Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna część bestsellerowego cyklu „Opowieści niepoprawne politycznie”. Po Żydach, Sowietach i Niemcach przyszedł czas na Aliantów.
II wojna światowa przedstawiana jest jak hollywoodzki western, starcie dobrych kowbojów ze złymi Indianami. Prawdziwa historia nie była jednak wcale czarno-biała. Zbrodnie wojenne popełniały nie tylko państwa Osi, ale również alianci zachodni.
Straszliwe bombardowania dywanowe Hamburga, Drezna i innych niemieckich miast. Rozstrzeliwanie jeńców wojennych. Gwałty i grabieże. Rasistowskie mordy na ludności cywilnej Japonii, których zwieńczeniem była atomowa zagłada w Hiroszimie i Nagasaki.
Piotr Zychowicz pisze o brytyjskich obozach koncentracyjnych dla Burów, ludobójstwie amerykańskich Indian i zachodnich intelektualistach, którzy tuszowali zbrodnie Stalina – Katyń, Gułag i Wielki Głód. A także o tym, jak Anglosasi po wojnie wydali NKWD dwa miliony uciekinierów ze Związku Sowieckiego. Polacy nie byli jedynym narodem zdradzonym przez Churchilla i Roosevelta w Jałcie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 570
Demokracja jest bardziej mściwa niż gabinety.
Wojny narodowe będą dużo straszniejsze niż wojny królów.
Winston Churchill
Historię piszą zwycięzcy. Ta stara prawda szczególnie pasuje do II wojny światowej. Mimo że od końca tego krwawego konfliktu minęło już siedemdziesiąt sześć lat, do dzisiaj obowiązuje wersja wydarzeń stworzona przez wojenną propagandę aliantów. Tezy tej propagandy powielają bezkrytycznie historycy, pisarze i dziennikarze, zgodnie z nimi kręcone są hollywoodzkie superprodukcje.
Propaganda na ogół jednak mało ma wspólnego z rzeczywistością. Nie służy przecież obiektywnemu przedstawieniu wydarzeń. Z natury rzeczy jest stronnicza i nieobiektywna. Służy mobilizowaniu własnych obywateli do walki, zohydzaniu przeciwnika i przekonaniu świata, że państwo, które ją uprawia, bije się w słusznej sprawie.
Propaganda wojenna przypomina więc bajkę dla dzieci, w której wszystko jest proste i oczywiste:
My – dobrzy. Oni – źli.
My – mamy rację. Oni – racji nie mają.
My – walczymy w sposób rycerski. Oni – zbrodniczo i podstępnie.
W tym czarno-białym obrazie nie ma miejsca na żadne odcienie szarości, wątpliwości i niuanse. Nie ma miejsca na prawdziwy, niezwykle skomplikowany obraz wielkiego koszmaru, jakim jest wielka wojna. Jest miejsce tylko na złych Indian i dobrych, szlachetnych kowbojów. Na lorda Vadera i rycerzy Jedi.
Amerykanom i Brytyjczykom udało się więc przekonać świat, że II wojna światowa była starciem absolutnego zła z absolutnym dobrem. To pierwsze uosabiali oczywiście Adolf Hitler, Benito Mussolini i cesarz Hirohito. Absolutne dobro – Winston Churchill, Franklin D. Roosevelt oraz… Józef Stalin.
Tak, to nie pomyłka, Józef Stalin. Aliancka propaganda wbijała bowiem do głów swoich obywateli, że Związek Sowiecki jest miłującym pokój i wolność demokratycznym państwem. Że z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi łączy go nie tylko wspólnota interesów, ale i wartości.
Właśnie dlatego alianci tuszowali zbrodnie sympatycznego, mieszkającego na Kremlu „Wujka Joego”. Na czele ze zbrodnią katyńską. Każdy, kto twierdził, że to NKWD zgładziło polskich oficerów, był uznawany za „faszystę” i „pomocnika Hitlera”. Już to jedno sprawia, że do alianckiej propagandy z czasu II wojny należy podchodzić sceptycznie i ostrożnie.
Jednym z jej naczelnych kłamstw było twierdzenie, że Wielka Brytania i Ameryka przystąpiły do wojny w obronie demokracji, wolności i praw człowieka. Po to, aby obalić straszliwych dyktatorów i przynieść wolność uciemiężonym ludom. To oczywiście nieprawda. Amerykanie i Brytyjczycy nie walczyli z pobudek moralnych i altruistycznych. Walczyli o własne, egoistyczne interesy.
Gdyby Hitler nie zdecydował się na ekspansję terytorialną i nie naruszył w ten sposób światowej równowagi sił, mógłby całymi latami pastwić się nad Żydami i trzymać przeciwników politycznych w kacetach, a „wolny świat” nie kiwnąłby palcem. Tak jak nie robi nic w sprawie reżimu Korei Północnej, który gnębi setki tysięcy ludzi w swoim potwornym Gułagu.
Już w 1945 roku mówił o tym głośno George S. Patton, słynny amerykański generał i wielki nonkonformista. Przypominał on, że rząd Stanów Zjednoczonych obiecał Europejczykom wolność. I rzeczywiście wyzwolił pół Europy spod hitlerowskiego jarzma. Ale drugie pół Europy oddał pod jarzmo Stalina. Gdzie w tym sens i logika? O co więc tak naprawdę walczyli amerykańscy chłopcy?
Nieprawdą jest również to, że wszystkie zbrodnie podczas II wojny światowej zostały popełnione przez żołnierzy państw Osi, a alianci zachodni od pierwszego do ostatniego dnia wojny prowadzili wojnę w białych rękawiczkach, zgodnie z międzynarodowymi konwencjami.
To zwykłe bujdy. Amerykanie i Brytyjczycy prowadzili przeciwko III Rzeszy i Japonii taką wojnę, jaką Niemcy i Japończycy prowadzili przeciwko nim – wojnę totalną. A zgodnie z założeniami takiej wojny wrogiem jest nie tylko rząd nieprzyjacielskiego państwa i jego siły zbrojne. Wrogiem są całe „nieprzyjacielskie” społeczeństwa i narody.
Tym właśnie nowoczesne „wojny demokracji” różnią się od dawnych „wojen gabinetowych” prowadzonych przez europejskie monarchie absolutne. Te ostatnie miały na celu osiągnięcie celów politycznych i na ogół kończyły się, mniej lub bardziej kompromisowymi, traktatami pokojowymi między monarchami, którzy nie bez przyczyny tytułowali się nawzajem „drogimi panami braćmi”.
Jak dowodził znany konserwatywny myśliciel Erik von Kuehnelt-Leddihn, „wojny gabinetowe” angażowały do walki tylko niewielką część społeczeństwa i były toczone w sposób względnie humanitarny. Prowadzono je na chłodno, przypominały wielki turniej rycerski lub partię szachów.
Z kolei „wojny demokratyczne” charakteryzuje totalna mobilizacja całego społeczeństwa i całych zasobów państwa. Masy mobilizuje się zaś za pomocą krzykliwej propagandy. Ma ona wywołać w społeczeństwie zaciekłą nienawiść do nieprzyjaciela, który staje się śmiertelnym wrogiem, uosobieniem wszelkiego zła.
Celem wojny totalnej jest całkowite zniszczenie przeciwnika. Zburzenie jego stolicy, narzucenie mu swego systemu politycznego. Tak walczyły III Rzesza i Związek Sowiecki, dwa potwory będące patologiami niemieckich i rosyjskich systemów parlamentarnych. Tak walczyły Wielka Brytania i Stany Zjednoczone.
Trudno się więc dziwić, że to właśnie doba „wojen demokratycznych” przyniosła światu największe akty ludobójstwa w dziejach ludzkości. Okropności, które w czasach „reakcyjnych” monarchii absolutnych nikomu nie śniły się nawet w najczarniejszych koszmarach nocnych.
Oczywiście wszystkie te zbrodnie popełniano w imieniu „słusznej sprawy” i „walki z potworami”. W imię „postępu” i „lepszego jutra”.
Zgodnie z tymi założeniami alianci zachodni zgładzili setki tysięcy niemieckich i japońskich cywilów w ramach bezprecedensowej kampanii bombardowań dywanowych. Symbolem tego okrucieństwa jest z jednej strony agonia Hamburga i Drezna, z drugiej – Tokio, Hiroszimy i Nagasaki.
Już dziewiętnastowieczny francuski filozof Joseph-Ernest Renan przestrzegał, że konflikty zbrojne przyszłości będą guerres zoologiques, wojnami zoologicznymi, plemiennymi. Było to logiczną konsekwencją triumfu idei demokratycznych i ściśle z nimi powiązanych idei nacjonalistycznych. Rycerskie wojny królów musiały ustąpić zaciekłym, krwawym wojnom mas ludowych.
Europejska wojna może się zakończyć jedynie zagładą zwyciężonych i tylko nieco mniejszymi stratami oraz wyczerpaniem gospodarczym zwycięzców – wieszczył z kolei w 1901 roku Winston Churchill. – Demokracja jest bardziej mściwa niż gabinety. Wojny narodowe będą dużo straszniejsze niż wojny królów.
Paradoksem jest, że czterdzieści lat później to właśnie Churchill poprowadził Wielką Brytanię do wojny narodów.
W demokratycznych wojnach totalnych biorą udział nie tylko żołnierze, lecz cała ludność – pisał publicysta i filozof Tomasz Gabiś. – W miarę postępów demokratyzacji rośnie stopień totalizacji wojny. Apogeum demokratycznych wojen totalnych jest oczywiście II wojna światowa, w czasie której ludność cywilna staje się obiektem planowych i okrutnych ataków ze strony wrogiej armii.
Wojna w klasycznym sensie – to znaczy wojna pomiędzy suwerennymi państwami – zanika, ustępując miejsca akcji policyjnej. Po jednej stronie istnieje „przestępstwo agresji”, po drugiej zaś nie wojna, lecz wymierzenie wrogowi kary za to „przestępstwo”.
Wojna, podobnie jak i cała polityka, zostaje w erze demokratycznej totalnie zmoralizowana, co prowadzi do gorączkowego poszukiwania „winnych”, czyli tych, którzy „pierwsi zaczęli”. Wojna, która byłaby tylko toczącą się „poza dobrem i złem” grą strategiczną mającą na celu obezwładnienie przeciwnika i poszerzenie swojej władzy, byłaby nie do zniesienia dla demokratycznej „opinii publicznej” zdolnej widzieć politykę jedynie przez pryzmat emocji, uczuć, uprzedzeń i kryteriów moralnych.
Nieodzownym elementem wojny totalnej jest oczywiście mentalność Kalego. Czyli stosowanie zupełnie innych kryteriów do oceny własnego postępowania i postępowania przeciwnika.
Bliźniaczym bratem propagandy jest „linia niewinności” – pisał Russell Grenfell w słynnej książce Unconditional Hatred, „Bezwarunkowa nienawiść” – którą politycy, wspomagani przez „patriotycznych” historyków i teoretyków prawa międzynarodowego, kreślą w poprzek przeszłych i teraźniejszych wydarzeń. Każda agresja, każdy akt zbójectwa lub barbarzyństwa po własnej stronie jest określany jako część „wielkiego historycznego procesu” rozwoju ludzkości albo jako usprawiedliwiony akt odwetu czy coś podobnego. Ale takie same działania po stronie wroga stają się straszliwymi zbrodniami przeciw pokojowi i ludzkości zasługującymi na karę śmierci.
Nie ma większych wątpliwości, że gdyby III Rzesza jakimś cudem wygrała wojnę, Hitler urządziłby pokonanym aliantom wielki proces pokazowy, do złudzenia przypominający procesy norymberskie. Osądziłby, a następnie powiesił przywódców Wielkiej Brytanii, Związku Sowieckiego i Ameryki jako zbrodniarzy wojennych.
Czy to oznacza, że alianci zachodni byli równie zbrodniczy jak III Rzesza? Nie, oczywiście tak nie było. Taka teza to nonsens. Lansują ją często rozmaici pogrobowcy narodowego socjalizmu. Ludzie ci wykorzystują zbrodnie popełnione przez aliantów do wybielania swojego ukochanego Führera i jego reżimu. Patrzcie, przekonują, wszystkie strony tej wojny były siebie warte.
To nieprawda. Przede wszystkim występowała różnica skali. Reżim narodowosocjalistyczny unicestwił znacznie więcej niewinnych ludzi niż Anglosasi. Sam diabelski Holokaust pochłonął kilka milionów ludzkich istnień. Do tego należy dodać kolosalne zbrodnie, jakich Niemcy dopuścili się wobec Słowian i innych Europejczyków.
W Polsce, która padła ofiarą wyjątkowo bestialskiej niemieckiej okupacji, nikomu nie trzeba tego tłumaczyć. Auschwitz, Palmiry, Piaśnica, Majdanek… Te nazwy wywołują dreszcz przerażenia u każdego Polaka. Okrutnym zbrodniom III Rzeszy poświęciłem osobną książkę zatytułowaną Niemcy.
Okropności hitleryzmu nie oznaczają jednak, że mamy milczeć o czarnych kartach, jakie podczas II wojny zapisali Anglosasi. Albo – broń Boże – je usprawiedliwiać. Faktów nie wolno zamiatać pod dywan tylko dlatego, że są niewygodne. A walka nawet z najbardziej paskudnym reżimem nie usprawiedliwia zabijania niewinnych.
W tej książki obywatele państw Osi – Japończycy, Niemcy czy Włosi – często występują w roli ofiar. Może to wywołać szok u czytelnika wychowanego na „historiografii” będącej przedłużeniem wojennej propagandy. Sam niedawno się o tym przekonałem. Gdy powiedziałem znajomemu turbopatriocie, że chcę napisać tę książkę, zawrzał z oburzenia.
– Jak to?! Będziesz pisać o cierpieniach Niemców i Japońców?!
– Ale przecież to wszystko wydarzyło się naprawdę – odpowiedziałem.
– To jeszcze nie powód, żeby o tym pisać! Przecież to Niemcy wywołali II wojnę światową. Nie ma się co nad nimi litować.
Zupełnie nie zgadzam się z takim podejściem. Jako konserwatysta czuję głęboką awersję do mentalności plemiennej, która każe dzielić ludzi według ich narodowości. Ja nie dzielę istot ludzkich na Niemców, Polaków, Rosjan, Żydów czy Amerykanów. Dzielę ich na dobrych i złych. Na ofiary i sprawców.
Esesman, który mordował polskiego więźnia w Auschwitz, był sprawcą. Niemka rozerwana na strzępy aliancką bombą w Hamburgu była ofiarą. To dwie różne osoby. Dwie jednostki ludzkie, które nie mają ze sobą nic wspólnego poza tym, że mówią tym samym językiem. Sprawca zasługuje na potępienie. Ofiara – na współczucie.
Wbrew temu, co czasami można usłyszeć, wojnę wywołał Adolf Hitler, a nie cały naród niemiecki. Proszę mi wybaczyć moją staroświeckość, ale nie uznaję – tak popularnej w XX wieku – zasady zbiorowej odpowiedzialności i winy kolektywnej. Wina i odpowiedzialność może być jedynie indywidualna.
Każdy człowiek może odpowiadać tylko i wyłącznie za własne czyny. A nie za czyny swoich rodziców, dzieci, współobywateli, członków tej samej klasy społecznej czy grupy etnicznej. Jak bowiem pisał Erik von Kuehnelt-Leddihn, narody nie są podmiotami moralnymi. Mogą być nimi tylko jednostki.
Jest to wytyczna moralna, której trzymam się kłami i pazurami. Nigdy nie dam się przekonać, że niemiecki lotnik mordujący angielskie dziecko w Londynie był zbrodniarzem, a brytyjski lotnik mordujący niemieckie dziecko w Berlinie – bohaterem wojennym i obrońcą demokracji.
Takie postawienie sprawy jest nie tylko nieetyczne, ale również nielogiczne. Dla mnie liczy się naga prawda. A nie jej uszminkowana, zasypana toną pudru i zalana hektolitrami lukru karykatura. Dlatego wiele historii opisanych w tej książce może czytelnika zaskoczyć i zaszokować. Są to bowiem sprawy, o których – używając słów Józefa Mackiewicza – nie trzeba głośno mówić. O sprawach tych mówi się na ogół półgębkiem. Albo nie mówi się wcale.
Kolejną cechą anglosaskiej polityki podczas II wojny była zdrada. Szczególnie Brytyjczycy specjalizowali się w zawieraniu sojuszy i składaniu obietnic, które potem z pełną premedytacją łamali. Boleśnie przekonała się o tym Polska oraz inne państwa Europy Środkowo-Wschodniej sprzedane w Jałcie Sowietom.
W marcu 1939 roku Wielka Brytania udzieliła Polsce „gwarancji niepodległości”. Naiwny jak dziecko minister Józef Beck przyjął je z radością. Gwarancje te doprowadziły do ataku Niemiec na Polskę, a Wielka Brytania nawet nie kiwnęła palcem w obronie samotnie konającej Rzeczypospolitej.
Natychmiast po upadku swojej polskiej sojuszniczki Brytyjczycy wznowili umizgi do Związku Sowieckiego. Państwa, które – przypomnijmy – 17 września 1939 roku zadało Polsce cios w plecy i okupowało połowę jej terytorium.
1 października 1939 roku przed mikrofonem BBC wystąpił pierwszy lord admiralicji Winston Churchill, jeszcze niedawno czołowy antybolszewik Wielkiej Brytanii. Oświadczył on zdumionym słuchaczom, że sowiecka agresja na Polskę była usprawiedliwiona, w ten sposób Stalin zabezpieczył się bowiem przed możliwością agresji ze strony Hitlera.
Brytyjczycy od początku wojny nie ukrywali, że opowiadają się za linią Curzona jako przyszłą wschodnią granicą Polski. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko amputację połowy terytorium Rzeczypospolitej i oddanie jej bolszewikom. Szkoda, że Anglicy nie powiedzieli nam tego przed zawarciem sojuszu!
Znany z miłości do Sowietów brytyjski ambasador w Moskwie Stafford Cripps 22 października 1940 roku złożył na ręce wiceszefa sowieckiej dyplomacji Andrieja Wyszynskiego specjalne memorandum. W imieniu rządu Jego Królewskiej Mości złożył on bolszewikom ofertę zawarcia antyniemieckiego paktu.
Co miałby z tego Stalin? Otóż Cripps zadeklarował gotowość uznania przez Wielką Brytanię „suwerenności ZSRS w Estonii, na Łotwie, Litwie oraz w Besarabii i północnej Bukowinie, a także w tych częściach byłego państwa polskiego (!), które znajdują się obecnie pod sowiecką władzą”. A więc wszystkich ziem zagrabionych przez Stalina na mocy paktu Ribbentrop–Mołotow.
Sygnał posłany do Moskwy był jasny: Wielka Brytania nie zamierza kruszyć kopii w sprawie interesów swojego polskiego sojusznika. Bardzo chętnie złoży je na ołtarzu porozumienia ze Związkiem Sowieckim. Tak się stało, gdy w 1941 roku wybuchła wojna między Hitlerem i Stalinem.
Polska z dnia na dzień przestała być natchnieniem narodów i wiernym przyjacielem, który jako jedyny dotrzymywał braterstwa broni Wielkiej Brytanii w jej najczarniejszej godzinie. Nagle na ukochaną sojuszniczkę Winstona Churchilla pasowana została „bohaterska” Armia Czerwona i jej „sympatyczny” wąsaty generalissimus.
Polacy zostali bezceremonialnie odstawieni w kąt, jak stara, niepotrzebna zabawka. Jeszcze wczoraj noszeni na rękach – ach, ci wspaniali polscy lotnicy z bitwy o Anglię! – nagle zaczęli być traktowani jak kłopotliwy ubogi krewny. Tak, w wielkiej polityce liczy się tylko siła. Polska była słaba, a Związek Sowiecki silny.
Od tej pory w każdym polsko-sowieckim sporze Brytyjczycy brali stronę bolszewików. Churchill bezceremonialnie zmuszał kolejnych polskich premierów – Władysława Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka – do upokarzających ustępstw wobec Stalina. Choć Wojsko Polskie nadal walczyło na wszystkich frontach Europy, dla Brytyjczyków nie miało to najmniejszego znaczenia.
Przyszedł Teheran, a po nim Jałta i Poczdam. Na konferencjach „wielkiej trójki” Amerykanie i Brytyjczycy bez mrugnięcia okiem zgodzili się na to, aby Polska po wojnie została pozbawiona połowy swojego terytorium i znalazła się w sowieckiej strefie wpływów. A jeszcze kilka lat wcześniej brytyjski premier zapewniał Polaków, że „Wielka Brytania lojalnie dotrzyma słowa”. No cóż, nie dotrzymała.
Gdy generał Władysław Anders próbował protestować, usłyszał od Churchilla:
– Mamy dzisiaj dosyć wojska i waszej pomocy nie potrzebujemy. Może pan swoje dywizje zabrać. Obejdziemy się bez nich.
– Nie mówił pan tego przez ostatnich kilka lat – odparł Anders.
Tak, bez wątpienia Brytyjczycy podczas ostatniej wojny udzielili nam brutalnej lekcji, na czym polega Realpolitik. Miejmy nadzieję, że lekcja ta została przez polskie elity zapamiętana.
Pierwotnie w Aliantach miała się znaleźć osobna część poświęcona zdradzie Wielkiej Brytanii. Zdecydowałem jednak, że temat ten rozsadziłby książkę. Wrócę do niego w osobnej publikacji, którą – jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem – napiszę wkrótce.
Alianci są kolejną, piątą już częścią cyklu „Opowieści niepoprawne politycznie”. Wcześniejsze tomy to Żydzi (2016), Sowieci (2016), Niemcy (2017) i Żydzi 2 (2018). O ile jednak w początkowych tomach sporą część materiału stanowiły moje artykuły prasowe, o tyle w tej książce dominuje materiał nigdy wcześniej niepublikowany.
Nie mam wątpliwości, że ze wszystkich części „Opowieści niepoprawnych politycznie” najbardziej niepoprawni politycznie są właśnie Alianci.
I tę książkę jednak pisałem, kierując się założeniami, które przyjąłem, pracując nad poprzednimi tomami: O historię należy się spierać i o niej dyskutować. Należy stawiać niewygodne pytania i ryzykowne hipotezy. Ujawniać fakty, które do tej pory były skrywane. Nic bowiem tak nie szkodzi historii jak sztampa, propaganda i cenzura.
Czytelniku, jeśli się z tym zgadzasz, moje książki są dla ciebie.
Piotr Zychowicz
Rozmowa z prof. JOHNEM MEARSHEIMEREM, amerykańskim politologiem, autorem książki Tragizm polityki mocarstw
Oglądał pan serial Kompania braci Stevena Spielberga?
Nie.
To historia oddziału amerykańskich żołnierzy, którzy lądują w Normandii. Odcinek dziewiąty nosi tytuł Dlaczego walczymy. Bohaterowie serialu wyzwalają w nim niemiecki obóz koncentracyjny. Znajdują góry trupów i potwornie wychudzonych, wycieńczonych więźniów w pasiakach. I wtedy dociera do nich – i do milionów widzów przed telewizorami – dlaczego Amerykanie walczą i umierają tak daleko od domu.
To tylko film. Wbrew temu, co się dzisiaj opowiada, Stany Zjednoczone nie przystąpiły do II wojny światowej z pobudek moralnych. Przystąpiły do niej z powodów strategicznych. W ten sposób realizowały swoje interesy. Oczywiście amerykański rząd od samego początku – od dojścia Adolfa Hitlera do władzy w 1933 roku – był niezwykle krytycznie nastawiony wobec ideologii narodowosocjalistycznej. To jest poza dyskusją. Ale to nie z powodu niechęci do nazizmu Waszyngton zaangażował się w wojnę na kontynencie europejskim. To nie dlatego ginęli amerykańscy chłopcy.
Dlaczego więc?
Bo Niemcy naruszyły równowagę sił na kontynencie. A Stany Zjednoczone wobec Europy sprawują funkcję offshore balancer.
To znaczy?
To znaczy, że naczelną zasadą amerykańskiej polityki zagranicznej jest niedopuszczenie do tego, aby jakieś mocarstwo w Europie lub Azji osiągnęło status kontynentalnego hegemona. Czyli zdominowało wszystkie pozostałe regionalne mocarstwa. Państwo takie szybko stałoby się bowiem na tyle potężne, że mogłoby rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym w walce o globalną dominację. Gdy jakiś kraj staje się na tyle potężny, aby zdominować Stary Kontynent, Ameryka wkracza do akcji i takie państwo powstrzymuje. W latach czterdziestych XX wieku takim państwem były Niemcy.
O tym, że Niemcy będą próbowały zdobyć hegemonię w Europie, wiadomo było już jednak wcześniej.
Tak, ale Ameryka liczyła wówczas, że innym europejskim mocarstwom uda się Niemcy zatrzymać samodzielnie. Hitler zaatakował Polskę w roku 1939, ale Stany Zjednoczone nie zdecydowały się na interwencję, bo w grze były jeszcze Francja i Wielka Brytania. Dopiero w 1940 roku, gdy Niemcy szybko rozbiły Francję i wypchnęły Brytyjczyków z kontynentu, Waszyngton zaczął się poważnie niepokoić. Wyglądało bowiem na to, że teraz Hitler zaatakuje i zniszczy Związek Sowiecki. To zaś oznaczałoby, że Niemcy zdobędą status hegemona Europy.
I co za tym idzie – naruszą światową równowagę sił.
Otóż to. Taka sytuacja była dla Stanów Zjednoczonych nie do zaakceptowania. Dlatego właśnie, gdy 22 czerwca 1941 roku rozpoczęła się operacja „Barbarossa”, w Waszyngtonie zapaliła się czerwona lampka. I Ameryka wrzuciła wysoki bieg. W grudniu 1941 roku Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny przeciwko Niemcom. Nie zrobiły tego jednak, ponieważ chciały walczyć z paskudną tyranią Hitlera, lecz dlatego, że Niemcy stały się tak potężne, że mogły zdominować Europę. System, jaki panował w Niemczech, miał w tej rozgrywce drugorzędne znaczenie. Chodziło o układ sił.
Zaraz, ale to Niemcy wypowiedziały wojnę Ameryce, a nie Ameryka Niemcom.
To była formalność. Hitler tylko zaoszczędził Amerykanom kłopotu. Decyzja o tym, że należy podjąć walkę z Niemcami, w Waszyngtonie już zapadła.
Wojna niemiecko-amerykańska rozpoczęła się w grudniu 1941 roku, ale Amerykanie nie kwapili się, żeby przybyć na kontynent. Dlaczego?
Bo taką mają taktykę. To samo zrobili przecież w czasie I wojny światowej. Wtedy z kolei obawiali się, że hegemonem Europy zostaną cesarskie, wilhelmińskie Niemcy. Amerykanie mieli jednak nadzieję, że koalicja brytyjsko-francusko-rosyjska sama poradzi sobie z Niemcami. Problem pojawił się na początku 1917 roku. Wtedy stało się jasne, że ten scenariusz się nie ziści. I rzeczywiście – Niemcom udało się pobić i wykluczyć z gry Rosję, dzięki czemu mogli przerzucić gros sił na front zachodni. Istniało ryzyko, że pobiją Anglię i Francję i w konsekwencji – staną się hegemonem. Był to moment, w którym Stany Zjednoczone musiały wkroczyć do wojny. Amerykańskie wojska zaczęły przybywać do Europy pod koniec 1917 roku, ale większość oddziałów przerzucono w roku 1918. W ostatniej fazie konfliktu.
Czyli Stany Zjednoczone zawsze ostatnie rzucają karty na stół.
Oczywiście. To jest najmądrzejsza strategia, jaką może zastosować państwo: przystąpić do wojny tak późno, jak tylko się da. Wówczas ponosi się najmniejsze straty i zachowuje siły na moment rozstrzygający konfliktu. To przepis na zwycięstwo.
Tak, to bez wątpienia najmądrzejsza taktyka. Ale jak pan wytłumaczy to, że Ameryka prowadzi wojny w obronie swoich interesów, ale potrafi sprzedawać je światu jako walkę o wolność, prawa człowieka i demokrację?
Narody lubią wierzyć w to, że walczą po stronie dobra. Że ich rządy nie kierują się egoizmem i Realpolitik, lecz altruizmem i humanizmem. Chcą też, żeby w tę idealistyczną wizję uwierzyli wszyscy inni ludzie na globie. Dlatego właśnie każda strona konfliktu w swojej propagandzie twierdzi, że to po jej stronie stoją racje moralne. Że to ona reprezentuje dobro. A przeciwnik – zło. Stany Zjednoczone nie są tu żadnym wyjątkiem. Wojny między mocarstwami toczą się o interesy, ale miło jest je opakować w moralne narracje. Jest jeszcze strona praktyczna. Rządom trudno skłonić swych żołnierzy do przelewania krwi, mówiąc im, że walczą o realizację strategicznych interesów mocarstwa. Znacznie łatwiej zmobilizować ich do poświęceń, zapewniając, że walczą w dobrej sprawie. To samo dotyczy całych społeczeństw.
Wróćmy do II wojny światowej. Generał Patton zaraz po wojnie powiedział, że Amerykanie wyzwolili pół Europy spod jednej tyranii, ale drugie pół oddali pod władanie drugiej. To, że sojusznikiem Stanów Zjednoczonych był Związek Sowiecki, chyba jasno dowodzi, że czarno-biała narracja ukazująca II wojnę światową jako starcie dobra ze złem jest mitem.
Stalin był wielkim zbrodniarzem, ale – w mojej opinii – Hitler był zbrodniarzem jeszcze większym.
To akurat kwestia dyskusyjna. Ale mnie chodzi o to, że sojusznikiem USA był straszliwy, krwiożerczy totalitaryzm. Ameryka ten totalitaryzm wspierała dostawami broni i sprzętu. Trudno więc mówić o Ameryce jako o nieskazitelnym imperium dobra.
No cóż, taka jest polityka. Proszę pamiętać, że zanim Amerykanie i Brytyjczycy wylądowali na kontynencie, front wschodni wiązał przytłaczającą część sił Wehrmachtu. 93 procent strat, które Niemcy ponieśli do tego czasu w II wojnie światowej, ponieśli w walce z Armią Czerwoną. To Związek Sowiecki przez kilka lat brał na siebie niemal cały ciężar walki z Niemcami. Ameryka miałaby odrzucić takiego sojusznika z powodu jego represyjnego systemu wewnętrznego? Bądźmy poważni. To tak nie działa.
Ale w maju 1945 roku Niemcy skapitulowały. A Stalin nadal był dobrym „Wujkiem Joe”.
Tak, wiem. Wielu ludzi w Europie Wschodniej ma żal do Stanów Zjednoczonych, że w 1945 roku nie zaatakowały Sowietów i nie wyzwoliły ich ojczyzn spod czerwonej okupacji. Żal ten wynika jednak z nieznajomości ówczesnej sytuacji militarnej i natury amerykańskiej polityki.
Zacznijmy od sytuacji militarnej.
Po pierwsze, Armia Czerwona była potężniejsza od sił amerykańsko-brytyjskich, które znajdowały się wówczas na kontynencie. Alianci zachodni byli za słabi, żeby przepędzić Sowietów do Moskwy. Po drugie, gdy skapitulowała III Rzesza, w najlepsze trwała wojna na Pacyfiku. Amerykanie nie byli w stanie pokonać Japończyków bez pomocy Związku Sowieckiego. Usilnie próbowali nakłonić Stalina do zaatakowania Japonii. Nie mogli więc jednocześnie wystąpić przeciwko niemu w Europie Wschodniej. Jak wiadomo, w sierpniu 1945 roku Armia Czerwona rzeczywiście zaatakowała w Mandżurii Armię Kwantuńską, co spowodowało kapitulację Japonii.
A na czym polega nieznajomość natury amerykańskiej polityki?
Na niezrozumieniu podstawowego faktu, że Amerykanie nie przybyli do Europy, by walczyć z „paskudnymi dyktaturami” łamiącymi prawa człowieka. Przybyli tu, żeby walczyć z Niemcami, które naruszyły równowagę sił na kontynencie.
Podczas jednego z wykładów powiedział pan, że gdy Stany Zjednoczone realizują swoje interesy, potrafią być bezwzględne. Co pan miał na myśli?
Choćby naloty dywanowe na niemieckie miasta, w których śmierć poniosły dziesiątki tysięcy cywili. A także naloty na miasta japońskie.
Zrzucenie bomb atomowych.
Nie tylko! Przecież 10 marca 1945 roku amerykańskie bombowce obróciły w perzynę Tokio. Jednej nocy zginęło tam więcej osób niż w Hiroszimie i Nagasaki. Lotnictwo Stanów Zjednoczonych prowadziło systematyczną kampanię, której celem było spalenie Japonii do gołej ziemi. Wraz z zamieszkującymi ją ludźmi. Czy pan wie, że na liście japońskich miast, na które miały spaść bomby atomowe, na pierwszym miejscu było Kioto?
Nie, nie wiedziałem. Dlaczego Amerykanie zrezygnowali z tego celu?
Kioto z listy celów kazał wykreślić ówczesny sekretarz wojny, Henry L. Stimson. Tak się bowiem złożyło, że w tym mieście spędził miesiąc miodowy i bardzo je polubił. W 1945 roku postanowił ocalić je przed anihilacją. W ten sposób w Waszyngtonie podejmowano decyzje o życiu i śmierci setek tysięcy cywilów.
W Hollywood powstało wiele filmów o cierpieniach amerykańskich żołnierzy w japońskiej niewoli. Milczy się natomiast o gehennie japońskich jeńców w niewoli amerykańskiej.
Tak, żołnierze Armii Cesarskiej często nawet nie mieli szansy, żeby zostać jeńcami. Amerykańscy żołnierze zabijali ich na miejscu, od razu po tym, gdy się poddali. Wiele z tego powtórzyło się w czasie wojny koreańskiej. Wskutek amerykańskich bombardowań Korei Północnej śmierć mogło ponieść nawet 20 procent populacji tego kraju. US Army dokonała również olbrzymich spustoszeń w Wietnamie.
Ale Ameryce zdarzało się też chyba prowadzić politykę wypływającą z pobudek idealistycznych?
Tak, ale z tragicznym dla siebie i świata skutkiem. Mam na myśli okres po upadku Związku Sowieckiego i zakończeniu zimnej wojny. Lata 1990–2016. Był to jedyny okres w dziejach, w którym Stany Zjednoczone nie musiały się martwić o równowagę sił na świecie. Były bowiem jedynym supermocarstwem na globie. Żadne inne mocarstwo nie rzucało im wyzwania w grze o globalną dominację. Żadne inne mocarstwo nie stanowiło dla nich poważnego zagrożenia.
Zaczęły wówczas działać nieracjonalnie?
Niestety tak. I za każdym razem pakowały się w niebywałe kłopoty. Bo prawda jest zaskakująca. Idealistyczna polityka wcale nie sprawia, że świat staje się lepszy. Odwrotnie – staje się znacznie gorszy. A przede wszystkim taka polityka jest nieskuteczna. Przynosi tylko koszmarne klęski.
Na czym polegała idealistyczna polityka USA?
Na przekonaniu, że cały świat należy zmienić na obraz i podobieństwo Ameryki. Narzucić mu system liberalno-demokratyczny. Wszystkie kraje świata chciano obrócić w liberalne demokracje, co miało położyć kres łamaniu praw człowieka, wojnom i terroryzmowi.
To nie była polityka idealistyczna, to była skrajna głupota.
Zgoda, to nie mogło się udać. Ameryka próbowała przeprowadzić kolosalną operację z zakresu inżynierii społecznej. Ale, co ciekawe, do realizacji tych „szczytnych celów” używała brutalnej siły militarnej. Mowa o tak zwanej doktrynie Georga W. Busha – czyli atakowaniu i obalaniu kolejnych reżimów w świecie muzułmańskim. Zgodnie z jej założeniem cały Bliski Wschód miał się przeistoczyć w morze demokracji.
Wyszło nieco inaczej.
Doszło do wielkiego dramatu. I spektakularnej klęski. Rozpoczęta w 2001 roku wojna w Afganistanie jest najdłuższą wojną w dziejach Stanów Zjednoczonych. I wygląda na to, że gdy Amerykanie kiedyś wycofają się z tego kraju, talibowie odzyskają nad nim kontrolę. Sytuacja wróci więc do punktu wyjścia, do stanu sprzed inwazji. Tymczasem zginęły dziesiątki tysięcy cywilów. Cały kraj został zrujnowany długoletnim konfliktem zbrojnym.
A jak Amerykanom poszło w Iraku?
Jeszcze gorzej. Irak to kraj, w którym mieszkają szyici, sunnici i Kurdowie. Grupy te – mówiąc delikatnie – za sobą nie przepadają. Wskutek amerykańskiej interwencji z 2003 roku Irak de facto rozpadł się na kilka części. A na domiar złego pojawiło się w nim radykalne, terrorystyczne Państwo Islamskie, które sprawiło Zachodowi tyle kłopotów. W Iraku nie było problemu terroryzmu, dopóki nie przybyli tam Amerykanie.
Amerykański atak na Irak w 2003 roku nosił nazwę „Iracka Wolność”. Zamiast wyzwolenia Irakijczycy otrzymali jednak od Wuja Sama zniszczenie, terror i chaos.
Tak, ten kraj został po prostu zrujnowany. Przelano morze krwi. Gdybym był Irakijczykiem, wolałbym, żeby Saddam Husajn został przy władzy. Co oczywiście nie oznacza, że życie pod rządami Saddama Husajna było przyjemne. Chodzi o to, że Ameryka zmieniła sytuację na jeszcze gorszą.
Potem „uszczęśliwione” zostały kolejne kraje: Libia, Egipt i Syria.
Tak, Stany Zjednoczone odegrały niemałą rolę w obaleniu Muammara Kaddafiego i Hosniego Mubaraka. A także w próbie obalenia Baszszara al-Asada. Opłakane efekty tych operacji wszyscy znamy. Syria pogrążyła się w straszliwej wojnie domowej, Asada wsparli bowiem Rosjanie i Irańczycy. Kilka milionów Syryjczyków musiało uciekać ze swoich domów, kilkaset tysięcy zginęło. Kawał Syrii został obrócony w perzynę. Krwawa wojna domowa wybuchła także w Libii. A w Egipcie demokratyczne wybory wygrało Bractwo Muzułmańskie, które należało obalić za pomocą… zamachu stanu.
Same klęski.
Tak, same klęski. Tak w praktyce wyglądała idealistyczna polityka w wykonaniu Stanów Zjednoczonych. Marsz od katastrofy do katastrofy. A przy okazji Amerykanie spowodowali ludzkie cierpienie na gigantyczną, szokującą wręcz skalę. Śmierć setek tysięcy ludzi, olbrzymie zniszczenia i destabilizacja strategicznego regionu świata. Skutkiem tego była fala uchodźców, która zalała Stary Kontynent i wywołała poważny kryzys Unii Europejskiej.
Jaki z tego morał?
Jeżeli prowadzisz politykę idealistyczną – przegrywasz.
JOHN MEARSHEIMER, profesor Uniwersytetu Chicagowskiego, jest amerykańskim politologiem, jednym z najwybitniejszych światowych znawców geopolityki. Twórca koncepcji realizmu ofensywnego, zwolennik Realpolitik. Napisał między innymi, wraz ze Stephenem Waltem, słynną książkę The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy (wyd. pol. pt. Lobby izraelskie w USA) oraz The Great Delusion: Liberal Dreams and International Realities. W Polsce nakładem Universitas ukazało się jego opus magnum Tragizm polityki mocarstw.
Źródło: „Historia Do Rzeczy” 3/2020
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © by Piotr Zychowicz 2020
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Zbigniew Mielnik
Fotografie na I stronie okładki
© Hulton-Deutsch Collection/Corbis/Getty Images Poland
© Pavlo Lys/Shutterstock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Alianci, wyd. I, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-829-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer