Antologia 100/XX. Tom III -  - ebook

Antologia 100/XX. Tom III ebook

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorzy: Bolesław Prus, Edward Słoński, Maria Helena Szpyrkówna, Ferdynand Ossendowski, Wanda Mazanowska, Zdzisław Kleszczyński, O.P. [dziennikarz „Tajnego Detektywa”], Helena Boguszewska, Stefania Zahorska, Bernard Singer, Arkady Fiedler, Jerzy Rogowicz, Józef Kisielewski, Roman Fajans, Stanisław Nogaj, Jan Dąbrowski, Zofia Petersowa, Jerzy Pytlakowski, Rachela Auerbach, Kazimierz Koźniewski, Kazimierz Dziewanowski, Lesław Gnot, Klemens Krzyżagórski, Jerzy Ambroziewicz, Olgierd Budrewicz, Monika Warneńska, Andrzej Brycht, Maria Osiadacz, Bogdan Szczygieł, Wiesława Grochola, Helena Kowalik, Ewa Szumańska, Wiktor Osiatyński, Jakub Kopeć, Wojciech Adamiecki, Romuald Karaś, Joanna Siedlecka, Jacek Snopkiewicz, Teresa Torańska, Stanisław Stanuch, Jerzy Szperkowicz, Radosław Sikorski, Piotr Pytlakowski, Wojciech Górecki, Olga Stanisławska, Magdalena Grochowska, Elżbieta Kotarska, Włodzimierz Kalicki, Cezary Łazarewicz, Katarzyna Surmiak-Domańska.

Antologia to hołd złożony polskiej szkole reportażu, zbiór prezentujący jej najlepszych twórców, tych najsławniejszych i tych niesłusznie zapomnianych, a wspólnie tworzących reporterską historię XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1586

Oceny
4,6 (8 ocen)
6
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




100 / XX+50

Antologia polskiego reportażu XX wieku

Tom 3 1910–2000

pod redakcją Mariusza Szczygła

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Rada programowa: Hanna Krall, Elżbieta Sawicka, Małgorzata Szejnert, prof. dr hab. Kazimierz Wolny-Zmorzyński

Wybór tekstów, układ i wstępy © by Mariusz Szczygieł, 2015 Prawa autorskie do tekstów zamieszczonych w antologii przysługują ich autorom, następcom prawnym lub wydawcom pierwodruku.

Dołożono wszelkich starań, by odszukać wszystkich właścicieli praw autorskich tekstów wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności wydawca zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.

Projekt okładki: Fajne Chłopaki Projekt typograficzny: Robert Oleś / d2d.pl

Współpraca, archiwa i materiały: Julianna Jonek Redaktor prowadzący: Magdalena Budzińska Redaktor techniczny: Robert Oleś / d2d.pl Koordynacja pracy: Małgorzata Uzarowicz, Elżbieta Totoń / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl Korekta: Agata Czerwińska / d2d.pl, Magdalena Mrożek / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl, Alicja Listwan / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl Skład: Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-8049-196-0 (tom 3)

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.www.czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38­-307 Sękowa, e­-mail: [email protected] Skład: d2d.pl, ul. H. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2015 Wydanie I

Wstęp

Pracę nad drugim tomem antologii kończyliśmy z poczuciem niedosytu. Zostało ponad stu reporterów, którzy powinni byli się w niej znaleźć, ale z różnych względów ich zabrakło. Myślałem o grzechu zaniechania, który był nie do zmycia. Niestety, sto lat to sto tekstów i nie dało się więcej. Oba tomy antologii ważyły razem 3 kilo i 32 deko. (Zdarzało się – mówili potem księgarze – że jeśli ktoś kupował je dla siebie i dodatkowo na prezent, przychodził z wózkiem lub walizką na kółkach).

Jednak Czytelnicy zdecydowali, że powstała część trzecia: ciąg dalszy, uzupełnienie.

Od marca 2014 roku, gdy antologia pojawiła się na rynku, do sierpnia 2015, kiedy piszę ten wstęp, dostaliśmy od Państwa wiele podobnych opinii: „Większość tekstów świetna, jedynie dwa strasznie nudne”. I tu padały tytuły dwóch nudnych. Zapisywałem je. Potem przychodził mail: „Większość tekstów świetna, a dwa wręcz zachwycające” – po czym padały tytuły dwóch zachwycających. Te same. Okazuje się, że właściwie każdy ze stu tekstów był dla kogoś nieciekawy, a dla kogoś innego wspaniały. „Kazimierz Laskowski z 1903 roku o powodzi to jednak straszna ramota i nudziarstwo” i „Ten o powodzi sprzed stu lat – cudo! Jaki język i wdzięk!”.

Co mam z tym zrobić, drodzy Państwo, w trzecim tomie?

Wiem: będę się nadal trzymał swojego gustu.

W pracy nad tym tomem nie pomagała mi już bezpośrednio rada programowa antologii (Hanna Krall, Elżbieta Sawicka, Małgorzata Szejnert, Kazimierz Wolny-Zmorzyński). Do poprzednich części wytypowali taką liczbę tekstów, że starczyło i na tom trzeci. Na spotkaniach autorskich czytelnicy domagali się pewnych nazwisk (na przykład Stefanii Zahorskiej czy Józefa Kisielewskiego). Ja zaś rozszalałem się na Allegro i wykupiłem chyba wszystko z kategorii reportaż.

Pojawiło się więc pięćdziesiąt nowych nazwisk.

Zależało mi na wielu tekstach przedwojennych, do których udało mi się dotrzeć dopiero teraz. O wielu wcześniej w ogóle nie wiedziałem. Chciałem umieścić w tym zbiorze także kilka znanych reporterskich nazwisk z lat siedemdziesiątych (Siedlec­ką, Kowalik, Karasia, Kopcia), z których musiałem zrezygnować w drugim tomie, jako że mieliśmy tam już nadreprezentację tego złotego okresu w polskim reportażu.

Z niektórych zdobyczy jestem szczególnie dumny.

Mało kto wie, że w drugiej połowie lat trzydziestych polscy dziennikarze pisali relacje z niemieckich obozów koncentracyjnych. Polska literatura łagrowa nie zaczyna się od Tadeusza Borowskiego. Jerzy Rogowicz i Stanisław Nogaj (na tego ostatniego zwróciła mi uwagę Lidia Ostałowska, która pracowała nad antologią ­reportaży o Śląsku) są autorami zupełnie dziś zapomnianych relacji obozowych.

Mało kto wie, że w latach 1936–1937 ośmiu polskich korespondentów wojennych wydało książki o wojnie domowej w Hiszpanii. Do trzeciego tomu trafił fragment reportażu Romana Fajansa. To chyba jedyny polski dziennikarz, który przeprowadził wywiad z Mussolinim.

Mało kto wie, że znany przedwojenny sprawozdawca sejmowy Bernard Singer wybrał się w latach trzydziestych do Birobidżanu – żydowskiej „ziemi obiecanej”, którą sztucznie, z marnym zresztą skutkiem, stworzył dla przesiedleńców Związek Radziecki – i przywiózł stamtąd ciekawe sprawozdanie.

Mało kto wie, że świetne książki z podróży morskich (typ: kontemplacja reporterska) pisała Ewa Szumańska. Oczywiście cały czas będąc młodą lekarką.

Mało kto wie, że na początku swojej publicznej kariery reporterką (określenie, którego nie znosi Wojtek Tochman, a które uwielbiają reporterzy starszej daty) zajmowali się profesor Wiktor Osiatyński i Radosław Sikorski, polityk. Zamieszczamy ich najlepsze teksty.

Wielu czytelników zgłaszało, że brakuje im w antologii Szczygła. Wychodzimy im naprzeciw. Jest Szczygieł! Choć nie Mariusz. To reporter, którego podziwiam, a jego żonę znam od lat. Podejrzewamy nawet, że jesteśmy spokrewnieni. Julianna Jonek, która czytała i skracała teksty, a czasem kwestionowała moje wybory, potwierdziła: „Przeczytałam Szczygła i zgadzam się, żeby był twoim wujkiem!”.

Chciałem, żeby w trzecim tomie znalazło się także kilka tekstów kontrowersyjnych. Reportaż nie zawsze był przyzwoity. Czasem, zwłaszcza po Marcu 1968 i w stanie wojennym, służył propagandzie. Był narzędziem w rękach władzy, używanym do szerzenia agresji i piętnowania. Także jego autorzy byli narzędziem systemu, choć prawdopodobnie uważali, że wynajmują mu talent z własnego wyboru. O reportażu Andrzeja Brychta z Republiki Federalnej Niemiec współcześni mówili, że został zmyślony dla władzy. Maria Osiadacz pisała podłe relacje z procesów politycznych, a jej teksty do dziś są doskonałym przykładem retoryki umysłu zamkniętego.

Jestem przekonany, że ta część naszej antologii jest pełna cymesów, z których wielbiciele literatury faktu będą bardzo zadowoleni.

Oczywiście znów nie obyło się bez trudnych wyborów. Przykład: po zakończeniu drugiej wojny światowej pojawiły się bardzo szybko dwie książki reporterskie o powstaniu warszawskim: Zygmunta Zaremby i Jerzego Pytlakowskiego. Od obu nie mogłem się oderwać. Którą wybrać? Po naradzie ze współpracownicami wybrałem Pytlakowskiego. Zadecydował fakt, że w trzeciej odsłonie naszego zbioru znalazł się także tekst jego syna Piotra. Wydało mi się to piękne, że w jednej książce będziemy mieć reportaże ich obu.

W tym tomie, tak jak w poprzednich, również nie grała roli proweniencja polityczna ani światopoglądowa. Wybrałem teksty autorów od lewa do prawa. Trudno o większą odległość niż ta między Joanną Siedlecką a Stanisławem Stanuchem. A jednak znaleźli się pod tym samym dachem, choć lepiej byłoby powiedzieć: między tymi samymi okładkami.

Każdy reporter wie, że nie może być obiektywny. Przedstawia swoją wizję, swoją prawdę (historia Jezusa była jedna, a wersje opowieści cztery!) i jako autor antologii uznałem, że tę subiektywną prawdę muszę uszanować, choćby była za bardzo „lewa” albo za bardzo „prawa”. Muszę, jeśli ta praca rzeczywiście ma być kroniką, festiwalem, pomnikiem, przeglądem (określenia z recenzji 100/XX) polskiego reportażu.

Czytelnicy poprzednich tomów na pewno zauważą, że moje szkice o reporterach są tym razem nieco dłuższe. Bibliografia też zawiera więcej pozycji. Drodzy Państwo, wciągnąłem się! Otrzymałem dużo sygnałów, że szczegółów biograficzno-­warsztatowych było jeszcze za mało i że ze wstępów mogłaby nawet powstać oddzielna książka. Postanowiliśmy zatem poświęcić sylwetkom reporterów więcej miejsca.

W wielu przypadkach ustalenie informacji było trudne. Mogą zdarzyć się więc niezamierzone błędy, choć redaktorka tej książki Magdalena Budzińska była jak podążający w ślad za mną literacki sędzia śledczy. Weryfikowała każdą informację, jeśli tylko dało się ją zweryfikować.

Pracy nad trzecim tomem – tak samo jak nad poprzednimi – nie kończę z poczuciem spełnienia. Uważam jednak, że musi to być tom ostatni.

Chcę go zadedykować mojemu największemu przyjacielowi.

Leonard zmarł nagle kilka miesięcy temu w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Był współtwórcą pierwszej i jak dotąd jedynej w Polsce księgarni z literaturą faktu Wrzenie świata. To on kupił mi antologię polskiego eseju XX wieku i powiedział: „Reportaż nie ma swojej antologii i tylko ty możesz taką zrobić”.

Był świetnym recenzentem reportaży do obu poprzednich tomów.

Mam nadzieję, że i Państwu, i Jemu praca moja oraz Magdaleny Budzińskiej­ i Julian­ny Jonek przypadnie do gustu.

Mariusz Szczygieł

13 sierpnia 2015

1910

Bolesław Prus (właśc. Aleksander Głowacki; 1847–1912)

Obsługiwać społeczeństwo

Z Prusem się bawię.

Łapię tom jego Kronik, otwieram na chybił trafił i przebiegam stronę wzrokiem, aż trafię na akapit, który mógłbym jako aktualny wydrukować jutro w gazecie. W jego tekstach sprzed stu czy stu trzydziestu lat co chwilę znajduję myśli z dzisiaj. Proszę bardzo:

Najmodniejsze dziś prądy umysłowe wyglądają tak, jakby ludzkość w dziejowym pochodzie – nagle straciła drogę. Tłum nie wie, gdzie ma iść, a nerwowe jednostki biegną na oślep przed siebie, szerzą zamęt i powiększają ogólną niepewność.

„Kurier Codzienny”, 1894

Sztuka nie jest cackiem, które bawi, ani niańką, która opowiada wzruszające historie.

„Kurier Warszawski”, 1885

Prus był mistrzem w tropieniu powierzchownego oglądu świata. „Zdradzał głęboką pracę myśli” – komplementował go Jan Parandowski. Mój ulubiony fragment, w którym Prus podkpiwa sobie z mentalności drobnomieszczańskiej, dotyczy wystawy Aleksandra Gierymskiego w Zachęcie. Nie miała wielkiego powodzenia, ale jak wytłumaczył to pisarzowi znawca sztuki: w obrazach Gierymskiego nie ma idei, a jeśli nie ma idei, nie zainteresuje to prasy, a tym samym publiczności.

Co w warszawskiej terminologii znaczy wyraz „idea”? – pyta Prus. – Chodziłem tedy od obrazu do obrazu i głośno formułowałem sobie jego treść, pilnie zważając: którym z nich prasa przyznaje lub odmawia idei.

„Jagiełło pobił Krzyżaków pod Grunwaldem” (jest idea).

„Urlopnik pobił chłopów pod karczmą” (nie ma idei).

„Zamoyski bierze do niewoli Maksymiliana pod Byczyną” (idea jest).

„Karbowy zajmuje bydło w polu” (nie ma idei).

„Oswobodzicielka Francji Joanna d’Arc wprowadza króla do Reims” (jest idea).

„Wyrobnica Joanna prowadzi męża swojego Szymona Króla z karczmy do domu” (nie ma idei).

I tak dalej, i tak dalej.

Na czym więc polega „idea” w rozumieniu warszawskim?

Oto na tym, ażeby:

Do zdania formułującego treść obrazu wchodziły wyrazy wspaniałe, samym brzmieniem robiące wrażenie. „Król” – „Krzyżacy” – „Joanna d’Arc” – „matka bolejąca nad śmiercią syna” – „Aleksander Macedoński przebywający wpław Ocean Spokojny” […]. Ale „pastuch” – „Żyd” – „Wisła” – to są wyrazy tak płaskie, żeby gdyby podpisano je pod Madonną Rafaela, upadłaby jej sława, przynajmniej u nas.

Frazes, frazes, frazes. Szukamy frazesu w obrazie, poezji, w powieści, w życiu codziennym, w programie politycznym, w samej naturze. Gdyby Gierymski pod swoim obrazem napisał: „Wielkie trzęsienie ziemi, które zwaliło 200 miast”, ściany budynku nie wytrzymałyby naporu widzów […]. Ale że tylko napisał: „Żydzi modlący się nad brzegiem Wisły”, więc ma technikę, tylko brakuje mu „idei”.

„Kurier Codzienny”, 1888

Po czym autor felietonu tłumaczy, że Gierymski maluje światło – ono właśnie jest „ideą” jego obrazów. I jest to idea wyższa niż ta dotycząca historii.

Na pewno jest nas dwóch – psychofanów Kronik. Drugi to Krzysztof Varga:

[…] pisał w zasadzie o wszystkim, społecznikostwo jego masochistyczne wręcz było, czytam felieton Prusa o tramwajach w Warszawie i natychmiast zaangażowany jestem całym sercem w sprawę tramwajów stołecznych sprzed stulecia, czytam o rabanie wokół dyrektorstwa warszawskiego teatru – już sobie niezłomne zdanie własne wyrabiam, już do dzisiejszych swarów wokół dyrekcji teatrów stołecznych przykładam. O czymkolwiek by Prus napisał – ja to od razu na naszą współczesność przekładam.

Kroniki były niespotykanym projektem dziennikarskim. Bolesław Prus, równolegle ze swoją pracą nad większymi formami, pisał teksty, które dziś nazywamy Kronikami tygodniowymi, ale które zależnie od pisma nosiły czasem przymiotnik „miesięczne” lub zupełnie inny tytuł, na przykład Sprawy bieżące, Felieton warszawski czy też W miejsce kroniki. Teksty te stały się – jak celnie nazwał to profesor Jerzy Myśliński – nieoficjalną historią epoki. Dla ludzi ówczesnych czasów były „instytucją kulturalną”.

Ukazywały się od 1875 roku, a przestały na kilka tygodni przed śmiercią pisarza w maju 1912 roku. Prus przez trzydzieści siedem lat napisał ich około tysiąca stu. Przebił go tylko Stefan Kisielewski, który w „Tygodniku Powszechnym” drukował felietony przez czterdzieści pięć lat. Kroniki Prusa, zebrane po wojnie przez Zygmunta Szweykowskiego, były wydawane przez siedemnaście lat i wyszły w dwudziestu tomach. (Całość jest praktycznie nie do zdobycia. Mam tylko trzy tomy i jeśli ktoś chciałby mi pozostałe siedemnaście sprzedać lub zapisać w testamencie, będę dozgonnie wdzięczny).

Nazywa się je felietonami, bo to utwory niedługie, błyskotliwe i prezentujące osobisty pogląd na świat. Z tym że u Prusa w felieton wcielały się i rozprawa, i list, i dialog, i gawęda, i humoreska. Czasem wymyślał sobie rozmówców, na przykład udawał, że spotkał zagranicznych turystów w Warszawie, czasem cytował „wywiady mniemane” czy wymyślone listy.

[…] z całym naciskiem trzeba jeszcze raz podkreślić – pisał Szweykowski – że literackie opracowanie kronik, ta „przyprawa do zupy” – to najwybitniejszy sukces Prusa kronikarza. Już sam fakt, że umiał on, nie wyczerpując się artystycznie – obsługiwać społeczeństwo przez czterdzieści niemal lat kronikami tygodniowymi – jest pewnego rodzaju fenomenem w dziennikarstwie europejskim, fenomenem, dla którego trudno znaleźć jakieś odpowiedniki. Czterdzieści lat literackiego ujmowania zmiennej fali zjawisk codzienności, czterdzieści lat konstruowania – co tydzień z bieżących, drobnych najczęściej przejawów życia – utworów, które by miały jakieś swe oblicze artystyczne, stanowiły jakieś jednolite całostki! Ileż tu wysiłku kompozycyjnego musiał Prus włożyć: budować przecież jednakowych schematów nie można było stale, bo znudziłyby się rychło!

Czasem jednak jego felieton bywał prawdziwym reportażem. Prus przytaczał sceny i dialogi, które rejestrował w trakcie spacerów po Warszawie, niekiedy dał relację z podróży, jak z tej na Wołyń, która trafiła do naszej antologii.

Niestety nie mamy zbyt wielu podróżniczych relacji Prusa. Najbardziej znane i najczęściej wydawane są kroniki nałęczowskie, bo „do wód” pisarz jeździł kilka razy. Jednak niechętnie opuszczał Warszawę. Cierpiał na lęk przed przestrzenią. Jego lekarz zapisał, że od najmłodszych lat Aleksander Głowacki był „osobnikiem nerwowym, niezrównoważonym i pełnym sprzecznych uczuć”. Przyczyną tego stanu było sieroce dzieciństwo i kontuzja odniesiona podczas powstania styczniowego. Neurastenia przerodziła się w agorafobię, która pogłębiła się, kiedy grupa studentów zaatakowała go na ulicy za to, że złośliwie opisał ich w Kronikach. Kiedy po dwudziestu latach jeden z winowajców chciał go przeprosić i usiłował się z nim spotkać, pisarz odmówił. „Życie całe mi złamali” – skomentował.

Gdy razem z żoną i swoim wychowankiem Emilem Trembińskim w czerwcu 1900 roku wyjechał do Wisły, tak relacjonował ostatni etap drogi:

[…] całą podróż z Ustronia do Wisły odbyłem z zamkniętymi oczyma, a obecną moją turystowską działalność zamykam w granicach jednego kilo­metra, niewiele zatem mogę powiedzieć o wszystkich tutejszych pięknościach. W każdym razie jest to okolica niepospolicie ładna i łagodna, nasycona powietrzem czystym i miękkim… […] Żona jest uszczęśliwiona.

Można tylko sobie wyobrazić, jak wspaniałe byłyby reportaże Prusa, gdyby droga nie budziła w nim obawy.

W opowieści podróżnej z Wołynia natkną się Państwo na frapujący wątek: Żydzi. Stosunek Prusa do Żydów w Polsce był niejednoznaczny. Zależał od momentu jego życia i od momentu w dziejach. W 1877 roku pisał, że najuroczyściej protestuje przeciw nazywaniu Żydów narodem, ponieważ „oni, a raczej ich ciemne masy nie są żadną narodowością, leczkastąi materiałem dla tego lub owego społeczeństwa”. Musimy tę kastę, twierdził, rozłożyć, przemieszać z ogółem społeczeństwa i znarodowić. W 1889 roku zapatrywał się na sprawę inaczej: „Czujecie się narodem – owszem bądźcie nim, macie prawo. Bóg tworzy i zachowuje narody i przeciw temu nie myślimy oponować”.

Agnieszka Friedrich z Uniwersytetu Gdańskiego, która przeanalizowała wszystkie teksty Prusa, żeby przekonać się, czy był konsekwentnym obrońcą Żydów, czy ich niesprawiedliwym krytykiem, wyliczyła, że w swojej publicystyce (najczęściej w Kronikach) pisarz trzysta razy przywołał tematy czy wątki żydowskie. Średnio pisał o Żydach co półtora miesiąca.

Chwalił ich za wspieranie się, solidarność, samokształcenie, dyscyplinę, wyobraźnię, jednocześnie widząc brak tych cech u Polaków. Ale przestrzegał przed oddawaniem Żydom pola.

Kiedy to czytam, mam wrażenie, że uznanie dla Żydów przemieszało się u Prusa z lękiem. Co akurat było bardzo typowe dla jego epoki. I nie tylko dla jego.

Notatki wołyńskie

I

Po całej kuli ziemskiej rozsypali się bracia nasi, Polacy. Spotkać ich można w Moskwie i Berlinie, w Irkucku i Nowym Jorku, nad Renem i Amurem, nie mówiąc o takich rdzennie rosyjskich okolicach, jak: Wołyń, Podole, Ukraina i Litwa. Wszyscy oni tę posiadają wspólność wobec naszego serca i pamięci, że – prawie ich nie znamy, bardzo niewiele o nich wiemy i nader mało interesujemy się nimi. Syto im czy głodno, zimno czy gorąco, żyją i rozwijają się czy też giną bez ratunku – nas to nie obchodzi, zapewne dlatego, że i oni nie zwracają się do nas.

A jednak – może i nieźle byłoby nie tylko od czasu do czasu usłyszeć coś od nich, ale – utrzymywać z nimi ciągłe zetknięcie i starać się, ażeby między nami i nimi wytworzył się duchowy prąd myśli i uczuć. My przypominalibyśmy im daleką ojczyznę, za którą każdy Polak tęskni, oni opowiadaliby nam o krajach, ludach i stosunkach, wśród których żyją; my ogrzewalibyśmy ich, oni wzbogacaliby naszą wiedzę. Znajomość obcych ludów jest źródłem bodaj czy nie największej mądrości praktycznej.

Oto dlaczegom postanowił napisać kilka słów o Wołyniu, na który spojrzałem jakby przez dziurkę od klucza. Rozumie się, będzie to szkic bardzo niezupełny; w każdym razie lepszy od dzisiejszej niewiadomości, dzięki której wyobrażamy sobie, że poza placem Teatralnym i Alejami Ujazdowskimi nie ma już nic na świecie.

Będę więc opowiadał o rzeczach drobnych i osobistych, które jednak może trochę światła rzucą na tamtejszych ludzi i stosunki.

Jechałem na Wołyń nie jako turysta, ale – za interesem. Miałem mikroskopijną sprawę pieniężną, która ugrzęzła w bagnach poleskich więcej niż na ćwierć wieku, gdyż nie potrafiłem i nie śmiałem doprowadzać jej do końca. Dlaczego?… Pewien mój znajomy odziedziczył w Turcji dwieście tysięcy franków. Naturalnie pojechał tam co rychlej, bawił kilka lat i… umarł ze zgryzoty, nie ujrzawszy ani jednego para[1]… Inny mój znajomy (działo się to bardzo dawno) miał odebrać paręset rubli na Wołyniu, co w krajach ucywilizowanych załatwia się w ciągu kilku godzin. Otóż wpadł nieborak (z rekomendacji miejscowego ziemianina) pomiędzy rozmaitych koleżeńskich registratorów i sekretarzów, podpisał kilkanaście aktów, siedział ze trzy tygodnie, odebrał tylko połowę należnej sumy, a i tym jeszcze musiał podzielić się z sekretarzami i registratorami. W rezultacie zachorował na serce, potem na cholerę (był to rok epidemiczny) i wrócił z Wołynia chudy jak wykałaczka, przysięgając, że po miliony już by tam drugi raz nie pojechał. Samo słówko „Wołyń” doprowadzało go do wściekłości.

Po tym wyjaśnieniu tkliwy czytelnik zrozumie, dlaczego nie kwapiłem się na Wołyń choćby po odzyskanie kilkuset uwięzionych rubli.

Los jednak wyrządza niespodzianki. Pewnego razu zapoznałem się z Wołyniakiem panem Władysławem Osuchowskim (do Osuchowskich mam specjalne szczęście), który bez długich wstępów powiedział:

– Daj mi pan plenipotencję, a ja pańskie interesy pozałatwiam.

Pan Osuchowski ukończył instytut rolniczy w Puławach, skąd mnie wypędzili[2], co stanowi jedno nasze koleżeństwo; jego małżonka pani Wiktoria Osuchowska jest autorką kilku tomików bardzo miłych nowelek, to znowu drugie koleżeństwo. Nic zatem dziwnego, iż spadłemu z nieba koledze dałem jak najszerszą plenipotencję, ciesząc się w duchu, że to nie ja, tylko on będzie się bawił z sekretarzami i registratorami, nie ja, tylko on przyzna, że na Wołyniu trudno odzyskać swoje choćby najwłaśniejsze pieniądze.

Po paru latach już począłem zapominać o dostatkach wołyńskich, gdy nagle mój kochany opiekun daje mi znać, żebym przyjechał – aż do Łucka! Tam zaś, jeżeli nie wszystko, to przynajmniej część „sukcesji” zostanie odzyskana.

Kupić – nie kupić… Zebrawszy tedy odwagę, siadłem na maszynę i – dalej do kraju koleżeńskich registratorów!

Kto chce przekonać się, w jaki sposób polityka wpływa na krajobrazy, niech przejedzie Koleją Nadwiślańską od Lublina do Kowla. Za Lublinem aż do Buga, na prawo i na lewo, co kilka minut widać wsie, folwarki, fabryki, wielkie sterty zboża, pola starannie uprawne. Zaś od Buga – widok wsi staje się osobliwością, fabryk ani folwarków nie spostrzega się, obok pól uprawnych – wielkie przestrzenie jakby nieużytków czy bagien. Jednocześnie możesz usłyszeć urywek rozmowy.

– Ona chce sprzedać grunta leżące przy samej kolei po osiemdziesiąt rubli dziesięcinę i nie znajduje kupca.

Słowa te charakteryzują rdzennie rosyjski Wołyń, gdzie Polakom z Królestwa nie wolno kupować ziemi. Z lewej strony Buga w guberni lubelskiej morga gruntu kosztuje sto i dwieście rubli, czasem więcej; z prawej zaś strony, w guberni wołyńskiej, nie chcą dać i czterdziestu rubli za morgę, nawet przy kolei. Toż samo w Galicji: ziemia jest cztery razy droższa aniżeli na Wołyniu. Wystarczy przejść kilkanaście kroków, minąć tylko słupy graniczne, ażeby człowiek znalazł się jak na innej planecie!

Przyczyna bardzo prosta: na Wołyniu jedną wiorstę kwadratową zamieszkuje pięćdziesiąt sześć osób, gdy w guberni lubelskiej na tej samej przestrzeni mieszka dziewięćdziesięciu sześciu ludzi, bez mała dwa razy więcej. Że zaś gdzie mniej ludzi, tam i mniej pracy, nic zatem dziwnego, że Wołyń ma jeszcze mnóstwo nieużytków i ziemię o wiele tańszą. Ale Polakom pracować tam nie wolno.

Już z tej strony Buga widzieć można ludność małoruską[3]: mężczyźni w kierpcach czy sandałach, przypasanych do nogi w sposób starorzymski w kaszkietach z daszkami, w burych sukmanach do kolan. Szczególna rzecz te ulubione barwy odzieży. Chłop lubelski nosi sukmanę ciemnokasztanowatą koloru końskiego; biłgorajak odziewa się w białą parciankę, więc ma barwę owcy; inteligencja i wielu Żydów noszą się czarno niby krety; inni Żydzi, w chałatach wypłowiałych, przypominają szczury wędrowne, a Małorusin w swojej burej świtce[4] wygląda na wilka. Wilczych jednak instynktów nie posiada, pomimo że w guberni wołyńskiej ogień co roku wyrządza strat za dwa i pół miliona rubli, stosunkowo do ludności trzy razy więcej niż w Królestwie, z których piąta część pochodzi z podpaleń. A może i więcej niż piąta, albowiem w połowie wypadków przyczyny pożaru nie są znane.

Chłopi, których widziałem z okna wagonu, wydawali się mizernymi. Na uwagę, że muszą się źle karmić, odpowiedziano mi:

– W północnej części guberni wołyńskiej, gdzie ziemia gorsza, lud istotnie karmi się gorzej, przeważnie kartoflami; ale w południowej części jest co innego. Tam na obiad o ósmej rano człowiek jada barszcz z fasolą, kartoflami, kapustą i kaszą; w południe – chleb i słoninę; na wieczerzę – krupnik i kluski. W każdym razie dla Małorusina podstawą pokarmu jest chleb, gdy w Królestwie chłop na kartoflach opiera swoją kuchnię.

Ściemniło się, kiedy pociąg dojechał do Kowla. Na stacji krzyki, bieganina; ktoś wsiada, ktoś wysiada, wielu idzie do bufetu, ale tragarza nie dojrzałbyś przez mikroskop. Wtem słyszę głosy znajome; ktoś chwyta mnie za rękę, ktoś porywa ciężką walizkę… Otóż i znaleźli się przyjaciele: oboje państwo Osuchowscy, a nawet córka ich, panna Marta.

– Przyjechaliśmy tu wszyscy, ażeby się pan nie nudził.

Istotnie przyjechali o kilkanaście wiorst ze wsi. W parę minut jestem porwany, sprowadzony ze schodów, wpakowany w dorożkę. Pędzimy jak wicher i po przejechaniu dość długiej a nierównej drogi zatrzymujemy się przed Hotelem Krakowskim. Jest to dom parterowy, zwrócony do ulicy bokiem węższym; przez całą długość biegnie korytarz, po jednej i drugiej stronie numery. Państwo Osuchowscy pokazują mi mój pokój; właściciel hotelu, który jest zarazem kelnerem, przynosi wodę… Wnet dowiaduję się, że pochodzi on z Piotrkowa, że płaci rocznie siedemset rubli dzierżawy za hotel, że wiadro wody kosztuje grosz i że na ogół jest bieda.

Tymczasem pani wzywa na kolację. Są wędliny z Zadybów i kurczęta z Zadybów, i masło stamtąd; tylko chleb i ogórki kowelskie, a śliwki z Łucka. Wszystko doskonałe, nie wyłączając pieczywa, które podobno wyrabia piekarz warszawski. Byłoby ciekawe dowiedzieć się, czy nie przyjechał tutaj na skutek strajków[5]?

– Pan musi być zmęczony, radzimy iść spać – mówią kochani gospodarze.

Przed zaśnięciem słyszę huki i łoskoty fajerwerków i bodaj czy nie muzykę w najbliższym kinematografie; ile zaś razy przebudzę się, dolatują mnie gwizdania i ryki syren na stacji kolejowej.

Wstaję wcześnie, aby rozejrzeć się w nieznanej miejscowości. Nasz hotel znajduje się na nowym mieście czy przedmieściu; stare miasto leży na wyspie, za rzeką Turią. Na przedmieściu chodniki są z desek, a na niektórych ulicach w piasku można buty zostawić. Przed sobą widzę pusty, brzydki plac, a na nim pomnik w postaci czworościennej piramidy. Co oznacza ten pomnik, w mieście nikt nie wie. Jedni mówią, że jest to pamiątka po cholerze, inni, że w tym miejscu była potyczka Rosjan z Francuzami. Najnowsza zaś wersja opiewa, że jest to pamiątka na cześć męczenników prawosławnych, których… zamordowali Polacy!… Tak się robią dzieje metodą Iłowajskich[6].

Obchodząc piramidę, na jednej ze ścian przeczytałem niezgrabny napis kredą: „Zdies’pokoitsia polskij korol, wiecznyj jemu pokoj”. (Tu leży król polski, wieczny mu odpoczynek). I otóż w kraju, gdzie chciano by zatrzeć imię Polski, ta sama nienawiść wywołuje cień – nawet króla polskiego! Dziwne są ścieżki Pańskie.

Wlokę się ku staremu miastu. Wszędzie szyldy rosyjsko-żydowskie, z wyjątkiem sklepu Towarzystwa Spożywczego, apteki Fridrichsona i jak już wspomniałem – Hotelu Krakowskiego, gdzie obok napisów urzędowych widnieją polskie. Czy Żydzi więcej aniżeli Polacy dbają o swoje szyldy?… Czy może litery hebrajskie mniej rażą wzrok aniżeli łacińskie?

W chwili gdy zastanawiam się, dlaczego tu istnieje tak wiele składów aptecznych i „salonów” fryzjerskich, wymija mnie Żyd ogromny, otyły, z grubym nosem, grubymi wargami, grubymi uszyma, sapiący, nadęty. Jeżeli ten jegomość jest prawdziwym Semitą, ja będę prawdziwym Chińczykiem!

Przed mostem, w otwartej bramie ogrodu kilkunastoletnia Żydóweczka sprzedaje owoce. Wziąłem parę sztuk, zapłaciłem i idę dalej. Wtem słyszę głos dziecięcy:

– Pastojtie!… Proszu pana!…

To Żydóweczka goni mnie, oświadcza, żem się omylił w zapłacie, i zwraca trzy kopiejki.

W Kowlu mieszka dwadzieścia sześć tysięcy ludności, wśród której Małorusini tworzą czterdzieści pięć procent zaludnienia, Żydzi czterdzieści trzy procent, Polacy dziesięć procent. Jest to więc miasto małorusko-żydowskie. W ogóle w guberni wołyńskiej na półczwarta miliona ludności żyje: siedemdziesiąt procent Małorusinów, czternaście procent Żydów, niecałe dziewięć procent Polaków i cztery procent Niemców. Wielkorosjanie według źródeł urzędowych tworzą zaledwie cztery dziesiąte procentu ludności, są więc trzydzieści pięć razy mniej liczni aniżeli Żydzi, a sto trzydzieści pięć razy mniej od Małorusinów.

Oto rezultat półwiekowej walki z dziesięcioma procentami Polaków. Kraj jak był, tak jest i będzie małoruskim; liczba Żydów nieco wzrosła, a liczba Wielkorosjan dosięgnęła bajecznej cyfry… piętnastu tysięcy osób! Było też o co tyle robić hałasu, tyle pisać zakazów i tyle praktykować prześladowań. Jeżeli projektowana gubernia chełmska tyleż zdobyczy przyniesie „prawdziwej” rosyjskości, to, zaiste, szkoda nie tylko pieniędzy na jej ufundowanie, ale nawet czasu na obrady. […]

Wróćmy do podróży. Są ludzie-ptaki i ludzie-drzewa. Ja na przykład lubię kwitnąć na miejscu, a gdy puszczam się w dalszą drogę, choćby do Nałęczowa, już w Jabłonnie miałbym ochotę popasać. A tymczasem jeden z moich przyjaciół dziś jest w Warszawie, jutro w Lublinie, pojutrze pędzi do Petersburga, za miesiąc płynie do Nowego Jorku, wdrapuje się na wierzch trzydziestopiętrowej kamienicy, znowu za miesiąc wpada do Zakopanego, ażeby skoczyć na Zawrat… Jezus Maria, co ten człowiek dokazuje!…

Otóż, kiedy po „słabości” w Warszawie powlokłem się do Nałęczowa, zastałem tam profesora Radlińskiego, znanego historyka, który nie tylko urodził się i ożenił na Wołyniu, lecz wiele po tamtych stronach podróżował. Był w Kowlu, Włodzimierzu, Żytomierzu, Krzemieńcu, Łucku, Dubnie… Boże, gdzie on nie był! Zawrotu w głowie dostawałem na samą myśl o podobnych ekstrawagancjach.

Naturalnie, wybierając się do Kowla i Łucka, musiałem takiego człowieka wypytać o drogę i stosunki wołyńskie. Szanowny profesor udzielił mi jak najdokładniejszych objaśnień. Naprzód opowiedział, jak podróżować i którędy, a następnie dał wskazówki dotyczące ludzi.

– W Łucku – mówił, pisząc ołówkiem – uda się pan do tych oto osób. Do adwokata Karola Roguskiego, jest to mój szwagier… Niedaleko niego mieszka Romuald Jakubowski, również adwokat, a trochę dalej, za mostem także adwokat Ignacy Rzążewski… O, piszę to panu… Do nich pójdzie pan, opowie swoją sprawę, a już co będzie do zrobienia, oni zrobią z pewnością. Tęgie głowy i porządni ludzie… Innym nie uchybiam, ale tych znam.

Uściskałem i wybłogosławiłem szanownego profesora, a nawet miałem zamiar do każdego z tych panów ułożyć inną mowę, tak piękną, ażeby zapaliła całą palestrę łucką do popierania moich trzygroszowych interesów. Lecz gdym wylądował w Kowlu, o czym wyłuszczono w pieśni pierwszej, mowy okazały się niepotrzebne, gdyż państwo Osuchowscy wzięli mnie pod wszechstronną opiekę.

Wyjazd z Kowla odbył się z przeszkodami. Przyjechaliśmy na stację, potem, nie znalazłszy jednego z naszych współpodróżników, wróciliśmy do miasta, ażeby w minutę później na łeb na szyję znowu popędzić na stację, gdyż współpodróżny znalazł się, a nawet podobno wcale nie zginął.

Gdy wsiedliśmy do wagonu, uwagę naszą zwrócił – niby kamień młyński oparty na dwu ławkach: po chwili dopiero najbystrzejszy z nas odgadł, że jest to pudełko, a raczej pudło… pudlisko… mieszczące w sobie kapelusz damski tego kształtu i wielkości, który już przestał być modnym w Paryżu.

Dzięki miłemu towarzystwu droga do Łucka wydała mi się mniej brzydką aniżeli do Kowla. Przy tym słuchałem rozmowy toczącej się między dwoma Rosjanami. Urzędnik sądowy dowodził inspektorowi szkół, że gimnazja nic nie są warte; inspektor starał się przekonać sądownika, że sądy wcale nie zabezpieczają większej własności ziemskiej przed liberalizmem włościan, którzy mogą cudze lasy wycinać, łąki wypasać, nawet snopy z pola zabierać, jeżeli im się tak podoba. Przemknęło mi przez myśl, że jednak w Prusach albo Austrii podobne stosunki nie byłyby możliwymi, gdyż tam każdy wyrębuje tylko swoje drzewa i kosi tylko swoje siano. Co kraj, to obyczaj.

Przez okno widziałem ładne lasy, nawet dębowe, rozległe łąki, kilka wsi. O jednej z nich powiedziano mi, że właściciel posiada trzysta dziesięcin ziemi (około sześciuset morgów) w stu kawałkach!… Proszę sobie wyobrazić, jak łatwe musi być przenoszenie roboty z jednego kawałka na drugi, z drugiego na trzeci, z dziewięćdziesiątego na dziewięćdziesiąty pierwszy!… a każdy w innej stronie, może o parę wiorst oddalony od reszty!

Takie pokawałkowanie i pomieszanie gruntów swoich z cudzymi, najczęściej włościańskimi, nazywa się „szachownicą” i stanowi klęskę nie tylko Wołynia, ale i Królestwa Polskiego. Ale o tym później.

W drodze oświadcza mi pan Osuchowski, że nie będę rezydował w hotelu, ponieważ chce mnie wziąć „na garnuszek” mecenas Roguski, którego rodzina bawi jeszcze na wsi, a on mieszka sam jak pustelnik. Okropnie nie lubię być gościem; gdym jednak pomyślał, jak daleko znajduję się od Warszawy i Nałęczowa, ogarnęła mnie taka tęsknota do serc życzliwych i taka trwoga przed zagadkową przyszłością, że milcząc, zgodziłem się na wszystko.

Ledwiem wysiadł na stacji, ujrzałem przed sobą człowieka z niezwykle mądrą twarzą, na widok którego chciałem zawołać:

– Wiem!… Jesteś pan nieboszczykiem Anczycem[7], autorem Pieśni ­Tyrteusza…

Ale tajemniczy nieznajomy uprzedził mnie.

– Jestem Roguski – rzekł – i pozwoli pan…

Nie tylko pozwoliłem, ale, cichy jak jagnię, wsiadłem do dorożki. Mój nowy opiekun miał tak łatwe obejście, iż w półtorej minuty zdawało mi się, że znam go przynajmniej od stu tysięcy lat. O czym rozmawialiśmy, nie pamiętam; przez całą bowiem drogę torturowała mnie myśl: skąd pan Roguski, szwagier profesora Radlińskiego, dowiedział się o moim przyjeździe do Łucka i na zasadzie jakich telepatycznych kombinacji odgadł, że ja będę zdrowszy i śmielszy w jego domu, aniżeli gdybym stanął w hotelu?…

Skąd?… Jest to jedna z zagadek, wobec których człowiek pochyla głowę i mówi sobie: ignoramus et ignorabimus[8].

Nieskończenie długą ulicą jechaliśmy do najstarszej dzielnicy Łucka. Minęliśmy most, potem trochę pod górę między dwoma rzędami sklepów, potem skręciliśmy i nagle – ujrzałem obraz niecodzienny. Na prawo ogromny biały kościół, przy nim wielki plac; na lewo, gdzieś w głębi wysoka czerwona baszta i mury zamku, w którym niegdyś Witold przyjmował Jagiełłę, cesarza Zygmunta, wielkiego księcia moskiewskiego i króla duńskiego. A nareszcie między zamkiem i placem kościelnym gromada ładnych dworków parterowych z ogrodami. Słowem, na niewielkiej przestrzeni – dramat, sielanka i modlitwa.

W jednym z tych dworków mieszka pan Roguski; tu dostałem wygodny pokój z widokiem na basztę. Jej chorobliwie czerwony kolor i szczątki okien, przypominających trupią głowę, pobudzały mnie do marzeń smutnych i dziwacznych. […]

III

Plan Łucka, jeżeli nie zawodzi mnie wyobraźnia, przypomina liść z długim i pogiętym ogonkiem. Ogonek tworzy ulica, łącząca dworzec kolejowy z miastem; zaś funkcję liścia spełnia Stare Miasto zbudowane na wzgórzu i oblane rzeką Styrem.

Stare Miasto, gdzie wznosi się kościół katolicki, szkoła rządowa, poczta, szczątki zamku, więzienie i grupa dworków, posiada nie najgorszy bruk, chodniki, zdaje się, betonowe i wygląda dosyć czysto. Świeżego powietrza nie powinno by tu braknąć ze względu na obfitość ogrodów przeważnie owocowych. Ten prowincjonalny wygląd nie przeszkadza Łuckowi posiadać oświetlenia elektrycznego; choć nie wiem, czy gazowe nie byłoby korzystniejsze.

Łuck nie jest drogi. Na przykład dom, posiadający ogródek, przedpokój, kuchnię, pięć sporych komnat, a wśród nich salon, gdzie zbierało się po siedemdziesiąt do stu osób, dom ten, jeżeli mnie pamięć nie myli, wypuszcza się za siedemset rubli rocznie. Biuro Towarzystwa Wzajemnego Kredytu zajmuje pierwsze piętro przy głównej ulicy, a płaci tysiąc rubli rocznie. Dalej: funt mięsa wołowego kosztuje dziesięć kopiejek, polędwicy – piętnaście kopiejek, chleba – trzy kopiejki. Kartofle sprzedaje się po pięć kopiejek garniec, funt masła dobrego w zimie za czterdzieści dwie kopiejki, w lecie można mieć i za dwadzieścia pięć kopiejek, sążeń sześcienny drzewa po dwadzieścia pięć rubli, tysiąc sztuk cegieł po dwanaście rubli. Trzeba dodać, że pieczywo jest zupełnie dobre, a kiełbasa znakomita; nie pamiętam, ażebym kiedy jadł lepszą.

Ale – nie ma róży bez cierniów! Miasto, położone w pięknej okolicy, posiadające ruiny zamku, elektryczność i „taką” kiełbasę… to miasto poi się wodą ze Styru, którą każdy ostrożniejszy człowiek musi przegotowywać. Wodę rozwożą beczkami; za rubla miesięcznie można mieć kilka wiader dziennie. Na wypadek cholery Łuckowi grożą ciężkie czasy, więc zasługuje na wzmiankę czyn pana Rzążewskiego, który przy swoim domu kazał wywiercić studnię abisyńską[9]. Wprawdzie jest głęboka na trzydzieści siedem sążni, ale wydaje dobrą wodę i kosztuje zaledwie kilkaset rubli.

Latem łuckowianie i nadobne towarzyszki ich życia kąpią się w Styrze, zimą w mieszkaniach, o ile kto ma ochotę; łaźnia ciepła tylko jedna upiększa miasto. Bracia nasi, jak długa i szeroka jest dawna Polska, nie przepadają za schludnością, co w smętny sposób wyróżnia ich od Rosjan, a szczególniej od Prusaków.

Łuck liczy dwadzieścia dwa tysiące mieszkańców, a wśród nich Małorusinów dziesięć procent, Polaków pięć procent, Żydów osiemdziesiąt pięć procent!… Jest to więc gród w pełnym znaczeniu wyrazu – żydowski; prawie wszystkie sklepy należą do nich, cały handel znajduje się w ich rękach… Przepraszam, są też i polskie sklepy: skład apteczny pana Kabzińskiego, apteka pana Złocińskiego, Hotel Starowołyński i sklep spożywczy. Jest nawet i sklep, zdaje się, że Rusina, a jego właściciel, pan Walentij Dziegieć, przyozdobił go takim szyldem:

„Prodaża ikon, kartin i drugich swiaszczennych priedmietow”[10]. W liczbie owych – „i drugich świaszczennych predmietow” zauważyłem szpagat, beczkę węgli, kilka brenerów[11] i knotów do lamp, słoik sucharków, podwiązki i żelazko do włosów.

W innym sklepie, zapowiadającym „bakalie i galanterie”, widzieć można: nici, igły, bibułę i śledzie; jeszcze w innym zauważyłem „obuwie warszawskie” wyrabiane – w Sokołowie siedleckim… Te sklepy należą już do starozakonnych.

Osiemdziesiąt pięć procent Żydów w mieście, leżącym na ziemi małorus­kiej, czy to nie obraz dysharmonii i dysproporcji społecznej?

Znamy ludzi, którzy mają sztuczne oczy, sztuczne zęby, sztuczne nogi. Prawda, że dorobiony organ jest na pozór lepszy od żadnego; niemniej prawdą jest, że takie sztuczne organa nie spełniają należycie swej roli i nie są bezpieczne; owszem, mogą narazić posiadacza na stratę drugiej, całej nogi albo na chroniczne zapalenie zdrowego oka.

Handel jest sercem ekonomicznego życia narodów, a ponieważ Żydzi za wszelką cenę pragną handlować, a w żaden sposób nie chcą nawet złagodzić swego separatyzmu, cóż stąd wynika? Że my, społeczeństwo polskie czy rus­kie, mamy sztuczne serce, nie nasze! Innymi słowy – jesteśmy narażeni na wszelkie klęski, wszelkie nieszczęścia, połączone z posiadaniem cudzego, a tak ważnego organu.

I niechże się dziwią Żydzi, że obecnie najważniejszą sprawą dla nas jest wytworzenie naszego handlu, czyli naszego serca, bez którego tym ciężej, tym trudniej nam żyć, im bardziej zagęszcza się ludność, im większych doznaje ograniczeń.

Nam nie przeszkadza ani Zakon Mojżeszowy, ani Talmud, ani język hebrajski czy zepsuty niemiecki. Ale groźnym dla nas jest to, iż posiadamy cudzy system krwioobiegowy, który w dodatku tak się wzmocnił, że już zaczyna wymyślać nam i grozić.

Otóż Żydzi, duszący siebie i nas w Królestwie Polskim, na ziemiach litewskich i ruskich, gdyby mogli rozlać się po całym państwie rosyjskim, tworzyliby niecałe cztery procent ogółu ludności. Wówczas przestaliby być niebezpiecznymi i może staliby się pod niejednym względem korzystnymi. Słyszałem kiedyś od Rosjan i Polaków, mieszkających w głębokiej Rosji, że na przykład wielkorosyjskie „kułaki” są bez porównania gorszymi lichwiarzami od Żydów i że tam, gdzie Żyd wejdzie, zniża się stopa procentowa od pożyczek.

Żydzi też zupełnie inaczej traktują Wielkorosjan aniżeli nas i Rusinów. Pomimo zabaw kiszyniowskich[12] i im podobnych Żydzi po prostu – kochają Wielkorosjan, niby młoda oblubienica namiętnego małżonka, choć zrobił jej nieprzyjemność.

Wielkorosjan, którzy są zdobywcami, panami i władcami tego kraju i jemu przyległych, Wielkorosjan, wobec których wszystko powinno się giąć, jeżeli nie padać na twarz, ani w Łucku, ani w łuckim powiecie – nie ma z wyjątkiem urzędników. Tak twierdzą źródła urzędowe. I znowu człowiek wpada w zamyślenie i nie może powstrzymać się od uwagi: jakiż to dziwny naród pomimo niewątpliwego geniuszu!… Z wielkim trudem i po wiele razy zabierali terytoria, ażeby – wśród nich nie mieszkać; z wielkim gniewem niby to wypędzają Żydów, a Żydów jest osiemdziesiąt pięć procent, w tym samym Łucku, w którym nie ma Wielkorosjan!… Pastwią się nad Polakami, uważają ich za najstraszniejszych nieprzyjaciół, a tymczasem Polaków w Łucku jest pięć procent, a dziewięć procent w powiecie, zatem mniej aniżeli Żydów, a prawie tyleż co Niemców.

Wielkorosjanie są niewątpliwie gorliwymi chrześcijanami i Słowianami, gdyż za chrześcijan i Słowian niejednokrotnie krew przelewali, a mimo to – robią wszystko, co można, ażeby chrześcijańską i słowiańską ludność polską oddać w niewolę Żydom. Żydzi zwalczają Polaków naprzód tym, że każdy z nich umie czytać, pisać i rachować, a następnie, że posiadają mnóstwo stowarzyszeń. Tymczasem Polakom ciągle zamykają się jakieś stowarzyszenia (choćby na przykład oficjalistów rolnych) i zakazano im uczyć się w rodowitym języku. W czasach „wolnościowych” z niemałym trudem założono w Łucku trzy szkółki polskie, a oto nie ma z nich dzisiaj ani śladu i nawet ochron dla czuwania nad małymi dziećmi nie wolno zakładać Polakom…

Kiedy Mickiewiczowski Farys, upojony bezmiarem pustyni, woła: „Wytężyło się me oko tak daleko, tak szeroko, że więcej świata zasięga, niż jest w kole widnokręga”, albo: „Wyciągnąłem ku światu ramiona uprzejme, zda się, że go ze wschodu na zachód obejmę” – to w tych i tamtych słowach streszcza jakieś niezmierne dążenie duszy wielkorosyjskiej, o której my wcale nie mamy pojęcia. W tej duszy tkwi coś niby głód przestrzeni: jak najwięcej przestrzeni, jak najwięcej miejsca, jak najwięcej ziemi! I nawet nie po to, ażeby z niej ciągnąć zyski, lecz – aby ją posiadać, obejmować „ze wschodu na zachód”, wyciągać ręce poza wszelki istniejący horyzont.

Przypomnijmy opanowanie Syberii, a choćby tylko dobrowolne przejście tych tysięcy wiorst od Uralu do Oceanu Spokojnego, od Chin do Oceanu Lodowatego. A zbudowanie kolei syberyjskiej, przeszło siedem tysięcy wiorst, wśród przerażającej pustki?… A wznoszenie mostów na rzekach, których czasem drugiego brzegu nie widać?… Przecież to są nadzwyczajne dzieła, godne piramid egipskich. I kto wie, czy gdyby te wysiłki twórczego geniuszu, trudów ręcznych i te masy kapitałów skierowano na przykład do pracy rolnej w guberniach wielkorosyjskich, czy kraje te nie opływałyby w dostatki, jak dziś w razie nieurodzaju są ojczyzną nędzy?

„Daremnie – mówi Farys – palma zielona z cieniem i owocem czeka: ja się wydzieram z jej łona”. Tę Farysowską żądzę przestrzeni obok pogardy pracy i jej owoców doskonale charakteryzują dwa przykłady.

Miałem przyjemność poznać w Łucku pana Skorupskiego, adwokata, który przed kilkoma laty był rejentem i bodaj czy nie sędzią śledczym aż w Aleksandrowsku. Jest to miejscowość guberni archangielskiej, leżąca nad Oceanem Lodowatym, już w granicach koła biegunowego północnego, miejscowość, kędy najdłuższa noc i najdłuższy dzień trwają po kilka tygodni, gdzie ziemia jest absolutnie pozbawiona trawy, gdzie „parkiem miejskim” nazywa się pięć brzózek, z trudem zasadzonych na zimnym i skalistym gruncie, i gdzie nareszcie cała ludność składa się z sześciu czy siedmiu urzędnikówi dwóch kolonistów!… Jużci utrzymanie takiej osady coś kosztuje państwo, a jaki pożytek?… Chyba ten, że Rosja aż tu dosięgła ręką.

Prawie współcześnie zdarzył się inny wypadek. W Krzemieńcu (gubernia wołyńska) istnieje materiał opałowy: lignit[13], doskonały kamień wapienny i tak wyborny piasek, że można by z niego wyrabiać szkło dorównywające czeskim. Otóż przed laty zgłosiła się tam kompania francuska z propozycją, że będzie kopać lignit, wypalać wapno i wyrabiać szkło, wszystko na dużą miarę. Jakoż przeprowadzili Francuzi badania wstępne, wydali ze sto tysięcy franków, lecz generał-gubernator Drenteln nie zgodził się na dalsze prace z powodu bliskości granicy.

Na Krzemieńcu Rosja już trzyma rękę, ziemia jest, zatem – niczego nie trzeba.

Jak wygląda ostateczny rezultat tego rozmachu, który nacjonaliści nazywają „polityką skupiania ziemi”, a ja ośmielam się uważać za farysowski głód przestrzeni? Tak, że gdy w całej Europie skupia się ludność i jej praca, Wielkorosjanie – ludność swoją rozpraszają. W Belgii na przykład mieszka dwieście pięćdziesiąt osób na kilometrze kwadratowym, w Saksonii trzysta osób, zaś w Rosji europejskiej tylko dwadzieścia trzy, a w całym państwie siedem osób na kilometrze. Innymi słowy: jaką może być praca w Rosji, jaką wydajność ziemi, jeżeli na tej samej przestrzeni jest trzydzieści pięć razy mniej sił pracujących aniżeli w Belgii, a czterdzieści trzy razy mniej aniżeli w Saksonii?…

Pomimo to Wielkorosja wciąż i wciąż wysyła swoich ludzi na północ i południe, wschód i zachód, nie tylko jako rolników, ale jako inżynierów i nauczycieli. Emigracja, ciągły upust najzdrowszej krwi, co my uważamy za nieszczęście narodowe, tam dokonywa się dla przyjemności, pod hasłem: Niczego![14]

Toteż nawet w rzadko zaludnionej guberni wołyńskiej i pomimo naganki przeciw Polakom ludność wielkorosyjska tworzy zaledwie pół procent ogółu mieszkańców, dziesięć razy mniej aniżeli Niemcy!

IV

W ciągu kilkudniowego pobytu niewiele mogłem porobić znajomości w Łuc­ku; mimo to zastanowił mnie duży stosunkowo procent fizjognomii, które – już gdzieś znałem. Widziałem czy zdawało mi się, że widzę podobieństwa: do Władysław Anczyca, profesora Chrzanowskiego, Juliana Wieniawskiego, dziekana Brodowskiego, Gawalewicza, a nareszcie do jednej z figur przedstawionych w Unii Matejki. Owo podobieństwo nie tyle polega na rysach, ile na grze fizjognomii. Skłonny byłbym przypuszczać, że u członków tego samego narodu, pod wpływem jednakowych uczuć, muskuły twarzy kurczą się mniej więcej w podobny sposób.

„Rysy” i „gra fizjognomii” to dwie rzeczy zupełnie różne. W Berlinie na przykład widywałem twarze junkrów pruskich, przypominające rysami szlachtę polską, lecz różniące się „wyrazem”.Rysy– to rasa,wyraz– to narodowość.

Cóż więc znaczy podobieństwo niektórych mieszkańców Łucka do niektórych warszawiaków?… Chyba to, że i jedni, i drudzy są niewątpliwymi Polakami. Na Wołyniu istnieje polskość nie tylko językowa, ale – że tak powiem – anatomiczna, może dokładniej: mimiczna.

Uspokoiwszy się w ten sposób co do egzystencji Polaków, zobaczmy, w jaki sposób oni tu żyją, jakimi są… Rozumie się, że będzie to szkic bardzo niedokładny i pobieżny.

W Łucku mieszka Polaków przeszło tysiąc dwustu, w powiecie prawie dwadzieścia cztery tysiące; jest więc ich za mało, ażeby okolice te można było nazywać polskimi, lecz jest tylu, że mogliby żyć wygodnie, doskonalić się i zdobywać szacunek u obcych.

Podstawą osobistego i narodowego bytu jest – praca, praca umiejętna, twórcza, ciągle potęgująca się. Dzisiejszy Europejczyk w każdym kierunku pracuje więcej, dokładniej i mądrzej aniżeli jego przodek choćby sprzed stu lat.

Otóż polska praca w Łuckiem stoi niezbyt świetnie. Handlem zajmują się Żydzi, rękodziełami też Żydzi, zaś Polacy, jeżeli odznaczają się, to chyba w produkowaniu materiałów pokarmowych (pieczywo, wędliny). Już na przykład zduństwo jest fuszerskie, tak dalece, że pan R. do nowo budowanego domu musiał sprowadzić zduna z Warszawy i – jest z roboty zadowolony.

Już chciałem wyśpiewać hymn na cześć pracowników warszawskich, gdy opowiedział mi pan J., że pewnego razu, wysławszy celem naprawienia powóz do Warszawy, otrzymał koła z niewysuszonego drzewa, które wnet rozleciały się. Zrobiła to jedna z firm pierwszorzędnych.

W rolnictwie także nie Polacy są najlepszymi pracownikami, ale Niemcy i Czesi. Włościanin czy drobny eksszlachcic polski gospodaruje nieco lepiej od włościanina małoruskiego, który, biedaczysko, nie ma się czym chwalić, chociaż według opinii pana B. Felińskiego Małorusin jest zdolny, pracowity i ma popęd do ulepszeń.

Ważną dźwignią pracy tutejszej jest Towarzystwo Wzajemnego Kredytu, które przemysłowcom, rękodzielnikom, handlowcom i rolnikom udziela kredytu. Towarzystwo działalność swoją zaczęło bardzo skromnie, od jednego pokoiku; dziś zajmuje okazały apartament i ma obrotu około szesnastu milionów rubli rocznie. Założycielem instytucji był świętej pamięci Kuczyński, jednym z kierowników jest pan Kabziński, królewiak, odznaczający się zdolnościami finansowymi.

Na moje pytanie, czy Polacy nie dadzą się Żydom i czy kiedy nauczą się handlu – pan Kabziński odpowiedział: „Już się uczą i już się nie dają”.

A oto nazwiska pozostałych członków zarządu: panowie Roguski, Jakubowski, Feliński, Zajkowski, Rzążewski, Omieciński, Czekmarew. Buchalterem jest pan Godlewski, kasjerem – autentyczny hrabia Iliński i dobrze spełnia obowiązki.

Nie umiem opowiedzieć, jak mnie cieszą nazwiska Polaków, zajmujących się działalnością praktyczną, i jak pragnąłbym każde z nich wymienić. Na nieszczęście dla mnie, a na szczęście dla tamtejszego społeczeństwa jest jeszcze czterdzieści pięć osób „upołnomoczennych”[15], dla których już nie mam miejsca! W każdym razie coś zaczynają robić te „Polaki”.

Niedaleko Towarzystwa Wzajemnego Kredytu mieści się klub: Dom Polski, który ma prawo, przynajmniej teoretyczne, urządzać zabawy, odczyty, koncerty, widowiska dramatyczne. Instytucja ta podobno nie odznacza się ruchliwością już z powodu utrudnień natury administracyjnej, już z winy pewnych grup inteligencji polskiej mieszkającej na wsiach. Bale nie udają się jakoby z powodu niechęci nadobnych ziemianek, wśród których krąży aforyzm, że „nie można się bawić z takimi, co pracują”.

Bracie Polaku! Na miłość Boską, nie wygłaszaj tego rodzaju aforyzmów, wyprzysięgnij się ich, gdyż nawet pracowity zamiatacz ulic jest miliony razy więcej wart od próżnującego arcyksięcia. Ród zaś, który lekceważyłby pracę, ma przed sobą w drugim, a najdalej w trzecim pokoleniu te oto kresy: samobójstwo, szpital obłąkanych, kryminał. Czcij zatem i przykładaj się do niej całym sercem, całym rozumem, gdyż tylko ona daje godność jednostkom i może dźwignąć naród jak nasz ze wszystkich stron atakowany.

Bolesław Prus, Kroniki, oprac. Zygmunt Szweykowski, t. 20, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1970, s. 293–298, 306–318

1919

Edward Słoński (1872–1926)

Przyjrzeć się żołnierzowi

Odkąd wygasły prawa autorskie do jego twórczości, wiersze, powieści i opowiadania Słońskiego można kupić w wersji elektronicznej nawet za złotówkę. Nie mam pojęcia, czy cieszą się powodzeniem, ale na pewno miały jednego czytelnika.

Edward Słoński najbardziej zaskoczył mnie swoimi pomysłami na bohaterów. W opowiadaniu Pajac (1907) bohater sklejony z papieru wisi za szybą wystawową sklepu z zabawkami. Przez rok poznał życie ulicy, a patrząc na słup ogłoszeniowy, nauczył się czytać w dwóch językach (w domyśle: rosyjskim i polskim). Wciąż nie mógł jednak pojąć, dlaczego o tej samej rzeczy ludzie piszą dwa razy. Pewnego dnia dzieci przestały do niego przychodzić, wszystkie sklepy zamknięto, a na drzwiach naklejono jakieś kartki. Ulicami defilowali żołnierze. Ale któregoś razu pajac znów zobaczył dzieci – szły w pochodzie prowadzonym przez sześcioletniego chłopca. Na ich widok z bram wybiegli uzbrojeni ludzie i… pajac stracił przytomność. Ocknął się wśród kawałków rozbitej szyby, przygnieciony ciepłym, miękkim ciężarem. Leżał na nim chłopiec, a z jego piersi na twarz pajaca spływała krew.

W opowiadaniu Drewniany człowiek (też 1907) bohater w szarej pelerynie i kapeluszu nasuniętym na oczy irytuje gości baru mlecznego, do którego codziennie przychodzi na kawę. Nogi stawia ciężko, a ręce chodzą mu jak zegarowe wahadła. Twarz nigdy niczego nie wyraża. Narrator go nie znosi, ale pewnego razu spoglądają sobie w oczy i odtąd szklane spojrzenie nieznajomego zaczyna go prześladować. Przez przypadek nawiązują rozmowę, ale nieodgad­niony człowiek „zawsze ma ze sobą kamienną obojętność”. Aż do ­momentu, gdy bierze do ręki setny numer „Robotnika”.

Widzi pan, nie należę do żadnej partii… ale… niech pan mnie zechce zrozumieć… ta mała, niechlujnie zadrukowana szmata papieru – to ofiara, to poświęcenie… te litery – to krew i głód ludzi…

Zapał ujawniony nagle przez człowieka w pelerynie sprawia, że rozmówcy zbliżają się do siebie. O zmroku nieznajomy wyjawia narratorowi swoją tajemnicę:

[…] nie jestem człowiekiem żywym, jestem tylko genialnie zrobioną imitacją człowieka, maszyną z drzewa i żelaza… Nie wiem, kto i po co mnie zrobił, wiem tylko, że zrobił dobrze. […] Niech pan mnie samego zostawi… dorożką wrócę do domu – jestem wzruszony i rozbity, a boję się, żeby rosa wieczorna nie zepsuła mojej politury.

W następnych dniach spotykają się jak dawniej, ale już nie rozmawiają. Pewnego razu do lokalu wpada kilku chłopców z gazetami, wykrzykują: „Socjalistyczne pismo »Robotnik«!”. Tuż obok siedzi elegancki pan w cylindrze i z fajką w ustach. Chwyta jednego z chłopaków za ucho i kopniakiem wyrzuca go za drzwi. Wtedy z drewnianym człowiekiem zaczyna dziać się coś dziwnego: brzęczą ukryte mechanizmy, ślepe oczy buchają płomieniem, a drewniane usta kłapią głośno. Mężczyzna sunie prosto na pana w cylindrze, roztrąca siedzących, przewraca krzesła. Upada na niego całym ciężarem. Słychać tylko cienki głos napadniętego i dzwonienie pękających sprężyn.

Za chwilę ujrzałem porozrzucane w nieładzie pod stołami i krzesłami kawałki mojego drewnianego przyjaciela. A nazajutrz w jednej z najpoczytniejszych gazet wyczytałem te słowa: „Zbrodnicza działalność skrajnych żywiołów. […] Dziś znowu z oburzeniem najwyższym notujemy ohydny zamach na życie ogólnie szanowanego mecenasa X”.

Jak pisał o Słońskim Jarosław Iwaszkiewicz, był to „stary warszawski nacjonalistyczny socjał z PPS”. I dodawał: „Miał malutką bródkę, okulary czy pince-nez i był zawsze w dobrym humorze”. „W 1905 pachniała mu jak czerwony gwoździk niedoszła rewolucja rosyjska” – wspominał go kolega dziennikarz Czesław Jankowski.

Edward Słoński, dziś literat zapomniany, w Słowniku literatury polskiejXX wieku pojawia się w zaskakująco wielu hasłach, na przykład:

GROTESKA, bo występują u niego motywy poczwar, widm, obłędu, szaleństwa, halucynacji;

LITERATURADLADZIECI I MŁODZIEŻY, bo napisał dla nich cykl powieści fantastycznych z pierwszą wojną światową w tle;

MŁODAPOLSKA, bo jego utwory poetyckie były przejawem ostatniej fazy tego okresu;

REWOLUCJAALITERATURA, bo jego powieść Partia (1911) zawiera motyw upadku i klęski moralnej ucznia pochłoniętego przez wypadki rewolucyjne, którego sąd partyjny skazuje na śmierć;

TOPIKACHRZEŚCIJAŃSKA, bo w jego wierszach pojawia się obraz Matki Boskiej;

TOPIKATRADYCJINARODOWYCH, bo w jego poezji dominuje motyw powstania i ofiary;

„ŚWIAT”, „SFINKS”, bo były to pisma, w których drukował;

WOJNAŚWIATOWAALITERATURAWKRAJU, bo pisał wiersze wojenne.

Między wrześniem 1914 a wrześniem 1918 – przypominał po śmierci Słońskiego krakowski „Czas” – nie było w Polsce popularniejszego poety nad Edwarda Słońskiego. Każdy jego wiersz chwytano momentalnie – na pocztówki! I któż go nie czytał?

Wiele stało się pieśniami wojskowymi. Najbardziej znany – Ta, co nie zginęła…, wydrukowany w 1914 roku w „Tygodniku Ilustrowanym” – obiegł całą Polskę pod zaborami. Dotarł do Polaków walczących pod niemieckim, rosyjskim i austriackim sztandarem. Najlepiej wyrażał dramat podzielonego narodu zmuszonego do bratobójczej walki:

Rozdzielił nas, mój bracie,

zły los i trzyma straż –

w dwóch wrogich sobie szańcach

patrzymy śmierci w twarz.

W okopach pełnych jęku,

wsłuchani w armat huk,

stoimy na wprost siebie –

ja – wróg twój, ty – mój wróg!

[…]

wciąż na jawie widzę

i co noc mi się śni,

że Ta, co nie zginęła,

wyrośnie z naszej krwi.

Ojciec poety był drobnym właścicielem ziemskim w Zapasiszkach koło Dyneburga. Edward skończył gimnazjum w Wilnie, a potem szkołę dentystyczną w Warszawie. Za udział w manifestacji ku czci Kościuszki w 1894 roku trafił do więzienia i został skazany na zesłanie. Kiedy wrócił do Warszawy w 1900 roku, ponownie aresztowano go za działalność konspiracyjną i udział w demonstracjach. W Warszawie osiadł znów dopiero w 1906 roku. I to wtedy – jak pisze w szkicu o Słońskim Paweł Mielczarek – zaczęła się jego kariera bywalca kawiarnianego, którą z osobliwą zręcznością łączył z praktyką dentystyczną, działalnością konspiracyjną oraz pisarstwem.

Był dentystą, ale nazywano go „dekadentystą”.

Wacław Grupiński wspominał, że Słoński był „nieformalnym założycielem i beztytularnym prezesem bezstatutowego klubu” zwanego Akademią Literatury, dla którego „jako siedzibę ustanowił przechodni pokój w cukierni warszawskiej nijakiego Mücka, w narożnym domu przy ulicy Nowy Świat. […] wszyscy lgnęli do pana Edwarda. Na jego skinienie kelner Bolesław, chudy, anemiczny człeczyna, roznosił pączki, faworki, ciastka”.

W czasie pierwszej wojny Edward Słoński walczył w Legionach, do 1921 roku służył w wojsku w wydziale propagandy. Jesienią 1919 roku wyjechał jako reporter na niedawny front rosyjsko-niemiecki niedaleko Baranowicz oraz do zdobytego w wojnie polsko-bolszewickiej Mińska, skąd pisał dla „Tygodnika Ilustrowanego”. W sierpniu 1919 roku Mińsk, przez kilka miesięcy stolica Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, został odbity przez wojsko polskie. 17 września utworzono tam okręg miński Zarządu Cywilnego Ziem Wschodnich. Słoński wybrał się w drogę do Baranowicz i Mińska kilka dni później.

Miasto nie należało do Polski długo, bowiem na mocy traktatu ryskiego zostało oddane Białoruskiej SSR, a w 1922 roku weszło w skład nowo pow­stałego ZSRR.

Oto dwa fragmenty reporterskiej wyprawy poety na niedawne fronty. A przy okazji opowieść o zachwianej tożsamości polskiego żołnierza, który musiał walczyć u boku wroga. Kontynuacja słów z wiersza: „ja – wróg twój, ty – mój wróg!”…

Polska wojna (Z wycieczki na front)

Jest pomiędzy Kosowem, małą stacyjką kolei żelaznej łączącą Brześć z Mińskiem, a Baranowiczami zielona pustynia, pełna polnego zielska i jakichś kwiatów lichych, jakby od słońca spłowiałych, pustynia rowami strzeleckimi poryta i drutami kolczastymi najeżona. Siedzą tam tu i ówdzie na mogiłach bezimiennych, jak grusze na miedzach, białe krzyże żołnierskie, nieociosane, prowizoryczne. Są tam, zamiast siedzib ludzkich, ledwie widoczne dla oka, zamaskowane nierównością gruntu, długie korytarze podziemne, krecie jakieś czarne przejścia, do których tak niedawno jeszcze pod gradem kul świszczących zaglądała tylko śmierć.

Ta pustynia to rosyjsko-niemiecki front sprzed paru lat.

Tu stały na wprost siebie pod osłoną ciężkich dział, najeżone karabinami maszynowymi dwie wrogie sobie chwilowo, a nam zawsze potęgi, dwa wielomilionowe kolosy, niszczące z perfidną umiejętnością z obu stron poza sobą nasz dobytek i naszą kulturę.

Wolno, wolniutko sunie nasz pociąg w różowej zorzy wschodzącego słońca przez te zielska wybujałe nad miarę i dotąd kosą nietknięte. Zdezelowana, stara maszyna sapie jak człowiek zmęczony.

Szary jakiś ptaszek zerwał się spod kół i poszybował w błękity.

Patrzymy przez okno – ja i porucznik artylerii.

Porucznik, jeszcze młody chłopak, ma śniadą twarz i czarne jak węgiel oczy. Czarnymi jak węgiel oczyma goni ptaszka po niebie. Jeszcze go widać, poruczniku, jest nad tym białym krzyżem, drży w czerwonym słońcu jak mała, czarna muszka.

– Tak jest, teraz go widzę… – woła porucznik.

Wolno, wolniutko posuwamy się naprzód. Nagle na wzgórku wyrasta rzadki i niski zagajnik – karłowate drzewka, oskubane, nierówne.

– Tu stały nasze armaty – mówi porucznik.

– Nasze? – pytam zdumiony. – Przecież tu był front niemiecko-rosyjski.

– Tak jest, niemiecko-rosyjski – powtarza za mną porucznik i rumieni się jak panna. – Tu stały armaty rosyjskie.

Ach tak – rosyjskie! Robi mi się smutno i nie umiem nic powiedzieć. Widzę go w rosyjskim mundurze oficerskim i z carskim bączkiem na czapce. Strasznie nie lubiłem oficerów rosyjskich.

A jednak nic dziwnego, że te armaty były „nasze”, wszakżeśmy przy nich ginęli – i te rosyjskie, i tamte niemieckie.

Gdy tak rozmyślam, mały ptaszek ginie mi z oczu, zatraca się w czerwonej zorzy słońca. Już go nie widać, poruczniku.

Ale porucznik jest zajęty czym innym. Rozgląda się po okolicy uważnie i zaczyna mi wykładać topografię frontu. Tu, gdzie się zaczyna ten rzadki zagajnik, stała rosyjska artyleria, tam na dole, za tym krzyżem były okopy, tam dalej – druty kolczaste. Była to pierwszorzędna pozycja. Sam car, zwiedzając front, był w tym zagajniku.

Znak zapytania osiadł mi na twarzy.

– Sam car! – powtórzyłem zdumiony.

Ale turkot pociągu głuszy ton mojego głosu.

– Tak jest, sam car był w tym zagajniku – mówi porucznik zupełnie poważnie.

A tymczasem rzadki zagajnik za oknem urósł w las i sunie coraz prędzej białymi pniami brzóz przed naszymi oczyma. Lecz białe pnie zaczynają rzednąć i oddalać się od frontu, i maleć, i nagle giną gdzieś za polem, falującym płowym złotem żyta. A po chwili wyrasta przed naszymi oczyma białoruska wieś niespalona, niezrównana z ziemią. Nastroszyły się strzechy słomiane, wysunął się żuraw studzienny, pobiegły wzdłuż dróżki małej krzywe płoty, położyły się garbate mostki i kładki.

– Ach, poruczniku, wieś! – wołam wzruszony do głębi.

Dalekie dzieciństwo moje chodziło po takich garbatych mostkach, koło takich krzywych płotów. Więc patrzę na wieś białoruską i myślę, jak to było przed laty, a porucznik, który brał udział w tej wielkiej wojnie, tłumaczy mi:

– Tu już zaczynają się pola uprawne. Odchodząc, nie zdążyliśmy tych wsi zniszczyć ani uprowadzić z nich chłopów, odchodziliśmy bowiem w nieładzie.

Ach, jak mi się ten nieład w odchodzeniu podoba!

„Nasze armaty” nie zdążyły tych wsi rozstrzelać, „nasze wojska” nie zdążyły ich spalić! Ale to oni nie zdążyli, a nie porucznik, więc skąd się to „my” wzięło?

Ale i chłop białoruski nie zdążył przed odejściem bolszewików sprzątnąć z pola, a może nie chciał, bo jest już koniec sierpnia, a dotąd wszystko zboże stoi na polach nietknięte sierpem ani kosą… Może nie chciał, poruczniku? Wszakże jeszcze przed paru tygodniami tu byli bolszewicy.

– Tak jest – mówi porucznik – przed dziesięciu dniami tu byli bolszewicy i chłop się ociągał ze sprzętem. Tu był nasz front i toczyła się wojna, ale to była nasza polska wojna, zupełnie niepodobna do tej europejskiej, którą likwidują obecnie w Paryżu[16], bo tak prowadzić wojnę tylko my potrafimy.

My… Jak ładnie brzmi to „my” w jego ustach! Oczy mu się świecą i śmieją się białe zęby. Od razu zrobił się podobnym do tych żołnierzy z trzydziestego roku[17]… Widziałem ich na obrazkach i portretach.

– Tak jest! – mówi z dumą. – Pan widział ten pusty pas ziemi, gdzie stali na wprost siebie Moskale i Niemcy. Jak krety wkopali się w ziemię, odrutowali i strzelali do pozycji tak samo zakopanych w ziemi i odrutowanych. Mieli dużo amunicji i dużo ludzi – i gdyby nie głód i idąca za nim rewolucja, kto wie? Może by dotąd tak na wprost siebie stali i strzelali do celu bez celu. Front nie rozstrzygał wojny, największe bohaterstwa nie mogły w tych warunkach przechylić szali zwycięstwa. Ludzie ginęli od kul zabłąkanych nad okopem, od tyfusu i innych chorób i ginęli na próżno. Wojna rozstrzygała się gdzieś wewnątrz kraju. Oczywiście wieści z frontu, komunikaty wojenne odgrywały pewną rolę w sytuacji wewnętrznej, ale te fabrykowano w Berlinie albo w Petersburgu najzupełniej dowolnie. Czy kto sprawdzał kiedy liczbę jeńców wziętych do niewoli, czy liczył zabrane wrogom działa? A tymczasem żołnierze przekonali się, że ich bohaterstwa idą na marne, i nauczyli się siedzieć całe lata w okopach i strzelać, i strzelać bez końca.

Jedziemy wolno, bardzo wolno. Prawdopodobnie mijamy jakiś prowizoryczny most, sklecony naprędce przez naszych saperów, lokomotywa gwiżdże raz po raz, hamulce zgrzytają nieprzyjemnie.

Porucznik wychyla się oknem. Nie – to nie most. Saperzy naprawiają tor, więc zjeżdżamy na tymczasową bocznicę.

– Tak jest! – mówi po chwili, siadając na miejscu. – Żołnierze nauczyli się siedzieć w okopach i czekać bez końca. Sam brałem czynny udział w tej kampanii. Strzelaliśmy w przestrzeń, bo amunicji mieliśmy pod dostatkiem. W jakże odmiennych warunkach toczy się wojna dzisiejsza! Ludzi za mało i amunicji za mało… Brak ludzi i brak amunicji musimy zastąpić bohaterstwem. Niech pan przeczyta Kadena Wyprawę wileńską, ten barwny opis zdobycia Lidy i Wilna. Żołnierz-poeta pisał tę książkę, żołnierska brawura wzięła muzę pod rękę i prowadzi ją napoleońskim traktem do Giedyminowego grodu. Z tej książki dowie się pan, co to jest ta nasza polska wojna, ta książka to dokument historyczny.

Słucham i milczę… Wyprawę wileńską Kadena-Bandrowskiego czytałem jednym tchem, tak jak ją pan Juliusz pisał, nie zdradzam się jednak z tym przed porucznikiem – niech mówi… Taki jest ładny, gdy mówi o tej polskiej wojnie.

Wyprawa wileńska… Szedłem wraz z autorem, czytając tę książkę, na Wilno, zmagałem się pod Lidą z przeważającymi siłami wroga, jechałem z panem Beliną, którego koniom zabrakło owsa, lidzkim traktem, wielką aleją płaczących brzóz i myślałem, czyby się nie dało gdziekolwiek zarekwirować trochę owsa, i na małej stacyjce położonej w lesie samotnym widziałem w czerwonych łunach gasnącego słońca Naczelnego Wodza, otoczonego plutonem młodych żołnierzy. „Wielki lew, za którym, niby gromadka bujnych szczeniąt, bieży i zagania pluton skautów…”

Obraz ten dotąd stoi mi przed oczyma… Widzę ich czarne sylwety w lesie samotnym, w zorzy pachnącej ziemią świeżo odmarzłą i szumiącej gdzieś blisko wezbranymi wodami strumieni.

I potem wraz z Wodzem Naczelnym wchodzę w mury Pierwoj Wilenskoj Gimnazji[18], w której i nad moim polskim dzieciństwem znęcał się drapieżny inspektor-żandarm i podstępny nauczyciel-policjant, i ksiądz bez sumienia, wykładający nam religię po rosyjsku i posyłający nas w dni galowe do soboru na „molebien”[19].

– Tak jest – mówi porucznik, jakby czytając moje myśli, ale mówi o czymś innym… o polskiej wojnie. Nie kończy jednak zaczętego zdania, bo właśnie pociąg zwalnia biegu przed stacją.

Na stacji wychodzimy z wagonu.

Sierpniowe słoneczne rano śmieje się do nas z bladego nieba. Tuż przy torze kolejowym dojrzewa owies.

Przydałby się panu Belinie ten owies… – myślę, spacerując po peronie.

Na peronie ludno i gwarno. Ludzie stłoczyli się koło samej stacji i nad czymś radzą. Jacyś urzędnicy w czapkach rosyjskich rozmawiają z naszymi żołnierzami po rosyjsku.

Dlaczego polscy żołnierze mówią po rosyjsku?

Naczelnik dystansu Mińsk–Baranowicze, młody porucznik, zamieszcza na gmachu stacyjnym nowy szyld… Ta stacja odtąd będzie się nazywała: Świerżeń.

– Jak to pan robi, panie poruczniku? Skąd pan wziął tę nazwę?

Porucznik patrzy na mnie i uśmiecha się.

Skąd? Ze starej mapy polskiej, na której są nazwy okolicznych dworów i wsi… Świerżeń… a Pogorele będzie Horodziej… ze starej mapy polskiej…

– A co robią tu ci urzędnicy moskiewscy?

– Moskiewscy! A niechże pana nie znam! To są patrioci polscy… Cała służba kolejowa została ta sama.

Znowu uśmiechnął się wesoło pan porucznik i patrzy na szyld.

– Świerżeń… Świerżeń… – mruczy pod nosem zadowolony, że wynalazł taką prawdziwie polską nazwę.

Jeszcze chwilę stoimy na stacji Świerżeń. Pociąg odchodzi bez gwizdka i dzwonka, tylko ktoś gdzieś daleko koło dojrzewającego owsa krzyczy:

– Jedziemy!…

W wagonie mój towarzysz podróży nawiązuje przerwaną rozmowę:

– Tak jest, proszę pana, osobliwą prowadzimy dziś wojnę, niesamowitą zupełnie. Żołnierz nasz nigdy nie umiał siedzieć w okopie. Podobno brygadier Piłsudski z laseczką w ręku spacerował na linii strzałów, jenerał Roja[20] na białym koniku wyjeżdżał przed okopy. Tak jest, proszę pana. I żołnierz nasz dziś nie okopał się nigdzie, nie odrutował drutem kolczastym. Front nasz kolumnami idzie naprzód, ułańskie koniki zapuszczają się daleko, hen!, pomiędzy zastępy bolszewickie i straszą ich z tyłu. Nieraz w nocy po cichu naprawiamy tor i puszczamy naładowany wojskiem pociąg w głąb kraju zajętego przez wroga. Ekspedycja może się udać, może się nie udać, najczęściej jednak jakoś się udaje. Przed paru dniami kolega mój zapuścił się we dwadzieścia koni aż pod Połock. Myślał, że Połock zdobędzie, a tymczasem wrócił z przestrzeloną ręką, ale wywiad zrobił.