Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna część bestsellerowego cyklu „Opowieści niepoprawne politycznie”. Po Żydach, Sowietach, Niemcach i Aliantach przyszedł czas na Ukraińców.
Ludobójstwo na Wołyniu, akcja „Wisła”, krwawa wojna o Lwów. Pogromy polskich dworów na Rusi, Pakt Piłsudski - Petlura, Wielki Głód i Dywizja SS-Galizien. Fatalne błędy II RP i terroryzm OUN. UPA kontra AK.
Piotr Zychowicz w swojej nowej książce opisuje najbardziej kontrowersyjne wydarzenia z tragicznej historii relacji polsko-ukraińskich. Bez upiększania i brązu. Bez hurra-patriotycznej cenzury i politycznej poprawności.
Zychowicz pisze o tragicznym XX wieku - gdy Polaków i Ukraińców poróżnił krwawy konflikt o ziemię - ale cofa się również do czasów powstania Chmielnickiego. Czy fiasko ugody z Kozakami i budowy Rzeczypospolitej Trojga Narodów było największą zaprzepaszczoną szansą w dziejach Polski?
Agresja rosyjska z 2022 roku spowodowała, że Polacy i Ukraińcy nigdy nie byli ze sobą tak blisko. To dobry moment, aby wyjąć historyczne trupy z szafy i w uczciwy sposób rozliczyć się z historią. Prawdziwe pojednanie musi być oparte na prawdzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 504
Piotr Zychowicz w REBISIE
PAKT PIŁSUDSKI-LENIN
PAKT RIBBENTROP-BECK
OBŁĘD '44
OPCJA NIEMIECKA
SKAZY NA PANCERZACH
WOŁYŃ ZDRADZONY
GERMANOFIL
NIEMCY
SOWIECI
ŻYDZI
ŻYDZI 2
ALIANCI
Jacek Bartosiak i Piotr Zychowicz
NADCHODZI III WOJNA ŚWIATOWA
Bóg starożytności Kronos pożerał swe dzieci. Nacjonalizm – bóg naszej epoki – ma pod tym względem zbliżone obyczaje.
Adolf Bocheński
O Ukraińcach pisze się w Polsce tak samo jak o Żydach. Czyli – od ściany do ściany. Albo obsadza się ich w roli rezunów z czarnym podniebieniem, którzy w każdej chwili gotowi są rzucić się na Lacha z siekierą lub widłami, albo też w roli umęczonych ofiar polskiego kolonializmu, feudalizmu i szowinizmu.
Zwolennicy pierwszego podejścia uwypuklają ludobójstwo popełnione przez ukraińskich nacjonalistów na polskiej ludności cywilnej Wołynia i Galicji Wschodniej, niechętnie wspominają zaś o licznych sytuacjach, gdy Polacy i Ukraińcy ramię w ramię walczyli przeciwko Moskalom. Nie mówiąc już o tych, gdy to Ukraińcy byli ofiarami.
Nasi ukrainofile uważają z kolei, że przypominanie o Wołyniu to niepotrzebne „jątrzenie” i „rozdrapywanie ran”. Pamięć o polskich ofiarach ludobójstwa należy ich zdaniem złożyć na ołtarzu porozumienia Polski z Ukrainą. Zarazem ci sami ludzie zachęcają jednak, aby Polacy bili się w piersi za represyjną politykę II Rzeczypospolitej i zbrodnie wojenne popełniane na ukraińskich cywilach przez polskie podziemie.
Według pierwszych winę za wszystkie polsko-ukraińskie konflikty i wojny ponoszą Ukraińcy. Według drugich – Polacy.
Która z tych diametralnie różnych narracji jest prawdziwa? Oczywiście żadna. Historia nie jest bowiem czarno-biała. Jest szara. I piekielnie skomplikowana. Jak mówi jeden z bohaterów tej książki: Nie ma złych i dobrych narodów. Są tylko źli i dobrzy ludzie. Potwierdzenie tych słów znajdziesz, drogi czytelniku, na każdej stronie Ukraińców.
Niestety w pierwszej połowie XX wieku dwa sąsiadujące ze sobą narody – Polacy i Ukraińcy – zwarły się w niezwykle zaciętym bratobójczym konflikcie. Była to krwawa odsłona wielkiego dziejowego dramatu, który zmienił oblicze Europy Środkowo-Wschodniej i wytyczył nowe granice w naszej części świata. Mowa o narodzinach nowoczesnych narodów.
Gdy w latach 1917–1918 upadły wielonarodowe konserwatywne imperia Romanowów, Hohenzollernów i Habsburgów, wybiła godzina nacjonalistów. Młode nacje Europy na gruzach starego świata przystąpiły do budowy państw narodowych. Ponieważ ludzie różnych języków i wyznań mieszkali obok siebie na tych samych terytoriach, natychmiast wybuchły niezwykle zaciekłe, mordercze konflikty.
Jednym z nich był konflikt między Polakami a Ukraińcami. Jego przedmiotem była ziemia. Wołyń, Galicja Wschodnia, Bieszczady i wschodnia Lubelszczyzna. Zmagania o te terytoria trwały blisko trzy dekady – od 1918 do 1945 roku. Obfitowały w wojny, represje i obopólne mordy, których apogeum było ludobójstwo na Wołyniu.
Jak każda wojna domowa spór polsko-ukraiński był wyjątkowo okrutny. Człowiek stawał przeciw człowiekowi, sąsiad przeciw sąsiadowi, brat przeciwko bratu. Było to błędne koło kolejnych zbrodni, odwetów i odwetów za odwety. W pewnym momencie już nikt z uczestników nie potrafił sobie przypomnieć, od czego właściwie to wszystko się zaczęło…
Ostateczny kres polsko-ukraińskim zapasom położył „ten trzeci”. Józef Stalin. W 1945 roku wytyczył nową granicę i – totalitarną metodą deportacji – odseparował od siebie Polaków i Ukraińców. Konflikt umarł śmiercią naturalną. Spór terytorialny wygasł. Pozostały jednak zgliszcza spalonych wiosek na Wołyniu i nad Sanem. I nienawiść w sercach obu narodów.
W ten sposób wypełniło się ponure proroctwo, które w 1882 roku wygłosił ukraiński poeta Pantełejmon Kulisz:
Na zbyt wąskim kawałku ziemi dla wszystkich, pomiędzy dwoma morzami, mieści się siedlisko Ukraińców oraz ich niezmiennych wrogów od tysiąca lat – Polaków, Lachów. A nienawiść, karmiona stuleciami rozczarowań, doprowadziła ich razem do poniewierającego szaleństwa.
Oni są jak dwa lwy… Utrapione przez to, co przeszło i przechodzi, zdesperowane tym, co z pewnością nadejdzie, dwa lwy – Ukraińcy i Polacy – rozszarpują jeden drugiemu piersi aż do miejsc, gdzie biją ich serca.
Ich oczy, jakkolwiek nabiegłe krwią oraz jadowitością, zdolne są, mimo wszystko, zauważyć radość, jaką ich wzajemne zemsty czynią wspólnym ich wrogom.
Jednak wstrętnemu temu pojedynkowi poświęcą oni ostatek swych sił i resztki swoich zasobów. Są oni niczym gladiatorzy w rzymskim Koloseum, gdy tak stoją twarzą w twarz pośród narodów.
Obaj gotowi są unicestwić drugiego, ale z tego żaden z ich spadkobierców dumnym nie będzie…
Trudno się z tym nie zgodzić. Na konflikcie polsko-ukraińskim zawsze korzystali Rosjanie. Tak było już w XVII wieku, gdy Carstwo Moskiewskie wmieszało się w wojnę domową między Koroną a Kozakami, co było jedną z głównych przyczyn załamania się potęgi ówczesnej Rzeczypospolitej, a w konsekwencji – jej upadku.
Powtórzyło się to w dwudziestoleciu międzywojennym i podczas II wojny światowej. Na jej zakończenie po Polakach i Ukraińcach – toczących swój zaciekły spór o terytoria – przejechał wielki sowiecki walec, oba narody równo wgniatając w ziemię.
Całe szczęście historia relacji polsko-ukraińskich nie jest tylko historią obopólnych krzywd. To także opowieść o wielowiekowym sąsiedztwie na Rusi. O wzajemnym przenikaniu się kultur. A wreszcie – o wspólnej walce przeciwko wspólnemu wrogowi.
Świetnym tego przykładem jest zawarta w 1658 roku ugoda hadziacka, która powołała do życia Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Była to jedna z największych zaprzepaszczonych szans w historii Polski. Albo rok 1920. Pakt Piłsudski–Petlura i ukraińskie oddziały walczące dzielnie ramię w ramię z Polakami przeciwko czerwonym kozakom Budionnego.
Książka Ukraińcy niczego nie pomija i niczego nie przemilcza. Ukazuje obie strony medalu. Przedstawia historię realną, a nie „politykę historyczną”. A więc historię bez upiększeń i brązownictwa. Sprawi to zapewne, że nie spodoba się ani ukrainofobom, ani ukrainofilom.
Zawiera opisy ludobójstwa UPA na niewinnej polskiej ludności cywilnej. Ale również opisy polskich zbrodni odwetowych. Nie zgadzam się bowiem z modnym w Polsce poglądem, że dobry patriota powinien zakłamywać własną historię. Obowiązkiem historyka jest zachowanie obiektywizmu i bezstronności. A empatia należy się wszystkim niewinnym ofiarom niezależnie od ich narodowości.
Ukraińcy to szósty tom cyklu „Opowieści niepoprawne politycznie”. Część artykułów publikowałem w rozmaitych pismach, ale przytłaczająca większość to materiały napisane specjalnie do tej książki.
Tu ważna uwaga – ludobójstwu na Wołyniu poświęciłem osobną pracę, wydany w 2019 roku Wołyń zdradzony. Odsyłam do niego wszystkich czytelników, którzy po przeczytaniu Ukraińców będą chcieli dowiedzieć się więcej o tej tragedii.
To samo dotyczy zbrodni powojennego podziemia na ukraińskiej ludności cywilnej. Masakry w Wierzchowinach, Pawłokomie i Piskorowicach przedstawiłem w książce Skazy na pancerzach z 2018 roku. Siłą rzeczy – żeby się nie powtarzać – w nowej książce już nie wracam do tego tematu.
Gdy piszę te słowa, Ukraina toczy heroiczną walkę z rosyjskim agresorem. Zdecydowana większość Polaków trzyma kciuki za Ukraińców. Rząd w Warszawie dostarcza im czołgi T-72, rakiety Piorun i karabinki Grot. Z kolei zwykli obywatele pomagają ukraińskim uchodźcom i zbierają pieniądze na pomoc humanitarną dla sąsiedniego narodu.
Stosunki polityczne między obydwoma państwami są perfekcyjne – łączy nas wspólnota interesów i zagrożeń. To samo dotyczy społeczeństw. Ukraina nigdy nie była tak popularna w Polsce jak obecnie. I odwrotnie – Polska nigdy nie była tak popularna na Ukrainie. Wygląda na to, że jednym ze skutków polityki Władimira Putina będzie pojednanie między naszymi narodami.
Polacy i Ukraińcy coraz lepiej się poznają. W naszym kraju mieszka i pracuje około 4 milionów Ukraińców. Oznacza to, że co dziesiąty mieszkaniec Polski jest tej narodowości. Czyli Ukraińców w III Rzeczypospolitej jest niewiele mniej niż przed wojną. Znowu żyjemy razem. Ale tym razem bez sporów terytorialnych i konfliktów.
Jedyną rzeczą, która obecnie dzieli Polaków i Ukraińców, jest historia. Ale tak być wcale nie musi. Nadszedł najlepszy moment, żeby podjąć spokojną, merytoryczną dyskusję nad wspólną tragiczną przeszłością. Bez nienawiści, resentymentów i emocji, ale również bez przemilczania wydarzeń niewygodnych dla obu stron. Bez odpuszczania ważnych rzeczy, takich jak prawo do ekshumacji i godnego pochówku ofiar Wołynia.
Chodzi o to, aby wyciągnąć z historii wnioski i nie powtórzyć błędów przeszłości. Początek XXI wieku okazał się dla Polaków i Ukraińców czasem nadziei na przełamanie fatum przeszłości. Okazało się, że dwa lwy, o których pisał Pantełejmon Kulisz, wcale nie są skazane na wyniszczający konflikt. Stanęliśmy przed szansą, którą szkoda byłoby zaprzepaścić.
Piotr Zychowicz
Warszawa 2022
Rozmowa z prof. JAROSŁAWEM SYRNYKIEM, historykiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, badaczem dziejów mniejszości narodowych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej
Kiedy Rusini stali się Ukraińcami?
No cóż, część Rusinów do dzisiaj nie stała się Ukraińcami. (śmiech)
A to nie jest to samo?
Według oficjalnej ukraińskiej wykładni to jest to samo. W drugiej połowie XIX wieku – gdy rodziły się nowoczesne narody – słowo „Rusin” zostało po prostu zastąpione słowem „Ukrainiec”. A „Ruś” stała się „Ukrainą”. Zgodnie z tą wykładnią była to ta sama wspólnota etniczna.
Po co to zrobiono?
Na przełomie XVII i XVIII wieku termin „Ruś” został zawłaszczony przez Moskwę. W efekcie słowa „Ruś” i „Rusin” fonetycznie bardzo przypominają słowa „Rosja” i „Rosjanin”. W uszach obcokrajowca to brzmi właściwie tak samo. Dlatego działacze ukraińskiego odrodzenia narodowego – którzy chcieli wyemancypować się spod wpływów rosyjskich – zdecydowali się przyjąć nazwę „Ukraina”. Przejściowo używano formy „Ukraina-Ruś”. Nie wszyscy jednak zaakceptowali nowe określenie.
Komu się to nie podobało?
W dużym skrócie: naprzeciwko siebie stanęły dwa obozy: starorusini i młodorusini. Pierwsi odrzucili zmiany. Uważali, że Rosja jest spadkobierczynią średniowiecznej Rusi Kijowskiej. A co za tym idzie, Rosja i Ruś stanowią jedność. Drudzy chcieli budować własne państwo narodowe. Uważali, że tylko Ukraina jest spadkobierczynią Rusi Kijowskiej. Rywalizację o duszę narodu ostatecznie wygrali ci ostatni. Ruś zamieniła się w Ukrainę.
To zwycięstwo to chyba sprawa dość świeża. Jeszcze w 2010 roku wybory na Ukrainie wygrał Wiktor Janukowycz, a państwo było podzielone na dwie części: pomarańczowych i czerwonych. Zwolenników utrzymania związku z Rosją i nacjonalistów.
Rzeczywiście ten konflikt – choć w nieco innym kostiumie – trwał niemal do dnia dzisiejszego. Obecna wojna na Ukrainie, którą z zapartym tchem obserwuje cały świat, ma aspekt geopolityczny, ale również kulturowo-historyczny. Jest nim właśnie wspomniana walka o spuściznę po średniowiecznej Rusi Kijowskiej. O to, kto jest współczesnym dziedzicem księcia Włodzimierza Wielkiego: Rosja czy Ukraina? Oba ośrodki polityczne – moskiewski i kijowski – próbują legitymizować swoją władzę, odwołując się do tego samego korzenia.
Kto ma rację?
Pomimo wielowiekowej hegemonii moskiewskiej ten spór od kilkuset lat był nierozstrzygnięty i co pewien czas przyjmował krwawy obrót. Za racjami ukraińskimi stoi geografia. Kijów jest przecież stolicą współczesnej Ukrainy, a nie Rosji. Należałoby jednak dodać, że drugą stolicą średniowiecznej Rusi był Nowogród.
Cały ten spór wydaje mi się nieco surrealistyczny. Na tej zasadzie współcześni Macedończycy mogą się uważać za spadkobierców Aleksandra Wielkiego.
Otóż to. Ukraińcy lubią powtarzać, że kiedy Ruś Kijowska znajdowała się u szczytu potęgi, pod Moskwą hasały niedźwiedzie. Ale to nie jest takie proste. Nie można przekładać realiów XXI wieku na średniowiecze. W tamtych czasach nie było jeszcze narodów rosyjskiego i ukraińskiego. Ruś Kijowska była państwem feudalnym, związanym z dynastią, a nie z jakąś określoną nacją. Mowa o dynastii Rurykowiczów, która przybyła ze Skandynawii. To był zupełnie inny świat.
Ruś Kijowska przestała istnieć w XIII wieku, gdy spustoszył ją krwawy najazd Tatarów i Mongołów.
Tak. Państwo ruskie po tym ciosie już nigdy się nie podniosło. Ruś Halicką – czyli późniejszą Galicję – w XIV wieku Kazimierz Wielki włączył do Królestwa Polskiego. Reszta Rusi znalazła się pod władzą Wielkiego Księstwa Litewskiego. A w roku 1569 – po podpisaniu Unii Lubelskiej – stała się częścią Korony Rzeczypospolitej.
Wtedy rozpoczął się proces, który ukraińscy nacjonaliści nazywają „zdradą elit”.
Bojarstwo ruskie rzeczywiście się spolonizowało. Ale to był długi proces. To nie było tak, że z dnia na dzień cała szlachta na Rusi zaczęła mówić po polsku, porzuciła prawosławie i przeszła na katolicyzm. No i przede wszystkim nie nazwałbym tego „zdradą”. Szlachta ruska została po prostu zaabsorbowana przez naród polityczny Rzeczypospolitej. To wciąż były czasy feudalne – ludzie dzielili się na grupy społeczne, a nie na narody. Nie można implikować zdrady ludziom żyjącym w XVII wieku, stosując wobec nich kryteria XX wieku.
Efekt był jednak taki, że kiedy w XIX wieku zaczął się kształtować naród ukraiński, okazało się, że 93 procent jego potencjalnych członków to chłopi. Szlachta mówiła po polsku.
Dlatego ukraińskie odrodzenie narodowe było ruchem chłopskim. Ale to samo dotyczyło innych podobnych „przebudzeń” XIX wieku: litewskiego, białoruskiego, łotewskiego czy fińskiego. Elity na tych terytoriach mówiły w innych językach niż – stanowiące przytłaczającą większość mieszkańców – chłopstwo.
Sytuacja Ukraińców była jednak specyficzna: ziemie, do których pretendowali, były podzielone granicą.
To akurat była spuścizna zaborów Rzeczypospolitej. Galicja Wschodnia znalazła się pod władzą Austrii. Reszta terenów zamieszkanych przez Rusinów – pod władzą Imperium Rosyjskiego. Pokrywało się to z podziałem religijnym. Rusini z Galicji byli grekokatolikami, a Rusini mieszkający w państwie carów byli prawosławni.
Jak zabory wpłynęły na stosunki społeczne na Rusi?
Nie zmieniło się nic. Rosja i Austria były państwami feudalnymi, które utrzymały istniejące relacje. Zmienili się monarchowie, ale stosunki na linii dwór–wieś pozostały takie same. Mówiąca po polsku szlachta utrzymała dominującą pozycję. Na straży feudalnego porządku stał zaś aparat policyjny państw zaborczych. Dopiero w połowie XIX wieku doszło do zniesienia pańszczyzny. Ale to nie miało nic wspólnego z zaborami – po prostu świat się zmieniał.
W XIX wieku zaczął się załamywać nie tylko stary ład społeczny. Zaczęły się rodzić narody.
Taki był duch epoki. Przykład szedł z Zachodu. Ludzie czytali literaturę romantyczną. Obserwowali przebudzenia narodowe Włochów i Niemców, które doprowadziły do budowy niepodległych Włoch i zjednoczyły Niemcy. Przesiąkali ideami rewolucji francuskiej, która królestwo Ludwika XVI przeistoczyła w państwo Francuzów. Pod wpływem tych prądów działacze polityczni w Europie Wschodniej zaczęli wymyślać narody na nowo.
Czyli to nacjonaliści tworzyli narody? A nie odwrotnie?
Oczywiście. To szło z góry w dół, a nie z dołu do góry. Grupy intelektualistów wymyślały narody, odwołując się do rozmaitych tradycji historycznych. Nowoczesny naród polski też powstał w wieku XIX. Współcześni Polacy z piastowskim księstwem Mieszka I mają tyle samo wspólnego co współcześni Ukraińcy z Rusią Kijowską. To, co narodziło się w wieku XIX, było czymś zupełnie nowym.
Na czym polegała różnica?
Na tym, że nowoczesne narody objęły wszystkie warstwy społeczne. Bo do tej pory chłopi nie byli narodem. Narodem była tylko i wyłącznie szlachta. Wcześniej można było mówić o narodach politycznych, a teraz na arenę dziejów weszły narody rozumiane jako wspólnoty etniczne.
Okazało się jednak, że chłopi na Ukrainie mówią innym językiem niż szlachta.
Jeszcze w 1863 roku nie stanowiło to problemu. Powstańcy styczniowi mieli na sztandarach tarczę podzieloną na trzy części. Były na niej Orzeł, Pogoń i symbolizujący Ruś archanioł Michał. Odwoływali się do tradycji ugody hadziackiej, idei Rzeczypospolitej Trojga Narodów. Zgodnie z mentalnością tamtych ludzi wymarzone państwo miało zostać odbudowane jako twór wielonarodowy. W drugiej połowie XIX wieku ta koncepcja została jednak odrzucona. Zgodnie z nową ideą państwo miało się odrodzić jako twór narodowy. Jako Polska.
Ukraińscy działacze narodowi wysunęli konkurencyjny projekt.
I w ten sposób rozpoczęła się rywalizacja między Polakami a Ukraińcami: o terytorium i o zamieszkującą je populację. Masy chłopskie były wówczas obojętne narodowo i obie strony chciały je przeciągnąć na swoją stronę. Była to swoista wojna o dusze. Rywalizacja w dużej mierze toczyła się na gruncie wyznaniowym. W Galicji Wschodniej rozpoczęła się walka między Kościołem katolickim a Kościołem greckokatolickim o to, w jakim obrządku będą chrzczone dzieci.
To nie było oczywiste?
Nie. Bo zawierano mnóstwo małżeństw mieszanych. Wyznawcy obu obrządków – w epoce sprzed istnienia narodów – żyli razem. Obie społeczności się zazębiały. „Problem” ten rozwiązała Concordia – porozumienie zwierzchników Kościoła i Cerkwi, które zakładało, że córki będą chrzczone w obrządku matki, a synowie w obrządku ojca. Skutki tego „handlu duszami” były opłakane.
Dlaczego?
Bo obrządki zaczęły być utożsamiane z narodowościami. Grekokatolickość przeistoczyła się w ukraińskość, a rzymskokatolickość w polskość. I nagle granice narodowego frontu zaczęły przebiegać w poprzek domów i rodzin. Okazywało się, że brat jest Polakiem, a siostra Ukrainką. Albo odwrotnie. Gdy konflikt się zaostrzył i nacjonaliści zaczęli do siebie strzelać, dochodziło nawet do zabójstw w rodzinach.
Ale czy to była tylko kwestia religii? Co z językiem?
Ci ludzie mówili tym samym językiem. W książce Trójkąt bieszczadzki opisałem to na przykładzie powiatu leskiego. Wszyscy tamtejsi chłopi posługiwali się lokalnym językiem ruskim – dziś powiedzielibyśmy: ukraińskim. Różnił ich tylko obrządek, w którym się modlili. Język, sposób życia, obyczaje – były identyczne. Dopiero nacjonalistyczna agitacja z przełomu XIX i XX wieku zaczęła dzielić ich na Polaków i Ukraińców. I tak oto sąsiedzi nagle okazywali się członkami dwóch grup poróżnionych zaciekłym konfliktem. Nacjonalizmy dzieliły ludzi na „swoich” i „obcych”. Dotychczasowy świat zgodnego współżycia został wywrócony do góry nogami.
Czyli katolicy nagle zaczynali mówić po polsku?
To dotyczyło obu stron. Elity tworzyły kanoniczne wersje języków. Zarówno polskiego, jak i ukraińskiego. Ludzi zmuszano do mówienia inaczej, niż mówili przez stulecia. Tu ogromną rolę odgrywały ukraińskie i polskie szkoły czy instytucje oświatowe, których głównym zadaniem wcale nie było przekazywanie wiedzy. Głównym zadaniem szkół było formatowanie młodych ludzi w członków narodów.
Potem tę funkcję zaczęły chyba również pełnić telewizja i radio. Widać to na przykładzie współczesnej Polski. Przecież Kaszubi, Górale, Ślązacy czy mieszkańcy Suwalszczyzny jeszcze kilkadziesiąt lat temu mówili zupełnie inaczej. Dopiero z telewizji zaczęli się uczyć literackiej polszczyzny. Wróćmy jednak do XIX wieku…
W ostatnich dekadach istnienia imperium Habsburgów Galicja Wschodnia stała się areną zaciekłego sporu między polskimi i ukraińskimi elitami. Między przedstawicielami konkurencyjnych projektów politycznych. Ukraińcy mieli przewagę liczebną, ale władza polityczna znajdowała się w rękach Polaków. Mowa o nadanej w drugiej połowie XIX wieku autonomii galicyjskiej.
Na czym to polegało?
To był układ między polską arystokracją a tronem. Polacy zadeklarowali lojalność wobec Franciszka Józefa, a cesarz w zamian pozwolił im rządzić krajem. Polacy wykorzystywali to do budowania swojego stanu posiadania. Byli uprzywilejowani gospodarczo, kulturowo i politycznie. Dlatego do Lwowa przyjeżdżali działacze niepodległościowi z zaboru rosyjskiego i pruskiego. Tylko tu mogli swobodnie działać. W ten sposób Galicja stała się kolebką, inkubatorem przyszłej II Rzeczypospolitej.
Jak na to reagowali Ukraińcy?
Oczywiście byli sfrustrowani. To też tłumaczy, dlaczego ukraiński nacjonalizm był tak radykalny społecznie. Hasła wyzwolenia narodowego mieszały się z hasłami rewolucji. Zmiany sytuacji na wsi, gdzie w rękach nielicznej polskiej szlachty znajdowała się większość ziemi. Warto wspomnieć, że Ukraińcy w Austrii cieszyli się znacznie większą swobodą niż ich rodacy w Rosji. Dlatego Galicja stała się również centrum ukraińskiego ruchu niepodległościowego. Terytorium to było więc niezwykle ważne dla obu społeczności.
Dwa młode nacjonalizmy ścierały się na Ukrainie. Ale dopóki istniały Austro-Węgry oraz imperium Habsburgów, aparaty policyjne obu tych państw dbały o to, żeby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Nadszedł jednak rok 1918.
Stolik został wywrócony.
Co się stało?
Stało się to, co zawsze się dzieje w przyrodzie. Coś się skończyło i jednocześnie zaczęło coś nowego.
Skończyła się epoka starych, wielonarodowych monarchii. A co się zaczęło?
Epoka młodych państw narodowych. Projekt polski i projekt ukraiński znalazły się na kursie kolizyjnym, bo pretendowały do tego samego terytorium i do tej samej populacji. Czas ten można określić krótko: albo–albo. Konflikt był nie do uniknięcia.
W latach 1917–1918 powstały dwa ukraińskie państwa.
Na terenach wchodzących wcześniej w skład Imperium Rosyjskiego – Ukraińska Republika Ludowa (URL). Na terenach należących uprzednio do imperium Habsburgów – Zachodnioukraińska Republika Ludowa (ZURL).
W listopadzie 1918 roku wybuchła zacięta wojna między Polską a ZURL. Jej stawką były Lwów i Galicja Wschodnia. Z kolei z URL Polska w 1920 roku sprzymierzyła się przeciwko bolszewikom.
Jak to wszystko się skończyło?
Po okresie śmiertelnych zmagań: wojny, rewolucji, ruiny gospodarczej – ogień przygasł. Polacy pokonali wojska ZURL i wyrzucili je za rzekę Zbrucz. W 1921 roku Polska podpisała z bolszewikami traktat ryski, w którym podzielono ziemie zamieszkane przez Ukraińców. Galicja Wschodnia i Wołyń znalazły się w granicach Polski. A wraz z nimi ponad 4 miliony mieszkających tam Ukraińców.
Pierwsza bitwa dobiegła końca.
Jedni wrócili do domów jako triumfujący zwycięzcy, a drudzy jako upokorzeni przegrani. Pierwszym stawiano pomniki i śpiewano na ich cześć pieśni. Drudzy czuli się upokorzeni, przeżuwali gorycz porażki. Okazało się, że poświęcili swoje życie idei, która się nie ziściła. Oczywiście nie pogodzili się z takim obrotem spraw. Marzyli o odwecie i ponownym wywróceniu stolika. W tym duchu wychowywali kolejne pokolenia.
Czyli to był dopiero początek walki Polaków i Ukraińców?
Dla wszystkich było jasne, że kolejna konfrontacja jest tylko kwestią czasu. Jak wiadomo – doszło do niej po dwudziestu latach. Z jeszcze większym impetem, z jeszcze większym okrucieństwem i jeszcze większą nienawiścią.
Dlaczego II Rzeczpospolita prowadziła wobec Ukraińców taką fatalną politykę?
Bądźmy sprawiedliwi – woli porozumienia zabrakło z obu stron. Elity polskie nie chciały się posunąć i zrobić trochę miejsca dla elit ukraińskich. Umożliwić im zgodne współistnienie w jednym państwie. Wbrew deklaracjom i hasłom nie było wówczas pomysłu na budowanie Polski obywatelskiej, był pomysł na budowanie Polski narodowej.
Elity ukraińskie też nie były jednak gotowe na życie w jednej Rzeczypospolitej z elitami polskimi. Skoro już raz proklamowały we Lwowie swoje państwo, stworzyły sprawną armię i wzniosły niebiesko-żółty sztandar – to pozostały wierne tej idei. Nie chciały skapitulować, chciały kontynuować walkę o niepodległość.
Wszyscy ci ludzie byli dziećmi swojej epoki. Polacy chcieli mieć swoje państwo narodowe i Ukraińcy chcieli mieć swoje państwo narodowe. Nikt nie chciał iść na kompromisy. Jak wiadomo, w czasie II wojny światowej przyniosło to straszliwe konsekwencje.
Narodowodemokratyczna narracja przedstawia rok 1918 jako postępowy przełom w dziejach ludzkości. Z areny dziejów zeszły staroświeckie, stetryczałe monarchie i zastąpiły je demokratyczne państwa narodowe. Ale ja myślę, że to nie był progres, lecz regres. Nacjonalizmy cofnęły ludzkość do czasów wojen plemiennych, gdy ludzie wyrzynali się, bo należeli do różnych szczepów.
Całe szczęście nie wszyscy temu ulegali. Nie wszyscy dali się porwać nacjonalizmom. Weźmy przykład tak zwanych Sprawiedliwych Ukraińców, czyli włościan z Wołynia, którzy w 1943 roku ukrywali swoich polskich sąsiadów. Ratowali ich przed śmiercią. Więzi sąsiedzkie w takich wypadkach okazywały się mocniejsze niż nacjonalistyczna ideologia. Z kolei na drugim biegunie były tragedie, o których już mówiliśmy. Czyli sytuacje, w których mąż mordował żonę, bo była Polką, albo wyrzekał się dzieci. Nie po to cię wychowywałem, abyś został – tu w zależności od wersji – Polakiem/Ukraińcem! W takich wypadkach nacjonalizm okazywał się silniejszy niż więzi rodzinne. Niż miłość.
Prof. JAROSŁAW SYRNYK jest historykiem z Uniwersytetu Wrocławskiego. Bada dzieje mniejszości narodowych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej oraz działalność komunistycznych organów bezpieczeństwa. Napisał m.in. Przemoc i chaos. Powiat sanocki i okolice w latach 1944–1947, Trójkąt bieszczadzki. Tysiąc dni i tysiąc nocy anarchii w powiecie leskim 1944–1947 oraz Nadzór specjalny. Analiza historyczno-antropologiczna działań organów bezpieczeństwa w kwestii tzw. nacjonalizmu ukraińskiego na Podkarpaciu w latach 1947–1989.
Źródło: „Historia Do Rzeczy” 10/2022
Rozmowa z prof. JANEM JACKIEM BRUSKIM, historykiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, badaczem dziejów najnowszych Ukrainy, Czech i Słowacji
Podczas obchodów rocznicy Bitwy Warszawskiej prezydent złożył wieniec na grobie ukraińskich żołnierzy, którzy razem z Polakami w 1920 roku walczyli przeciwko bolszewikom. Wielu ludzi było zaskoczonych, nigdy bowiem o nich nie słyszeli. Co to byli za żołnierze?
W Polsce utarło się przekonanie, że w 1920 roku walczyliśmy w osamotnieniu. To nieprawda. Wspomagały nas wojska Ukraińskiej Republiki Ludowej. W maju 1920 roku na froncie walczyło około 12 tysięcy żołnierzy i oficerów ukraińskich. Całkiem poważna siła. Należy wyraźnie podkreślić, że kampania kijowska to nie była wojna z Rosją o Ukrainę. To była wojna prowadzona wspólnie z Ukrainą przeciwko Rosji.
Jak bili się Ukraińcy?
Bardzo dzielnie. Mieli duży udział w początkowych sukcesach nad bolszewikami, a później w skutecznej obronie w trakcie walk odwrotowych.
Prezydent Wołodymyr Zełenski w sierpniu 2022 roku nadał 110. Brygadzie Zmechanizowanej ukraińskich wojsk obrony terytorialnej imię generała Marka Bezruczki. Kto to był?
To ważna postać, która w Polsce do niedawna była niemal zapomniana. Marko Bezruczko, wówczas pułkownik, był dowódcą jednej z sojuszniczych ukraińskich dywizji, 6. Siczowej Dywizji Strzelców armii URL. W sierpniu 1920 roku kierował obroną Zamościa. Dowodzone przez niego ukraińskie i polskie oddziały dzięki nieustępliwej postawie zatrzymały bolszewików. Przyczyniło się to do ostatecznego sukcesu na całym froncie.
W jaki sposób?
Kawaleria Siemiona Budionnego ugrzęzła na południowym odcinku frontu. Właśnie pod Zamościem. W efekcie nie doszło do połączenia Armii Konnej i sił Tuchaczewskiego, które zostały odepchnięte, ale jeszcze nie ostatecznie rozbite, pod Warszawą. Bezruczko i jego żołnierze odegrali więc dużą rolę w historii Polski. Armia Budionnego została później pobita w czasie wielkiej bitwy kawaleryjskiej pod Komarowem, w której również walczyli Ukraińcy.
Porozmawiajmy, jak doszło do tego sojuszu. Po upadku mocarstw zaborczych powstały dwa państwa ukraińskie. Dlaczego?
Pierwsze upadło imperium Romanowów. W efekcie w 1917 roku na terenach zamieszkanych przez Ukraińców, które wchodziły wcześniej w skład Rosji, powstała Ukraińska Republika Ludowa (URL) ze stolicą w Kijowie. Potem upadło imperium habsburskie i jesienią 1918 roku na terenach Galicji Wschodniej powstała Zachodnioukraińska Republika Ludowa (ZURL) ze stolicą we Lwowie.
Nas interesuje ta pierwsza.
W Kijowie powołano do życia Ukraińską Radę Centralną. Początkowo Ukraińcy wysuwali hasło autonomii w ramach demokratycznej Rosji. Rada współpracowała z Rządem Tymczasowym Aleksandra Kierenskiego. Między Piotrogrodem a Kijowem raz po raz pojawiały się jednak tarcia. Gdy doszło do rewolucji bolszewickiej, Ukraińcy poszli swoją drogą i proklamowali URL, a wkrótce pełną niezależność od Rosji.
Na arenę wkroczyli Niemcy.
Na początku 1918 roku Rosja bolszewicka i Ukraina zawarły traktaty z państwami centralnymi w Brześciu Litewskim – Ukraińcy w lutym, bolszewicy w marcu. Ukraińcy podjęli współpracę z Niemcami, bo liczyli, że dzięki temu powstrzymają pochód „czerwonych”, opanowanie przez nich całej Ukrainy. Układ z mocarstwami centralnymi wydawał się jedynym ratunkiem.
Te nadzieje się spełniły?
Tak, wojska austriacko-niemieckie pomogły Ukraińcom przepędzić najeźdźców. Ale ceną był drenaż Ukrainy ze zboża i innych płodów rolnych. Rada, w której dominowali socjaliści, szybko została zastąpiona przez generała Pawła Skoropadskiego, który z niemiecką pomocą ogłosił się hetmanem Ukrainy.
Kim był Skoropadski?
Arystokratą, byłym adiutantem cara Mikołaja II. Pochodził ze starej ukraińskiej rodziny wywodzącej się ze starszyzny kozackiej. Od dawna jednak mocno zrusyfikowanej.
Państwa centralne w listopadzie 1918 roku przegrały Wielką Wojnę.
To oznaczało również upadek hetmana. Na domiar złego ogłosił on uroczystą hramotę, w której zapowiedział połączenie Ukrainy z Rosją. Tego było za dużo dla ukraińskich patriotów. Wybuchło powstanie. Oddziały powstańcze wkroczyły do Kijowa, a hetman w przebraniu czmychnął na emigrację.
I tak na arenę wkracza główny bohater naszej opowieści. Symon Petlura.
Petlura był członkiem kierującego powstaniem Dyrektoriatu i naczelnym atamanem wojsk URL. Wywodził się z partii socjaldemokratycznej, był cywilem, ale z samorodnym talentem dowódczym. Nasuwa to oczywiście analogie z Piłsudskim. Petlura urodził się w Połtawie w niezamożnej rodzinie mieszczańskiego pochodzenia. Jego ojciec miał drobną firmę przewozową.
Petlura też długo w Kijowie nie urzędował.
Dla bolszewików traktat brzeski był tylko „pieredyszką”, taktyczną przerwą dla nabrania oddechu. Gdy tylko Niemcy zaczęli się szykować do odwrotu znad Dniepru, „czerwoni” ruszyli do ataku. W Charkowie stworzyli marionetkowy komunistyczny rząd Ukrainy.
Na jego czele umieścili… Bułgara.
Tak, Lenin na swojego czołowego „Ukraińca” mianował Bułgara, będącego poddanym rumuńskim – Christiana Rakowskiego. On świetnie mówił po francusku, ale po rosyjsku już gorzej. A po ukraińsku w ogóle. Liczyła się jednak siła. Ukraińcy jej nie mieli.
Jak to? Przecież dopiero co wywołali udane powstanie.
Armia Dyrektoriatu składała się z chłopów, którzy po przepędzeniu hetmana po prostu rozeszli się do domów. Bolszewicy zajęli Kijów i Petlura razem z rządem URL musiał się wycofać na teren Wołynia, a następnie do Kamieńca Podolskiego. Jakby tego było mało, Ukraińcy musieli później stawiać czoło również „białym” Rosjanom. Dla generała Denikina ukraińscy niepodległościowcy byli groźnymi separatystami. Petlura został więc wzięty w dwa ognie.
Czyli sprzymierzając się z Piłsudskim, łapał się brzytwy?
Tak, dużego wyboru nie miał. Uznał, że w tej dramatycznej sytuacji naturalnym sojusznikiem jest Polska.
Ale Polska w 1919 roku stoczyła krwawą wojnę z drugim państwem ukraińskim – ZURL. Dla Ukraińców z Galicji Wschodniej wrogiem numer jeden byli Polacy, a nie bolszewicy.
Zawarcie tego sojuszu było bez wątpienia trudne psychologicznie. Szczególnie że w styczniu 1919 roku doszło do zawiązania unii pomiędzy wschodnim i zachodnim państwem ukraińskim, URL i ZURL. W ten sposób URL formalnie stała się stroną w konflikcie zbrojnym z Rzeczpospolitą. Galicyjscy Ukraińcy – chociaż kontrolowali mniejszy obszar – dysponowali większą armią, bardziej zdyscyplinowaną i lepiej wyszkoloną niż armia URL. Z ich zdaniem trzeba się było poważnie liczyć.
A może polskie zwycięstwo nad ZURL oczyściło atmosferę?
W jakiejś mierze tak – Petlura miał rozwiązane ręce i obrał kurs na zbliżenie z Polską. Już latem 1919 roku działania zbrojne zostały wstrzymane, a 1 września zawarto formalny rozejm. Zaczęły się rozmowy.
Jaka była motywacja Piłsudskiego? Chodziło mu o zbudowanie polsko-ukraińskiej federacji?
Wśród zwolenników Piłsudskiego było wielu przekonanych federalistów. Sam Piłsudski był raczej realistą i pragmatykiem. Chodziło mu o wykorzystanie szansy, momentu, gdy Rosja jest słaba, i odepchnięcie jej jak najdalej na wschód od polskich granic. Krótko mówiąc – pozbawienie Rosji statusu imperium. Dlatego Piłsudski uważał, że należy wesprzeć niepodległościowe aspiracje narodów żyjących między Polską a Rosją. W wypadku Ukrainy myślał o niepodległym państwie, ściśle sprzymierzonym z Polską. W wypadku Litwy marzył o federacji. A Białoruś mogła liczyć na autonomię.
Czym koncepcja federacyjna różniła się od endeckiej koncepcji inkorporacyjnej?
Endecy również chcieli przesunąć granice Rzeczypospolitej na wschód. Ale miało to być państwo narodu polskiego. Endecy uważali, że w jego granicach może się znaleźć tylko tylu przedstawicieli mniejszości narodowych, żeby można ich było zasymilować. Z punktu widzenia interesów Rosji koncepcja Piłsudskiego była niewątpliwie bardziej niebezpieczna.
Czy zgodzi się pan z taką analogią historyczną: koncepcja federacyjna była nową ugodą hadziacką – która w 1658 roku stworzyła Rzeczpospolitą Trojga Narodów – a koncepcja inkorporacyjna nowym rozejmem andruszowskim, który w 1667 roku podzielił Ruś między Moskali i Lachów?
W tej analogii jest dużo racji. Trzeba podkreślić, że niepodległą Ukrainę endecy postrzegali jako zagrożenie dla Polski. Samo istnienie narodu ukraińskiego było przez nich podważane. Powstanie narodowego ruchu ukraińskiego uważali za efekt machinacji austriacko-niemieckich. Dlatego między innymi endecy dążyli do kompromisu z Rosją, wspólnego hamowania ukraińskich dążeń niepodległościowych.
Wizje Piłsudskiego i Petlury się spotykały.
Tak, 21 kwietnia 1920 roku w Warszawie podpisany został układ sojuszniczy między Rzeczpospolitą Polską a Ukraińską Republiką Ludową.
Ten układ już na początku naznaczony był dwoma poważnymi problemami. Podczas negocjowania sojuszu Piłsudski „przystawił Petlurze rewolwer do głowy”. Zmusił go do wyrzeczenia się Galicji Wschodniej i Wołynia. Kiepski początek przyjaźni.
Było to poważne obciążenie. Aby układ z Polską spełnił swoją funkcję, Petlura musiał pozyskać wsparcie galicyjskich Ukraińców. To mogło przesądzić o powodzeniu walki o niepodległą Ukrainę. Ale bez zrzeczenia się Galicji Wschodniej Petlura nie mógł marzyć o zawarciu sojuszu z Piłsudskim.
W efekcie galicyjscy Ukraińcy woleli walczyć po stronie Rosjan przeciwko Polakom.
Tak, Ukraińska Armia Halicka pod koniec 1919 roku przeszła na stronę „białych” generała Denikina, a parę miesięcy później na stronę bolszewików.
To była kwadratura koła.
Ale czy Petlura miał wtedy jakiś wybór? Nie można było liczyć na to, że Polacy powiedzą: „Oddajemy wam Galicję Wschodnią w zamian za to, że pójdziecie z nami na Kijów”. Dla ówczesnej polskiej opinii publicznej rezygnacja ze Lwowa była psychologicznie niemożliwa. Nie po to toczyliśmy ciężką wojnę o Galicję Wschodnią, aby teraz wyrzec się owoców zwycięstwa, mówiono. Może gdyby udało się na trwałe osadzić Petlurę w Kijowie, gdyby powstała silna Ukraina – sytuacja uległaby zmianie.
Ale to jest argument na rzecz endeków. To oni ostrzegali, że gdy URL okrzepnie, zgłosi pretensje do Galicji Wschodniej i Wołynia. Według nich Piłsudski hodował przyszłego wroga Polski.
Pierwsze oszałamiające sukcesy wspólnej ofensywy spowodowały, że galicyjscy Ukraińcy zaczęli patrzeć nieco przychylniej na sojusz z Polską. Piłsudski podtrzymywał dyskretne kontakty z metropolitą Andrejem Szeptyckim – największym autorytetem moralnym i politycznym Haliczan (skądinąd wnukiem hrabiego Aleksandra Fredry i bratem wybitnego polskiego generała Stanisława Szeptyckiego). Metropolita, widząc perspektywę wywalczenia państwa nad Dnieprem i pokonania bezbożnych bolszewików, był skłonny dojść do jakiegoś porozumienia z Polakami. Gdyby dobra wojenna passa trwała dłużej, może udałoby się osiągnąć kompromis.
Jaki?
Po zwycięskiej wojnie z bolszewikami Polacy musieliby coś zaoferować. Kartą w grze mogło być nadanie autonomii Galicji Wschodniej. Albo stworzenie z niej kondominium polsko-ukraińskiego. Wtedy Galicja przestałaby być obszarem spornym, a stałaby się obszarem łączącym. Ogniwem konfederacji polsko-ukraińskiej.
Drugi problem związany z paktem Piłsudski–Petlura: olbrzymia część ziemi na Ukrainie należała do polskich ziemian. W latach 1917–1918 doszło do fali pogromów polskich dworów, mordów i grabieży gruntów. We wspomnieniach ocalałych ziemian zachowanie petlurowców niczym się nie różniło od zachowania bolszewików. Zwolennicy atamana dopuszczali się podobno straszliwych zbrodni na Polakach.
Taka była perspektywa ziemian – gnębionych i grabionych. W rzeczywistości te pogromy miały mało wspólnego z Petlurą i jego regularnymi wojskami. Do najgorszych napadów na ziemian doszło wcześniej, gdy załamała się dawna armia carska i masy zrewoltowanych chłopów wróciły do domów z bronią w ręku. Ci ludzie działali zgodnie z bolszewickim hasłem „Grab zagrabione!”.
Jakie było stanowisko władz URL wobec polskich ziemian?
Trudno było pogodzić interesy wielkiego ziemiaństwa z lewicowym, radykalnym społecznie programem URL. Ukraińskie władze zapowiadały bardzo daleko idące reformy: odebranie ziemi „obszarnikom” i rozdanie jej chłopom. Sprawiało to, że większość ziemian z Ukrainy nie popierała paktu Piłsudski-Petlura. Marsz polskich wojsk na wschód wywołał ich entuzjazm – ale dlatego, że mieli nadzieję, iż wrócą do swoich majątków.
Tak by się stało?
Nie. W specjalnym rozkazie z 8 maja 1920 roku Naczelne Dowództwo podkreślało, że zadaniem Wojska Polskiego jest walka o niepodległą Ukrainę, a nie przywrócenie stanu posiadania polskich ziemian. Należy instalować władze ukraińskie, wyraźnie wskazywać, że polska okupacja jest obliczona na miesiące, a nie na lata. Oczywiście Piłsudski starał się znaleźć jakiś modus vivendi. Nie mógł całkowicie zignorować postulatów ziemian.
Co zrobił?
Jednym z tajnych postanowień układu z Petlurą było wprowadzenie do ukraińskiego rządu dwóch polskich ministrów. Henryk Józewski został wiceministrem spraw wewnętrznych, a Stanisław Stempowski ministrem rolnictwa. Obaj mieli w Kijowie „trzymać rękę na pulsie”.
Stempowski był co prawda ziemianinem z Ukrainy, ale dość specyficznym. Nazywano go „chłopomanem”.
Zgoda. Stempowski był lewicującym masonem głoszącym hasła poprawy doli chłopstwa. Była to postać środka, która miała się stać pośrednikiem pomiędzy Polakami i Ukraińcami. Zabrakło czasu, żebyśmy mogli się przekonać, jak rozwiązano by antagonizm rolny. Widać jednak, że Piłsudski wprowadzał do układu z Petlurą bezpieczniki, które miały zagwarantować polskie interesy.
Skoro Piłsudski mógł wpakować Petlurze do rządu dwóch ministrów, trudno mówić o partnerskim sojuszu. To był raczej – używając terminologii geopolitycznej – układ junior partner–senior partner.
W tym układzie była wyraźna asymetria. Ukraina bardziej niż Polska potrzebowała sojuszu, co stawiało ją w pozycji petenta. Gdy Petlura wiosną 1920 roku negocjował z Polską, pod jego kontrolą znajdowało się tylko kilka powiatów Podola i Wołynia. Na tereny te wkroczyły wojska polskie i tylko dlatego Ukraińcy mogli się tam utrzymać. Atakowali ich „biali” i „czerwoni”. A także trzeci wróg: epidemia tyfusu, która powaliła wojsko ukraińskie. Prawie cała armia Petlury leżała w lazaretach.
Układ z Petlurą był ratum. A co było consummatum?
Ofensywa Wojska Polskiego i oddziałów URL, rozpoczęta 25 kwietnia 1920 roku. Na zapleczu bolszewików doszło do serii ukraińskich powstań, które ułatwiły marsz. Na początku maja został wzięty Kijów. Petlura – a nie Piłsudski – przyjął defiladę zwycięstwa. To był gest, który miał pokazać, że Ukraińcy są gospodarzami. Piłsudski nie był do końca zadowolony – liczył, że bolszewicy będą bronić Kijowa i na przedpolach miasta uda się rozbić ich główne siły. Niestety, „czerwoni” wycofali się za rzekę i wkrótce przystąpili do kontrofensywy. Polacy i Ukraińcy zostali zmuszeni do odwrotu. Nie udało się.
Dlaczego?
Zabrakło czasu. Gdyby Polacy i Ukraińcy wytrwali w Kijowie nie cztery tygodnie, a cztery miesiące, powstałaby zapewne silna ukraińska armia. Państwo by okrzepło. Ukraina była zniszczona przez wojnę. Sam Kijów kilkanaście razy przechodził z rąk do rąk. To nie było tak, że Ukraińcy byli obojętni na hasła niepodległościowe czy wrogo nastawieni do Polski. Byli po prostu piekielnie zmęczeni. Poza tym propaganda sowiecka nie zasypiała gruszek w popiele. Bolszewicy wmawiali chłopom, że nadchodzi „pańska armia”, która będzie zwracać ziemię ziemianom. Petlura był przedstawiany jako zdrajca. Sowieci nakręcili później głośny film PKP.
„Piłsudski kupił Petlurę”.
Właśnie. Wzięli to zapewne ze słynnego zdjęcia, na którym Petlura i Piłsudski stoją razem w oknie salonki. Na wagonie widać napis „PKP”.
Wróćmy do wyprawy kijowskiej. Niektórzy Polacy nie ułatwiali sprawy. Zachowała się depesza Piłsudskiego, w której skarży się on na skandaliczne zachowanie pułków poznańskich wobec cywilów.
„Z tymi draniami wojować nie można – pisał Piłsudski – donoszą mi, że ten pas, którym idą, gotowy jest robić powstanie przeciwko nam”. Całe szczęście nie był to powszechny obraz. Na przykład w Kijowie wzajemne stosunki były wzorowe. Polacy zachowywali się elegancko wobec strony ukraińskiej. Oczywiście nie ma co wystawiać Piłsudskiemu laurki, bywało różnie. Sam Piłsudski także podejmował działania – z perspektywy ukraińskiej – trudne do zaakceptowania. W czasie krótkiego pobytu Wojska Polskiego nad Dnieprem drenował Ukrainę ze zboża i cukru. Wszystkie strony konfliktu traktowały ją jak wielki spichlerz.
Ukraińcy w sierpniu 1920 roku – między innymi walcząc pod Zamościem – pomogli Polakom ocalić niepodległość. Zakończenie tej historii jest jednak szokujące.
W październiku 1920 roku Polacy rozpoczęli pertraktacje z bolszewikami. O lojalnym sojuszniku zapomniano. Dla Ukraińców sytuacja była czysta. Sukces pod Warszawą, sukces pod Zamościem, rozbicie bolszewików w bitwie nad Niemnem. Sowieci przegrali wojnę. Polacy powinni z pozycji siły dyktować Moskwie warunki. Tymczasem było odwrotnie. To Polacy szli na ustępstwa.
Gdy myślę o tym, jak Polska wtedy postąpiła z Ukraińcami, nasuwa mi się tylko jedna analogia historyczna – Jałta.
Ukraińcy byli pewni, że będą reprezentowani podczas rozmów pokojowych, że ich interesy będą twardo stawiane. Tymczasem nie zaproszono ich nawet na miejsce obrad. Polska delegacja od razu uznała fikcyjny twór – sowiecki rząd Ukrainy ze wspomnianym Bułgarem na czele. Dla ukraińskich niepodległościowców, ale także ich polskich przyjaciół, był to szok. Najbardziej zapalczywi piłsudczycy mówili: Idźmy dalej. Wystarczy, żeby wojna potrwała jeszcze dwa tygodnie, i ponownie będziemy w Kijowie.
Mieli rację! 12 października po udanym zagonie kawaleryjskim na Korosteń Wojsko Polskie znowu stanęło niemal u wrót Kijowa.
Do dzisiaj dyskusja na ten temat nie jest rozstrzygnięta. Piłsudski w kręgu generałów mówił gorzko, że rozumie, iż powinien znowu pójść na wschód, ale polskie społeczeństwo tego nie chce. Obca jest mu idea jagiellońska. Polacy chcą spokoju i pokoju, armia jest zabiedzona i niegotowa do dalszej walki. Piłsudski nie może więc brać odpowiedzialności za przedłużanie działań zbrojnych. Niektórzy historycy z tą opinią dyskutują, ale taka zapadła decyzja. Polskie oddziały do czasu zawieszenia broni konsekwentnie szły na wschód. Wyzwoliły Mińsk, ale potem w geście dobrej woli wobec bolszewików, honorując wcześniejsze ustalenia, się z niego wycofały.
To była zbrodnia. Także na miejscowych Polakach, których wydano na pastwę bolszewików. Ale polskie wojska wyzwoliły też wiele miast na południu, na Ukrainie – Kamieniec Podolski, Szepetówkę, Płoskirów.
Czołową postacią polskiej delegacji w Rydze był Stanisław Grabski. Narodowy demokrata, zdecydowany przeciwnik koncepcji Piłsudskiego i wyprawy na Kijów, w której stracił syna. Robił wszystko, by w trakcie rozmów ryskich zniweczyć koncepcję federacyjną i przeforsować projekt endecki. Formalny szef delegacji, ludowiec Jan Dąbski, był człowiekiem niekompetentnym, dyplomatą z przypadku. Zwolennicy Piłsudskiego byli w tej delegacji w mniejszości.
Czytałem niedawno listy Petlury pisane po Rydze. Był zdruzgotany.
To, co się stało w Rydze, było aktem politycznej zdrady. Zwolennicy Piłsudskiego i polskie dowództwo starali się jednak wyjść z twarzą. Stworzono warunki, żeby Ukraińcy mogli podjąć ostatnią walkę.
Kamieniec Podolski pozostawiono w rękach Ukraińców, którzy zaczęli na nowo organizować wojska. Polacy po cichu – mimo układu z Sowietami – dostarczali im broń. Zaczęto nawet organizować oddział polsko-ukraiński pod dowództwem majora Walerego Sławka, jednego z najbliższych współpracowników Piłsudskiego. Przewaga bolszewików była jednak miażdżąca. Zanim planowana ofensywa ruszyła w głąb Ukrainy, bolszewicy uderzyli. W drugiej połowie listopada 1920 roku pobita armia URL wycofała się na polskie terytorium.
Co się stało z żołnierzami URL w Polsce?
Ukraińskie oddziały zostały internowane w obozach. W dosyć dobrych warunkach. W obozach – w Aleksandrowie Kujawskim, Kaliszu, Szczypiornie, kilku innych – znalazło się około 20 tysięcy żołnierzy i oficerów ukraińskich. Dopóki piłsudczycy mieli coś do powiedzenia w sferach politycznych, a zwłaszcza wojskowych, obozy te były utrzymywane. W połowie 1923 roku, gdy Piłsudski usunął się w cień, zaczęto je zwijać. Z kolei politycy i działacze społeczni z URL utworzyli w Polsce prężny ośrodek emigracyjny. Tymczasową stolicą Ukrainy stał się Tarnów. Tam urzędował rząd i parlament. Funkcjonowało to mniej więcej tak jak polski rząd w Londynie w czasie II wojny światowej.
Piłsudski odwiedził ukraińskich oficerów w obozie w Szczypiornie. Co im powiedział?
Padły słynne słowa: „Ja was przepraszam, panowie. Ja was bardzo przepraszam – to miało być zupełnie inaczej”. To jest kwintesencja tego sojuszu. Piłsudski i Petlura wyobrażali sobie wszystko inaczej. Niepodległa Ukraina nie przetrwała, a Rzeczpospolita powstała w granicach ryskich, które nikogo nie satysfakcjonowały. Sowieci dyszeli żądzą rewanżu i z każdym rokiem rośli w siłę. Aż do 17 września.
Czy gdyby Piłsudskiemu i Petlurze się powiodło i nad Dnieprem powstałaby niepodległa Ukraina, historia potoczyłaby się innym torem?
Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Zepchnięcie bolszewików na wschód znacznie zmniejszyłoby ich możliwość oddziaływania na Polskę i cały Zachód. Odsunęłoby złowrogie widmo niemiecko-sowieckiego porozumienia. Zresztą nie jest wcale pewne, że bolszewicy by się utrzymali u władzy. Być może klęska w starciu z Polską doprowadziłaby do krachu systemu komunistycznego. A gdyby nie było Sowietów u władzy, być może nie byłoby niemieckich narodowych socjalistów i włoskiego faszyzmu. Skrajnie nacjonalistyczne, agresywne ruchy na zachodzie Europy były w znacznej mierze odpowiedzią na bolszewizm.
Jeszcze wymiar humanitarny. Sam Wielki Głód w latach 1932–1933 pochłonął 4 miliony ofiar. W Winnicy, Kijowie czy Kuropatach pod Mińskiem – tam wszędzie są wielkie cmentarzyska ofiar czerwonego terroru z lat trzydziestych.
Tak, nie byłoby tej olbrzymiej tragedii, tego olbrzymiego upustu krwi. Nie tylko ukraińskiej, bo przecież wszystkie narody, które zamieszkiwały te tereny, zostały dotknięte czerwonym terrorem. O Polakach – którzy w latach 1937–1938 padli ofiarą specjalnej operacji NKWD – też trzeba pamiętać. Gdyby Piłsudskiemu i Petlurze się udało, dzieje olbrzymich obszarów Europy Wschodniej popłynęłyby innym korytem. To nie byłyby te Snyderowskie Skrwawione ziemie, tylko doskonale prosperujące, rozwijające się tereny. Zupełnie inaczej wyglądałby poziom rozwoju ukraińskiej świadomości narodowej. Dekady, które nastąpiły po klęsce walki o niepodległość, po Wielkim Głodzie i sowieckich czystkach, były dekadami straconymi. Nastąpiło zatrzymanie rozwoju narodowego Ukraińców. Ostatnie lata to czas, kiedy oni te stracone dziesięciolecia w przyśpieszonym tempie nadrabiają.
Prof. JAN JACEK BRUSKI jest historykiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Napisał m.in. Petlurowcy. Centrum Państwowe Ukraińskiej Republiki Ludowej na wychodźstwie (1919–1924), Ukraina, Między prometeizmem a Realpolitik. II Rzeczpospolita wobec Ukrainy Sowieckiej 1921–1926. Wydał tom dokumentów Hołodomor 1932–1933. Wielki Głód na Ukrainie w dokumentach polskiej dyplomacji i wywiadu.
Źródło: „Historia Do Rzeczy” 11/2022
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © by Piotr Zychowicz 2022
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Projekt serii: Zbigniew Mielnik
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Urszula Gireń
Fotografia na okładce
5 września 1920. Józef Piłsudski i Symon Petlura wśród polskich i ukraińskich oficerów na dworcu w Stanisławowie.
BE&W
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ukraińcy, wyd. I, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-949-0
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer