Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom opowieści o przodkach bohaterów sagi "Kobiety z ulicy Grodzkiej". Korzenie zła i narodziny niewieściej siły w bezwzględnych czasach walki o życie, nadzieję i marzenia.
Rok 1849. Podczas podroży poślubnej Magda spotyka kobietę, która przepowiada jej, że młoda doktorowa osiągnie swój cel, ale nie będzie szczęśliwa. Na razie jednak wszystkie marzenia się spełniają. Magda ma kochającego męża i własną aptekę. Małżonkowie podejmują jeszcze jedną ważną decyzję, która, jak się okaże, odmieni na zawsze ich życie. Mijają kolejne dekady, nad głowami Bernatów zaczynają zbierać się ciemne chmury. W mieście wybucha straszliwy pożar, a potem wszyscy zostają uwikłani w wydarzenia powstania styczniowego.
Ale najgorsze dopiero przed nimi. Marzenia o szczęśliwej rodzinie zostaną poddane poważnej próbie. Czyżby przepowiednia sprzed lat miała się spełnić?
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów i wnuczki.
Autorka m.in. bestellerowej sagi "Kobiety z ulicy Grodzkiej".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 558
Copyright © Lucyna Olejniczak, 2021
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Felicia Simion/Trevillion Images;
Muzeum Narodowe w Warszawie
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Katarzyna Kusojć
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8234-853-8
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pamięci mojej przyjaciółki
Grażyny Fahmy-Otto
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZAS ZMIAN
ROZDZIAŁ PIERWSZY
NEAPOL, WRZESIEŃ 1849
Magda stała na szczycie Wezuwiusza i z mieszaniną strachu oraz fascynacji spoglądała w głąb ogromnego krateru, wypełnionego jeszcze poranną mgłą. Delikatne opary znikały stopniowo w pierwszych promieniach słońca, odsłaniając szarą skorupę żużlu.
– Zawiedziona? – spytał Teodor, otaczając żonę ramieniem. Było jeszcze dość chłodno, wyruszyli na długo przed wschodem słońca.
– Niee… No dobrze, może trochę – przyznała z lekkim uśmiechem. – Po tym nocnym spektaklu sprzed kilku dni spodziewałam się zobaczyć tutaj rozżarzoną lawę, a nie same kamienie.
Wiatr rozwiał ostatnie kłęby mgły, ze szczelin krateru tryskały teraz białe strumienie pary.
– A ja tam wolałbym nie oglądać rozpalonej lawy z bliska, jeśli mam być szczery. Czujesz, jaka gorąca jest tu ziemia?
Przytaknęła.
– I ten zapach siarki? – ciągnął. – Wyobraź sobie, że pod nami, może wcale nie tak głęboko, znajduje się prawdziwe piekło.
Owszem, wyobrażała to sobie aż nazbyt wyraźnie. Stali właśnie na krawędzi wejścia do mrocznej krainy Dantego, brakowało tylko Wergilego i wielkiego napisu „Wy, którzy tu wchodzicie, żegnajcie się z nadzieją”. W porównaniu z majestatem i grozą wulkanu zdawali się tacy niepozorni w swoich podróżnych ubraniach – ona w prostym stroju do konnej jazdy i w angielskim kapelusiku, przewiązanym wstążką pod brodą, on w jasnopopielatym, jakby specjalnie pod względem barwy dobranym na tę okoliczność, surducie, spodniach takiego samego koloru i grubych getrach. Pod pachą trzymał cylinder, aby silny wiatr nie zwiał go przypadkiem z głowy i nie poniósł do wnętrza ziemi.
Malutcy i delikatni jak porcelanowe figurki.
– To pewnie nadmiar wrażeń – zawyrokował Teodor, grzebiąc końcem podkutej laski w pumeksie. – Tyle cudów zdążyliśmy już obejrzeć, że teraz nawet najsłynniejszy wulkan nudzi moją rozkapryszoną małżonkę.
– Możliwe. Istnieje chyba jakiś limit cudowności. Chcąc nie chcąc, w końcu człowiek obojętnieje.
– Podejrzewam, że dopiero we wspomnieniach należycie docenimy to wszystko.
– Na starość! – Roześmiała się, odgarniając z twarzy kosmyk włosów. – Przy kominku. Już sobie to wyobrażam: para zgrzybiałych staruszków wykłócających się, czyja wersja zdarzeń jest prawdziwa. Może powinnam prowadzić dziennik, żeby po latach nie było wątpliwości?
– A czemu akurat ty? –Teodor udał zdumienie.
– Bo jestem bardziej utalentowana, oto dlaczego.
Przytulił ją mocniej do siebie.
– Och, zapomniałem o tym, madame George Sand.
– Ale co do znudzenia, masz rację – dodała. – Dla naszej rozrywki poczciwy Wezuwiusz powinien choć raz eksplodować.
– Chyba dla twojej. Ja jestem człowiekiem poważnym.
– Tylko takiego udajesz. Ale, mówiąc serio, nie, wcale nie jestem zawiedziona. Jestem tu tak blisko nieba, że bardziej już chyba nie można.
***
Tak, zdążyli się już nacieszyć swoją podróżą poślubną. I zobaczyć więcej, niż mogli skatalogować we wspomnieniach. Kilka dni wcześniej wsiedli w Genui na pokład statku „Castore”, zmierzającego do Neapolu. Po całonocnej żegludze zawinęli do Livorno, gdzie podczas parogodzinnego postoju postanowili zwiedzić miasto. W porcie stało już kilkanaście statków kupieckich z Odessy z ukraińską pszenicą, ulice wypełniał różnobarwny tłum. Tłok, gwar i upał były jednak nie do wytrzymania, więc zrezygnowali z wycieczki i szybko wrócili na pokład. Teodor zdążył jeszcze tylko kupić na bazarze piękną torbę lekarską z pełnym wyposażeniem dla chirurga. Był zachwycony. Torba z solidnej skóry należała podobno do zmarłego niedawno tutejszego medyka, a rodzina i tak nie miałaby z niej żadnego pożytku. Na jej widok Teodorowi zaświeciły się oczy, ale udał obojętność, żeby sprzedający ją mężczyzna nie wyskoczył z jakąś astronomicznie wysoką ceną. Ostatecznie obie strony wyszły z tej transakcji zadowolone.
Pod koniec drugiego dnia żeglugi dopłynęli do Procidy. Podziwiali malownicze miasteczka ciągnące się w górę, a po opłynięciu wysepki zobaczyli zapierający dech widok na błękitną zatokę i górującą nad nią sylwetkę Wezuwiusza. Gdy statek zmierzał do portu, coraz bardziej odsłaniał się przed nimi Neapol ze swoimi wzniesionymi amfiteatralnie domkami, krętymi ulicami, zboczami porośniętymi gajami pomarańczowymi oraz wysmukłymi palmami. Port wydał im się zbyt mały jak na takie miasto, stały tu zaledwie cztery okręty liniowe i kilka fregat. Za to, podobnie jak wcześniej w Livorno, było mnóstwo statków kupieckich.
Kiedy tam dopłynęli, dochodziła już dziewiąta wieczorem, zrobiło się więc za późno, żeby policja i służby sanitarne mogły przyjąć pasażerów na brzeg. W związku z tym zmuszeni byli zostać na noc na pokładzie statku. Ponieważ w kajucie nie dało się zasnąć z powodu temperatury, Magda i Teodor ułożyli się pod gołym niebem. Z brzegu dochodził do nich gwar i krzyki świętujących coś mieszkańców, wszędzie paliły się lampiony, a ze stoków ciemnego, majestatycznego Wezuwiusza spływały czerwone języki roztopionej lawy. Z daleka wyglądały jak wijące się czerwone węże.
Pierwszą noc na lądzie spędzili w gospodzie, a potem przyjaciel Teodora ze studiów, neapolitańczyk Simone, syn bogatego handlarza winem, udostępnił nowożeńcom swoją willę na cały czas pobytu. Sam zamieszkał obok, w dużym kamiennym domu z ogromnym tarasem, otoczonym gajem pomarańczowym.
– Gdyby zaszła potrzeba, wiecie, gdzie mnie znaleźć – powiedział, wręczając im klucze. – W dzień nie będę wam przeszkadzał, ale wieczorami zapraszam na taras, na lampkę wina z mojej własnej winnicy.
Magda nie znała dobrze włoskiego, chociaż pamiętała podstawy z klasztornej szkółki, gdzie nauczycielka przy okazji lekcji francuskiego próbowała też nauczyć dziewczęta języka Petrarki. Na szczęście Simone mówił również po francusku, więc porozumiewała się z nim zabawną mieszaniną obu języków.
– Co byście powiedzieli na małą wycieczkę? – zaproponował gospodarz przy kolacji.
– Jak małą? – zapytali niemal jednocześnie Bernatowie.
– No, powiedzmy, na szczyt Wezuwiusza…
Magda aż klasnęła dla wyrażenia aprobaty, co było zrozumiałe we wszystkich językach świata.
Teodor wydawał się bardziej sceptyczny.
– Teraz? – zapytał.
– Nie, skądże znowu! Aż tak romantyczni nie jesteśmy, aby wchodzić na Wezuwiusza nocą z pochodniami. Jutro.
Tak więc wyruszyli następnego dnia przed świtem. Było dość zimno, Magda pierwszy raz w życiu siedziała na koniu, ale mimo strachu i niewygód szybko doceniła ciepło bijące od skóry zwierzęcia. W połowie drogi zatrzymali się na porośniętej drzewami, głogiem i wysoką trawą przełęczy między głównym stożkiem wulkanu a górą Somma. Tam zostawili konie na popas, a sami, z przewieszonymi przez ramię chlebakami i laskami wędrowców w dłoniach, ruszyli pieszo w górę. Szlak był coraz bardziej stromy, pokryty wulkanicznymi głazami i pasmami zastygniętej czarnej lawy. Wspinaczka stawała się coraz trudniejsza, często musieli się zatrzymywać, by złapać oddech i dać odpocząć zmęczonym nogom. Magda starała się nie narzekać, ale z niecierpliwością wyczekiwała kresu wędrówki i prawie żałowała, że dała się na nią namówić. Tym bardziej że, jak się niebawem okazało, sam krater wulkanu ją rozczarował.
Ale czekała ich jeszcze prawdziwa nieprzyjemność, której przyczyną – jak to zwykle bywa – okazali się ludzie.
***
Kiedy tak stali, w milczeniu zaglądając w otchłań wulkanu, nagle usłyszeli za plecami czyjeś kroki. Odwrócili się, zaskoczeni i trochę zirytowani, że ktoś zakłóca im ów moment medytacji. Ujrzeli wspinającą się na szczyt parę. Magda natychmiast rozpoznała w intruzach brytyjskiego konsula, sir George’a Spencera, oraz jego małżonkę – Emmę.
– Och – wyszeptała. – Brakowało tylko tych nudziarzy.
– Mam ich wepchnąć do krateru? – spytał z kamienną miną Teodor.
– Poczekajmy na rozwój sytuacji.
Spencerowie mieszkali nieopodal willi Simone, w olbrzymiej posiadłości osłoniętej od świata parkiem, gdzie podobno rosły drzewa i rośliny sprowadzone aż z Indii Zachodnich. Byli bajecznie bogaci, posiadali nawet małą stadninę koni, z których wszystkie, jak opowiadał im włoski gospodarz, nosiły imiona greckich bogów i bogiń. Konsul miał około czterdziestu lat i nosił się z nieco staroświecką elegancją właściwą chyba wszystkim dyplomatom. Jego podłużną twarz okalały rude bokobrody, nadające mu wygląd nudnego profesora. Był zapalonym kolekcjonerem, zbierał głównie skamieniałości oraz antyczne pamiątki i szczycił się zbiorem etruskich skorup. Jego małżonka wydawała się zapatrzona w niego jak w obrazek. Na jej długiej, bez mała końskiej twarzy malował się zwykle zachwyt nad jego pozycją, światowym obyciem i w ogóle całą postacią męża, jakby uosabiającego wszelkie najlepsze cechy brytyjskiego imperium.
Oboje znaleźli się na szczycie i sir George otarł spocone czoło batystową chusteczką.
– Dzień dobry – powiedział po francusku.
Bernatowie odpowiedzieli w tym samym języku.
Magda nie mogła nie uśmiechnąć się w duchu pod wpływem ironii sytuacji: oto polska i angielska para spotykają się we Włoszech i rozmawiają ze sobą po francusku.
Sir Spencer zmierzył ich spojrzeniem wytrawnego hodowcy koni oceniającego nowe nabytki.
– Oddajecie państwo cześć Hadesowi czy też zbryzganemu pianą Neptunowi? – Zakreślił szeroki gest dłonią uzbrojoną w laskę, wskazując na widoczną w oddali zatokę, której błękit zlewał się harmonijnie z błękitem bezchmurnego nieba.
– Raczej i jedno, i drugie – odparł zwięźle Teodor.
– Tak, tak. Italia ma w sobie urok wprost magnetyczny.
– Ponad wszelką wątpliwość.
– A państwo są może Rosjanami? – spytała jego małżonka, odsłaniając zęby wielkie niczym klawisze fortepianu. Miała na głowie bonnet z podniesioną woalką. W ręku trzymała złożoną parasolkę w niebieskie i białe paski. – Zgaduję to po twarzach.
– Polakami – odpowiedziała uprzejmie Magda.
– Ach, Polakami – odparła pani Spencer, akcentując to słowo, jakby mówiła o nazwie jakiegoś pasterskiego plemienia, znanego tylko z zapisków podróżników. – Ale ten sam język, prawda?
– Nie. Polacy mówią po polsku.
– Oba języki są jednak bardzo zbliżone. – Konsul postanowił kontynuować ten temat. – Nieprawdaż?
– W tym samym stopniu, co angielski i niemiecki – odparł Teodor, nieco już zniecierpliwiony.
– Bez obrazy, lecz to porównanie wydaje mi się chybione – odpowiedział sir Spencer. – Angielski to jednak język Szekspira. Wyżyny poezji. Olimp ducha.
– O tak – skwapliwie potwierdziła jego żona. – Znamy na pamięć całe fragmenty.
Obyście tylko nie zaczęli ich tutaj recytować, pomyślała Magda.
– Czy w Polsce także są poeci? – dociekała konsulowa.
Świeżo upieczona pani doktorowa już miała odpowiedzieć, że owszem, był przed wiekami jeden bard, ale podczas polowania pożarły go wilki, na szczęście Teodor ją ubiegł:
– Naturalnie, że są. Choćby Mickiewicz.
– Ciekawe. Przyznam, że nigdy nie słyszałam tego nazwiska.
– Jest bardzo znany w Paryżu.
– Paryż! – prychnął konsul. – Zepsute i narcystyczne miasto, które już dawno przestało być stolicą kultury. Nie to co Londyn.
– Ale musi pan przyznać – Teodor był coraz bardziej poirytowany – że francuski, w odróżnieniu od angielskiego, wciąż jest podstawą komunikacji ludzi kulturalnych. Najlepszy dowód, że w tym języku teraz rozmawiamy.
– No cóż. W handlu rzecz przedstawia się jednak zgoła odmiennie…
– Być może dlatego, że Wielka Brytania przywłaszczyła sobie połowę świata.
Pani Spencer ze zdumienia aż rozchyliła usta, a jej mąż gwałtownie spurpurowiał.
– To niezwykle arogancki osąd, szanowny panie.
Teodor spojrzał na niego ze spokojem.
– Musi mi pan wybaczyć szczerość, podobnie jak my wybaczamy pańską.
Magda z rosnącą fascynacją, ale i z niepokojem obserwowała ten słowny pojedynek z jego przypominającymi szermierkę pchnięciami, odskokami i parowaniem ciosów. Nie po raz pierwszy doszła do wniosku, że mężczyźni, niezależnie od geografii, wszędzie są tacy sami. Sytuacja stawała się jednak niebezpieczna, gdyż w każdej chwili ów słowny fechtunek mógł zaowocować prawdziwym starciem. Jakkolwiek pojedynki, o ile się dobrze orientowała, zostały we Włoszech zakazane, jednak zapewne konsulowi było wolno dużo więcej niż innym, toteż postanowiła przerwać tę dziecinadę, wykorzystując próżność aroganckiego dyplomaty.
– Słyszałam, panie konsulu – odezwała się, przywołując na twarz dziewczęcy podziw – iż jest pan właścicielem najpiękniejszej w Europie kolekcji etruskich zabytków.
– Cóż… – Oblicze Anglika nieco złagodniało. – Może nie w całej Europie, ale nie ukrywam, że należy ona do najprzedniejszych.
– Jakież to fascynujące!
– W istocie. I musi pani wiedzieć, pani…
– Bernat.
– Pani Bernat, że moja kolekcja nie ogranicza się wyłącznie do eksponatów związanych z tym regionem. Posiadam wiele skarbów pochodzących z Egiptu…
– Ach, Egipt.
– A także z Syrii oraz Indii.
Darowała sobie kolejne westchnienie, aby nie przesadzić, i tylko pokiwała głową.
– Posiadamy też wypchanego tygrysa – wtrąciła z dziecinnym ożywieniem konsulowa.
– Sam go pan upolował? – spytał Teodor, z pozoru dobrodusznie, ale Magda znała go już na tyle, że wyczuwała czającą się w tym pytaniu sarkastyczną nutę.
– Niezupełnie – odparł sir Spencer. – Ale należał do mnie. A pan kim jest z zawodu, panie Bernat, jeśli można zapytać?
– Jestem chirurgiem.
Konsul z uznaniem pokiwał głową.
– Odpowiedzialny zawód – rzekł.
– Owszem.
– A pańska szanowna małżonka?
– Pomaga mi w pracy przy chorych – odpowiedział Teodor takim tonem, jakby to była oczywistość.
Ani konsul, ani jego żona nie potrafili zapanować nad swoją mimiką, aby ukryć zdumienie, co Magda przyjęła z prawdziwą satysfakcją.
***
Po kilku chwilach niezręcznego milczenia pożegnali się z Anglikami i pozostawiwszy ich osłupiałych przy kraterze, ruszyli w drogę powrotną.
– Co za gbur! – Teodor nie mógł ochłonąć, kiedy schodzili w kierunku miejsca, gdzie czekał na nich Simone z końmi. Włoski przyjaciel miał kłopoty z biodrem, więc nie towarzyszył Bernatom w wędrówce aż na sam szczyt. – A ta jego żona…
– No cóż. Anglicy. Niepotrzebnie go tak drażniłeś.
– Nie mogłem się powstrzymać.
– Wiem. Mimo wszystko…
– Popsuli nam całą wycieczkę. Uważaj na te kamienie.
– Widzę je. Przynajmniej coś z tego będziemy pamiętać.
– O tak.
Choć strofowała teraz męża, sama czuła się trochę upokorzona odbytą na szczycie rozmową. Nie dało się ukryć, że w oczach tych snobów byli parą ze Wschodu, z jakiejś zapadłej prowincji, kraju, którego nie można znaleźć na mapach. Nie pierwszy raz dano im to odczuć, ale nigdy z aż tak okrutną bezceremonialnością.
Schodzili krętym szlakiem pokrytym drobnym żwirem, pumeksem i pyłem.
– Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu po tym powrocie z trzeciego kręgu piekieł – odezwała się Magda, widząc już w dole machającego do nich radośnie cicerone, czyli bezpretensjonalnego gospodarza. – I wiesz, na co mam teraz ochotę?
Teodor przystanął uśmiechnięty.
– Nie mów, że na to plebejskie danie.
– Właśnie tak.
Pierwszego wieczoru w Neapolu jedli kolację w taniej gospodzie, gdzie podano im zupę cebulową. Czy sprawił to głód po morskiej podróży, czy też egzotyka miejsca, w każdym razie Magda już od dawna nie jadła niczego z takim apetytem.
– Pamiętaj, że jestem prostą dziewczyną ze wsi – dodała.
Teodor tylko westchnął.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI