Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pakt Ribbentrop–Beck
czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki
W dziejach narodów są chwile, gdy trzeba zacisnąć zęby i iść na bolesne koncesje. Ustąpić, aby ratować państwo przed zniszczeniem, a obywateli przed zagładą. W takiej sytuacji znalazła się Polska w 1939 roku.
Piotr Zychowicz konsekwentnie dowodzi w tej książce, że decyzja o przystąpieniu do wojny z Niemcami w iluzorycznym sojuszu z Wielką Brytanią i Francją była fatalnym błędem, za który zapłaciliśmy straszliwą cenę. Historia mogła się jednak potoczyć inaczej.
Zamiast porywać się z motyką na słońce, twierdzi autor, powinniśmy byli prowadzić Realpolitik. Ustąpić Hitlerowi i zgodzić się na włączenie Gdańska do Rzeszy oraz wytyczenie eksterytorialnej autostrady przez Pomorze. A następnie razem z Niemcami wziąć udział w ataku na Związek Sowiecki. 40 bitnych polskich dywizji na froncie wschodnim przypieczętowałoby los imperium Stalina.
Czy w 1939 roku na Zamku Królewskim w Warszawie należało podpisać pakt Ribbentrop–Beck…?
Piotr Zychowicz jest publicystą historycznym. Pisze o drugiej wojnie światowej, zbrodniach bolszewizmu i geopolityce europejskiej XX wieku. W swoich koncepcjach nawiązuje do idei Józefa Mackiewicza, Władysława Studnickiego, Stanisława Cata-Mackiewicza oraz Adolfa Bocheńskiego. Jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej” i tygodnika „Uważam Rze” oraz zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Uważam Rze Historia”. Absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego.
„Piotr Zychowicz podejmuje sprawę najbardziej tragicznego momentu w polskiej historii, kiedy stawiliśmy czoła agresji hitlerowskiej, narażając się nie tylko na niewolę, ale także na eksterminację. Nie wiemy na pewno czy można było tego uniknąć, ale to dobrze, że w naszej pamięci historycznej pojawi się wreszcie przemilczana na ogół sprawa, że w 1939 roku Polacy, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wybrali „egzotyczny” sojusz z Anglią i bardzo wątpliwy sojusz z Francją, co tylko uradowało Stalina. Miłość swego kraju, jego dziejów i doli wymaga, aby rzetelnie badać i oceniać kluczowe decyzje historyczne bez dotychczasowych uników i przemilczeń. Tego wymaga też narodowa i ludzka solidarność z milionami tych, co wtedy cierpieli i ginęli bez nadziei”.
Andrzej Wielowieyski
„Sam bardzo chciałem napisać taką książkę, ale dla czytelnika to dobrze, że nie starczyło mi czasu, bo Piotr Zychowicz napisał ją lepiej. Nieodparcie nasuwa się przy jej lekturze skojarzenie z przełomowym Lodołamaczem Wiktora Suworowa. Autor nie odkrywa żadnych sensacji, zbiera tylko przesłanki powszechnie znane, niezaprzeczalne, i zestawia je w nieodparty ciąg logiczny. Nie sposób zakwestionować jego wywodu w żadnej części. A zarazem trudno pogodzić się z tym, co ewidentnie udowadnia. Bo przez całe dziesięciolecia wbijano nam do głowy coś przeciwnego”.
Rafał A. Ziemkiewicz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 453
Polacy mają wszelkie przymioty
oprócz zmysłu politycznego
Winston Churchill
Wysłużony pancernik szkolny Schleswig-Holstein zbliżył się do brzegu pod osłoną nocy. Na dany sygnał otworzył ogień ze wszystkich dział, w tym czterech kalibru 280 mm. Potężne eksplozje ćwierćtonowych pocisków oznajmiły światu początek największego konfliktu w dziejach ludzkości. Konfliktu, który miał trwać pięć lat, pochłonąć dziesiątki milionów ofiar i zdemolować trzy kontynenty.
Był 9 kwietnia 1940 roku. Tego dnia wybuchła druga wojna światowa, która rozpoczęła się od niemieckiego ataku na Danię i Norwegię. Zaskoczenie było całkowite. Krótka kampania – pierwszy Blitzkrieg w historii Europy – zakończyła się szybkim zwycięstwem sił zbrojnych III Rzeszy. Miesiąc później idący za ciosem Wehrmacht zaatakował Francję, Belgię, Holandię i Luksemburg. Europa zaczęła się trząść w posadach.
Ufni w Linię Maginota, potężne działa i swoją „niezwyciężoną” piechotę Francuzi ponieśli druzgoczącą klęskę. Niemieckie wojska pancerne brawurowym manewrem ominęły francuskie umocnienia i – przez Belgię – wdarły się na francuskie terytorium. Siły zbrojne tego kraju zostały rozbite w pył i zmuszone do ucieczki. 14 czerwca padł Paryż, 22 czerwca skapitulowała cała Francja, a brytyjski korpus ekspedycyjny pospiesznie ewakuował się przez Dunkierkę.
Europa Zachodnia znalazła się pod niemiecką okupacją. Jej mieszkańcy na własnej skórze odczuli, czym są Gestapo i SS, złowrogie służby bezpieczeństwa III Rzeszy. Rozpoczęły się łapanki, egzekucje i brutalne prześladowania Żydów. Adolf Hitler – przywódca radykalnego ruchu narodowosocjalistycznego, który zaledwie siedem lat wcześniej przejął władzę w Berlinie – triumfował. Uwierzył, że jest nowym Aleksandrem Wielkim.
Tymczasem w położonej na wschodzie Europy Polsce panował spokój. Oczywiście spokój w porównaniu z tym, co działo się na zachodzie kontynentu. Podczas gdy kraje tej części Europy jeden po drugim obracały się w gruzy pod potężnymi uderzeniami machiny wojennej Wehrmachtu, przez Polskę przetaczała się… fala antyrządowych niepokojów. Organizowali ją, połączeni w rzadkim sojuszu, na co dzień skłóceni, prosowieccy komuniści i antyniemieccy endecy.
Na ulicach Warszawy, Wilna, Krakowa, Lwowa, Poznania, Stanisławowa i szeregu innych miast Rzeczypospolitej dochodziło do demonstracji, które zamieniały się w uliczne bójki i zamieszki, tłumione surowo przez policję konną. Używano gumowych pałek, tłumy były płazowane. Oburzenie dużej części Polaków skierowane było przeciwko ministrowi spraw zagranicznych, Józefowi Beckowi. Ów niespecjalnie lubiany polityk nagle stał się wrogiem publicznym numer jeden.
Zarzucono mu „zhańbienie honoru narodu polskiego” i prowadzenie „tchórzliwej polityki ustępstw”. Nazywano „sługusem Hitlera” i „niemieckim agentem”. Rok wcześniej Józef Beck ugiął się bowiem pod presją Niemiec, poszedł na koncesje wobec zachodniego sąsiada i zgodził na przystąpienie Polski do paktu antykominternowskiego. Właśnie ta decyzja rozwiązała ręce Hitlerowi i otworzyła mu drogę do ataku na Zachód.
„To, co zrobił Beck, zhańbiło nas na najbliższe stulecia. Naród bitnego rycerstwa i patriotycznej młodzieży stał się narodem tchórzy. Sprowadzono nas do poziomu Czechów. Jak można było przestraszyć się niemieckiego bluffu i czołgów z tektury? Jak można było zdradzić Francję, naszego najlepszego sojusznika, na którego zawsze mogliśmy liczyć?” – pisał Stanisław Stroński w „Warszawskim Dzienniku Narodowym” w kwietniu 1940 roku. W tych warszawskich, poznańskich i lwowskich kawiarniach, które były stałym miejscem spotkań endeków, wrzało.
Józef Beck w rozmowach z Hitlerem prowadzonych w jego alpejskiej willi Berghof zgodził się na wysuwane wobec Warszawy propozycje. Na przyłączenie Wolnego Miasta Gdańsk do Rzeszy oraz wybudowanie eksterytorialnej autostrady łączącej Prusy z resztą Niemiec przez polskie Pomorze. Liczyła ona mniej niż czterdzieści kilometrów i została zbudowana na wysokich słupach w formie wiaduktu. W zamian Niemcy – zgodnie z obietnicą – zagwarantowały Polsce jej zachodnią granicę i przedłużyły pakt o nieagresji z 1934 roku do dwudziestu pięciu lat. Podpisany w Warszawie układ przeszedł do historii jako pakt Ribbentrop–Beck, ze strony niemieckiej bowiem jego sygnatariuszem był minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop.
Wzburzyło to polską opinię publiczną, ale niepokoje nie trwały długo. Gdy w wyniku kolejnych uderzeń potężnych sił zbrojnych III Rzeszy jak domki z kart rozpadały się kolejne państwa Europy Zachodniej, na czele z uznawaną za „czołowe kontynentalne mocarstwo” Francją, krytyka decyzji Becka znacznie zelżała. Zdano sobie bowiem sprawę, że niewiele brakowało, aby i Polska podzieliła ten los.
Z przecieków, które zaczęły się przedostawać do europejskiej prasy z kręgów zbliżonych do kreatorów niemieckiej polityki zagranicznej, wynikało zresztą coś jeszcze bardziej złowrogiego. Otóż w umysłach przywódców III Rzeszy w 1939 roku począł się rodzić „plan B”. Biorąc pod uwagę możliwość odrzucenia propozycji przez Polskę, rozważali oni – tak, brzmi to jak political fiction – związanie się sojuszem z… komunistycznym Związkiem Sowieckim!
Na historyczne i politologiczne analizy nie było zresztą czasu. Państwo zostało bowiem potajemnie przestawione na tory wojenne. Z taśm produkcyjnych polskich fabryk zjeżdżały kolejne samoloty i czołgi. Produkowano amunicję i szyto mundury. Kolejne dziesiątki tysięcy rezerwistów dostawały pocztą karty mobilizacyjne. Kraj szykował się do wojny. Pakt Ribbentrop–Beck miał bowiem tajne protokoły dotyczące jednego z sąsiadów Polski…
Dzień ten był punktem zwrotnym w historii drugiej wojny światowej i całego świata. Tego dnia Niemcy i Polska – wraz z kilkoma pomniejszymi sojusznikami – przystąpiły do wojny ze Związkiem Sowieckim. Rozpoczęła się Operacja „Barbarossa”, w polskiej nomenklaturze Plan „Hetman”. W ten sposób po ponad roku wojna dotarła do spokojnej do tej pory Europy Wschodniej. Międzynarodowym komentatorom skojarzenia nasuwały się same. Polacy znów, jak w 1812 roku u boku Napoleona, ruszyli na Moskwę. Tym razem u boku Hitlera.
W ataku dopatrywano się rewanżu za rok 1920, gdy bolszewicy najechali i spustoszyli terytorium Rzeczypospolitej. Armia Czerwona dokonała wówczas w Polsce wielu zbrodni, ale celu, jakim był podbój i sowietyzacja tego kraju, nie osiągnęła. Również Polacy, choć zwyciężyli na polu bitwy, nie zrealizowali swojego celu. Nie udało im się rozbić Bolszewii i stworzyć wymarzonej przez marszałka Józefa Piłsudskiego potężnej wschodnioeuropejskiej federacji rozciągającej się od Bałtyku po Morze Czarne.
Wojnę 1920 roku uznano więc w Europie za nierozstrzygniętą i znawcy spraw międzynarodowych spodziewali się dogrywki. Rozpoczęła się ona właśnie 22 czerwca 1941 roku. Noty o wypowiedzeniu wojny szefowi sowieckiej dyplomacji Wiaczesławowi Mołotowowi wręczyli akredytowani w Moskwie ambasadorzy Niemiec – Friedrich-Werner von der Schulenburg – i Polski – Wacław Grzybowski.
„Wobec bankructwa państwa sowieckiego Polska nie widzi innej możliwości niż przyjść z pomocą przedstawicielom narodów Rzeczypospolitej: Polakom, Ukraińcom i Białorusinom, którzy zamieszkują byłe sowieckie terytorium” – napisano w nocie przekazanej przez polskiego dyplomatę. Oburzony Mołotow dokumentu nie przyjął. Nie mógł jednak dodzwonić się do Józefa Stalina, który zaskoczony i przerażony atakiem, zapadł się pod ziemię.
Tymczasem na całej długości granicy polsko-sowieckiej junkersy i łosie bombardowały pozycje Armii Czerwonej. Niemal całe lotnictwo nieprzyjaciela zostało zniszczone na pasach startowych. Podobnie stało się z bronią pancerną zgrupowaną w dużych masach przy samej granicy. Polskie i niemieckie oddziały, które wkroczyły na terytorium czerwonego imperium, napotkały niezwykle słaby opór nieprzyjaciela.
Armia Czerwona poddawała się całymi dywizjami, poczynając od kucharzy i konowodów, na generałach i sztabach kończąc. Uciemiężona przez komunistów ludność witała żołnierzy wkraczających armii jak wyzwolicieli. Pod kolumny czołgów rzucano kwiaty, w oknach pojawiały się uszyte naprędce z kawałków materiału biało-czerwone flagi. Wywieszali je sowieccy Polacy zdziesiątkowani w 1937 roku podczas tak zwanej operacji polskiej NKWD, Ukraińcy, który niecałą dekadę wcześniej padli ofiarą ludobójstwa podczas wywołanego sztucznie Wielkiego Głodu, ale również Białorusini, Żydzi i Rosjanie.
Niemal w każdej większej miejscowości zajmowanej przez wojska koalicji znajdowano więzienia wypełnione stosami trupów. Zaskoczeni atakiem funkcjonariusze NKWD nie zdążyli ewakuować więźniów politycznych i zdecydowali się na ich pośpieszną, niezwykle brutalną eksterminację. Czerwoni oprawcy wrzucali do cel granaty lub strzelali do stłoczonych więźniów z karabinów maszynowych. Innych masakrowali bagnetami i siekierami na więziennych dziedzińcach. Wśród zamordowanych znajdowało się wielu Polaków z sowieckim obywatelstwem.
Polskie dywizje pancerne, które przez ostatnie dwa lata (1939–1941) zdążyły się znacznie rozbudować, szerzyły przerażenie w szeregach nieprzyjaciela i wgryzły się głęboko w jego terytorium. Dowodzący nimi generał Stanisław Maczek rozpoczął „wyścig do Moskwy” ze swoim niemieckim odpowiednikiem generałem Heinzem Guderianem. W warunkach wojny błyskawicznej na wielkich przestrzeniach Wschodu znakomicie sprawdziła się również polska kawaleria.
Tymczasem 26 czerwca 1941 roku rząd polski wydał, a marszałek Edward Śmigły-Rydz podpisał, odezwę do narodu ukraińskiego. Zaczynała się ona od słów: „Bracia, przybywamy do was nie jako wrogowie, ale jako przyjaciele. Nie jako ciemiężyciele, ale jako wyzwoliciele. Idziemy śladami Józefa Piłsudskiego i Semena Petlury, dwóch wielkich przywódców, którzy najlepiej zrozumieli, że losy narodów naszych powiązane są ze sobą niczym konary oplatających się drzew… ”
Dalej Śmigły-Rydz wzywał mieszkańców Ukrainy do walki ze „wspólnym śmiertelnym wrogiem obu narodów i całej ludzkości – bolszewizmem”. Obiecywał zniesienie kołchozów, wprowadzenie wolności religijnej i delegalizację partii komunistycznej. W odezwie znalazła się także zapowiedź stworzenia „wielkiej samoistnej Ukrainy związanej wiecznym braterskim sojuszem z Rzeczpospolitą Polską”.
Odzew na tę odezwę był ogromny, wszędzie na Ukrainie wojska polskie były wręcz entuzjastycznie witane przez miejscową ludność. Po zajęciu Kamieńca Podolskiego, Żytomierza, Winnicy, Korostenia, Berdyczowa i Koziatyna w początkach lipca rozpoczęła się wielka bitwa o Kijów. Pierwsze poważne starcie na południowym odcinku frontu, w jakim Wojsko Polskie i Wehrmacht starły się w tej kampanii z Armią Czerwoną.
Bitwa ta była zwycięska. W polsko-niemieckie okrążenie dostało się milion żołnierzy sowieckich i olbrzymie ilości sprzętu. Rozbito niemal cały Front Południowo-Zachodni Armii Czerwonej. Kijów padł 19 września. Wzięto nie notowaną wcześniej w historii wojen liczbę jeńców. Jak później obliczyli historycy, w pierwszych miesiącach wojny Polakom i Niemcom poddało się w sumie ponad cztery miliony żołnierzy nieprzyjaciela.
W ciężkich walkach o ukraińską stolicę szczególnie odznaczyła się polska piechota, której determinacja i bojowość wywołała podziw niemieckich towarzyszy broni. Na Polaków, którzy kilkakrotnie szli na bagnety i wręcz roznosili sowieckie jednostki, posypał się deszcz Virtuti Militari i Żelaznych Krzyży. „To największe zwycięstwo w dziejach wojen. Składam hołd tysiącom polskich i niemieckich żołnierzy, dzięki którym ten wielki dzień stał się możliwy. Zwyciężymy, bo nasza sprawa jest słuszna. Sieg Heil!” – przemawiał przez radio zachwycony Adolf Hitler.
Jednocześnie uaktywnił się Józef Stalin, który wzywał narody Związku Sowieckiego do walki na śmierć i życie z „faszystowskim najeźdźcą”. „Walka, którą toczymy, jest walką nie tylko o przyszłość naszej ojczyzny, ale i o przyszłość ludzkości. Od was, bracia i siostry, zależy przyszłość socjalizmu i utrzymanie jego zdobyczy. Zostaliśmy zdradziecko zaatakowani przez brunatną niemiecką hydrę i jej polskich sługusów. Nie wyjdą z Rosji żywi!” – apelował i groził Stalin.
Po zajęciu Kijowa Polacy rozpoczęli natarcie na północny wschód, na linii Kijów–Czernichów–Briańsk–Kaługa. Światu, który z zapartym tchem obserwował ten największy w dziejach Blitzkrieg, wydawało się, że polsko-niemiecki sojusz znajduje się w zenicie powodzenia, że cementują go wspólnie przelana krew i wspólne sukcesy. W rzeczywistości działania niemieckiego sojusznika zaczęły wywoływać w Warszawie poważny niepokój.
Do polskich sztabów zaczęły bowiem docierać niepokojące wieści z odcinków frontu, na których walczyli Niemcy. O ile oddziały polskie biły się tylko z Armią Czerwoną i rzeczywiście wyzwalały kolejne miejscowości spod sowieckiego jarzma, o tyle Niemcy na zdobytych terenach dokonywali straszliwych zbrodni. W ślad za Wehrmachtem szły specjalne oddziały SS, Einsatzgruppen, które dokonywały zbiorowych egzekucji Żydów.
Doprowadziło to do szeregu konfliktów pomiędzy polskimi a niemieckimi żołnierzami. Pomiędzy sojusznikami dochodziło do bójek, a nawet spontanicznych strzelanin. Szczególnie nerwowo na niemieckie akty przemocy reagowali polscy żołnierze pochodzenia żydowskiego. W liczącej około półtora miliona żołnierzy armii polskiej bijącej się na wschodzie niemal dziesięć procent poborowych było bowiem wyznania mojżeszowego.
Żydowscy cywile tymczasem masowo uciekali z terenów okupowanych przez Niemców na sowieckie tereny wyzwolone przez Polaków. Interwencje rządu polskiego w Berlinie na niewiele się zdały i Niemcy kontynuowali swój krwawy proceder. Doprowadziło to do wzrostu napięcia między sojusznikami. Na gmachu polsko-niemieckiego partnerstwa pojawiły się pierwsze pęknięcia. Polacy zaczęli zdawać sobie sprawę, że aby pokonać diabła, sprzymierzyli się z szatanem.
W zupełnie inny sposób obie armie postępowały również z jeńcami wojennymi, których poddawało się coraz więcej. Polacy swoich traktowali humanitarnie. Szeregowców rozpuszczali do domów, a oficerów zamykali w przyzwoicie utrzymanych obozach jenieckich spełniających warunki określone w konwencjach międzynarodowych. Ci, którzy wyrazili taką chęć, byli włączani do oddziałów pomocniczych walczących z bolszewizmem. Na początku Polacy planowali zorganizować tylko armię ukraińską, ale wkrótce u boku Wojska Polskiego zaczęły powstawać jednostki rosyjskie, białoruskie, a nawet turkmeńskie.
Niemcy jeńców traktowali zaś gorzej niż zwierzęta. Umieszczali ich pod gołym niebem na ogrodzonych drutem kolczastym polach. Głodzili ich, znęcali się nad nimi i zabijali. Szerzyły się epidemie i kanibalizm, jeńcy padali jak muchy. Znów polskie interwencje na niewiele się zdały. Niemcy proceder ten usprawiedliwiali tym, że Sowiety nie podpisały konwencji genewskich. Wskazywali również na okrucieństwa sowieckiego reżimu.
Ślady po zbrodniach NKWD, na które natrafiali polscy i niemieccy żołnierze, rzeczywiście mroziły krew w żyłach. Straszliwy los spotkał również nielicznych żołnierzy koalicji, którzy dostali się do niewoli Armii Czerwonej. Argumenty Polaków, że należy oddzielić zbrodniczy reżim od zwykłych, uciemiężonych przez komunistów obywateli sowieckich, nie przekonywały jednak myślących kategoriami rasowymi Niemców.
We wrześniu 1941 roku rozpoczęła się tymczasem decydująca bitwa o Moskwę. Sowieci rzucili przeciwko państwom Osi wszystko, co mieli. Z Dalekiego Wschodu ściągnęli doborowe dywizje syberyjskie. Na pole bitwy wjeżdżały czołgi, które dopiero co zeszły z taśm produkcyjnych. Stalin zaczął zaś uderzać w coraz bardziej histeryczne tony: „Ważą się losy naszej socjalistycznej ojczyzny. Kraj Rad w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Wszystko na ratunek Moskwie! Wszystko przeciw polsko-niemieckim faszystom!” – wzywał przez radio.
„Żołnierze! – zwracał się zaś marszałek Śmigły-Rydz do wojsk na froncie wschodnim. – Wybiła historyczna godzina. Kroczycie szlakiem wielkiego hetmana Żółkiewskiego, który ponad trzy wieki temu rozbił hufce Moskali i zatknął polską chorągiew na wieżach kremlowskich. Tak jak on wtedy, tak i wy teraz piszecie historię. Cała Rzeczpospolita patrzy na was z podziwem i nadzieją. Śmierć bolszewickiej zarazie! Niech żyje Wielka Polska”.
Ku zdumieniu świata – który nabrał już przekonania, że nic nie zdoła zatrzymać rozpędzonego Wehrmachtu i Wojska Polskiego – ofensywa państw Osi zaczęła tracić tempo. Coraz więcej niemieckich i polskich jednostek grzęzło w ciężkich walkach z Armią Czerwoną. Sowieccy żołnierze zaczęli stawiać zacięty opór i na niektórych odcinkach, szczególnie tych, na których atakowali sami Niemcy, bili się wręcz znakomicie.
Nie wynikało to z jakiejś wielkiej miłości, którą nagle zapałali do władzy bolszewickiej. Jak później ustalili historycy, przyczyny tego niespodziewanego oporu były dwie. Po pierwsze, do czerwonoarmistów zaczęły docierać informacje o straszliwym traktowaniu jeńców wojennych przez Niemców. Rozumieli więc, że poddanie się może mieć dla nich straszliwe konsekwencje. Po drugie nie mieli wyboru i bić się po prostu musieli. Za ich plecami rozstawiono bowiem uzbrojone w broń maszynową złowrogie oddziały zaporowe NKWD. Ani kroku w tył, bo kula w łeb!
Tak oto doszło do największej bitwy w dziejach świata. Z jednej strony Niemcy, Polacy, Węgrzy, Rumuni i inni sojusznicy, z drugiej Sowiety. W sumie kilka milionów żołnierzy, gigantyczne liczby czołgów, dział i samolotów. Wystrzelono miliony pocisków, po obu stronach zginęły dziesiątki tysięcy ludzi. Wojskami państw Osi dowodzili feldmarszałek Fedor von Bock oraz generał Tadeusz Kutrzeba. Po drugiej stronie stanął generał Gieorgij Żukow.
Gdy już się wydawało, że bitwa nie zostanie rozstrzygnięta i Niemcy z Polakami będą musieli odstąpić spod bram Moskwy i wycofać się na leża zimowe, generał Maczek ruszył do brawurowego ataku na południową flankę Żukowa. Żelazny pancerny klin czołgów 7TP i 14TP wbił się między sowieckie armie. Z powietrza eskadry bombowców Łoś zamieniały zaś w perzynę umocnienia Armii Czerwonej. Jednocześnie generał Władysław Anders – były oficer armii carskiej – na czele olbrzymich mas kawalerii obszedł w fantastycznym nocnym rajdzie sowieckie pozycje i runął z impetem na tyły zaskoczonych bolszewików.
Armia Czerwona nie wytrzymała, front został przełamany. Polskie oddziały wdarły się na bulwary sowieckiej stolicy. Było to 24 października, w rocznicę bolszewickiego puczu roku 1917. Grupa kawalerzystów – na pamiątkę podobnego wyczynu swoich kolegów dokonanego dwadzieścia lat wcześniej w Kijowie – kupiła bilety i w mundurach, z bronią w ręku przejechała się moskiewskim metrem. Dziewczęta rzucały im się na szyję.
Jednocześnie na ulicach miasta wybuchła kontrrewolucja. Rosjanie przystąpili do upragnionego odwetu na komunistach. Mścili się teraz za dwie upiorne dekady, podczas których byli terroryzowani, głodzeni, upokarzani i mordowani przez bolszewików. Rozbijano siedziby partii, zrywano czerwone sztandary i portrety sowieckich przywódców, palono komitety. Na ulicach walały się tysiące partyjnych dokumentów i porzuconych czerwonych legitymacji. Pierwsza padła Łubianka, siedziba znienawidzonej służby bezpieczeństwa. Tłum wyzwolił przebywających w niej więźniów, a enkawudziści, którym nie udało się uciec, zostali dosłownie rozerwani na strzępy.
Inna grupa polskich ułanów, która jedna z pierwszych znalazła się na ulicach Moskwy, została przywitana ogniem przez elitarną jednostkę NKWD broniącą Dworca Jarosławskiego. Sowieci zostali jednak obrzuceni granatami, a następnie wystrzelani i rozsieczeni szablami przez Polaków. Ułani wpadli na peron, na którym kilkunastu ludzi – część w mundurach bezpieki, a część w białych kitlach – pośpiesznie pakowało drewnianą skrzynię do podstawionego pociągu.
Na widok Polaków upuścili trumnę na ziemię i rozbiegli się na wszystkie strony. Zdumionym ułanom między potrzaskanymi deskami ukazała się… mumia Lenina. Okazało się, że bolszewicy próbowali ewakuować ciało wodza rewolucji z Moskwy, ale zaskoczeni szybkością polskiego ataku, nie zdążyli go załadować do pociągu. Jeden z ułanów, podchorąży 21. Pułku Ułanów Nadwiślańskich Stefan Kozłowski, potężnym ciosem obciął głowę wypchanej kukły i nabił ją na szablę, po czym wyszedł z tym trofeum przed budynek dworca. Zgromadzone na nim tłumy mieszkańców Moskwy zawyły z radości. Trwający od blisko ćwierci wieku koszmar komunizmu dobiegł końca!
Gdy stolica czerwonego imperium dostała się w ręce koalicji, reżim natychmiast się załamał. Podobne sceny jak w Moskwie rozegrały się w innych miastach oraz w jednostkach Armii Czerwonej. Na całej długości frontu żołnierze wyrżnęli znienawidzonych komisarzy politycznych i rozeszli się do domów. Nad Kremlem zaś, po raz pierwszy od 1612 roku, załopotał polski sztandar.
Widząc, że reżim sowiecki obraca się w gruzy, do wojny przystąpiła Japonia, atakując na Dalekim Wschodzie ostatnie jednostki Armii Czerwonej, które zachowały jako taką dyscyplinę. Stalin, ukryty w bunkrze w Kujbyszewie – dokąd ewakuował się z rządem – strzelił sobie w głowę w momencie, gdy polscy i niemieccy żołnierze podchodzili do jego kryjówki. Pierwszym człowiekiem, który dopadł ciała dyktatora, był Polak: Józef Zychowicz z 2. Pułku Saperów Kaniowskich.
To on przeszedł do historii, zabijając Ławrientija Berię, szefa złowieszczego NKWD, który miał na rękach krew milionów ludzi i do końca pozostał u boku dyktatora. Gdy saper wdarł się do bunkra, Beria wyskoczył zza fotela, na którym wiotczało ciało Stalina (podobno pistolet w jego dłoni jeszcze dymił). Szef NKWD rzucił się na Polaka, ale zatrzymał go cios kolbą w głowę, który zdruzgotał mu kość czołową i zmiażdżył mózg. Gruziński czekista zginął na miejscu.
Na placu Czerwonym wkrótce odbyła się wspólna defilada zwycięstwa, którą odbierali marszałek Edward Śmigły-Rydz i Adolf Hitler. W otoczeniu generalicji obu krajów stali na trybunie, z której jeszcze niedawno parady odbierali członkowie komunistycznego Politbiura. Führer triumfował i ze łzami egzaltacji w oczach ściskał polskiego marszałka i towarzyszącego mu ministra spraw zagranicznych Józefa Becka.
Obok siebie, ze zgrzytem gąsienic na kostce brukowej placu Czerwonego, przetaczały się długie kolumny czołgów. 14TP obok Panzerkampfwagen III. Ramię w ramię maszerowała polska i niemiecka piechota. W zgodnej opinii obserwatorów najlepiej zaprezentowały się jednak szwadrony polskiej kawalerii wyposażone w długie lance. Ułani salutowali swemu zwycięskiemu marszałkowi, a stukot kopyt ich koni jeszcze długo rozbrzmiewał na ulicach Moskwy…
W Petersburgu szybko zorganizowano wielki, relacjonowany przez prasę całego świata, proces dygnitarzy reżimu bolszewickiego, których udało się schwytać. Wiaczesław Mołotow, Kliment Woroszyłow, Anastas Mikojan, Michaił Kalinin, Łazar Kaganowicz i inni komunistyczni zbrodniarze zostali uznani winnymi ludobójstwa i zbrodni wojennych, a następnie powieszeni. Podczas procesu doszło do skandalu. Niemieccy prokuratorzy próbowali bowiem oskarżyć komunistów o zbrodnie dokonane przez jednostki III Rzeszy.
Na skutek interwencji sojuszników Niemiec – Polski, Węgier i Włoch – tych punktów nie włączono do aktu oskarżenia. „Zoologiczni antyfaszyści” zwracali jednak uwagę na hipokryzję organizatorów procesów petersburskich. Komunistów oskarżali bowiem na nich narodowi socjaliści, którzy sami mieli na sumieniu straszliwe zbrodnie. „No cóż, historię piszą zwycięzcy” – komentowała z przekąsem opozycyjna prasa. Wobec ogromu ujawnionych sowieckich zbrodni mało kto jednak brał te głosy na poważnie.
Polscy, niemieccy i japońscy zdobywcy wyzwolili bowiem miliony zeków, czyli więźniów straszliwych sowieckich obozów koncentracyjnych. Okazało się że całe terytorium komunistycznego kolosa pokryte było gęstym archipelagiem łagrów, w których bolszewicy eksterminowali swoich prawdziwych i urojonych przeciwników politycznych, zmuszając ich do morderczej pracy.
Gazety na całym świecie obiegły przejmujące zdjęcia straszliwie wychudzonych, odzianych w łachmany więźniów, którzy ze łzami w oczach rzucali się na szyję zakłopotanym niemieckim i polskim żołnierzom. W pobliżu każdego łagru przeprowadzono ekshumacje, podczas których wydobyto miliony ludzkich szkieletów. Makabryczne sowieckie zbrodnie popełnione w obozach na Syberii na kolejne stulecie stały się ponurym symbolem zła. Symbolem tego, co człowiek zaślepiony chorą ideologią może wyrządzić drugiemu człowiekowi.
Spektakularne zwycięstwo Niemiec i Polski na froncie wschodnim nie zakończyło jednak wcale drugiej wojny światowej. Przeciwnie, działania zbrojne na innych teatrach wojny przybierały coraz większe rozmiary. Choć Japonia po tym, jak zaatakowała walące się Sowiety, odłożyła w czasie realizację planów ataku na amerykańskie bazy na Pacyfiku, Stany Zjednoczone i tak przystąpiły do wojny. Zdecydował nie tyle nacisk Brytyjczyków powołujących się na anglosaską solidarność, ile niepokój Waszyngtonu wywołany możliwością światowej hegemonii III Rzeszy. Niemcy, podbiwszy Sowiety, poszli bowiem za ciosem: przedarli się przez Kaukaz i wkroczyli na Bliski Wschód. W regionie tym natychmiast wybuchło wielkie antybrytyjskie i proniemieckie powstanie Arabów. Niemcom podporządkowały się Turcja i Iran. Głównym celem azjatyckiej kampanii były jednak Indie – perła korony brytyjskiej.
Gdy na Oceanie Atlantyckim, Bliskim Wschodzie, w Azji i na pustyniach Afryki Północnej toczyły się coraz bardziej zacięte walki między Niemcami i Anglosasami, w Europie Wschodniej zwycięzcy dzielili pomiędzy siebie tereny należące niegdyś do Związku Sowieckiego. Już w 1939 roku podczas warszawskich rozmów szefa dyplomacji Rzeszy Joachima von Ribbentropa z Józefem Beckiem ustalono, że Sowiety zostaną podzielone zgodnie z kluczem historycznym.
Polska powołała się na tradycje przedrozbiorowej Rzeczypospolitej i w zamian za udział w antykomunistycznej krucjacie zażądała od Niemców sowieckich republik Białorusi i Ukrainy. Polacy argumentowali, że skoro w granicach II Rzeczypospolitej już są terytoria zamieszkane przez Białorusinów i Ukraińców, logiczne jest zjednoczenie tych krajów pod rządami Warszawy.
Niemcy zgodzili się na to pod warunkiem zagwarantowania im ich interesów gospodarczych. Chodziło przede wszystkim o to, by Polacy dostarczali im – dopóki na Zachodzie trwa wojna – surowce z Ukrainy. III Rzeszy z kolei miały przypaść państwa bałtyckie, które Niemcy zajęli bez jednego wystrzału, oraz Rosja właściwa. Były to terytoria, szczególnie Estonia, Łotwa i Rosja północna, już w dużej mierze nasycone żywiołem niemieckim, który napływał tam przez stulecia.
Taka linia podziału została zapisana jeszcze w 1939 roku w tajnych protokołach do paktu Ribbentrop–Beck i koncepcję tę, oczywiście po drobnych korektach granicznych, zrealizowano po zlikwidowaniu przez koalicjantów Związku Sowieckiego. Sowiecki Daleki Wschód przypadł Japonii, a pomniejszą część powalonego imperium otrzymali Rumuni.
Rzeczpospolita i Rzesza zdobytymi terytoriami administrowały jednak w diametralnie odmienny sposób. Polacy wprowadzili liberalny reżim, nadając Białorusinom i Ukraińcom szeroką autonomię. Oparli się na nich, tworząc lokalną administrację, zorganizowali u swojego boku policję i wojskowe oddziały pomocnicze złożone z przedstawicieli tych narodów. Rozwiązali znienawidzone przez ludność kołchozy, przywrócili wolność religijną, prywatną własność i gospodarkę rynkową.
Dzięki temu wszystkiemu zyskali olbrzymie poparcie ludności, do niedawna żyjącej w skrajnej nędzy i permanentnym strachu przed NKWD. Docelowo polski rząd – tworzyli go w większości uczniowie nie żyjącego od sześciu lat Józefa Piłsudskiego – planował zrealizować marzenie Marszałka i stworzyć potężną federację polsko-białorusko-ukraińską pod przewodnictwem Polski.
Zupełnie inną politykę na terytoriach okupowanej Rosji (Generalgouvernement für die besetzten russischen Gebiete) prowadzili Niemcy. Uznali oni Rosjan i przedstawicieli innych narodów byłego Związku Sowieckiego za Untermenschów. Nasiliły się represje i terror. Jako (narodowi) socjaliści Niemcy nie rozwiązali kołchozów i utrzymali gospodarkę centralnie planowaną. Wyjątkowo brutalne represje spadły na ludność żydowską. Terror NKWD został zastąpiony terrorem Gestapo.
Polskie sugestie, aby Niemcy odwołali się do rosyjskiego antysowieckiego patriotyzmu i stworzyli pod swoimi auspicjami „białe” państwo rosyjskie, zostały zignorowane. „Samorządność to pierwszy stopień do niepodległości. Co się zdobyło przemocą, tego się nie utrzyma demokratycznie. Jaki jest sens podbijać wolny kraj tylko po to, żeby mu zwrócić wolność? Kto przelał krew, ma prawo władać tym, co zdobył” – powiedział podczas jednej z rozmów z Polakami Adolf Hitler.
Upojony swoim olbrzymim zwycięstwem Führer zaczął wcielać w życie obłędny, wywołujący przerażenie w Warszawie i wśród co rozsądniejszych Niemców plan kolonizacji Rosji. Teren ten miał się stać zapleczem surowcowym Rzeszy, na którym niemieccy farmerzy mieli mieć status panów, a rosyjscy chłopi niewolników. Wszystko to oczywiście doprowadziło do powstania potężnego rosyjskiego ruchu oporu i nasilenia się działań partyzanckich, które wiązały coraz większe niemieckie siły.
Z okupowanych terenów dochodziły coraz bardziej ponure wieści na temat tego, jak Niemcy traktują Żydów. Mówiono o obozach i masowej zagładzie tego narodu. Niemcy zwrócili się nawet do Polski z sugestią wydania im sowieckich Żydów z terenów zajętych przez Wojsko Polskie, spotkało się to jednak ze zdecydowaną, bardzo ostrą odpowiedzią Warszawy. Hitler, nie chcąc zadrażniać stosunków z najważniejszym sojusznikiem, wycofał się. Ale był to złowrogi sygnał.
Tymczasem na Zachodzie wojska alianckie zyskiwały coraz większą przewagę nad Niemcami. Rzesza przegrywała na morzach, na Bliskim Wschodzie, w Azji i w północnej Afryce. Walka na tak wielu frontach wymagała coraz większych nakładów i wiązała coraz więcej dywizji Wehrmachtu. Wreszcie latem 1944 roku Brytyjczycy i Amerykanie dokonali spektakularnego desantu we Francji. W odpowiedzi Niemcy wszystkie wolne dywizje przerzucili ze Wschodu na Zachód. Rozpoczęły się zmagania, które miały zadecydować o wyniku drugiej wojny światowej. Niemcy stawiali zacięty opór, ale na dłuższą metę z potęgą Stanów Zjednoczonych, wkraczających już na drogę do budowy globalnego supermocarstwa, nie mieli szans. W ostatnią fazę wchodził właśnie amerykański Program „Manhattan”, czyli prace nad budową bomby atomowej.
Adolf Hitler w tych decydujących tygodniach kilkakrotnie odwiedzał Warszawę. Na próby nakłonienia Polski, żeby aktywnie włączyła się do wojny przeciw aliantom zachodnim, za każdym razem otrzymywał uprzejmą, ale stanowczą odmowę. Schorowany, coraz bardziej oderwany od rzeczywistości Führer szalał ze wściekłości. W obecności najbliższych współpracowników tupał, tarzał się po ziemi, gryząc dywany, i zdzierał z siebie mundur. Planował nawet zbrojne ukaranie „niewdzięcznej Polski”, ale jego generałowie stanowczo odradzili mu otwieranie drugiego frontu w tak trudnym momencie.
Jednocześnie w neutralnej Lizbonie toczyły się tajne negocjacje między Warszawą a Londynem i Waszyngtonem. Alianci obiecali, że jeżeli Polska oprze się presji Hitlera i zamiast przerzucać swoje wojska na Zachód, zmieni sojusze i uderzy na Niemców, po wojnie uznają wszystkie jej zdobycze terytorialne na Wschodzie. Oferta została przyjęta i Polska zaczęła szykować się do kolejnej wojny.
Tymczasem w trzeszczącej w szwach Rzeszy wiarę w zwycięstwo zachowywali tylko najbardziej fanatyczni narodowi socjaliści, wsłuchani w niedorzeczne opowieści Hitlera o tajemniczej Wunderwaffe, która w ostatniej chwili miała odwrócić koleje wojny. Sytuację starała się ratować grupa konserwatywnych oficerów. Nie udało im się jednak wysadzić w powietrze Hitlera i sami za próbę zamachu stanu zapłacili głową. Wojska alianckie przekroczyły tymczasem przedwojenną granicę Niemiec. Amerykanie zagrozili, że jeżeli Rzesza natychmiast nie skapituluje, zrzucą na nią bombę atomową.
Właśnie wtedy na wschodzie Europy doszło do – jak z oburzeniem pisał „Völkischer Beobachter” – „haniebnej zdrady, która nie miała sobie równej w dziejach świata”. W czasie, gdy III Rzesza szykowała się do decydującej bitwy, do akcji wkroczyli Polacy. Zaczęło się spektakularnie – w powietrze wyleciała zbudowana zaledwie sześć lat wcześniej eksterytorialna autostrada przez polskie Pomorze.
Oddziały Wojska Polskiego przekroczyły na całej długości granicę z Prusami Wschodnimi, ruszyły na Śląsk i Pomorze Zachodnie. Zaskoczeni zdradą sojusznika Niemcy niemal nie stawiali oporu. Wojska polskie zajęły Królewiec, Olsztyn i Gdańsk. Jednocześnie Polacy przecięli wszystkie linie komunikacyjne łączące Rzeszę z terytoriami okupowanymi na Wschodzie. Pozostałe tam niemieckie dywizje zostały otoczone i pobite w szybkiej kampanii przez Polaków i ich wschodnich sojuszników.
Na wieść o tym, co się dzieje na Wschodzie, morale wojsk walczących przeciwko aliantom na froncie zachodnim upadło. Front się załamał i po ciężkich, zaciekłych walkach w sierpniu 1945 roku wojska anglosaskie wdarły się do niemieckiej stolicy. Adolf Hitler, zamknięty w bunkrze w pobliżu Kancelarii Rzeszy, poszedł w ślady Józefa Stalina i popełnił samobójstwo. Niemcy wkrótce kapitulowały i wojna w Europie Zachodniej dobiegła końca.
Walki trwały jednak jeszcze na Wschodzie, gdzie rozgrywał się ostatni akt krótkiej kampanii polsko-niemieckiej. Polskie wojska pancerne w brawurowym rajdzie wkroczyły na terytoria zajętych przez Rzeszę państw bałtyckich, znosząc stacjonujące tam skromne siły okupacyjne. Mieszkańcy Litwy, Łotwy i Estonii, którzy od blisko pięciu lat żyli pod ciężkim niemieckim butem, witali Polaków jak wyzwolicieli. Prusy zostały formalnie inkorporowane do Rzeczypospolitej, a państwa bałtyckie, po zwróceniu im przez Polskę suwerenności, dobrowolnie dołączyły do tworzonej przez Polskę, Białoruś i Ukrainę federacji. Marzenie marszałka Piłsudskiego zostało zrealizowane. Polska stała się potężna. Na konferencji pokojowej, która odbyła się w polskim kurorcie nadmorskim Jurata, karty rozdawali Winston Churchill, Harry Truman i Edward Śmigły-Rydz. Do historii przeszło zdjęcie tych trzech panów siedzących obok siebie w wiklinowych fotelach.
„Klio znów była dla nas łaskawa – pisał jeden z czołowych publicystów politycznych tamtych lat Stanisław Cat-Mackiewicz. – Po pierwszej wojnie światowej odzyskaliśmy niepodległość tylko dlatego, że w gruzach legły obie potęgi zaborcze: Niemcy i Rosja. Teraz ten scenariusz się powtórzył. III Rzesza i Związek Sowiecki przestały istnieć. To paradoks historii. Choć formalnie jesteśmy w obozie państw przegranych, to my wygraliśmy tę wojnę. Naprawdę niewiele brakowało, aby było odwrotnie”.
Alternatywny scenariusz przedstawiony w poprzednim rozdziale mógłby się spełnić, gdyby jeden człowiek zmienił jedną decyzję. Chodzi o pułkownika dyplomowanego artylerii konnej, ostatniego ministra spraw zagranicznych II Rzeczypospolitej Józefa Becka. Najważniejszą postać w całej, liczącej grubo ponad tysiąc lat, historii Polski. I niewykluczone, że jedną z najważniejszych postaci w historii Europy.
Pisząc tę książkę, chciałem udowodnić, że Beck w 1939 roku popełnił fatalny, wręcz koszmarny błąd. Błąd, który potężnie zaciążył na losie Polski i spowodował bezmiar ludzkiego cierpienia, a jego ponure skutki odczuwamy do dziś. Błędem tym było związanie Rzeczpospolitej sojuszem z mocarstwami zachodnimi i jednoczesne odrzucenie oferty przymierza złożonej przez Niemcy.
Sojusz z III Rzeszą byłby przymierzem przykrym, zawartym kosztem ustępstw stanowiących wielką ujmę na prestiżu i wiążącym Polskę z paskudnym totalitarnym reżimem. Zawierając pakt z Joachimem von Ribbentropem, Beck powinien był jedną ręką składać podpis, a drugą zatykać nos.
W polityce międzynarodowej bywa jednak tak – czego nie mogli i do dziś nie mogą zrozumieć Polacy – że aby ratować państwo i własnych obywateli, kierujący się racją stanu przywódcy muszą czasami godzić się na bolesne kompromisy. Muszą podejmować wątpliwe moralnie decyzje i zawierać taktyczne sojusze z partnerami, którzy wzbudzają ich niechęć i obrzydzenie. Nazywa się to Realpolitik.
Dziś, gdy od feralnego roku 1939 minęło ponad siedemdziesiąt lat, nadszedł czas, aby chłodno, bez emocji przeanalizować wydarzenia, które doprowadziły do największej z katastrof, jakie spadły na Polskę – drugiej wojny światowej. I zadać na nowo pytania, które zadawać sobie musi każdy Polak. Czy rzeczywiście wojna ta musiała się zacząć od nas? Czy musieliśmy w niej stracić kilka milionów obywateli? Czy byliśmy skazani na utratę połowy terytorium, z ukochanymi Wilnem i Lwowem na czele? Czy byliśmy skazani na utratę niepodległości na sześć długich dziesięcioleci? Innymi słowy: czy rzeczywiście musieliśmy ponieść tak dotkliwą klęskę?
Wszystkie te nieszczęścia, które spadły na Rzeczpospolitą i jej narody, były konsekwencją jednego porozumienia politycznego. Podpisanego na Kremlu nocą z 23 na 24 sierpnia 1939 roku paktu o nieagresji pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich. Układ ten – opatrzony tajnym protokołem decydującym o czwartym rozbiorze Polski – od nazwisk jego sygnatariuszy przeszedł do historii jako pakt Ribbentrop–Mołotow.
Dziś, w świetle ujawnionych przez ostatnich kilkadziesiąt lat materiałów źródłowych, nie ma już żadnych wątpliwości, że Polska mogła nie dopuścić do podpisania tego paktu. Adolf Hitler zdecydował się bowiem na porozumienie z Józefem Stalinem, dopiero gdy złożoną przezeń ofertę przymierza odrzucił Józef Beck. Dla Polaków może to brzmieć szokująco, ale to właśnie ostatni szef dyplomacji II Rzeczypospolitej wepchnął Hitlera w objęcia Stalina, co skończyło się dla nas tak fatalnie.
Polacy są wielce przywiązani do kwestii prestiżowych, a nawet przewrażliwieni na tym punkcie. Pojęcie dumy narodowej jest chyba najbardziej rozpowszechnione właśnie w Polsce. Niestety są jednak sytuacje, gdy należy przełknąć gorzką pigułkę i ustąpić. Tak właśnie było w 1939 roku. Tylko idąc na ustępstwa wobec silniejszego zachodniego sąsiada, Polska mogła wówczas zapobiec realizacji najbardziej niekorzystnego dla niej i najbardziej przerażającego scenariusza – porozumienia między Moskwą a Berlinem.
Decyzja taka całkowicie zmieniłaby układ sił w Europie i spowodowała, że historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Przede wszystkim historia Polski. Pierwszą i najważniejszą korzyścią, jaką Rzeczpospolita wyciągnęłaby z aliansu z III Rzeszą, byłoby oszczędzenie cierpień jej obywateli, czyli to, co w beznamiętnym fachowym języku nazywa się ratowaniem biologicznej substancji narodu. Ze wszystkich nieszczęść, jakie spadły na nas w latach 1939–1945, właśnie hekatomba przedstawicieli narodów Rzeczypospolitej wydaje się nieszczęściem największym.
Historia nigdy nas nie rozpieszczała. Polacy wielokrotnie w swoich dziejach zaznali gorzkiego smaku porażki. Odbierano nam ziemie, przegrywaliśmy bitwy i wojny. Traciliśmy suwerenność i niepodległość na całe dziesięciolecia. Nigdy jednak, w całych naszych dziejach na obywateli Polski nie spadły tak straszliwe prześladowania. Nigdy nie padli ofiarą tak potwornego ludobójstwa, jak podczas drugiej wojny światowej. Nigdy wcześniej nie strzelano im w tył głowy nad dołami śmierci, nie duszono ich w komorach gazowych i nie eksterminowano w śniegach Kołymy.
W wymiarze procentowym żadne inne państwo nie poniosło tak wysokich strat osobowych jak Rzeczpospolita. Nie ma w Polsce rodziny, która w czasie ostatniej wojny nie straciłaby kogoś bliskiego w wyniku ludobójczych działań obu okupantów – III Rzeszy i Związku Sowieckiego. Moja rodzina nie jest tu wyjątkiem. Złożyło się na to wiele czynników, dwa z nich wydają się jednak dominujące.
Po pierwsze, terytorium Rzeczypospolitej Polskiej znajdowało się pod niemiecką okupacją najdłużej (nie licząc stosunkowo łagodnej niemieckiej obecności wojskowej w Czechach i na Morawach), co było skutkiem tego, że Polska pierwsza przystąpiła do walki i pierwsza stawiła zbrojny opór Adolfowi Hitlerowi.
Po drugie – w przeciwieństwie do większości innych krajów – nie biliśmy się z jednym z ludobójczych i totalitarnych reżimów XX wieku, ale z obydwoma naraz. Narażało to więc nas na podwójne represje. Polacy padli ofiarą zarówno NKWD, jak i Gestapo. Zarówno Armii Czerwonej, jak i SS.
Przyjęcie w 1939 roku niemieckiej oferty wyeliminowałoby oba te czynniki. Do wojny weszlibyśmy w jej późniejszej fazie, nie narażając obywateli na natychmiastową okupację, i walczylibyśmy tylko z jednym z naszych historycznych przeciwników naraz. Dzięki czemu skala cierpień, jakie stały się udziałem obywateli Polski podczas drugiej wojny światowej, byłaby znacznie mniejsza.
Zatrzymajmy się w tym miejscu na moment, aby krótko wyjaśnić, jakie plany, aż do połowy 1939 roku, miał wobec Polski Adolf Hitler i na czym polegała złożona Warszawie oferta Berlina. Otóż Polska, przystępując do paktu antykominternowskiego, miała – w wojennych zamysłach wodza III Rzeszy – odegrać rolę kluczową.
Hitler w pierwszej kolejności zamierzał zaatakować Francję i Wielką Brytanię. Podczas tej kampanii Rzeczpospolita miała zabezpieczać tyły Wehrmachtu przed ewentualnym uderzeniem Związku Sowieckiego. Niemcy planowali, że po zajęciu Paryża zwrócą się na Wschód. Wówczas rola Polski miała mieć charakter ofensywny. U boku Niemiec mieliśmy wziąć udział w wyprawie na Związek Sowiecki, a następnie wraz z nimi na nowo urządzić przestrzeń pozostałą po imperium Stalina.
Nietrudno więc policzyć, że gdyby właśnie tak potoczyła się historia, Polska nie przystąpiłaby do drugiej wojny światowej 1 września 1939 roku, ale dopiero po upadku Francji, gdy rozpoczęłaby się wyprawa na Sowiety. Można zaś z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuścić, że Operacja „Barbarossa” zostałaby przeprowadzona mniej więcej w tym samym czasie, w którym rozpoczęła się w rzeczywistości. Czyli wiosną 1941 roku.
Poważne kampanie – a taką niewątpliwie była zarówno wojna z Francją, jak i wojna z Sowietami – rozpoczyna się bowiem wiosną, aby mieć jak najwięcej czasu przed jesiennym pogorszeniem pogody. Gdyby więc Polska w 1939 roku przystąpiła do paktu antykominternowskiego, Hitler mógłby uderzyć na Francję dopiero wiosną roku następnego, czyli 1940.
Musiałby pobić Danię, Norwegię, Holandię, Belgię i Francję, a potem jeszcze wypchnąć Wielką Brytanię z powrotem na wyspę. Potem należałoby odbyć paradę zwycięstwa na Polach Elizejskich, zrobić sobie zdjęcie pod wieżą Eiffla, dać nieco odpocząć strudzonemu wojsku, dozbroić się i przygotować. Wszystko to zajęłoby sporo czasu i już w 1940 roku atak na Sowiety nie wchodziłby w grę. Najbliższym możliwym terminem byłaby właśnie wiosna roku 1941.
Oznacza to, że obywatelom Rzeczypospolitej w okresie 1939–1941 nie spadłby włos z głowy. Przez prawie dwa lata, a więc jedną trzecią całej wojny, w naszym kraju toczyłoby się normalne, niczym nie zakłócone, pokojowe życie. Wyobrażacie to sobie państwo? Do wiosny 1941 roku Polacy czytaliby tylko o działaniach wojennych w gazetach i słuchaliby o nich w radiu. Nikt by nikogo w Polsce nie mordował, do nikogo nie strzelał, nikogo nie bombardował, nikogo nie wywoził bydlęcymi wagonami za koło podbiegunowe i nikogo nie zamykał w gettach. Doszłoby co najwyżej do demonstracji i zamieszek urządzanych przez polską opozycję oraz komunistyczne siatki agenturalne. Policja jednak dałaby sobie z nimi radę.
Polska i cała Europa Środkowo-Wschodnia, podczas gdy wojna druzgotałaby kolejne państwa Zachodu, byłyby ostoją spokoju. Już właściwie na tym można by zakończyć tę książkę i całą argumentację. Ta jedna, jedyna korzyść – skrócenie dla Polski i Polaków cierpień wojennych z sześciu do czterech lat – wystarczy do udowodnienia tezy, że Józef Beck, odrzucając niemiecką ofertę, popełnił fatalny błąd.
Nie doszłoby do kampanii 1939 roku. Nie byłoby więc wrześniowych bombardowań polskich miast, na czele ze zdemolowaniem Warszawy. Samoloty Luftwaffe nie kosiłyby ogniem karabinów maszynowych tłumów ogarniętych paniką uchodźców na zapchanych drogach. Amerykański fotograf Julien Bryan, nigdy nie zrobiłby wstrząsającego zdjęcia dwunastoletniej Kazimiery Miki załamującej ręce nad zwłokami zabitej przez niemieckiego lotnika siostry. Nie byłoby także rozstrzeliwań i innych zbrodni wojennych Września.
Nie byłoby niemieckiej okupacji lat 1939–1941, a więc Intelligenzaktion i akcji AB. Nie byłoby masowych egzekucji w Palmirach, nikt by nikogo nie wypędzał z Pomorza i Poznańskiego, profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego spokojnie przepracowaliby dwa kolejne lata akademickie, zamiast gnić w nie opalanych barakach Sachsenhausen. Nie byłoby żadnego Warthegau i żadnego Generalnego Gubernatorstwa. Hans Frank siedziałby spokojnie w Berlinie, zamiast folgować swoim sadystycznym skłonnościom w Krakowie.
17 września 1939 roku na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej byłby zaś dniem jak co dzień, kolejną kartką z kalendarza. W Wilnie być może tego dnia największą sensacją byłby przyjazd popularnego kabaretu z Warszawy, a we Lwowie elektryzująca plotka o romansie w wyższych sferach, który rozegrał się w pokojach luksusowego hotelu George.
Nie doszłoby do mordów i masakr, których dopuściły się NKWD i Armia Czerwona po wkroczeniu na terytorium II Rzeczypospolitej. Sowieckie czołgi nie miażdżyłyby gąsienicami ciał harcerzy poległych w heroicznej obronie Grodna. Setki tysięcy Polaków nie pojechałyby na stepy Kazachstanu oraz do łagrów i kopalni na Syberii. Nie byłoby sowieckich łże-wyborów i referendów. Nie byłoby żadnej Zachodniej Białorusi ani żadnej Zachodniej Ukrainy. Nie doszłoby wreszcie do najstraszniejszej ze zbrodni dokonanych na narodzie polskim – nie byłoby Katynia.
Polscy oficerowie w kwietniu 1940 roku, zamiast ze skrępowanymi za plecami rękoma klęczeć nad masową mogiłą i czekać na kulę, braliby udział w manewrach i szykowali się do wojny z bolszewizmem, która miałaby nastąpić dopiero za rok.
Polskie dzieci chodziłyby normalnie do szkół, a dorośli do pracy. Pracowałyby fabryki, wychodziły gazety, aktorzy graliby w teatrach. Działałyby normalnie polskie koleje i polskie linie lotnicze. Obywatele RP mogliby korespondować i wyjeżdżać za granicę. Życie toczyłoby się pokojowym trybem. Kilkaset straszliwych okupacyjnych dni zostałoby po prostu wymazanych z wojennego kalendarza dzięki jednemu podpisowi Józefa Becka.
A przecież mówimy tylko o konsekwencjach dla Polski. Gdyby Joachim von Ribbentrop, zamiast lecieć do Moskwy, przyleciał podpisać pakt do Warszawy, niepodległość – przynajmniej na półtora roku do dwóch lat – zachowałyby również Litwa, Łotwa i Estonia. A Rumunia i Finlandia utrzymałyby integralność terytorialną. Sowiety nie wkroczyłyby do państw bałtyckich, nie zagrabiłyby rumuńskiej Besarabii i nie wszczęły wojny zimowej. Wszystkie te agresje – podczas których doszło do łamania praw człowieka na masową skalę – były bowiem konsekwencją paktu Ribbentrop–Mołotow.
To chyba naprawdę sporo w zamian za splamienie honoru, którego „za wszelką cenę” chcieli bronić minister spraw zagranicznych Józef Beck, naczelny wódz Edward Śmigły-Rydz i prezydent Ignacy Mościcki, pakując nas w wojnę ze Związkiem Sowieckim i III Rzeszą.
Na tym jednak przecież nie koniec. Cywilna ludność Polski byłaby bezpieczna nie tylko w latach 1939–1941, ale i później. Prowadzona wspólnie z Niemcami wojna przeciwko Związkowi Sowieckiemu byłaby bowiem zupełnie inna niż ta, którą toczyliśmy w 1939 roku przeciwko Niemcom i Związkowi Sowieckiemu naraz. Różnica ta nie polegałaby jedynie na tym, że walczylibyśmy tylko z jednym wrogiem, ale przede wszystkim na tym, że bylibyśmy w tym konflikcie stroną atakującą, a nie broniącą się przed agresją.
A co za tym idzie działania wojenne toczyłyby się nie na naszym własnym terytorium, ale na terytorium nieprzyjaciela. Polska byłaby spokojnym zapleczem coraz bardziej oddalającego się od jej granic frontu.
Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, na czym polega taka różnica. Wyliczać tego, co dla państwa – jego miast, infrastruktury i mieszkańców – oznacza wojna prowadzona na własnym terytorium.
Gdybyśmy bili się z bolszewikami na szerokich przestrzeniach Związku Sowieckiego, oczywiście ponosilibyśmy straty, ale w walkach tych ginęliby tylko nasi żołnierze, a nie kobiety, starcy i dzieci. Profesor Jerzy Łojek – autor znakomitej książki Agresja 17 września, którą przyjdzie nam jeszcze wielokrotnie cytować – szacował, że straty Wojska Polskiego na froncie wschodnim nie przekroczyłyby zapewne strat, jakie nasza armia poniosła w kampanii 1939 roku. A więc zginęłoby około 60 tysięcy Polaków. 60 tysięcy zamiast kilku milionów.
Po wspólnym ataku Polski i Niemiec na Związek Sowiecki nasze ziemie nie tylko nie znalazłyby się pod okupacją, ale zapewne nie dotknęłyby ich nawet poważniejsze bombardowania lotnicze. Jak bowiem wiadomo, już w pierwszych dniach Operacji „Barbarossa” siły powietrzne Armii Czerwonej zostały niemal całkowicie zniszczone na lotniskach i straciły zdolność do prowadzenia działań zaczepnych. W Warszawie, która już podczas niemieckiego oblężenia w 1939 roku straciła dwanaście procent budynków, nie ucierpiałby więc nawet kiosk z gazetami. Nie mówiąc już o spalonym przez niemieckie pociski Zamku Królewskim.
Należy również pamiętać, że na ziemiach polskich przez całą wojnę działałaby nasza policja i żandarmeria wojskowa. Po koszarach siedziałyby zaś spore oddziały zmobilizowanego wojska. W takiej sytuacji podjęcie jakichkolwiek antypolskich działań przez zbrojne oddziały ukraińskiego podziemia nacjonalistycznego byłoby dla nich po prostu samobójstwem. Gdyby na Wołyniu lub w Galicji Wschodniej formacje OUN/UPA zaczęły atakować polskie wsie, zostałyby po prostu rozerwane na strzępy przez polskie bagnety. A drzewa na całej długości drogi z Łucka do Stanisławowa uginałyby się pod ciężarem powieszonych na nich oprawców.
W dyskusjach na temat 1939 roku wielokrotnie słyszałem od polemistów następujące emocjonalne argumenty: „Sprzymierzyć się z takim okropnym typem jak Hitler? Nigdy!”, „To by było poniżej godności naszego narodu!”, „Co by sobie o nas pomyślał świat?”, „To by po prostu nie wypadało!”, „Wyobraża pan sobie, jaką złą prasę mielibyśmy do tej pory w Londynie i Nowym Jorku?”, „Nigdy już nie odkleiłaby się od nas łatka antysemitów i faszystów”.
Panowie i panie, zrozumcie, że tu nie chodziło o piar. O to, co sobie ktoś o Polsce i podjętych przez nią decyzjach pomyśli w dalekim, bezpiecznym Nowym Jorku. Gra toczyła się o znacznie większą stawkę niż te wszystkie frazesy. Chodziło o fizyczne przetrwanie obywateli Rzeczypospolitej Polskiej. Podstawowym obowiązkiem władz państwowych jest zapewnienie wszelkimi dostępnymi środkami bezpieczeństwa powierzonych im ludzi, a nie dbanie o dobry wizerunek na świecie.
W 1947 roku znany wileński dziennikarz i były poseł BBWR Kazimierz Okulicz opublikował na łamach londyńskich „Wiadomości” artykuł Godzina próby Józefa Becka. Niedwuznacznie zasugerował w nim, że ostatni szef dyplomacji II RP powinien był osiągnąć z III Rzeszą modus vivendi i doprowadzić do rozbicia Związku Sowieckiego. „Cokolwiek wypadałoby wówczas poświęcić, chwilowo nie pociągnęłoby to za sobą utraty terytorium i nie obróciłoby w gruzy naszej machiny państwowej i siły zbrojnej – pisał Okulicz. – Nie wiem, czy do tego wielkiego manewru naród polski był w roku 1939 psychicznie zdolny. Historia narodu mającego wszelkie warunki do wolnego i twórczego życia nie może jednak składać się z krótkich wzlotów i długich upadków. Trzeba znaleźć jakąś linię równowagi i dać narodowi elementarną pewność ciągłości istnienia. Jestem przekonany, że ta taktyczna ofiara była jedyną szansą uniknięcia katastrofy i upokorzeń, które spotkały naród polski”.
Powtórzę więc na koniec jeszcze raz: najważniejszą korzyścią, jaką Rzeczpospolita wyciągnęłaby z zawarcia aliansu z Hitlerem, byłoby zachowanie biologicznej substancji narodu. Godząc się w 1939 roku na bolesne ustępstwa, być może splamilibyśmy honor, ale uratowalibyśmy życie milionom ludzi. Na podparcie tezy o konieczności zawarcia przymierza z Niemcami mam kilka milionów argumentów. Argumentem takim jest bowiem każdy zamordowany przez okupantów obywatel Polski.
W pierwszą rocznicę wybuchu wojny „Biuletyn Informacyjny” – najważniejsze polskie pismo podziemne – zamieścił poświęcony kampanii wrześniowej artykuł, w którym znalazły się następujące słowa: „Decyzja wojny obronnej z Niemcami była decyzją całego narodu polskiego. To, żeśmy w wojnie obecnej stanęli przeciw Niemcom, nie było wynikiem kalkulacji politycznych. Kazał nam tak uczynić instynkt narodu w obronie życia narodu”. Mam dokładnie przeciwne zdanie. Wchodząc we wrześniu 1939 roku w wojnę zarówno z III Rzeszą, jak i Związkiem Sowieckim, Polacy postąpili wbrew instynktowi samozachowawczemu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © by Piotr Zychowicz 2012
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012, 2017, 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Opracowanie graficzne i projekt okładki: Michał Pawłowski / www.kreskaikropka.pl
Fotografia na okładce: © Narodowe Archiwum Cyfrowe
Ilustracje kolorowe ze zbiorów
Institut für Zeitungsforschung Eigenbetrieb der Stadt Dortmund
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Pakt Ribbentrop-Beck, wyd. I, dodruk, Poznań 2022)
ISBN 978-83-7818-091-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer