo to obchodzi, co mówi głowa – serce mówi: Widziałeś Lolę w minispódniczce? Chociaż tyle biadolimy, jęczymy i upieramy się, często dosyć elokwentnie, że życie jest bezsensownym koszmarem cierpienia i łez, to kiedy ktoś wtargnie nagle do pokoju z nożem, żeby nas zabić, natychmiast reagujemy. Rzucamy się na niego i walczymy z całych sił, żeby go rozbroić i przeżyć. (Ja osobiście uciekam). To, zakładam, jest wyłącznie właściwością naszych molekuł. Przypuszczalnie do tej pory zrozumieliście już, że nie jestem nie tylko intelektualistą, ale i duszą towarzystwa podczas przyjęć.
Nawiasem mówiąc, to zdumiewające, jak często jestem określany mianem „intelektualisty”. To pomysł z gruntu równie fałszywy jak potwór z Loch Ness, gdyż nie mam w mózgu intelektualnego neuronu. Niedouczony i niezainteresowany sprawami akademickimi, wyrosłem na prototyp lenia, który siedzi z piwem w ręce przed telewizorem, mecz ma nastawiony na pełny regulator, a rozkładówkę z „Playboya” przykleił taśmą do ściany, barbarzyńca z łatami na łokciach tweedów oxfordzkiego wykładowcy. Nie jestem przenikliwy, nie mam wzniosłych myśli ani nie rozumiem większości wierszy, które nie zaczynają się od: „Na górze róże, na dole fiołki…”. Mam jednak okulary w czarnych oprawkach i stawiam wniosek, że to te cyngle, w połączeniu z wrodzoną smykałką do przywłaszczania sobie urywków erudycyjnych dzieł, które są zbyt głębokie, żebym je zrozumiał, ale które mogą zostać wykorzystane w mojej pracy, aby wywrzeć mylne wrażenie, iż wiem więcej, niż wiem, sprawiają, że krąży ta bajka.
Dobra, no więc jestem wychowywany pod kloszem przez wiele zapatrzonych we mnie kobiet, matkę, ciotki i czworo kochających dziadków. Postarajcie się nadążać: tato taty, człowiek, który pływał do Londynu, żeby pójść na wyścigi konne, i miał lożę w operze, teraz zubożały, zdobywa nędzne grosze nie wiadomo jak. Jego żona, również imigrantka, którą poślubił, żeby oboje mogli wjechać do kraju. Uciekła przed rosyjskimi pogromami, a on przed przymusową służbą wojskową. Była zasuszoną starą kobietą, cukrzyczką, żyjącą z mężem i potomstwem w tandetnej norze z pianinem, na którym nikt nie grał. Ale kochała mnie, wsuwała mi forsę podczas wizyt u niej, kostki cukru z żółtej puszki Domino, w zamian nie prosząc o nic więcej z wyjątkiem odwiedzin od czasu do czasu, zawsze szczodra pomimo ich ubóstwa.
Dziadkowie ze strony matki także mnie kochali. Mama mamy, gruba i głucha, dzień w dzień siedząca od rana do wieczora w oknie (przy jej wzroku byłaby bardziej na miejscu na liściu lilii wodnej). Dziadek, ruchliwy, krzepki, zawsze w synagodze, a widzicie, w jaki sposób taka gnida jak ja odpłaciła mu za jego dobroć. Ja i moi przyjaciele zdobyliśmy fałszywą pięciocentówkę. Czysty ołów. Baliśmy się wydać ją w sklepie z cukierkami, żeby nie skończyć na Rikers, więc zgłosiłem się na ochotnika, że przepuszczę ją przez kieszeń dziadka, który był stary i nigdy by się nie połapał, i rzeczywiście tak było, wymieniłem ją u niego na pięć centów z jego pugilaresu na zatrzask, i to nie było jak w filmach, w których staruszek chichocze i wie, co kombinuję, ale pobłaża mi z filuternym błyskiem w oku. Nie. Został oszukany, a ja wyczyściłem go z jego pięciu centów, zostawiłem z ołowianą pięciocentówką i poszedłem kupić orzeszki ziemne w czekoladzie.
I w końcu była prawdziwa tęcza mojego dzieciństwa, kuzynka Rita. Pięć lat starsza ode mnie, puszysta blondynka, której towarzystwo wywarło być może najbardziej znaczący wpływ na moje życie. Rita Wishnick, jej ojciec był kolejnym zbiegłym rosyjskim Żydem o nazwisku Wiszniecki, zanglicyzowanym do Wishnick. Była atrakcyjną dziewczyną, ofiarą polio, która lekko utykała i która mnie polubiła i wszędzie ze sobą zabierała – do kina, na plażę, do chińskich restauracji, na minigolfa, do pizzerii – grała ze mną w karty, grała ze mną w warcaby, grała ze mną w Monopoly. Poznała mnie ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi, z dziewczynami i chłopakami, którzy byli starsi ode mnie, i bez względu na to, jak byłem niedojrzały, zdawało się to ich zachwycać, więc prowadzałem się z nimi, stając się, jak na tak małego chłopca, bardzo wyrafinowany, i moje dzieciństwo zrobiło wielki krok naprzód.
Miałem także przyjaciół w swoim wieku, ale mnóstwo czasu spędzałem z Ritą oraz z dziewczynami i chłopakami z jej kręgu. Byli błyskotliwymi żydowskimi dzieciakami z klasy średniej, kształconymi na nauczycieli, dziennikarzy, wykładowców, lekarzy i prawników.
Pozwólcie mi jednak wrócić do filmów, pasji Rity. Pamiętajcie, mam pięć lat, a ona dziesięć. Oprócz wyklejania ścian kolorowymi zdjęciami wszystkich gwiazd Hollywood chodziła regularnie do kina, co oznaczało podwójny seans w każde sobotnie południe, zwykle w Midwood, i chociaż szła z przyjaciółmi, zabierała zawsze i mnie. Widziałem wszystko, co wyszło z Hollywood. Każdy film, każdy obraz klasy B. Wiedziałem, kto jest na ekranie, rozpoznawałem tych ludzi, znałem aktorów drugoplanowych, aktorów charakterystycznych, rozpoznawałem muzykę, bo znałem wszystkie popularne utwory, ponieważ ja i Rita siadywaliśmy razem i w nieskończoność słuchaliśmy radia. Make Believe Ballroom, Your Hit Parade. W tamtych czasach radio było włączone od momentu otworzenia oczu do położenia się spać. Muzyka, wiadomości, i co za muzyka.
Popularna muzyka tamtych czasów to byli Cole Porter, Rodgers i Hart, Irving Berlin, Jerome Kern, George Gershwin, Benny Goodman, Billie Holliday, Artie Shaw, Tommy Dorsey. Oto więc jestem otoczony taką piękną muzyką i filmami. Najpierw podwójny seans co tydzień, a potem, z upływem lat, chodziłem do kina coraz częściej i częściej. Cóż za podniecenie, wejść do Midwood w sobotni poranek, kiedy światła nadal się palą, a skromny tłumek kupił sobie słodycze i ludzie wchodzili pojedynczo w trakcie jakiegoś popularnego nagrania, które miało powstrzymać zajmujących miejsca od rebelii, zanim zgasną światła. Harry James – I’ll Get By. Abażury kinkietów były czerwone, mosiężne uchwyty złociste, chodniki czerwone. W końcu światła ciemnieją, kurtyna się rozsuwa i srebrny ekran rozświeca logo, od którego serce się ślini w odruchu Pawłowa, jeśli wolno mi mieszać metafory. Widziałem je wszystkie, każdą komedię, każdy western, melodramat, film o piratach, film wojenny. Kilkadziesiąt lat później, kiedy stałem z Dickiem Cavettem na ulicy, przy której znajdowało się niegdyś wielkie kino, a teraz był po prostu plac, patrzyliśmy obaj na pustą działkę i wspominaliśmy, jak kiedyś siedzieliśmy w środku owej parceli, przenoszeni do obcych miast pełnych intryg, na pustynie otoczone przez romantycznych Beduinów, na okręty, do okopów, do pałaców i indiańskich rezerwatów. Niebawem stanie tutaj mieszkalne kondominium, a Rick’s Café będzie dawno zburzona.
Kiedy byłem chłopcem, najbardziej lubiłem filmy, które nazywałem komediami szampańskimi. Uwielbiałem historie rozgrywające się w penthouse’ach, w których winda otwierała się wprost na mieszkanie, gdzie strzelały korki, a eleganccy mężczyźni wygłaszający dowcipne kwestie romansowali z pięknymi kobietami przechadzającymi się po domu w strojach, które obecnie ktoś mógłby włożyć na wesele w pałacu Buckingham.
Te apartamenty były wielkie, zwykle dwukondygnacyjne, ze sporymi białymi przestrzeniami. Po wejściu właściciel lub jego gość niemal zawsze zmierzał wprost do małego dostępnego barku, żeby nalać sobie drinka z karafki. Wszyscy cały czas pili i nikt nie wymiotował. I nikt nie miał raka, w penthousie nie ciekło, a kiedy w środku nocy dzwonił telefon, ludzie wysoko nad Park Avenue czy Piątą Aleją nie musieli, jak moja matka, wyciągać tyłka z łóżka i obijać sobie w ciemności kolan w poszukiwaniu po omacku jedynego czarnego urządzenia, żeby usłyszeć, że może właśnie jej krewny padł trupem. Nie. Hepburn lub Tracy, Cary Grant lub Myrna Loy sięgali po prostu po słuchawkę telefonu na nocnym stoliku tuż przy ich łóżku, telefon zwykle był biały, a wiadomości nie kręciły się wokół przerzutów komórek albo zatoru tętnicy wieńcowej na skutek wieloletniego spożywania śmiercionośnej sztuki mięsa, ale najczęściej takich rozwiązywalnych problemów jak: „Co? Co to znaczy, że oficjalnie nie jesteśmy małżeństwem?”.
Tylko sobie wyobraźcie skwarny dzień we Flatbush. Słupek rtęci dochodzi do 35 stopni, a wilgotność jest dławiąca. Nie było klimatyzacji, to znaczy z wyjątkiem godzin spędzonych w kinie. Jesz swoje jajka na miękko w kubku do kawy w maciupeńkiej kuchni z linoleum na podłodze i stołem nakrytym ceratą. W radiu leci Milkman, Keep Those Bottles Quiet albo Tess’s Torch Song. Twoi rodzice są pogrążeni w kolejnej głupiej „dyskusji”, jak je nazywała moja matka, która kończy się tuż przed wymianą ognia. Albo ona wylała mu śmietanę na nową koszulę, albo on narobił jej wstydu, bo zaparkował swoją taksówkę przed domem. Niech Bóg broni, żeby sąsiedzi odkryli, że poślubiła taryfiarza, a nie sędziego Sądu Najwyższego. Ojciec nigdy nie miał dosyć opowiadania mi, że kiedyś podwiózł Babe’a Rutha. „Dał mi dziadowski napiwek” – tylko tyle potrafił sobie przypomnieć o Sułtanie Uderzenia. Pomyślałem o tym po latach, kiedy jako komik pracowałem w Blue Angel, a portier Sonny przedstawił mi swoją opinię o Billym Rosie, bogatym gościu z Broadwayu, który uwielbiał zgrywać ważniaka. „Ćwierćdolarowy facet” – prychnął Sonny, nauczywszy się klasyfikować ludzi na podstawie wymiernej wielkości ich wdzięczności. Dogaduję rodzicom tą relacją z mojego życia, ale każde z nich przekazało mi wiedzę, która dobrze mi służyła przez dziesiątki lat. Od ojca: kiedy kupujesz gazetę na stoisku, nie bierz nigdy tej na wierzchu. Od mamy: metka ma być zawsze z tyłu.
Jest zatem gorące lato, a ty spędzasz poranek na oddawaniu do marketu butelek zwrotnych, po dwa centy za sztukę, żebyś mógł wydać forsę w Midwood, Vogue albo Elm, w trzech najbliżej leżących lokalnych kinach. Trzy tysiące mil dalej w Europie Żydzi są bez powodu rozstrzeliwani i gazowani przez zwykłych Niemców, którzy robią to z wielką radością i na całym kontynencie nie mają problemu ze znajdowaniem wieszaków na płaszcze. Pocisz się w drodze wzdłuż Coney Island Avenue, brzydkiej alei pełnej placów sprzedaży używanych samochodów, domów pogrzebowych, sklepów żelaznych, aż w polu widzenia pojawia się ekscytująca markiza z tytułem filmu. Okrutne słońce stoi teraz wysoko. Tramwaje hałasują, samochody trąbią, dwaj mężczyźni utknęli w kretyńskiej choreografii ataku wściekłości drogowej, krzyczą i zaczynają zamierzać się na siebie. Niższy, słabszy, biegnie, żeby uzbroić się w łyżkę do zmiany opon. Kupujesz bilet, wchodzisz do środka i nagle straszny upał i słońce znikają, a ty znajdujesz się w chłodnej, ciemnej alternatywnej rzeczywistości. Dobra, to tylko obrazki – ale jakie! Kierowniczka sali z latarką prowadzi cię ku twojemu miejscu. Wydałeś ostatnią pięciocentówkę na niebiańskie słodycze fantazyjnie nazwane Jujubes lub Chuckles. A teraz podnosisz wzrok na ekran i słyszysz muzykę Cole’a Portera lub Irvinga Berlina, niewypowiedzianie piękne melodie, pojawia się kontur Manhattanu. Jestem w dobrych rękach. Nie będę oglądał historii o pracujących na farmie facetach w roboczych drelichach, którzy wstają wcześnie rano, żeby wydoić krowy, i których życiowym celem jest wygranie wstążki na stanowym jarmarku albo trenowanie koni, żeby przezwyciężyły szereg końskich męczarni i zajęły pierwsze miejsce w lokalnych wyścigach zaprzęgów. I na szczęście żaden pies nikogo nie uratuje, żadna mówiąca przez nos postać nie wsadzi palca w ucho dzbanka, żeby wyssać jego zawartość, i żaden sznurek nie zostanie przywiązany do palucha nogi chłopca, który się zdrzemnie nad przeręblem.
Do dzisiaj, jeśli pierwsze ujęcie filmu jest zbliżeniem łamania chorągiewki, a ta chorągiewka jest na liczniku żółtej taksówki, zostaję. Jeśli jest na skrzynce pocztowej, to mnie nie ma. Nie, moje postaci się obudzą i zasłony w ich sypialni się rozsuną, ukazując Nowy Jork z drapaczami chmur i kryjącymi się tam wszystkimi ekscytującymi możliwościami, a moja obsada będzie albo jadła w łóżku z tacy, wraz z obejmą na poranną gazetę, albo przy stole z białym obrusem i srebrną zastawą, a jajko tego faceta pojawi się na blacie w kieliszku do jajek, tak że trzeba jedynie rozbić skorupkę, żeby dostać się do żółtka, i nie będzie żadnych wiadomości o obozach zagłady, tylko może pierwsza strona gazety ukaże jakiegoś pięknego kociaka z innym facetem, co wprawia w gniew Freda Astaire’a, bo on też ją kocha. Albo, jeśli to jest śniadanie małżonków, to ci naprawdę troszczą się o siebie nawzajem po latach wspólnego życia, i ona nie rozwodzi się na temat jego niepowodzeń, a on nie nazywa jej kretynką. A kiedy projekcja się kończy, drugi film jest kryminalnym dreszczowcem, w którym jakiś bezwzględny prywatny detektyw rozwiązuje czyjeś wszystkie problemy życiowe ciosem w szczękę i odchodzi z cycatą laską w rodzaju tych, które nie występowały w moich szkołach ani na żadnych znanych mi weselach, pogrzebach czy bar micwach. A tak przy okazji to nigdy nie byłem na pogrzebie: zawsze oszczędzano mi rzeczywistości. Pierwszym i jedynym zmarłym, którego kiedykolwiek widziałem, był Thelonious Monk – zatrzymałem się w drodze na kolację w Elaine’s, żeby oddać mu hołd, gdy jego zwłoki były wystawione w domu pogrzebowym przy Trzeciej Alei. Zabrałem ze sobą Mię Farrow; dopiero od niedawna się spotykaliśmy, była uprzejma, ale skonsternowana, i powinna była wówczas zrozumieć, że zaczyna związek z niewłaściwym marzycielem, ale całe to szaleństwo przyjdzie później.
Teraz więc podwójny seans się skończył, a ja opuszczam komfortowy, magiczny mrok kina i wychodzę ponownie na Coney Island Avenue, na słońce i uliczny ruch, z powrotem do nędznego mieszkania na alei K. Z powrotem w szpony mojego arcywroga, rzeczywistości. W filmie Śpioch jako element komicznej sekwencji za sprawą halucynogennego procesu wyobrażam sobie, że jestem Blanche DuBois z Tramwaju zwanego pożądaniem. Mówię kobiecym głosem z południowym akcentem, usiłując sprawić, żeby sekwencja była śmieszna, natomiast Diane Keaton doskonale parodiuje Marlona Brando. Keaton się skarży: „Och, nie potrafię tego, nie umiem udawać Marlona Brando”. Jak koleżanki z klasy, które mówią ci, jak kiepsko poradziły sobie na sprawdzianie, a potem ogłaszają wyniki, a one mają najwyższe oceny. Oczywiście jej Brando jest lepszy od mojej Blanche, ale chodzi mi o to, że w realnym życiu jestem Blanche. Blanche mówi: „Nie chcę rzeczywistości, chcę magii”. I ja zawsze pogardzałem rzeczywistością i pożądałem magii. Próbowałem być sztukmistrzem, ale przekonałem się, że umiem jedynie manipulować kartami i monetami, a nie wszechświatem.
I tak za sprawą kuzynki Rity zapoznałem się z filmami, gwiazdami filmowymi, Hollywood z jego patriotyczną moralnością i szczęśliwymi zakończeniami; gdy odrzuciłem wszystko, czegokolwiek inni próbowali mnie nauczyć, od moich rodziców do nauczycieli hiszpańskiego, chociaż już wcześniej uczyłem się tego języka przez dwa lata, wkroczyło Hollywood. „Modern Screen”. „Photoplay”. Bogart, Cagney, Edward G. Robinson, Rita Hayworth… Przyswoiłem sobie ich celuloidowy świat. Był przerysowany, sztuczny, fałszywie olśniewający, ale nie żałuję ani jednej klatki. Jeśli pytacie, która postać z moich filmów jest najbardziej mną, wystarczy, że zerkniecie na Cecilię z Purpurowej róży z Kairu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Apropos of Nothing
Copyright © Skyhorse Publishing, Inc. 2020
All rights reserved
Published by agreement with BookLab Literary Agency, Poland
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Zbigniew Mielnik
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: À propos niczego. Autobiografia, wyd. I, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-800-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer