Wołyń zdradzony. czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA - Piotr Zychowicz - ebook

Wołyń zdradzony. czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA ebook

Piotr Zychowicz

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wołyń zdradzony to najbardziej wstrząsająca książka autora Obłędu ’44 i Paktu Ribbentrop–Beck.

W latach 1943–1945 na Wołyniu i w Galicji Wschodniej ukraińscy nacjonaliści wymordowali 100 tysięcy Polaków. Do zbrodni tej posłużyły im głównie prymitywne narzędzia rolnicze – siekiery, widły i cepy. Gdzie wtedy była Armia Krajowa? Gdzie było Polskie Państwo Podziemne? Dlaczego nic nie zrobiono, by ratować polską ludność cywilną? Dlaczego Wołyniacy konali w osamotnieniu?

Piotr Zychowicz udziela na te pytania szokującej odpowiedzi. Armia Krajowa zlekceważyła banderowskie zagrożenie, zignorowała liczne ostrzeżenia o nadciągającym niebezpieczeństwie. Wszystkie wysiłki skupiła bowiem na szykowaniu przyszłego powstania – operacji „Burza”. Dowódcy AK nie chcieli walczyć z UPA, by nie „trwonić” sił potrzebnych im do walki z Niemcami. Do końca wierzyli, że z banderowcami uda się dogadać. Gdy Polskie Państwo Podziemie podjęło wreszcie interwencję, była ona tragicznie spóźniona i niewystarczająca. Niestety AK na Wołyniu całkowicie zawiodła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 537

Oceny
4,8 (119 ocen)
98
14
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrzysiekPogoda

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa lektura dla wszystkich którzy chcą lepiej zrozumieć naszą zagmatwaną historię. Dużo ciekawych wątków na które nigdzie indziej nie natrafiłem. Warto wspomnieć, że autor nie ubarwia skomplikowanj przeszłości Rzeczypospolitej i nie wynosi na piedestał naszego narodowego romantyzmu... Trudna, ale jakże potrzebna pozycja. Polecam.
10
maniek3335

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze opisane dzieje, dużym plusem są dodane relacje naocznych świadków - zapewne to tylko część, ale oddają to co czuli wtedy ludzie tam obecni. Opis zachowań którymi kierowały się wtedy owe osoby pozwala zrozumieć wszystkie podejmowane decyzje.
10
AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

Serce ściska ból okrócieństwa do jakiego doprowadza wojna. Polecam książki Piotra Zychowicza.
10
AleksandraMarikaMalec

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, która warto przeczytać/przesłuchać. Książka konkret!
10
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

książka przeznaczona dla osób o mocnych nerwach jak imię nacjonalistycznych pobudek nakręca się spirala nienawiści a naród jak zawsze musi radzić sobie sam
10

Popularność




Pol­skie wła­dze tylko wtedy inte­re­sują się mor­do­wa­niem Pola­ków, jeśli mor­der­cami są Niemcy.

raport pod­zie­mia z ziem wschod­nich Rze­czy­po­spo­li­tej

Wołyńskie pytanie

– Co to za pod­ziemna armia, która chce wal­czyć z Niem­cami, a nie jest w sta­nie ochro­nić kobiet i dzieci przed ban­dami uzbro­jo­nymi w widły?

To dra­ma­tyczne pyta­nie pada z ust Zosi, głów­nej boha­terki filmu Wołyń Woj­cie­cha Sma­rzow­skiego. Adre­sa­tem tego pyta­nia jest uko­chany dziew­czyny, Antek. Żoł­nierz Armii Kra­jo­wej.

Antek na pyta­nie nie odpo­wiada. Zamiast tego, wyko­nu­jąc roz­kaz pod­ziem­nej orga­ni­za­cji, opusz­cza wieś. Odcho­dzi. Zosia, jej dzieci, sąsie­dzi i pozo­stali pol­scy miesz­kańcy wio­ski zostają sami. Porzu­ceni na pastwę mor­der­ców. W nocy na miej­sco­wość napa­dają bowiem ukra­iń­scy nacjo­na­li­ści.

Na oczach oszo­ło­mio­nych widzów dzieją się sceny prze­kra­cza­jące wszel­kie wyobra­że­nie. Osza­lali z prze­ra­że­nia Polacy pró­bują się wymknąć, ale nie ma dokąd. Nie ma drogi ucieczki. Oprawcy są wszę­dzie. Dopa­dają Pola­ków i roz­rą­bują ich sie­kie­rami. Dźgają nożami i widłami. Jed­nej z kobiet wyłu­pują oczy. Innej wyci­nają z brzu­cha płód.

Na ekra­nie widzimy odrą­bane ręce i nogi. Frag­menty mózgu wypa­da­jące z pogru­cho­ta­nych cza­szek. Paru­jące wnętrz­no­ści wypły­wa­jące z roz­pła­ta­nych brzu­chów. Ban­de­rowcy obwią­zują pol­skie dzieci snop­kami słomy i palą je żyw­cem. Swoje ofiary ćwiar­tują i prze­rzy­nają na pół piłami. Topią w stud­niach i roz­ry­wają na strzępy końmi.

Wszystko to odbywa się w upior­nym bla­sku biją­cym od pochodni i pło­ną­cych strzech. Przy akom­pa­nia­men­cie ryku bydła, jęków ofiar i dzi­kich wrza­sków mor­der­ców. Istne pan­de­mo­nium. Siódmy krąg pie­kieł.

Ogar­nięci grozą widzo­wie filmu Wołyń patrzą na ekran w bez­brzeż­nym prze­ra­że­niu. Wie­dzą bowiem, że to, co się na nim dzieje, nie jest fik­cją. To nie hor­ror klasy B, wytwór cho­rej wyobraźni sce­na­rzy­stów. To wierna histo­ryczna rekon­struk­cja. Przed­sta­wione w fil­mie sceny roze­grały się naprawdę w lipcu 1943 roku na Woły­niu. Zale­d­wie sie­dem­dzie­siąt pięć lat temu, w Euro­pie. Ludzie naprawdę tak ginęli. I tak zabi­jali.

Kiedy oglą­da­łem te natu­ra­li­styczne, pełne okru­cień­stwa obrazy, pod­świa­do­mie liczy­łem, że w ostat­niej chwili – niczym w hol­ly­wo­odz­kiej super­pro­duk­cji – zaata­ko­wa­nym Pola­kom ktoś przy­bę­dzie na ratu­nek. Że zaraz zagrają trąbki i na plan jak burza wpadną na koniach „nasi chłopcy”. Zoba­czę prze­krzy­wione zawa­diacko roga­tywki, zie­lone par­ty­zanc­kie mun­dury, orzełki na czap­kach. Błysk wznie­sio­nej do cię­cia sza­bli, huk rewol­we­ro­wego wystrzału. I plecy ucie­ka­ją­cych w popło­chu ban­de­row­ców.

Ale „nasi chłopcy” nie przy­byli…

Histo­rycy oce­niają, że nacjo­na­li­ści z Ukra­iń­skiej Powstań­czej Armii na Woły­niu i w Gali­cji Wschod­niej mogli zgła­dzić nawet około 100 tysięcy Pola­ków. Ta szo­ku­jąca swoim okru­cień­stwem i skalą ope­ra­cja eks­ter­mi­na­cyjna trwała wiele mie­sięcy. Od lutego 1943 roku aż do cał­ko­wi­tego opa­no­wa­nia tych tere­nów przez Armię Czer­woną w roku 1945.

Ludo­bój­stwa na Pola­kach dopu­ściły się kiep­sko wyszko­lone, kiep­sko dowo­dzone i kiep­sko uzbro­jone leśne grupy, a nie­kiedy naprędce skrzyk­nięte watahy chło­pów. Pospo­lite rusze­nie. Narzę­dziami zbrodni były pry­mi­tywne narzę­dzia rol­ni­cze: widły, sie­kiery, cepy, kosy, noże, łomy, kije i maczugi. To, co się wtedy działo na Woły­niu, bar­dziej przy­po­mi­nało obrazy z Ogniem i mie­czem Hen­ryka Sien­kie­wi­cza niż nowo­cze­sną wojnę dwu­dzie­stego wieku.

Wszystko to zupeł­nie nie pasuje do nar­ra­cji, którą karmi się każde pol­skie dziecko od naj­wcze­śniej­szych lat szkol­nych. Wycho­wuje się nas bowiem w cał­ko­wi­cie bez­kry­tycz­nym kul­cie Armii Kra­jo­wej i Pol­skiego Pań­stwa Pod­ziem­nego. Naj­licz­niej­szej, naj­po­tęż­niej­szej i naj­le­piej zor­ga­ni­zo­wa­nej orga­ni­za­cji kon­spi­ra­cyj­nej w całej oku­po­wa­nej przez Niem­ców Euro­pie.

Opo­wiada się nam o wszech­mocy Armii Kra­jo­wej i jej żoł­nie­rzy, któ­rzy przez pięć lat grali na nosie wred­nym szko­pom i nie ugięli się przed potęgą III Rze­szy. Doko­ny­wali bra­wu­ro­wych akcji par­ty­zanc­kich, wysa­dzali w powie­trze pociągi i koszary, wykra­dali naj­ści­ślej chro­nione tajem­nice impe­rium Adolfa Hitlera. Zli­kwi­do­wali gene­rała Franza Kut­scherę i wielu innych nie­miec­kich opraw­ców. Dla Armii Kra­jo­wej nie było zadań nie­wy­ko­nal­nych! To nasza naj­więk­sza duma.

Ta histo­ryczna pro­pa­ganda suk­cesu jest tak sprawna i wszech­obecna, że nikt nie kwapi się do zada­nia pod­sta­wo­wych pytań, które wręcz cisną się na usta. A są to pyta­nia nad­zwy­czaj nie­po­prawne poli­tycz­nie i nie­wy­godne. Od roz­po­czę­cia ludo­bój­stwa na Woły­niu minęło już jed­nak sie­dem­dzie­siąt sześć lat i należy je w końcu zadać. Jeste­śmy to winni ofia­rom i ich zawie­dzio­nym nadzie­jom.

Gdzie było Pol­skie Pań­stwo Pod­ziemne w lipcu 1943 roku, gdy na Woły­niu ukra­iń­scy nacjo­na­li­ści wyrzy­nali naszych roda­ków?

Skoro Armia Kra­jowa była tak potężna, to jak mogła dopu­ścić do tego ludo­bój­stwa?

Dla­czego pozwo­lono na to, aby luźne watahy uzbro­jo­nych w cepy i sie­kiery opraw­ców przez wiele mie­sięcy cał­ko­wi­cie bez­kar­nie wyci­nały w pień pol­skie wio­ski?

Dla­czego nikt nie przy­był na odsiecz Woły­niowi? Gdzie byli ci wszy­scy malo­wani chłopcy z AK o dziar­skich, groź­nie brzmią­cych pseu­do­ni­mach? Gdzie były te wszyst­kie „Wilki”, „Bły­ska­wice” i „Gromy”?

Dla­czego wielka woj­skowa orga­ni­za­cja dowo­dzona przez zawo­do­wych ofi­ce­rów, gene­ra­łów, puł­kow­ni­ków i majo­rów, pom­po­wana przez bry­tyj­skiego sojusz­nika dola­rami, sprzę­tem i bro­nią, w lipcu 1943 roku nie pod­jęła żad­nych poważ­niej­szych dzia­łań wymie­rzo­nych w mor­der­ców z UPA?

Dla­czego Woły­niacy umie­rali w osa­mot­nie­niu?

Współ­cze­snym Pola­kom wydaje się, że Wołyń leży bar­dzo daleko. Trak­tują tę część przed­wo­jen­nej Pol­ski jak na poły realną, na poły mityczną kra­inę leżącą gdzieś, hen, na krań­cach świata. Ale to nie­prawda! W linii pro­stej z Lublina do Wło­dzi­mie­rza Wołyń­skiego jest tylko 130 kilo­me­trów.

Strasz­liwa gehenna naszych roda­ków roz­gry­wała się więc pod samym nosem Armii Kra­jo­wej, nie­mal na jej oczach. Tuż za mie­dzą. Tuż obok tery­to­riów, na któ­rych ope­ro­wały silne oddziały par­ty­zanc­kie Okręgu Lublin Armii Kra­jo­wej.

Zacho­wane doku­menty archi­walne nie pozo­sta­wiają żad­nych wąt­pli­wo­ści – Komenda Główna AK i kie­row­nic­two Pol­skiego Pań­stwa Pod­ziem­nego były na bie­żąco infor­mo­wane, co się dzieje na Woły­niu. Od 1942 roku do War­szawy napły­wały liczne ostrze­że­nia i alar­mu­jące raporty na temat rosną­cego ban­de­row­skiego zagro­że­nia. A póź­niej – gdy zaczęły się mordy – dra­ma­tyczne bła­ga­nia o ratu­nek.

Dowódz­two Armii Kra­jo­wej pozo­stało jed­nak bierne. W obro­nie giną­cych roda­ków nie kiw­nęło pal­cem.

Polacy są naro­dem, który woli nie słu­chać o przy­krych spra­wach. A jeżeli już nie mają wyboru – ocze­kują, że te przy­kre sprawy zostaną im podane w koją­cym opa­ko­wa­niu patrio­tycz­nych fra­ze­sów. W lek­ko­straw­nym sosie roz­ma­itych oko­licz­no­ści łago­dzą­cych i tłu­ma­czeń mają­cych wyka­zać, że w grun­cie rze­czy wcale nie było tak źle, jak mogłoby się wyda­wać.

Ja nie podzie­lam tego zami­ło­wa­nia moich roda­ków. Uwa­żam, że prawdę – nawet naj­trud­niej­szą i naj­bar­dziej bole­sną – należy walić pro­sto w oczy. Książka, którą trzy­ma­cie pań­stwo w rękach, została napi­sana zgod­nie z tą zasadą. Dla­tego jej lek­tura może być szo­ku­jąca.

Nie mam jed­nak naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że bez­czyn­ność Komendy Głów­nej AK wobec ludo­bój­stwa pol­skich cywi­lów na Woły­niu można skwi­to­wać tylko jed­nym sło­wem. Hańba.

Dlaczego napisałem tę książkę

Przez świeżo zżęte pola szyb­kim, gorącz­ko­wym kro­kiem cią­gnie kolumna ludzi. Kobiet, dzieci i star­ców. W sumie około 250 osób. Pła­czą, krzy­czą, bła­gają o zmi­ło­wa­nie. Ubra­nia w nie­ła­dzie, pokrwa­wione głowy, poszar­pana skóra na dło­niach. Oczy obłą­kane ze stra­chu. Tempo jest sza­lone. Ludzie się poty­kają, prze­wra­cają na ostre ścier­ni­sko.

Na nogi pod­ry­wają ich ciosy kara­bi­no­wych kolb i kop­niaki pod­ku­tych butów. Prze­ra­żo­nych cywi­lów ota­cza gęsty kor­don par­ty­zan­tów. Mają na sobie ele­menty umun­du­ro­wa­nia roz­ma­itych armii, a na fura­żer­kach znaczki z try­zu­bem. Są głusi na bła­ga­nia cywi­lów. Zaci­śnięte zęby, palce kur­czowo obej­mu­jące kolby kara­bi­nów i ręko­je­ści pisto­le­tów. Część odwraca wzrok, inni prze­ciw­nie – z furią w oczach wrzesz­czą, biją i kopią ofiary.

Nagle, na skraju pola oto­czo­nego z trzech stron rzad­kim zagaj­ni­kiem, kon­wój staje. Z gar­deł cywi­lów dobywa się roz­pacz­liwy jęk.

– Wtedy zro­zu­mie­li­śmy. Nie mie­li­śmy już naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Zrozumie­li­śmy, że oprawcy spro­wa­dzili nas tutaj, aby nas wszyst­kich zamor­do­wać – opo­wia­dał mi Alek­san­der Pra­dun, wów­czas chło­piec. – Reak­cje ludzi, któ­rzy sta­nęli w obli­czu śmierci, były różne. Jedni pła­kali, inni się modlili, inni bła­gali o litość, a jesz­cze inni z rezy­gna­cją sia­dali na tra­wie. Ukra­ińcy zbili nas w gro­madę i zabrali się do krwa­wego dzieła.

Ban­de­rowcy posta­no­wili doko­nać tego krwa­wego dzieła stop­niowo, eta­pami. Wycią­gnęli z tłumu dzie­sięć osób. Kazali im się poło­żyć twa­rzą do ziemi, a następ­nie nad ofia­rami sta­nęli wybrani spo­śród nich egze­ku­to­rzy. Przy­sta­wili im kara­bi­nowe lufy do głów… i po chwili roz­le­gła się ogłu­sza­jąca salwa. W górę wypry­snęły obłoczki krwi.

Pierw­sza dzie­siątka zgi­nęła na oczach reszty prze­zna­czo­nych na śmierć. Trudno sobie wyobra­zić, co musieli czuć ci ludzie! Zoba­czyli wła­śnie maka­bryczną śmierć swo­ich bli­skich, sąsia­dów, zna­jo­mych – i wie­dzieli, że zaraz przyj­dzie kolej na nich. Mor­dercy bowiem zaczęli wycią­gać z tłumu kolejne ofiary… W końcu rzu­cili się na zbitą w gro­madkę, stru­chlałą z prze­ra­że­nia rodzinę Pra­du­nów.

– Uło­żyli nas rzę­dem. Twa­rzami do ziemi – wspo­mi­nał pan Alek­san­der. – Mama, cio­cia, bab­cia i inni krewni. Ja leża­łem obok mamy. Przy­tu­liła mnie mocno. Potem usły­sza­łem wystrzały. Pierw­szy, drugi, trzeci. Każdy kolejny coraz bli­żej… Nagle huk roz­legł się tuż obok mnie. Mama drgnęła kon­wul­syj­nie, poczu­łem krótki, mocny uścisk jej dłoni, a potem nagle jej ciało zwiot­czało. Poczu­łem, że coś lep­kiego spływa mi po twa­rzy.

Mama pana Pra­duna zgi­nęła na miej­scu tra­fiona ban­de­row­ską kulą, ale pocisk prze­zna­czony dla chłopca omi­nął jego głowę. Obry­zgała go tylko krew, kawałki kości i mózgu innych ofiar. Dzięki temu ukra­iń­scy nacjo­na­li­ści uznali, że nie żyje. Pra­dun leżał bez ruchu, a wokół trwała rzeź. Sły­szał kolejne strzały, krzyki kona­ją­cych ofiar, prze­kleń­stwa opraw­ców.

Czer­wone, kąsa­jące mrówki obla­zły mu całą twarz. Leżał w nie­wy­god­nej pozy­cji, w brzuch wbi­jał mu się pniak po ścię­tym drze­wie. Wie­dział jed­nak, że jeśli poru­szy choćby jed­nym mię­śniem, to natych­miast zgi­nie. Ban­de­rowcy bez­względ­nie bowiem dobi­jali bagne­tami i kol­bami kara­bi­nów wszyst­kie ofiary, które dawały naj­mniej­sze oznaki życia.

Wresz­cie kano­nada i krzyki uci­chły. Rzeź dobie­gła końca. Mor­dercy pozo­sta­wili na polu skrwa­wione ciała i ode­szli w stronę lasu.

– Sły­sza­łem jesz­cze, jak na odchod­nym szy­dzą ze swo­ich ofiar – rela­cjo­no­wał Pra­dun. – Krzy­czeli: „Tu leżą zabite pol­skie mordy!”. Po pew­nym cza­sie ostroż­nie, z tru­dem pod­nio­słem się z ziemi. Wkoło zoba­czy­łem kil­ka­set zakrwa­wio­nych tru­pów. Byłem w szoku. Zawo­ła­łem: „Kto żyw, niech ucieka!”. Wstało jesz­cze kilka osób i poszli­śmy w stronę pło­ną­cej wsi. Cho­ciaż minęło sie­dem­dzie­siąt lat, wciąż trudno mi o tym mówić. To, co wtedy widzia­łem, prze­śla­duje mnie do dziś…

Gdy roz­gry­wały się te wyda­rze­nia, Alek­san­der Pra­dun miał trzy­na­ście lat. Miesz­kał w Ostrów­kach na Woły­niu. 30 sierp­nia 1943 roku na tę pol­ską miej­sco­wość napadł kureń Ukra­iń­skiej Powstań­czej Armii dowo­dzony przez Iwana Kłym­czaka „Łysego”.

Prze­pro­wa­dzi­łem akcje we wsiach Wola Ostro­wiecka i Ostrówki – mel­do­wał prze­ło­żo­nym „Łysy”. – Zli­kwi­do­wa­łem wszyst­kich Pola­ków od małego do sta­rego. Wszyst­kie budynki spa­li­łem, mie­nie i chu­dobę zabra­łem dla potrzeb kure­nia.

Wielu ludzi wyobraża sobie, że ludo­bój­stwo na Woły­niu było jakimś wiel­kim, cha­otycz­nym pogro­mem. Czy też serią pogro­mów doko­na­nych przez pijaną tłusz­czę. W Ostrów­kach doszło tym­cza­sem do zapla­no­wa­nej i zor­ga­ni­zo­wa­nej na zimno pre­cy­zyj­nej egze­ku­cji, któ­rej nie powsty­dzi­łyby się naj­bar­dziej zwy­rod­niałe oddziały NKWD lub SS.

Ukra­iń­scy nacjo­na­li­ści, wkro­czyw­szy do wsi, zwo­łali miesz­kań­ców na wiec. Pod­czas niego prze­pro­wa­dzili selek­cję. Męż­czyzn i star­szych chłop­ców zamknęli w szkole, a kobiety, star­ców i dzieci – w kościele. Oba budynki oto­czył gęsty kor­don „stril­ciw”. W tym cza­sie towa­rzy­szący upo­wcom ukra­iń­scy cywile wyko­pali wielki dół…

Pierwsi mieli zgi­nąć męż­czyźni. Ban­de­rowcy wypro­wa­dzali ich za szkołę w małych gru­pach. Pro­wa­dzono ich nad dół śmierci, gdzie roz­trza­ski­wano im czaszki sie­kie­rami, pał­kami, maczu­gami i mło­tami do uboju bydła. Zabici padali wprost na górę mio­ta­nych przed­śmiert­nymi drgaw­kami ciał… Cho­dziło o to, by strza­łami z broni pal­nej nie wywo­łać paniki wśród ocze­ku­ją­cych na swój los kobiet i dzieci.

Kobiety i dzieci pla­no­wano spa­lić żyw­cem w kościele, ale nie­ocze­ki­wa­nie na miej­sce przy­był oddział nie­miec­kiej żan­dar­me­rii i zaczął strze­lać do upo­wców. Napast­nicy wyco­fali się więc na pobli­skie pole, pędząc przed sobą prze­ra­żo­nych Pola­ków. Zatrzy­mali się dopiero pod wsią Sokół. To wła­śnie tam doszło do krwa­wej masa­kry, w któ­rej zgi­nęła mama i inni bli­scy Alek­san­dra Pra­duna.

Ukra­iniec strze­lił do dziecka – wspo­mi­nał jeden z oca­la­łych. – Lat może trzy–cztery. Pocisk zerwał mu czaszkę i to dziecko wstało, a następ­nie, pła­cząc, bie­gało to w jedną, to w drugą stronę z otwar­tym, pul­su­ją­cym mózgiem.

Egze­ku­cja była tak dra­styczna i szo­ku­jąca, że część żoł­nie­rzy UPA odmó­wiła w niej udziału. W sze­re­gach opraw­ców doszło do buntu! Wów­czas kie­ru­jący akcją ofi­cer wyjął z kie­szeni kartę z roz­ka­zem i jesz­cze raz musiał odczy­tać go na głos. Potem zagro­ził bun­tow­ni­kom, że jeżeli nie będą strze­lać, zostaną stra­ceni na miej­scu wraz z Pola­kami. Dopiero ta groźba odnio­sła sku­tek.

Chłopcy nie chcieli się poło­żyć, strasz­nie pła­cząc – rela­cjo­no­wała Janina Mar­to­siń­ska. – Obie cio­cie pro­siły: „Połóż­cie się”, ale oni nie­mi­ło­sier­nie krzy­czeli. Ten prze­ra­ża­jący głos pamię­tać będę do końca życia. Wtem roz­legł się strzał i uci­chło jedno dziecko. Drugi strzał – uci­chło dru­gie. Modli­łam się w duchu: „Boże, żeby zabił, a nie ranił”. Kiedy strze­lił do brata, poczu­łam lekki smród pro­chu. Po chwili strze­lił do mnie. Upa­dłam. Nie wie­dzia­łam, że jestem ranna.

Ciała 250 pol­skich kobiet i dzieci leżały na polu przez kilka dni. Nocami żero­wały na nich dzi­kie zwie­rzęta. Wresz­cie, gdy szczątki zaczęły się roz­kła­dać, UPA spę­dziła na miej­sce Ukra­iń­ców z jed­nej z sąsied­nich wsi i kazała im je pogrze­bać. Ofiary spo­częły w wiel­kiej maso­wej mogile. Miej­sce to miesz­kańcy nazwali póź­niej Tru­pim Polem, bo jesz­cze przez wiele lat desz­cze wymy­wały tam z ziemi frag­menty pogru­cho­ta­nych ludz­kich cza­szek.

Tego dnia zgła­dzone zostały dwie pol­skie miej­sco­wo­ści. Jed­no­cze­śnie ban­de­rowcy wkro­czyli bowiem do dru­giej pol­skiej wsi – sąsied­niej Woli Ostro­wiec­kiej. Począt­kowo zacho­wy­wali się przy­jaź­nie, roz­da­wali nawet dzie­ciom cukierki. Zapew­niali, że nikomu nie zro­bią krzywdy. Potem jed­nak wyda­rze­nia poto­czyły się zgod­nie z przy­go­to­wa­nym pla­nem. Czyli tak samo jak w Ostrów­kach.

Par­ty­zanci zwo­łali wiec, na któ­rym ogło­sili, że chcą razem z Pola­kami wal­czyć prze­ciwko Niem­com. Następ­nie prze­pro­wa­dzili selek­cję – pol­scy męż­czyźni byli grup­kami wypro­wa­dzani do sto­doły na rze­kome bada­nie lekar­skie. Tam uśmier­cano ich za pomocą narzę­dzi rol­ni­czych, a ciała wrzu­cano do wyko­pa­nego rowu.

Ukra­ińcy kazali mi roze­brać się – wspo­mi­nał Wła­dy­sław Soroka. – Zosta­łem tylko w kale­so­nach i koszuli. Jeden z Ukra­iń­ców pchnął mnie lekko do przodu. Ude­rzali sie­kierą i wrzu­cali ciało do dołu. Sko­czy­łem mię­dzy opraw­ców i wybie­głem przez otwarte drzwi na pole. Usły­sza­łem krzyk: „Stri­laj!”.

Padł poje­dyn­czy strzał, ale mnie nie tra­fił. Posy­pały się kule z kara­binu maszy­no­wego. Dosta­łem serię w pośla­dek i nogi z odle­gło­ści kil­ku­na­stu metrów. Z bólu aż przy­sia­dłem. Pode­rwa­łem się i zaczą­łem ucie­kać w kie­runku krza­ków. Dosta­łem postrzał w pierś. W olszy­nie prze­wró­ci­łem się. Przez prze­strze­lone płuco ucie­kało mi powie­trze.

Podob­nie jak w Ostrów­kach zabójcy nie zdą­żyli roz­pra­wić się z kobie­tami i dziećmi zamknię­tymi w budynku szkoły, na odsiecz Pola­kom przy­byli bowiem Niemcy. Ban­de­rowcy posta­no­wili wów­czas szybko „zała­twić sprawę”.

Do wnę­trza izb lek­cyj­nych – wspo­mi­nał Hen­ryk Kloc – Ukra­ińcy zaczęli wrzu­cać gra­naty i strze­lać z broni maszy­no­wej. Roz­le­gły się jęki ran­nych, płacz dzieci i krzyk matek. Zna­leź­li­śmy się jakby w kręgu pie­kiel­nych cze­lu­ści. Na domiar złego bul­bowcy pod­pa­lili budy­nek, który pło­nął jak pochod­nia.

Leża­łem na pod­ło­dze obok sąsiadki. Nagle roz­legł się huk gra­natu. Krew i poszar­pane ciało chlu­snęły na mnie. Byłem w szoku. Pod­czoł­ga­łem się do mojej młod­szej sio­stry Anny. Dotkną­łem jej, już nie żyła. Została tra­fiona w głowę. Kula wyrwała duży otwór w czaszce. Otę­pia­łem z wra­że­nia. Pod­nio­słem głowę i ujrza­łem leżącą i krwa­wiącą matkę. Jesz­cze żyła. Pod­czoł­ga­łem się do niej i przy­tu­li­łem się po raz ostatni. Gra­nat roz­szar­pał jej stopy. Po pod­pa­le­niu szkoły przez Ukra­iń­ców spło­nęła żyw­cem.

Wnę­trze budynku stop­niowo wypeł­niało się duszą­cym, gry­zą­cym dymem. Na ścia­nach, meblach, pod­ło­dze sza­lały pło­mie­nie. Szkoła mogła w każ­dej chwili się zawa­lić i pogrze­bać Hen­ryka Kloca pod sto­sem pło­ną­cych roz­ża­rzo­nych belek. Prze­ra­żony chło­piec posta­no­wił wysko­czyć przez okno.

Nasi straż­nicy śmierci czu­wali – rela­cjo­no­wał. – Roz­legł się strzał, poczu­łem silny ból i upa­dłem. Zosta­łem tra­fiony w czoło. Ukra­ińcy trzy­krot­nie prze­wra­cali mnie i kopali, lecz nie zorien­to­wali się, że żyję.

Obok mnie leżała Maria Jesio­nek. Była matką trojga dzieci – Janka (8 lat), Andrzeja (5 lat) i ośmio­mie­sięcz­nego nie­mow­lę­cia. Ona także wysko­czyła z pło­ną­cego budynku. Tra­fiona kulą leżała mar­twa. Pada­jąc, przy­gnio­tła nie­mowlę i udu­siła je swoim cię­ża­rem. Jej syn Janek rów­nież został zastrze­lony. Leżał obok niej z prze­strze­loną głową.

Zaś Andrze­jek sie­dział przy mar­twej matce, szar­pał ją i wołał: „Mamo, wstań! Chce mi się jeść. Nie uda­waj. Chodźmy do domu, bo się boję”. Coraz gło­śniej skar­żył się i pła­kał. I wtedy pod­biegł do niego Ukra­iniec, przy­ło­żył lufę kara­binu do głowy i oddał strzał. Chło­piec gło­śno krzyk­nął: „Mamo, ratuj!” – i już nie żył.

Hen­ryk Kloc miał dużo szczę­ścia. Mimo dwóch ran postrza­ło­wych – w lędź­wie i głowę – oraz strasz­li­wych popa­rzeń prze­żył.

Pod­czas gdy żoł­nie­rze UPA meto­dycz­nie mor­do­wali miesz­kań­ców, przy­byli na miej­sce ukra­iń­scy chłopi z pobli­skich wio­sek prze­trzą­sali pol­skie domy w poszu­ki­wa­niu cen­nych przed­mio­tów. Ze sto­dół i chle­wów wycią­gali zwie­rzęta gospo­dar­skie. Zna­le­zio­nych w roz­ma­itych skryt­kach Pola­ków sady­stycz­nie uśmier­cali na miej­scu. Księ­dzu Sta­ni­sła­wowi Dobrzań­skiemu podobno odrą­bali głowę.

Wie­czo­rem po masa­krze mor­dercy urzą­dzili w lesie huczną ucztę, pod­czas któ­rej samo­go­nem opi­jali „zwy­cię­stwo” i dzie­lili się łupami. Do uszu leżą­cych na polu kona­ją­cych Pola­ków docho­dziły śmie­chy i pie­śni ukra­iń­skich sąsia­dów.

Zbrod­nią w Ostrów­kach i Woli Ostro­wiec­kiej od lat zaj­muje się poto­mek ofiar, zna­ko­mity badacz dok­tor Leon Popek z IPN. To z jego wstrzą­sa­ją­cej książki Ostrówki. Wołyń­skie ludo­bój­stwo pocho­dzą rela­cje wyko­rzy­stane w tym roz­dziale. Według dok­tora Popka w obu masa­krach doko­na­nych 30 sierp­nia 1943 roku zgi­nęło około 1050 pol­skich cywi­lów. Była to jedna z naj­więk­szych zbrodni, do któ­rych doszło pod­czas rzezi Pola­ków na Woły­niu.

Z oca­la­łym Alek­san­drem Pra­du­nem roz­ma­wia­łem w lipcu 2011 roku. Od tego dnia minęło więc osiem lat, ale pamię­tam tę roz­mowę, jakby odbyła się wczo­raj. Pamię­tam nie tylko to, co pan Pra­dun mówił, ale rów­nież to, jak mówił. Kiedy opo­wia­dał o tym, jak uło­żono go na ziemi, jak usły­szał strzały i poczuł na ramie­niu uścisk dłoni kona­ją­cej matki, z jego gar­dła wydo­był się roz­dzie­ra­jący szloch. Jęk roz­pa­czy…

A prze­cież mia­łem przed sobą doro­słego męż­czy­znę. Wyda­rze­nia, które wspo­mi­nał, roze­grały się wiele lat temu. Wyda­wa­łoby się więc, że czas powi­nien zro­bić swoje. Tra­ge­dia, która dotknęła go, gdy był dziec­kiem, sta­no­wiła jed­nak dla niego tak wielki psy­chiczny wstrząs, że powra­ca­nie do niej – nawet po nie­mal sied­miu deka­dach – było dlań ponad siły.

Pod­czas mojej bli­sko dwu­dzie­sto­let­niej pracy dzien­ni­kar­skiej roz­ma­wia­łem z set­kami świad­ków histo­rii. W tym z wie­loma oca­la­łymi z prze­róż­nych maso­wych zbrodni i ludo­bójstw dwu­dzie­stego wieku. Ale to wła­śnie roz­mowa z Pra­du­nem była spo­śród nich wszyst­kich naj­bar­dziej dra­ma­tyczna i wstrzą­sa­jąca.

Pamię­tam, jak po tym wywia­dzie wró­ci­łem do domu. Długo nie potra­fi­łem zna­leźć sobie miej­sca i prze­stać myśleć o tra­ge­dii miesz­kań­ców Ostró­wek oraz Woli Ostro­wiec­kiej. Się­gną­łem po mapę Woły­nia, aby spraw­dzić, gdzie kon­kret­nie znaj­do­wały się te miej­sco­wo­ści. Gdy wresz­cie udało mi się je odna­leźć, nie mogłem uwie­rzyć wła­snym oczom. Spraw­dza­łem kil­ku­krot­nie. Nie mogło być mowy o pomyłce.

Otóż Ostrówki znaj­do­wały się w powie­cie lubo­mel­skim na samym zachod­nim krańcu Woły­nia. Zale­d­wie kilka kilo­me­trów od Bugu i Lubelsz­czy­zny. Zale­d­wie kilka kilo­me­trów od tere­nów opa­no­wa­nych przez pol­ską par­ty­zantkę z Armii Kra­jo­wej i Bata­lio­nów Chłop­skich. Gdyby Ostrówki ist­niały do dziś, byłyby miej­sco­wo­ścią gra­niczną, znaj­do­wałyby się nie­mal dokład­nie na gra­nicy Pol­ski i Ukra­iny.

Ostrówki i Wolę Ostro­wiecką zgła­dzono 30 sierp­nia 1943 roku, a więc pięć­dzie­siąt dni od wołyń­skiej krwa­wej nie­dzieli. Sie­dem tygo­dni po apo­geum ludo­bój­stwa na Woły­niu. Obie wsie były jed­nym z naj­więk­szych sku­pisk Pola­ków w tej czę­ści byłego woje­wódz­twa. To, że wkrótce padną ofiarą gra­su­ją­cych w oko­licy oddzia­łów UPA, było pew­ni­kiem. Miesz­kańcy zresztą z wyprze­dze­niem zostali powia­do­mieni o gro­żą­cym im nie­bez­pie­czeń­stwie.

I co? I nic. Żadna z pol­skich orga­ni­za­cji, żaden z pol­skich oddzia­łów nie sta­nął w ich obro­nie. Dla­czego tak się stało? Jak można było do tego dopu­ścić? Jak wytłu­ma­czyć tę zdu­mie­wa­jącą iner­cję, bier­ność, wręcz bez­rad­ność Armii Kra­jo­wej wobec roz­gry­wa­ją­cej się na Woły­niu pol­skiej tra­ge­dii?

Gdy zada­łem sobie te pyta­nia, zro­zu­mia­łem, że nie zaznam spo­koju, dopóki nie znajdę na nie odpo­wie­dzi. Że muszę poznać prawdę nie­za­leż­nie od tego, jak gorzka się okaże. Jesz­cze tego samego dnia – w lipcu 2011 roku – wie­dzia­łem, że kie­dyś napi­szę tę książkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Piotr Zycho­wicz 2019

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2019, 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce © Alamy/BE&W

Wydawca pod­jął wszel­kie sta­ra­nia w celu usta­le­nia wła­ści­cieli praw autor­skich repro­duk­cji zamiesz­czo­nych w książce. W wypadku jakich­kol­wiek uwag czy nie­do­pa­trzeń pro­simy o kon­takt z wydaw­nic­twem.

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wołyń zdra­dzony, wyd. I, dodruk, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8062-677-5

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer