Alianci. Opowieści niepoprawne politycznie cz.V - Piotr Zychowicz - ebook

Alianci. Opowieści niepoprawne politycznie cz.V ebook

Piotr Zychowicz

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna część bestsellerowego cyklu „Opowieści niepoprawne politycznie”. Po Żydach, Sowietach i Niemcach przyszedł czas na Aliantów.

II wojna światowa przedstawiana jest jak hollywoodzki western, starcie dobrych kowbojów ze złymi Indianami. Prawdziwa historia nie była jednak wcale czarno-biała. Zbrodnie wojenne popełniały nie tylko państwa Osi, ale również alianci zachodni.

Straszliwe bombardowania dywanowe Hamburga, Drezna i innych niemieckich miast. Rozstrzeliwanie jeńców wojennych. Gwałty i grabieże. Rasistowskie mordy na ludności cywilnej Japonii, których zwieńczeniem była atomowa zagłada w Hiroszimie i Nagasaki.

Piotr Zychowicz pisze o brytyjskich obozach koncentracyjnych dla Burów, ludobójstwie amerykańskich Indian i zachodnich intelektualistach, którzy tuszowali zbrodnie Stalina – Katyń, Gułag i Wielki Głód. A także o tym, jak Anglosasi po wojnie wydali NKWD dwa miliony uciekinierów ze Związku Sowieckiego. Polacy nie byli jedynym narodem zdradzonym przez Churchilla i Roosevelta w Jałcie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 570

Oceny
4,7 (55 ocen)
44
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krzysztof19781984

Z braku laku…

Tendencyjna.
01

Popularność




Demo­kra­cja jest bar­dziej mściwa niż gabi­nety.

Wojny naro­dowe będą dużo strasz­niej­sze niż wojny kró­lów.

Win­ston Chur­chill

Wstęp

Histo­rię piszą zwy­cięzcy. Ta stara prawda szcze­gól­nie pasuje do II wojny świa­to­wej. Mimo że od końca tego krwa­wego kon­fliktu minęło już sie­dem­dzie­siąt sześć lat, do dzi­siaj obo­wią­zuje wer­sja wyda­rzeń stwo­rzona przez wojenną pro­pa­gandę alian­tów. Tezy tej pro­pa­gandy powie­lają bez­kry­tycz­nie histo­rycy, pisa­rze i dzien­ni­ka­rze, zgod­nie z nimi krę­cone są hol­ly­wo­odz­kie super­pro­duk­cje.

Pro­pa­ganda na ogół jed­nak mało ma wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Nie służy prze­cież obiek­tyw­nemu przed­sta­wie­niu wyda­rzeń. Z natury rze­czy jest stron­ni­cza i nie­obiek­tywna. Służy mobi­li­zo­wa­niu wła­snych oby­wa­teli do walki, zohy­dza­niu prze­ciw­nika i prze­ko­na­niu świata, że pań­stwo, które ją upra­wia, bije się w słusz­nej spra­wie.

Pro­pa­ganda wojenna przy­po­mina więc bajkę dla dzieci, w któ­rej wszystko jest pro­ste i oczy­wi­ste:

My – dobrzy. Oni – źli.

My – mamy rację. Oni – racji nie mają.

My – wal­czymy w spo­sób rycer­ski. Oni – zbrod­ni­czo i pod­stęp­nie.

W tym czarno-bia­łym obra­zie nie ma miej­sca na żadne odcie­nie sza­ro­ści, wąt­pli­wo­ści i niu­anse. Nie ma miej­sca na praw­dziwy, nie­zwy­kle skom­pli­ko­wany obraz wiel­kiego kosz­maru, jakim jest wielka wojna. Jest miej­sce tylko na złych Indian i dobrych, szla­chet­nych kow­bo­jów. Na lorda Vadera i ryce­rzy Jedi.

Ame­ry­ka­nom i Bry­tyj­czy­kom udało się więc prze­ko­nać świat, że II wojna świa­towa była star­ciem abso­lut­nego zła z abso­lut­nym dobrem. To pierw­sze uosa­biali oczy­wi­ście Adolf Hitler, Benito Mus­so­lini i cesarz Hiro­hito. Abso­lutne dobro – Win­ston Chur­chill, Fran­klin D. Roose­velt oraz… Józef Sta­lin.

Tak, to nie pomyłka, Józef Sta­lin. Aliancka pro­pa­ganda wbi­jała bowiem do głów swo­ich oby­wa­teli, że Zwią­zek Sowiecki jest miłu­ją­cym pokój i wol­ność demo­kra­tycz­nym pań­stwem. Że z Wielką Bry­ta­nią i Sta­nami Zjed­no­czo­nymi łączy go nie tylko wspól­nota inte­re­sów, ale i war­to­ści.

Wła­śnie dla­tego alianci tuszo­wali zbrod­nie sym­pa­tycz­nego, miesz­ka­ją­cego na Kremlu „Wujka Joego”. Na czele ze zbrod­nią katyń­ską. Każdy, kto twier­dził, że to NKWD zgła­dziło pol­skich ofi­ce­rów, był uzna­wany za „faszy­stę” i „pomoc­nika Hitlera”. Już to jedno spra­wia, że do alianc­kiej pro­pa­gandy z czasu II wojny należy pod­cho­dzić scep­tycz­nie i ostroż­nie.

Jed­nym z jej naczel­nych kłamstw było twier­dze­nie, że Wielka Bry­ta­nia i Ame­ryka przy­stą­piły do wojny w obro­nie demo­kra­cji, wol­no­ści i praw czło­wieka. Po to, aby oba­lić strasz­li­wych dyk­ta­to­rów i przy­nieść wol­ność ucie­mię­żo­nym ludom. To oczy­wi­ście nie­prawda. Ame­rykanie i Bry­tyj­czycy nie wal­czyli z pobu­dek moral­nych i altru­istycz­nych. Wal­czyli o wła­sne, ego­istyczne inte­resy.

Gdyby Hitler nie zde­cy­do­wał się na eks­pan­sję tery­to­rialną i nie naru­szył w ten spo­sób świa­to­wej rów­no­wagi sił, mógłby całymi latami pastwić się nad Żydami i trzy­mać prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych w kace­tach, a „wolny świat” nie kiw­nąłby pal­cem. Tak jak nie robi nic w spra­wie reżimu Korei Pół­noc­nej, który gnębi setki tysięcy ludzi w swoim potwor­nym Gułagu.

Już w 1945 roku mówił o tym gło­śno Geo­rge S. Pat­ton, słynny ame­ry­kań­ski gene­rał i wielki non­kon­for­mi­sta. Przy­po­mi­nał on, że rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych obie­cał Euro­pej­czy­kom wol­ność. I rze­czy­wi­ście wyzwo­lił pół Europy spod hitle­row­skiego jarzma. Ale dru­gie pół Europy oddał pod jarzmo Sta­lina. Gdzie w tym sens i logika? O co więc tak naprawdę wal­czyli ame­ry­kań­scy chłopcy?

Wojny demo­kra­tyczne

Nie­prawdą jest rów­nież to, że wszyst­kie zbrod­nie pod­czas II wojny świa­to­wej zostały popeł­nione przez żoł­nie­rzy państw Osi, a alianci zachodni od pierw­szego do ostat­niego dnia wojny pro­wa­dzili wojnę w bia­łych ręka­wicz­kach, zgod­nie z mię­dzy­na­ro­do­wymi kon­wen­cjami.

To zwy­kłe bujdy. Ame­ry­ka­nie i Bry­tyj­czycy pro­wa­dzili prze­ciwko III Rze­szy i Japo­nii taką wojnę, jaką Niemcy i Japoń­czycy pro­wa­dzili prze­ciwko nim – wojnę totalną. A zgod­nie z zało­że­niami takiej wojny wro­giem jest nie tylko rząd nie­przy­ja­ciel­skiego pań­stwa i jego siły zbrojne. Wro­giem są całe „nie­przy­ja­ciel­skie” spo­łe­czeń­stwa i narody.

Tym wła­śnie nowo­cze­sne „wojny demo­kra­cji” róż­nią się od daw­nych „wojen gabi­ne­to­wych” pro­wa­dzo­nych przez euro­pej­skie monar­chie abso­lutne. Te ostat­nie miały na celu osią­gnię­cie celów poli­tycz­nych i na ogół koń­czyły się, mniej lub bar­dziej kom­pro­mi­so­wymi, trak­ta­tami poko­jo­wymi mię­dzy monar­chami, któ­rzy nie bez przy­czyny tytu­ło­wali się nawza­jem „dro­gimi panami braćmi”.

Jak dowo­dził znany kon­ser­wa­tywny myśli­ciel Erik von Kueh­nelt-Led­dihn, „wojny gabi­ne­towe” anga­żo­wały do walki tylko nie­wielką część spo­łe­czeń­stwa i były toczone w spo­sób względ­nie huma­ni­tarny. Pro­wa­dzono je na chłodno, przy­po­mi­nały wielki tur­niej rycer­ski lub par­tię sza­chów.

Z kolei „wojny demo­kra­tyczne” cha­rak­te­ry­zuje totalna mobi­li­za­cja całego spo­łe­czeń­stwa i całych zaso­bów pań­stwa. Masy mobi­li­zuje się zaś za pomocą krzy­kli­wej pro­pa­gandy. Ma ona wywo­łać w spo­łe­czeń­stwie zacie­kłą nie­na­wiść do nie­przy­ja­ciela, który staje się śmier­tel­nym wro­giem, uoso­bie­niem wszel­kiego zła.

Celem wojny total­nej jest cał­ko­wite znisz­cze­nie prze­ciw­nika. Zbu­rze­nie jego sto­licy, narzu­ce­nie mu swego sys­temu poli­tycz­nego. Tak wal­czyły III Rze­sza i Zwią­zek Sowiecki, dwa potwory będące pato­lo­giami nie­miec­kich i rosyj­skich sys­te­mów par­la­men­tar­nych. Tak wal­czyły Wielka Bry­ta­nia i Stany Zjed­no­czone.

Trudno się więc dzi­wić, że to wła­śnie doba „wojen demo­kra­tycz­nych” przy­nio­sła światu naj­więk­sze akty ludo­bój­stwa w dzie­jach ludz­ko­ści. Okrop­no­ści, które w cza­sach „reak­cyj­nych” monar­chii abso­lut­nych nikomu nie śniły się nawet w naj­czar­niej­szych kosz­ma­rach noc­nych.

Oczy­wi­ście wszyst­kie te zbrod­nie popeł­niano w imie­niu „słusz­nej sprawy” i „walki z potwo­rami”. W imię „postępu” i „lep­szego jutra”.

Zgod­nie z tymi zało­że­niami alianci zachodni zgła­dzili setki tysięcy nie­miec­kich i japoń­skich cywi­lów w ramach bez­pre­ce­den­so­wej kam­pa­nii bom­bar­do­wań dywa­no­wych. Sym­bo­lem tego okru­cień­stwa jest z jed­nej strony ago­nia Ham­burga i Dre­zna, z dru­giej – Tokio, Hiro­szimy i Naga­saki.

Już dzie­więt­na­sto­wieczny fran­cu­ski filo­zof Joseph-Ernest Renan prze­strze­gał, że kon­flikty zbrojne przy­szło­ści będą guer­res zoo­lo­gi­ques, woj­nami zoo­lo­gicz­nymi, ple­mien­nymi. Było to logiczną kon­se­kwen­cją triumfu idei demo­kra­tycz­nych i ści­śle z nimi powią­za­nych idei nacjo­na­li­stycz­nych. Rycer­skie wojny kró­lów musiały ustą­pić zacie­kłym, krwa­wym woj­nom mas ludo­wych.

Euro­pej­ska wojna może się zakoń­czyć jedy­nie zagładą zwy­cię­żo­nych i tylko nieco mniej­szymi stra­tami oraz wyczer­pa­niem gospo­dar­czym zwy­cięz­ców – wiesz­czył z kolei w 1901 roku Win­ston Chur­chill. – Demo­kra­cja jest bar­dziej mściwa niż gabi­nety. Wojny naro­dowe będą dużo strasz­niej­sze niż wojny kró­lów.

Para­dok­sem jest, że czter­dzie­ści lat póź­niej to wła­śnie Chur­chill popro­wa­dził Wielką Bry­ta­nię do wojny naro­dów.

W demo­kra­tycz­nych woj­nach total­nych biorą udział nie tylko żoł­nie­rze, lecz cała lud­ność – pisał publi­cy­sta i filo­zof Tomasz Gabiś. – W miarę postę­pów demo­kra­ty­za­cji rośnie sto­pień tota­li­za­cji wojny. Apo­geum demo­kra­tycz­nych wojen total­nych jest oczy­wi­ście II wojna świa­towa, w cza­sie któ­rej lud­ność cywilna staje się obiek­tem pla­no­wych i okrut­nych ata­ków ze strony wro­giej armii.

Wojna w kla­sycz­nym sen­sie – to zna­czy wojna pomię­dzy suwe­ren­nymi pań­stwami – zanika, ustę­pu­jąc miej­sca akcji poli­cyj­nej. Po jed­nej stro­nie ist­nieje „prze­stęp­stwo agre­sji”, po dru­giej zaś nie wojna, lecz wymie­rze­nie wro­gowi kary za to „prze­stęp­stwo”.

Wojna, podob­nie jak i cała poli­tyka, zostaje w erze demo­kra­tycz­nej total­nie zmo­ra­li­zo­wana, co pro­wa­dzi do gorącz­ko­wego poszu­ki­wa­nia „win­nych”, czyli tych, któ­rzy „pierwsi zaczęli”. Wojna, która byłaby tylko toczącą się „poza dobrem i złem” grą stra­te­giczną mającą na celu obez­wład­nie­nie prze­ciw­nika i posze­rze­nie swo­jej wła­dzy, byłaby nie do znie­sie­nia dla demo­kra­tycz­nej „opi­nii publicz­nej” zdol­nej widzieć poli­tykę jedy­nie przez pry­zmat emo­cji, uczuć, uprze­dzeń i kry­te­riów moral­nych.

Nie­odzow­nym ele­men­tem wojny total­nej jest oczy­wi­ście men­tal­ność Kalego. Czyli sto­so­wa­nie zupeł­nie innych kry­te­riów do oceny wła­snego postę­po­wa­nia i postę­po­wa­nia prze­ciw­nika.

Bliź­nia­czym bra­tem pro­pa­gandy jest „linia nie­win­no­ści” – pisał Rus­sell Gren­fell w słyn­nej książce Uncon­di­tio­nal Hatred, „Bez­wa­run­kowa nie­na­wiść” – którą poli­tycy, wspo­ma­gani przez „patrio­tycz­nych” histo­ry­ków i teo­re­ty­ków prawa mię­dzy­na­ro­do­wego, kre­ślą w poprzek prze­szłych i teraź­niej­szych wyda­rzeń. Każda agre­sja, każdy akt zbó­jec­twa lub bar­ba­rzyń­stwa po wła­snej stro­nie jest okre­ślany jako część „wiel­kiego histo­rycz­nego pro­cesu” roz­woju ludz­ko­ści albo jako uspra­wie­dli­wiony akt odwetu czy coś podob­nego. Ale takie same dzia­ła­nia po stro­nie wroga stają się strasz­li­wymi zbrod­niami prze­ciw poko­jowi i ludz­ko­ści zasłu­gu­ją­cymi na karę śmierci.

Nie ma więk­szych wąt­pli­wo­ści, że gdyby III Rze­sza jakimś cudem wygrała wojnę, Hitler urzą­dziłby poko­na­nym alian­tom wielki pro­ces poka­zowy, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jący pro­cesy norym­ber­skie. Osą­dziłby, a następ­nie powie­sił przy­wód­ców Wiel­kiej Bry­ta­nii, Związku Sowiec­kiego i Ame­ryki jako zbrod­nia­rzy wojen­nych.

Czy to ozna­cza, że alianci zachodni byli rów­nie zbrod­ni­czy jak III Rze­sza? Nie, oczy­wi­ście tak nie było. Taka teza to non­sens. Lan­sują ją czę­sto roz­ma­ici pogro­bowcy naro­do­wego socja­li­zmu. Ludzie ci wyko­rzy­stują zbrod­nie popeł­nione przez alian­tów do wybie­la­nia swo­jego uko­cha­nego Führera i jego reżimu. Patrz­cie, prze­ko­nują, wszyst­kie strony tej wojny były sie­bie warte.

To nie­prawda. Przede wszyst­kim wystę­po­wała róż­nica skali. Reżim naro­do­wo­so­cja­li­styczny uni­ce­stwił znacz­nie wię­cej nie­win­nych ludzi niż Anglo­sasi. Sam dia­bel­ski Holo­kaust pochło­nął kilka milio­nów ludz­kich ist­nień. Do tego należy dodać kolo­salne zbrod­nie, jakich Niemcy dopu­ścili się wobec Sło­wian i innych Euro­pej­czy­ków.

W Pol­sce, która padła ofiarą wyjąt­kowo bestial­skiej nie­miec­kiej oku­pa­cji, nikomu nie trzeba tego tłu­ma­czyć. Auschwitz, Pal­miry, Pia­śnica, Maj­da­nek… Te nazwy wywo­łują dreszcz prze­ra­że­nia u każ­dego Polaka. Okrut­nym zbrod­niom III Rze­szy poświę­ci­łem osobną książkę zaty­tu­ło­waną Niemcy.

Okrop­no­ści hitle­ry­zmu nie ozna­czają jed­nak, że mamy mil­czeć o czar­nych kar­tach, jakie pod­czas II wojny zapi­sali Anglo­sasi. Albo – broń Boże – je uspra­wie­dli­wiać. Fak­tów nie wolno zamia­tać pod dywan tylko dla­tego, że są nie­wy­godne. A walka nawet z naj­bar­dziej paskud­nym reżi­mem nie uspra­wie­dli­wia zabi­ja­nia nie­win­nych.

W tej książki oby­wa­tele państw Osi – Japoń­czycy, Niemcy czy Włosi – czę­sto wystę­pują w roli ofiar. Może to wywo­łać szok u czy­tel­nika wycho­wa­nego na „histo­rio­gra­fii” będą­cej prze­dłu­że­niem wojen­nej pro­pa­gandy. Sam nie­dawno się o tym prze­ko­na­łem. Gdy powie­dzia­łem zna­jo­memu tur­bo­pa­trio­cie, że chcę napi­sać tę książkę, zawrzał z obu­rze­nia.

– Jak to?! Będziesz pisać o cier­pie­niach Niem­ców i Japoń­ców?!

– Ale prze­cież to wszystko wyda­rzyło się naprawdę – odpo­wie­dzia­łem.

– To jesz­cze nie powód, żeby o tym pisać! Prze­cież to Niemcy wywo­łali II wojnę świa­tową. Nie ma się co nad nimi lito­wać.

Zupeł­nie nie zga­dzam się z takim podej­ściem. Jako kon­ser­wa­ty­sta czuję głę­boką awer­sję do men­tal­no­ści ple­mien­nej, która każe dzie­lić ludzi według ich naro­do­wo­ści. Ja nie dzielę istot ludz­kich na Niem­ców, Pola­ków, Rosjan, Żydów czy Ame­ry­ka­nów. Dzielę ich na dobrych i złych. Na ofiary i spraw­ców.

Eses­man, który mor­do­wał pol­skiego więź­nia w Auschwitz, był sprawcą. Niemka roze­rwana na strzępy aliancką bombą w Ham­burgu była ofiarą. To dwie różne osoby. Dwie jed­nostki ludz­kie, które nie mają ze sobą nic wspól­nego poza tym, że mówią tym samym języ­kiem. Sprawca zasłu­guje na potę­pie­nie. Ofiara – na współ­czu­cie.

Wbrew temu, co cza­sami można usły­szeć, wojnę wywo­łał Adolf Hitler, a nie cały naród nie­miecki. Pro­szę mi wyba­czyć moją sta­ro­świec­kość, ale nie uznaję – tak popu­lar­nej w XX wieku – zasady zbio­ro­wej odpo­wie­dzial­no­ści i winy kolek­tyw­nej. Wina i odpo­wie­dzial­ność może być jedy­nie indy­wi­du­alna.

Każdy czło­wiek może odpo­wia­dać tylko i wyłącz­nie za wła­sne czyny. A nie za czyny swo­ich rodzi­ców, dzieci, współ­o­by­wa­teli, człon­ków tej samej klasy spo­łecz­nej czy grupy etnicz­nej. Jak bowiem pisał Erik von Kueh­nelt-Led­dihn, narody nie są pod­mio­tami moral­nymi. Mogą być nimi tylko jed­nostki.

Jest to wytyczna moralna, któ­rej trzy­mam się kłami i pazu­rami. Ni­gdy nie dam się prze­ko­nać, że nie­miecki lot­nik mor­du­jący angiel­skie dziecko w Lon­dy­nie był zbrod­nia­rzem, a bry­tyj­ski lot­nik mor­du­jący nie­mieckie dziecko w Ber­li­nie – boha­te­rem wojen­nym i obrońcą demo­kra­cji.

Takie posta­wie­nie sprawy jest nie tylko nie­etyczne, ale rów­nież nie­lo­giczne. Dla mnie liczy się naga prawda. A nie jej uszmin­ko­wana, zasy­pana toną pudru i zalana hek­to­li­trami lukru kary­ka­tura. Dla­tego wiele histo­rii opi­sa­nych w tej książce może czy­tel­nika zasko­czyć i zaszo­ko­wać. Są to bowiem sprawy, o któ­rych – uży­wa­jąc słów Józefa Mac­kie­wi­cza – nie trzeba gło­śno mówić. O spra­wach tych mówi się na ogół pół­gęb­kiem. Albo nie mówi się wcale.

Pol­ska zdra­dzona

Kolejną cechą anglo­sa­skiej poli­tyki pod­czas II wojny była zdrada. Szcze­gól­nie Bry­tyj­czycy spe­cja­li­zo­wali się w zawie­ra­niu soju­szy i skła­da­niu obiet­nic, które potem z pełną pre­me­dy­ta­cją łamali. Bole­śnie prze­ko­nała się o tym Pol­ska oraz inne pań­stwa Europy Środ­kowo-Wschod­niej sprze­dane w Jał­cie Sowie­tom.

W marcu 1939 roku Wielka Bry­ta­nia udzie­liła Pol­sce „gwa­ran­cji nie­pod­le­gło­ści”. Naiwny jak dziecko mini­ster Józef Beck przy­jął je z rado­ścią. Gwa­ran­cje te dopro­wa­dziły do ataku Nie­miec na Pol­skę, a Wielka Bry­ta­nia nawet nie kiw­nęła pal­cem w obro­nie samot­nie kona­ją­cej Rze­czy­po­spo­li­tej.

Natych­miast po upadku swo­jej pol­skiej sojusz­niczki Bry­tyj­czycy wzno­wili umi­zgi do Związku Sowiec­kiego. Pań­stwa, które – przy­po­mnijmy – 17 wrze­śnia 1939 roku zadało Pol­sce cios w plecy i oku­po­wało połowę jej tery­to­rium.

1 paź­dzier­nika 1939 roku przed mikro­fo­nem BBC wystą­pił pierw­szy lord admi­ra­li­cji Win­ston Chur­chill, jesz­cze nie­dawno czo­łowy anty­bol­sze­wik Wiel­kiej Bry­ta­nii. Oświad­czył on zdu­mio­nym słu­cha­czom, że sowiecka agre­sja na Pol­skę była uspra­wie­dli­wiona, w ten spo­sób Sta­lin zabez­pie­czył się bowiem przed moż­li­wo­ścią agre­sji ze strony Hitlera.

Bry­tyj­czycy od początku wojny nie ukry­wali, że opo­wia­dają się za linią Cur­zona jako przy­szłą wschod­nią gra­nicą Pol­ski. Ozna­czało to ni mniej, ni wię­cej, tylko ampu­ta­cję połowy tery­to­rium Rze­czy­po­spo­li­tej i odda­nie jej bol­sze­wi­kom. Szkoda, że Anglicy nie powie­dzieli nam tego przed zawar­ciem soju­szu!

Znany z miło­ści do Sowie­tów bry­tyj­ski amba­sa­dor w Moskwie Staf­ford Cripps 22 paź­dzier­nika 1940 roku zło­żył na ręce wice­szefa sowiec­kiej dyplo­ma­cji Andrieja Wyszyn­skiego spe­cjalne memo­ran­dum. W imie­niu rządu Jego Kró­lew­skiej Mości zło­żył on bol­sze­wi­kom ofertę zawar­cia anty­nie­miec­kiego paktu.

Co miałby z tego Sta­lin? Otóż Cripps zade­kla­ro­wał goto­wość uzna­nia przez Wielką Bry­ta­nię „suwe­ren­no­ści ZSRS w Esto­nii, na Łotwie, Litwie oraz w Besa­ra­bii i pół­noc­nej Buko­wi­nie, a także w tych czę­ściach byłego pań­stwa pol­skiego (!), które znaj­dują się obec­nie pod sowiecką wła­dzą”. A więc wszyst­kich ziem zagra­bio­nych przez Sta­lina na mocy paktu Rib­ben­trop–Moło­tow.

Sygnał posłany do Moskwy był jasny: Wielka Bry­ta­nia nie zamie­rza kru­szyć kopii w spra­wie inte­re­sów swo­jego pol­skiego sojusz­nika. Bar­dzo chęt­nie złoży je na ołta­rzu poro­zu­mie­nia ze Związ­kiem Sowiec­kim. Tak się stało, gdy w 1941 roku wybu­chła wojna mię­dzy Hitle­rem i Sta­li­nem.

Pol­ska z dnia na dzień prze­stała być natchnie­niem naro­dów i wier­nym przy­ja­cie­lem, który jako jedyny dotrzy­my­wał bra­ter­stwa broni Wiel­kiej Bry­ta­nii w jej naj­czar­niej­szej godzi­nie. Nagle na uko­chaną sojusz­niczkę Win­stona Chur­chilla paso­wana została „boha­ter­ska” Armia Czer­wona i jej „sym­pa­tyczny” wąsaty gene­ra­lis­si­mus.

Polacy zostali bez­ce­re­mo­nial­nie odsta­wieni w kąt, jak stara, nie­po­trzebna zabawka. Jesz­cze wczo­raj noszeni na rękach – ach, ci wspa­niali pol­scy lot­nicy z bitwy o Anglię! – nagle zaczęli być trak­to­wani jak kło­po­tliwy ubogi krewny. Tak, w wiel­kiej poli­tyce liczy się tylko siła. Pol­ska była słaba, a Zwią­zek Sowiecki silny.

Od tej pory w każ­dym pol­sko-sowiec­kim spo­rze Bry­tyj­czycy brali stronę bol­sze­wi­ków. Chur­chill bez­ce­re­mo­nial­nie zmu­szał kolej­nych pol­skich pre­mie­rów – Wła­dy­sława Sikor­skiego i Sta­ni­sława Miko­łaj­czyka – do upo­ka­rza­ją­cych ustępstw wobec Sta­lina. Choć Woj­sko Pol­skie na­dal wal­czyło na wszyst­kich fron­tach Europy, dla Bry­tyj­czy­ków nie miało to naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Przy­szedł Tehe­ran, a po nim Jałta i Pocz­dam. Na kon­fe­ren­cjach „wiel­kiej trójki” Ame­ry­ka­nie i Bry­tyj­czycy bez mru­gnię­cia okiem zgo­dzili się na to, aby Pol­ska po woj­nie została pozba­wiona połowy swo­jego tery­to­rium i zna­la­zła się w sowiec­kiej stre­fie wpły­wów. A jesz­cze kilka lat wcze­śniej bry­tyj­ski pre­mier zapew­niał Pola­ków, że „Wielka Bry­ta­nia lojal­nie dotrzyma słowa”. No cóż, nie dotrzy­mała.

Gdy gene­rał Wła­dy­sław Anders pró­bo­wał pro­te­sto­wać, usły­szał od Chur­chilla:

– Mamy dzi­siaj dosyć woj­ska i waszej pomocy nie potrze­bu­jemy. Może pan swoje dywi­zje zabrać. Obej­dziemy się bez nich.

– Nie mówił pan tego przez ostat­nich kilka lat – odparł Anders.

Tak, bez wąt­pie­nia Bry­tyj­czycy pod­czas ostat­niej wojny udzie­lili nam bru­tal­nej lek­cji, na czym polega Real­po­li­tik. Miejmy nadzieję, że lek­cja ta została przez pol­skie elity zapa­mię­tana.

Pier­wot­nie w Alian­tach miała się zna­leźć osobna część poświę­cona zdra­dzie Wiel­kiej Bry­ta­nii. Zde­cy­do­wa­łem jed­nak, że temat ten roz­sa­dziłby książkę. Wrócę do niego w osob­nej publi­ka­cji, którą – jeżeli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem – napi­szę wkrótce.

Alianci są kolejną, piątą już czę­ścią cyklu „Opo­wie­ści nie­po­prawne poli­tycz­nie”. Wcze­śniej­sze tomy to Żydzi (2016), Sowieci (2016), Niemcy (2017) i Żydzi 2 (2018). O ile jed­nak w począt­ko­wych tomach sporą część mate­riału sta­no­wiły moje arty­kuły pra­sowe, o tyle w tej książce domi­nuje mate­riał ni­gdy wcze­śniej nie­pu­bli­ko­wany.

Nie mam wąt­pli­wo­ści, że ze wszyst­kich czę­ści „Opo­wie­ści nie­po­praw­nych poli­tycz­nie” naj­bar­dziej nie­po­prawni poli­tycz­nie są wła­śnie Alianci.

I tę książkę jed­nak pisa­łem, kie­ru­jąc się zało­że­niami, które przy­ją­łem, pra­cu­jąc nad poprzed­nimi tomami: O histo­rię należy się spie­rać i o niej dys­ku­to­wać. Należy sta­wiać nie­wy­godne pyta­nia i ryzy­kowne hipo­tezy. Ujaw­niać fakty, które do tej pory były skry­wane. Nic bowiem tak nie szko­dzi histo­rii jak sztampa, pro­pa­ganda i cen­zura.

Czy­tel­niku, jeśli się z tym zga­dzasz, moje książki są dla cie­bie.

Piotr Zycho­wicz

Część I

ROZ­MOWY O ALIAN­TACH

Roz­dział 1

Wuj Sam potrafi być bez­względny

Roz­mowa z prof. JOH­NEM MEAR­SHE­IME­REM, ame­ry­kań­skim poli­to­lo­giem, auto­rem książki Tra­gizm poli­tyki mocarstw

Oglą­dał pan serial Kom­pa­nia braci Ste­vena Spiel­berga?

Nie.

To histo­ria oddziału ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy lądują w Nor­man­dii. Odci­nek dzie­wiąty nosi tytuł Dla­czego wal­czymy. Boha­te­ro­wie serialu wyzwa­lają w nim nie­miecki obóz kon­cen­tra­cyjny. Znaj­dują góry tru­pów i potwor­nie wychu­dzo­nych, wycień­czo­nych więź­niów w pasia­kach. I wtedy dociera do nich – i do milio­nów widzów przed tele­wi­zo­rami – dla­czego Ame­ry­ka­nie wal­czą i umie­rają tak daleko od domu.

To tylko film. Wbrew temu, co się dzi­siaj opo­wiada, Stany Zjed­no­czone nie przy­stą­piły do II wojny świa­to­wej z pobu­dek moral­nych. Przy­stą­piły do niej z powo­dów stra­te­gicz­nych. W ten spo­sób reali­zo­wały swoje inte­resy. Oczy­wi­ście ame­ry­kań­ski rząd od samego początku – od doj­ścia Adolfa Hitlera do wła­dzy w 1933 roku – był nie­zwy­kle kry­tycz­nie nasta­wiony wobec ide­olo­gii naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej. To jest poza dys­ku­sją. Ale to nie z powodu nie­chęci do nazi­zmu Waszyng­ton zaan­ga­żo­wał się w wojnę na kon­ty­nen­cie euro­pej­skim. To nie dla­tego ginęli ame­ry­kań­scy chłopcy.

Dla­czego więc?

Bo Niemcy naru­szyły rów­no­wagę sił na kon­ty­nen­cie. A Stany Zjed­no­czone wobec Europy spra­wują funk­cję offshore balan­cer.

To zna­czy?

To zna­czy, że naczelną zasadą ame­ry­kań­skiej poli­tyki zagra­nicz­nej jest nie­do­pusz­cze­nie do tego, aby jakieś mocar­stwo w Euro­pie lub Azji osią­gnęło sta­tus kon­ty­nen­tal­nego hege­mona. Czyli zdo­mi­no­wało wszyst­kie pozo­stałe regio­nalne mocar­stwa. Pań­stwo takie szybko sta­łoby się bowiem na tyle potężne, że mogłoby rzu­cić wyzwa­nie Sta­nom Zjed­no­czo­nym w walce o glo­balną domi­na­cję. Gdy jakiś kraj staje się na tyle potężny, aby zdo­mi­no­wać Stary Kon­ty­nent, Ame­ryka wkra­cza do akcji i takie pań­stwo powstrzy­muje. W latach czter­dzie­stych XX wieku takim pań­stwem były Niemcy.

O tym, że Niemcy będą pró­bo­wały zdo­być hege­mo­nię w Euro­pie, wia­domo było już jed­nak wcze­śniej.

Tak, ale Ame­ryka liczyła wów­czas, że innym euro­pej­skim mocar­stwom uda się Niemcy zatrzy­mać samo­dziel­nie. Hitler zaata­ko­wał Pol­skę w roku 1939, ale Stany Zjed­no­czone nie zde­cy­do­wały się na inter­wen­cję, bo w grze były jesz­cze Fran­cja i Wielka Bry­ta­nia. Dopiero w 1940 roku, gdy Niemcy szybko roz­biły Fran­cję i wypchnęły Bry­tyj­czy­ków z kon­ty­nentu, Waszyng­ton zaczął się poważ­nie nie­po­koić. Wyglą­dało bowiem na to, że teraz Hitler zaata­kuje i znisz­czy Zwią­zek Sowiecki. To zaś ozna­cza­łoby, że Niemcy zdo­będą sta­tus hege­mona Europy.

I co za tym idzie – naru­szą świa­tową rów­no­wagę sił.

Otóż to. Taka sytu­acja była dla Sta­nów Zjed­no­czo­nych nie do zaak­cep­to­wa­nia. Dla­tego wła­śnie, gdy 22 czerwca 1941 roku roz­po­częła się ope­ra­cja „Bar­ba­rossa”, w Waszyng­to­nie zapa­liła się czer­wona lampka. I Ame­ryka wrzu­ciła wysoki bieg. W grud­niu 1941 roku Stany Zjed­no­czone przy­stą­piły do wojny prze­ciwko Niem­com. Nie zro­biły tego jed­nak, ponie­waż chciały wal­czyć z paskudną tyra­nią Hitlera, lecz dla­tego, że Niemcy stały się tak potężne, że mogły zdo­mi­no­wać Europę. Sys­tem, jaki pano­wał w Niem­czech, miał w tej roz­grywce dru­go­rzędne zna­cze­nie. Cho­dziło o układ sił.

Zaraz, ale to Niemcy wypo­wie­działy wojnę Ame­ryce, a nie Ame­ryka Niem­com.

To była for­mal­ność. Hitler tylko zaosz­czę­dził Ame­ry­ka­nom kło­potu. Decy­zja o tym, że należy pod­jąć walkę z Niem­cami, w Waszyng­to­nie już zapa­dła.

Wojna nie­miecko-ame­ry­kań­ska roz­po­częła się w grud­niu 1941 roku, ale Ame­ry­ka­nie nie kwa­pili się, żeby przy­być na kon­ty­nent. Dla­czego?

Bo taką mają tak­tykę. To samo zro­bili prze­cież w cza­sie I wojny świa­to­wej. Wtedy z kolei oba­wiali się, że hege­mo­nem Europy zostaną cesar­skie, wil­hel­miń­skie Niemcy. Ame­ry­ka­nie mieli jed­nak nadzieję, że koali­cja bry­tyj­sko-fran­cu­sko-rosyj­ska sama pora­dzi sobie z Niem­cami. Pro­blem poja­wił się na początku 1917 roku. Wtedy stało się jasne, że ten sce­na­riusz się nie ziści. I rze­czy­wi­ście – Niem­com udało się pobić i wyklu­czyć z gry Rosję, dzięki czemu mogli prze­rzu­cić gros sił na front zachodni. Ist­niało ryzyko, że pobiją Anglię i Fran­cję i w kon­se­kwen­cji – staną się hege­mo­nem. Był to moment, w któ­rym Stany Zjed­no­czone musiały wkro­czyć do wojny. Ame­ry­kań­skie woj­ska zaczęły przy­by­wać do Europy pod koniec 1917 roku, ale więk­szość oddzia­łów prze­rzu­cono w roku 1918. W ostat­niej fazie kon­fliktu.

Czyli Stany Zjed­no­czone zawsze ostat­nie rzu­cają karty na stół.

Oczy­wi­ście. To jest naj­mą­drzej­sza stra­te­gia, jaką może zasto­so­wać pań­stwo: przy­stą­pić do wojny tak późno, jak tylko się da. Wów­czas ponosi się naj­mniej­sze straty i zacho­wuje siły na moment roz­strzy­ga­jący kon­fliktu. To prze­pis na zwy­cię­stwo.

Tak, to bez wąt­pie­nia naj­mą­drzej­sza tak­tyka. Ale jak pan wytłu­ma­czy to, że Ame­ryka pro­wa­dzi wojny w obro­nie swo­ich inte­re­sów, ale potrafi sprze­da­wać je światu jako walkę o wol­ność, prawa czło­wieka i demo­kra­cję?

Narody lubią wie­rzyć w to, że wal­czą po stro­nie dobra. Że ich rządy nie kie­rują się ego­izmem i Real­po­li­tik, lecz altru­izmem i huma­ni­zmem. Chcą też, żeby w tę ide­ali­styczną wizję uwie­rzyli wszy­scy inni ludzie na glo­bie. Dla­tego wła­śnie każda strona kon­fliktu w swo­jej pro­pa­gan­dzie twier­dzi, że to po jej stro­nie stoją racje moralne. Że to ona repre­zen­tuje dobro. A prze­ciw­nik – zło. Stany Zjed­no­czone nie są tu żad­nym wyjąt­kiem. Wojny mię­dzy mocar­stwami toczą się o inte­resy, ale miło jest je opa­ko­wać w moralne nar­ra­cje. Jest jesz­cze strona prak­tyczna. Rzą­dom trudno skło­nić swych żoł­nie­rzy do prze­le­wa­nia krwi, mówiąc im, że wal­czą o reali­za­cję stra­te­gicz­nych inte­re­sów mocar­stwa. Znacz­nie łatwiej zmo­bi­li­zo­wać ich do poświę­ceń, zapew­nia­jąc, że wal­czą w dobrej spra­wie. To samo doty­czy całych spo­łe­czeństw.

Wróćmy do II wojny świa­to­wej. Gene­rał Pat­ton zaraz po woj­nie powie­dział, że Ame­ry­ka­nie wyzwo­lili pół Europy spod jed­nej tyra­nii, ale dru­gie pół oddali pod wła­da­nie dru­giej. To, że sojusz­ni­kiem Sta­nów Zjed­no­czo­nych był Zwią­zek Sowiecki, chyba jasno dowo­dzi, że czarno-biała nar­ra­cja uka­zu­jąca II wojnę świa­tową jako star­cie dobra ze złem jest mitem.

Sta­lin był wiel­kim zbrod­nia­rzem, ale – w mojej opi­nii – Hitler był zbrod­nia­rzem jesz­cze więk­szym.

To aku­rat kwe­stia dys­ku­syjna. Ale mnie cho­dzi o to, że sojusz­ni­kiem USA był strasz­liwy, krwio­żer­czy tota­li­ta­ryzm. Ame­ryka ten tota­li­ta­ryzm wspie­rała dosta­wami broni i sprzętu. Trudno więc mówić o Ame­ryce jako o nie­ska­zi­tel­nym impe­rium dobra.

No cóż, taka jest poli­tyka. Pro­szę pamię­tać, że zanim Ame­ry­ka­nie i Bry­tyj­czycy wylą­do­wali na kon­ty­nen­cie, front wschodni wią­zał przy­tła­cza­jącą część sił Wehr­machtu. 93 pro­cent strat, które Niemcy ponie­śli do tego czasu w II woj­nie świa­to­wej, ponie­śli w walce z Armią Czer­woną. To Zwią­zek Sowiecki przez kilka lat brał na sie­bie nie­mal cały cię­żar walki z Niem­cami. Ame­ryka mia­łaby odrzu­cić takiego sojusz­nika z powodu jego repre­syj­nego sys­temu wewnętrz­nego? Bądźmy poważni. To tak nie działa.

Ale w maju 1945 roku Niemcy ska­pi­tu­lo­wały. A Sta­lin na­dal był dobrym „Wuj­kiem Joe”.

Tak, wiem. Wielu ludzi w Euro­pie Wschod­niej ma żal do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, że w 1945 roku nie zaata­ko­wały Sowie­tów i nie wyzwo­liły ich ojczyzn spod czer­wo­nej oku­pa­cji. Żal ten wynika jed­nak z nie­zna­jo­mo­ści ówcze­snej sytu­acji mili­tar­nej i natury ame­ry­kań­skiej poli­tyki.

Zacznijmy od sytu­acji mili­tar­nej.

Po pierw­sze, Armia Czer­wona była potęż­niej­sza od sił ame­ry­kań­sko-bry­tyj­skich, które znaj­do­wały się wów­czas na kon­ty­nen­cie. Alianci zachodni byli za słabi, żeby prze­pę­dzić Sowie­tów do Moskwy. Po dru­gie, gdy ska­pi­tu­lo­wała III Rze­sza, w naj­lep­sze trwała wojna na Pacy­fiku. Ame­ry­ka­nie nie byli w sta­nie poko­nać Japoń­czy­ków bez pomocy Związku Sowiec­kiego. Usil­nie pró­bo­wali nakło­nić Sta­lina do zaata­ko­wa­nia Japo­nii. Nie mogli więc jed­no­cze­śnie wystą­pić prze­ciwko niemu w Euro­pie Wschod­niej. Jak wia­domo, w sierp­niu 1945 roku Armia Czer­wona rze­czy­wi­ście zaata­ko­wała w Man­dżu­rii Armię Kwan­tuń­ską, co spo­wo­do­wało kapi­tu­la­cję Japo­nii.

A na czym polega nie­zna­jo­mość natury ame­ry­kań­skiej poli­tyki?

Na nie­zro­zu­mie­niu pod­sta­wo­wego faktu, że Ame­ry­ka­nie nie przy­byli do Europy, by wal­czyć z „paskud­nymi dyk­ta­tu­rami” łamią­cymi prawa czło­wieka. Przy­byli tu, żeby wal­czyć z Niem­cami, które naru­szyły rów­no­wagę sił na kon­ty­nen­cie.

Pod­czas jed­nego z wykła­dów powie­dział pan, że gdy Stany Zjed­no­czone reali­zują swoje inte­resy, potra­fią być bez­względne. Co pan miał na myśli?

Choćby naloty dywa­nowe na nie­miec­kie mia­sta, w któ­rych śmierć ponio­sły dzie­siątki tysięcy cywili. A także naloty na mia­sta japoń­skie.

Zrzu­ce­nie bomb ato­mo­wych.

Nie tylko! Prze­cież 10 marca 1945 roku ame­ry­kań­skie bom­bowce obró­ciły w perzynę Tokio. Jed­nej nocy zgi­nęło tam wię­cej osób niż w Hiro­szi­mie i Naga­saki. Lot­nic­two Sta­nów Zjed­no­czo­nych pro­wa­dziło sys­te­ma­tyczną kam­pa­nię, któ­rej celem było spa­le­nie Japo­nii do gołej ziemi. Wraz z zamiesz­ku­ją­cymi ją ludźmi. Czy pan wie, że na liście japoń­skich miast, na które miały spaść bomby ato­mowe, na pierw­szym miej­scu było Kioto?

Nie, nie wie­dzia­łem. Dla­czego Ame­ry­ka­nie zre­zy­gno­wali z tego celu?

Kioto z listy celów kazał wykre­ślić ówcze­sny sekre­tarz wojny, Henry L. Stim­son. Tak się bowiem zło­żyło, że w tym mie­ście spę­dził mie­siąc mio­dowy i bar­dzo je polu­bił. W 1945 roku posta­no­wił oca­lić je przed ani­hi­la­cją. W ten spo­sób w Waszyng­to­nie podej­mo­wano decy­zje o życiu i śmierci setek tysięcy cywi­lów.

W Hol­ly­wood powstało wiele fil­mów o cier­pie­niach ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy w japoń­skiej nie­woli. Mil­czy się nato­miast o gehen­nie japoń­skich jeń­ców w nie­woli ame­ry­kań­skiej.

Tak, żoł­nie­rze Armii Cesar­skiej czę­sto nawet nie mieli szansy, żeby zostać jeń­cami. Ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze zabi­jali ich na miej­scu, od razu po tym, gdy się pod­dali. Wiele z tego powtó­rzyło się w cza­sie wojny kore­ań­skiej. Wsku­tek ame­ry­kań­skich bom­bar­do­wań Korei Pół­noc­nej śmierć mogło ponieść nawet 20 pro­cent popu­la­cji tego kraju. US Army doko­nała rów­nież olbrzy­mich spu­sto­szeń w Wiet­na­mie.

Ale Ame­ryce zda­rzało się też chyba pro­wa­dzić poli­tykę wypły­wa­jącą z pobu­dek ide­ali­stycz­nych?

Tak, ale z tra­gicz­nym dla sie­bie i świata skut­kiem. Mam na myśli okres po upadku Związku Sowiec­kiego i zakoń­cze­niu zim­nej wojny. Lata 1990–2016. Był to jedyny okres w dzie­jach, w któ­rym Stany Zjed­no­czone nie musiały się mar­twić o rów­no­wagę sił na świe­cie. Były bowiem jedy­nym super­mo­car­stwem na glo­bie. Żadne inne mocar­stwo nie rzu­cało im wyzwa­nia w grze o glo­balną domi­na­cję. Żadne inne mocar­stwo nie sta­no­wiło dla nich poważ­nego zagro­że­nia.

Zaczęły wów­czas dzia­łać nie­ra­cjo­nal­nie?

Nie­stety tak. I za każ­dym razem pako­wały się w nie­by­wałe kło­poty. Bo prawda jest zaska­ku­jąca. Ide­ali­styczna poli­tyka wcale nie spra­wia, że świat staje się lep­szy. Odwrot­nie – staje się znacz­nie gor­szy. A przede wszyst­kim taka poli­tyka jest nie­sku­teczna. Przy­nosi tylko kosz­marne klę­ski.

Na czym pole­gała ide­ali­styczna poli­tyka USA?

Na prze­ko­na­niu, że cały świat należy zmie­nić na obraz i podo­bień­stwo Ame­ryki. Narzu­cić mu sys­tem libe­ralno-demo­kra­tyczny. Wszyst­kie kraje świata chciano obró­cić w libe­ralne demo­kra­cje, co miało poło­żyć kres łama­niu praw czło­wieka, woj­nom i ter­ro­ry­zmowi.

To nie była poli­tyka ide­ali­styczna, to była skrajna głu­pota.

Zgoda, to nie mogło się udać. Ame­ryka pró­bo­wała prze­pro­wa­dzić kolo­salną ope­ra­cję z zakresu inży­nie­rii spo­łecz­nej. Ale, co cie­kawe, do reali­za­cji tych „szczyt­nych celów” uży­wała bru­tal­nej siły mili­tar­nej. Mowa o tak zwa­nej dok­try­nie Geo­rga W. Busha – czyli ata­ko­wa­niu i oba­la­niu kolej­nych reżi­mów w świe­cie muzuł­mań­skim. Zgod­nie z jej zało­że­niem cały Bli­ski Wschód miał się prze­isto­czyć w morze demo­kra­cji.

Wyszło nieco ina­czej.

Doszło do wiel­kiego dra­matu. I spek­ta­ku­lar­nej klę­ski. Roz­po­częta w 2001 roku wojna w Afga­ni­sta­nie jest naj­dłuż­szą wojną w dzie­jach Sta­nów Zjed­no­czo­nych. I wygląda na to, że gdy Ame­ry­ka­nie kie­dyś wyco­fają się z tego kraju, tali­bo­wie odzy­skają nad nim kon­trolę. Sytu­acja wróci więc do punktu wyj­ścia, do stanu sprzed inwa­zji. Tym­cza­sem zgi­nęły dzie­siątki tysięcy cywi­lów. Cały kraj został zruj­no­wany dłu­go­let­nim kon­flik­tem zbroj­nym.

A jak Ame­ry­ka­nom poszło w Iraku?

Jesz­cze gorzej. Irak to kraj, w któ­rym miesz­kają szy­ici, sun­nici i Kur­do­wie. Grupy te – mówiąc deli­kat­nie – za sobą nie prze­pa­dają. Wsku­tek ame­ry­kań­skiej inter­wen­cji z 2003 roku Irak de facto roz­padł się na kilka czę­ści. A na domiar złego poja­wiło się w nim rady­kalne, ter­ro­ry­styczne Pań­stwo Islam­skie, które spra­wiło Zacho­dowi tyle kło­po­tów. W Iraku nie było pro­blemu ter­ro­ry­zmu, dopóki nie przy­byli tam Ame­ry­ka­nie.

Ame­ry­kań­ski atak na Irak w 2003 roku nosił nazwę „Iracka Wol­ność”. Zamiast wyzwo­le­nia Ira­kij­czycy otrzy­mali jed­nak od Wuja Sama znisz­cze­nie, ter­ror i chaos.

Tak, ten kraj został po pro­stu zruj­no­wany. Prze­lano morze krwi. Gdy­bym był Ira­kij­czy­kiem, wolał­bym, żeby Sad­dam Husajn został przy wła­dzy. Co oczy­wi­ście nie ozna­cza, że życie pod rzą­dami Sad­dama Husajna było przy­jemne. Cho­dzi o to, że Ame­ryka zmie­niła sytu­ację na jesz­cze gor­szą.

Potem „uszczę­śli­wione” zostały kolejne kraje: Libia, Egipt i Syria.

Tak, Stany Zjed­no­czone ode­grały nie­małą rolę w oba­le­niu Muam­mara Kad­da­fiego i Hosniego Muba­raka. A także w pró­bie oba­le­nia Basz­szara al-Asada. Opła­kane efekty tych ope­ra­cji wszy­scy znamy. Syria pogrą­żyła się w strasz­li­wej woj­nie domo­wej, Asada wsparli bowiem Rosja­nie i Irań­czycy. Kilka milio­nów Syryj­czy­ków musiało ucie­kać ze swo­ich domów, kil­ka­set tysięcy zgi­nęło. Kawał Syrii został obró­cony w perzynę. Krwawa wojna domowa wybu­chła także w Libii. A w Egip­cie demo­kra­tyczne wybory wygrało Brac­two Muzuł­mań­skie, które nale­żało oba­lić za pomocą… zama­chu stanu.

Same klę­ski.

Tak, same klę­ski. Tak w prak­tyce wyglą­dała ide­ali­styczna poli­tyka w wyko­na­niu Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Marsz od kata­strofy do kata­strofy. A przy oka­zji Ame­ry­ka­nie spo­wo­do­wali ludz­kie cier­pie­nie na gigan­tyczną, szo­ku­jącą wręcz skalę. Śmierć setek tysięcy ludzi, olbrzy­mie znisz­cze­nia i desta­bi­li­za­cja stra­te­gicz­nego regionu świata. Skut­kiem tego była fala uchodź­ców, która zalała Stary Kon­ty­nent i wywo­łała poważny kry­zys Unii Euro­pej­skiej.

Jaki z tego morał?

Jeżeli pro­wa­dzisz poli­tykę ide­ali­styczną – prze­gry­wasz.

JOHN MEAR­SHE­IMER, pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu Chi­ca­gow­skiego, jest ame­ry­kań­skim poli­to­lo­giem, jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych świa­to­wych znaw­ców geo­po­li­tyki. Twórca kon­cep­cji reali­zmu ofen­syw­nego, zwo­len­nik Real­po­li­tik. Napi­sał mię­dzy innymi, wraz ze Ste­phe­nem Wal­tem, słynną książkę The Israel Lobby and U.S. Fore­ign Policy (wyd. pol. pt. Lobby izra­el­skie w USA) oraz The Great Delu­sion: Libe­ral Dre­ams and Inter­na­tio­nal Reali­ties. W Pol­sce nakła­dem Uni­ver­si­tas uka­zało się jego opus magnum Tra­gizm poli­tyki mocarstw.

Źró­dło: „Histo­ria Do Rze­czy” 3/2020

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Piotr Zycho­wicz 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fie na I stro­nie okładki

© Hul­ton-Deutsch Col­lec­tion/Cor­bis/Getty Ima­ges Poland

© Pavlo Lys/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Alianci, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-829-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer