Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lena, dorosła kobieta, mężatka, i Lenka, dziewczynka, która dopiero rozpoczyna podróż przez życie - ta sama osoba, ale pierwsza z bagażem doświadczeń tej drugiej. To ciężar, z którym musi się zmierzyć po latach księżniczka tatusia.
W zacnym domu szanowanego inżyniera i budowniczego socjalistycznej Nowej Huty, za zamkniętymi drzwiami, rozgrywa się dramat pozornie idealnej rodziny. Obserwowany oczami dziecka dodatkowo nabiera ostrości.
Dorosła Lena wraca do rodzinnego domu, aby stanąć z ojcem twarzą w twarz i przekonać się, czy wszystko można wybaczyć, czy szacunek i miłość wpisane w relację rodzicielską są silniejsze niż pamięć o krzywdzie.
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów. Autorka bestsellerowej serii "Kobiety z ulicy Grodzkiej".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Copyright © Lucyna Olejniczak, 2019
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcie na okładce
© © Kerstin Marinow/Arcangel Images;
Cafe Racer/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8169-629-6
Warszawa 2019
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
ROZDZIAŁ 1
LENKA
Zbliżają się od strony nowohuckiego Zalewu. Powoli, czambuł po czambule, wyłaniają się z porannej mgły. Jadą na swoich krępych, włochatych konikach, a ja już wiem – po prostu to wiem – że zmierzają w stronę Placu Centralnego.
Bo właśnie tam mieszkam ja, Lenka.
Tam mieszkam też ja, Lena.
Jeden po drugim wojownicy pojawiają się na tle szarego nieba, najpierw zamazani, potem coraz wyraźniejsi, widzę ich wysokie futrzane czapy z rozwiązanymi nausznikami, skośne oczy i sine blizny na płaskich twarzach. Słyszę stukot kopyt o chodnik przy ulicy Bulwarowej, podzwanianie uprzęży, parsknięcia koni. Mongołowie są straszni, nawet straszniejsi niż na ilustracjach w książce pani Jelonkowej. Przybywają do Nowej Huty, tak jak zapowiadał tata. Żeby palić wszystko, co napotkają na swojej drodze. I nieważne, czy to będzie żłobek, czy bar mleczny, czy delikatesy, gdzie pracuje pani Mazurek, czy też Składnica Harcerska, w której rodzice kupili mi niedawno nowy pierścień do chusty.
Zniszczą wszystko.
Jest zupełnie jak w tym głupim filmie w kinie Światowid.
***
To był film radziecki, czarno-biały, poszliśmy na niego z całą szkołą. Już na samym początku poczułam takie ściskanie w brzuchu, bo usłyszałam, że Ruś spustoszyli Mongołowie. Zaraz potem pokazali łódź wyglądającą jak szkielet olbrzymiego ptaka, puste pola i leżące wszędzie kości. No i strzały wbite w trupie czaszki. Wiedziałam już, że ten film nie będzie taki fajny jak Fanfan Tulipan. Potem przez chwilę było nawet śmiesznie, jak zaczęli śpiewać ludzie w białych sukienkach, z takimi fryzurami, jaką ma nasza pani od chemii, Orłowska. Tylko że to byli mężczyźni. Cieszyli się, że mieszkają nad jeziorem. Podobała mi się też księżniczka z warkoczami grubymi jak nie wiem co. Moje warkoczyki są cienkie niczym mysie ogonki, tak przynajmniej mówi mama, kiedy mnie czesze co rano. Zawsze obcinała mi włosy na krótko, a teraz nie chce, bo zapuszcza mi je do świętej komunii.
No i kiedy wszyscy tak się cieszą i śpiewają po rosyjsku, nagle muzyka się zmienia na groźną i pojawiają się Mongołowie. Mają małe okrągłe tarcze, buńczuki i taką karocę na wielkich drewnianych kołach. Ich przywódca nosi czapę z lisimi ogonami, wiszącymi po bokach twarzy. Śmieje się i krzyczy na tych wesołych ludzi, a także na kniazia Aleksandra, który jest ładny i właśnie wyszedł z wody, bo łowił tam ryby. Aż się kulę w swoim fotelu. Chcę jak najszybciej wyjść, ale widzę, że inne dzieci wcale się nie boją, więc na pewno potem by się ze mnie śmiały, a tego nie chcę za nic na świecie. Nie mogę też udawać, że potrzebuję siku, bo to dopiero początek filmu i pani by na mnie nakrzyczała. Zamykam więc oczy, czekając, aż zmieni się muzyka. Liczę w myślach do stu, ale ciągle jest ponura. Nawet zaczynają grać jakieś grube trąby. Proszę Pana Boga, żeby film już się skończył, jednak zamiast tego trąby grają jeszcze głośniej.
I wtedy słyszę jakieś westchnienia. Najpierw za sobą, potem gdzieś po lewej stronie. Takie ciche, nieśmiałe. Potem ktoś wydaje z siebie jęk. Ktoś inny wstaje z fotela. Pani Kijanka od przyrody nakazuje coś ostrym szeptem, ale jej słowa zagłusza płacz jakiegoś dziecka. Teraz płaczą już wszyscy wokół mnie. Otwieram jedno, a potem drugie oko. Na ekranie rycerze, nie Mongołowie, wrzucają do ognia dzieci. Więcej nie widzę, bo pani Kijanka, która siedzi przede mną, zasłania mi widok. Mogę teraz patrzeć tylko na jej plecy w brązowym swetrze, tym samym, w którym prowadzi lekcje. Na sali robi się hałas i zamieszanie, wszyscy płaczą jak malutkie dzieci. W ogóle nie rozumiem dlaczego, bo przecież ci rycerze są mniej straszni niż Mongołowie. Ale też wstaję i przesuwam się w stronę wyjścia. Zapala się światło i od razu ekran przestaje wyglądać tak groźnie.
Nauczycielki krzyczą, są zdenerwowane, a potem zaczynają wszystkich wyprowadzać. Dzieci płaczą na ulicy, nawet Przemek Kulik, który zawsze się ze mnie wyśmiewa.
Tylko ja jedna nie płaczę.
– Tylko ja jedna nie płakałam – mówię tacie przy kolacji.
Mierzwi mi grzywkę.
– Zuch-dziewczyna. Moja księżniczka.
***
Lubię śnieg.
Lubię zapach żużlu na wyścigach motocyklowych na stadionie „Wanda”.
Lubię, kiedy w domu nikogo nie ma.
Nie lubię smażonej cebuli.
Nie lubię, kiedy tata przychodzi do mojego łóżka.
Nie lubię tego gul gul gul, jakie robi wódka wlewana do szklanki.
Lubię, kiedy tata robi przepalankę, bo z tego, co zostaje, robi nam potem karmelki.
LENA
Pierwszy wybuch, jak już w drzwiach poinformowała mnie uśmiechnięta matka, wyrwał ojca ze snu.
Rozpinałam swój lichy płaszcz w przedpokoju, a ona nie mogła powstrzymać rozbawienia.
– Stary dureń wyskoczył z łóżka i krzyczał, że wojna! – Śmiała się, jakby go nie było w mieszkaniu. – A ja pomyślałam, że to raczej trzęsienie ziemi, takie jak w Jugosławii. Na uspokojenie chciał się napić swojego koniaczku, tego z kredensu. Ale kiedy sobie nalewał, huknęło drugi raz i wylał wszystko na dywan.
– Nie wszystko, kobieto, a same resztki! – zagrzmiał z pokoju ojciec. – Zostało tam tylko na jeden kieliszek! I nie na dywan, tylko na parkiet.
– A niby co to za różnica?
– Dla ciebie żadna, więc lepiej się zamknij! Opowiadać to trzeba umieć!
– Oczywiście – odparła matka, już na tyle cicho, żeby nie słyszał. – Teraz będzie fantazjował, jak to on. A prawda jest taka, że ręce mu się trzęsły z tego całego strachu.
– Przestań tam wreszcie terkotać, do cholery, tylko zrób jakiejś herbaty!
– Sam sobie zrób!
– Nie przeciągaj struny!
– Zostawcie sobie te uprzejmości na później – powiedziałam głośno, starając się jednak, by zabrzmiało to pogodnie i ugodowo. – Córka was odwiedza po tak długiej przerwie, a wy skaczecie sobie do oczu. Jeszcze nawet dobrze nie weszłam.
– No i sama widzisz, co ja z nim mam – westchnęła matka.
Jej westchnienie wydało mi się nieco teatralne. Pomyślałam, że jeszcze dziesięć lat temu tego rodzaju wymiana zdań pomiędzy rodzicami z pewnością przeobraziłaby się w solidną awanturę, kto wie, może nawet doszłoby do rękoczynów, w tej chwili jednak sprzeczka wyglądała zupełnie nieprzekonująco, tak jakby oboje recytowali przede mną swoje role. Starzy aktorzy po raz tysięczny odgrywający sceny z czasów młodości, sztukę, do której już od dawna nie pasują i nie mają do niej serca. Ku mojemu własnemu zaskoczeniu na tę myśl zrobiło mi się ich odrobinę żal.
Powiesiłam płaszcz przy samych drzwiach, obok tureckiego kożucha matki, który o tej porze roku tylko niepotrzebnie zajmował miejsce na wieszaku. Był ostatni dzień kwietnia, wiosenny i dosyć ciepły. Kiedy szłam tutaj aleją Róż, a potem przez plac z pomnikiem Lenina, widziałam przygotowania do jutrzejszego pierwszomajowego pochodu. Zazwyczaj przebiegały w radosnym i hałaśliwym nastroju – nie tyle ze względu na samo święto, ile raczej z powodu wiosny – dzisiaj było jednak inaczej. Mimo ładnej pogody, kwiatów i kolorowych dekoracji czuło się wyraźne napięcie. Robotnicy pracowali w milczeniu, ze spuszczonymi głowami, po ulicach przejeżdżało sporo ponurych milicyjnych nysek.
Nic dziwnego, że panowało napięcie.
Niespełna dwa tygodnie temu ktoś próbował wysadzić w powietrze symbol Nowej Huty – pomnik Wodza Rewolucji, Włodzimierza Iljicza Lenina.
***
Pomnik stał tuż za naszym blokiem, nie widać go było z okien, ale gdy tylko wyszło się z bramy przejściowej na placyk, od razu wpadało się na Wodza. Mimo niemal współczesnego ubioru dla mnie i tak wyglądał jak wielki Mongoł: skośne oczy, grube rysy i ta skradająca się, wcale nie łagodna postawa. Brakowało mu tylko wysokiej czapy i kołczanu pełnego strzał na plecach.
Uchwycony w ruchu, z jedną nogą w zakroku, z rękami założonymi do tyłu, z kaszkietem w dłoni, miał sprawiać wrażenie spacerowicza zdążającego w kierunku swojej ulubionej Babiej Góry. W Nowej Hucie mówiono jednak, że właśnie wyszedł ze Stylowej i niedopity przenosił się do Arkadii – były to dwie najszykowniejsze restauracje w naszej robotniczej dzielnicy.
Lenin jednak nie chciał tak po prostu całkiem sobie wyjść z naszego miasta. Malowano różne napisy na pomniku, podłożono nawet stary rower i znoszone obuwie z poleceniem: „Masz tu rower, stare buty i spierdalaj z Nowej Huty”. I nic. Ani drgnął.
Nie pomogły perswazje, użyto więc siły.
O tamtej nocy i następującym po niej poranku zdążyłam już wysłuchać szczegółowej opowieści pana Ciocha, który pracował w kiosku Ruchu przy Placu Centralnym, i choć sam chyba nigdy nie opuszczał swojej budki, to dzięki klientom wiedział o wszystkim, co się działo w Nowej Hucie.
Jak mi opowiadał, wybuch urwał tylko część stopy kolosa, cała siła poszła bokiem, wybijając niemal wszystkie szyby w okolicznych oknach. Sprawca prawdopodobnie nie bardzo wiedział, jak podłożyć ładunek, żeby obalić pomnik. Przybyli na miejsce wybuchu żołnierze zniszczyli i zadeptali dowody. Beztrosko zebrali też kilka metrów zawilgoconego lontu i potem trudno było ustalić, czy już wcześniej był wilgotny i dlatego wybuch okazał się tak słaby, czy też lont zamókł od padającego tej nocy deszczu ze śniegiem.
Za to ranek po wybuchu był podobno zimny, ale piękny.
Cały placyk, na którym stał uszkodzony pomnik wodza, został zasypany odłamkami szkła z szyb niemal wszystkich okien w pobliżu. Promienie słoneczne załamywały się w tych odłamkach i okruchach jak w drogich kamieniach. Plac, otoczony po obu stronach blokami mieszkalnymi, wyglądał podobno jak kanion, którego dno pokrywały diamenty. Wyobrażałam sobie, że było pewnie tak jak w jednej z przygód ukochanego przeze mnie Sindbada Żeglarza w książce Leśmiana.
***
– Cześć, tato – powiedziałam, wchodząc do pokoju.
Ojciec siedział przy stole, paląc papierosa. Giewonta, jak zawsze. Za jego plecami migał czarno-biały obraz z telewizora. Głos był przyciszony.
– Cześć. – Zaledwie na mnie spojrzał. – A gdzie twój kochaś?
– Chciałeś powiedzieć: mąż? – odparłam. Zawsze udawało mu się mnie zdenerwować tymi swoimi głupimi żartami. – Olaf przyjdzie trochę później. Musi jeszcze coś załatwić. Niedawno się obudził, chciał odespać wczorajszy dyżur w szpitalu.
Nie skomentował tego, tylko strzepnął popiół do szkaradnej popielniczki z luksfery, których sporo zostało po budowie magazynu sklepu muzycznego pod nami. Spojrzał w okno po swojej prawej stronie. Wyglądał trochę jak prosty robotnik w tym siatkowym podkoszulku – niegdyś białym, a teraz zszarzałym – i w czarnych szelkach. Był nieogolony, resztki włosów odstawały mu po bokach głowy, sprawiając wrażenie, jakby ich właściciel dopiero co wstał z łóżka. Nie lubił, kiedy ktoś mówił, że jest łysy, złościło go to; żeby zachować twarz, zawsze wtedy odpowiadał kpiąco: „Za bardzo się wychyliłem z tramwaju i trochę zwiało mi skalp”.
Wysunęłam krzesło spod stołu i usiadłam naprzeciwko niego, opierając łokcie na przykrytym białym obrusem blacie. Nawet na mnie nie spojrzał. Przez kilka chwil panowało niezręczne milczenie. Matka była w kuchni – mimo tej powitalnej sceny wzięła się jednak do przygotowywania herbaty. Słyszałam szum nalewanej do czajnika wody, potem stukot, gdy matka stawiała go na kuchence, trzaśnięcie pocieranej o brzeg pudełka zapałki. Oczami wyobraźni widziałam białą kuchenkę z miejscami odbitym lakierem, rdzewiejące plamy wyglądały tam jak liszaj. Kuchenny kredens też lata świetności miał już dawno za sobą. Niedomykające się drzwiczki uszczelniane były, odkąd pamiętałam, zwiniętym kawałkiem gazety. Wybitą szybkę na górze zastąpił kawałek firanki.
Skupiłam się na mechanicznym liczeniu książek na dwóch półkach, zbitych trochę niedbale przez ojca. Jak zwykle w takich momentach rozbroił mnie widok stojącej tam Biblii. Nigdy jej nie wyjmowaliśmy, w obawie, że pozbawiona podparcia górna półka załamie się pod ciężarem książek. Szczególnie tych technicznych, całej kolekcji powieści Verne’a, Trylogii Sienkiewicza i tygrysków, małych książeczek o wojnie. Biblia wraz z encyklopedią, ustawione na przeciwległych krańcach dolnej półki, stanowiły solidną podpórkę. A przy okazji Pismo Święte ładnie i godnie tam się prezentowało. Raz tylko ojciec wyjął księgę, żeby przeczytać sąsiadowi jakiś fragment o plagach egipskich, a wtedy wszystko z hukiem runęło na ziemię. Od tego czasu spoglądaliśmy na tę półkę z nabożnym lękiem.
Naprzeciwko półki znajdował się kredens.
To był naprawdę piękny mebel. Za przesuwanymi szybkami stały kieliszki, każdy z innego kompletu, ale kto by się tym przejmował. Kiedy przychodzili goście, nikt nie patrzył w czym, tylko co. A trunki ojciec miewał różne, najczęściej „księżycówkę” przywożoną dla pana inżyniera przez robotników ze wsi. Ale bywała też vistula i wyborowa, baltic z niebieską, i czysta z czerwoną kartką. Czasami koniak, czasami napoleon. Z rzadka bułgarskie wino, tylko wtedy, gdy dostał je w prezencie. Wszystko to mieściło się w zamykanym barku, do którego tylko on miał klucz.
Przeważnie wypijał tę wódkę sam, ale czasami trzeba było kogoś poczęstować. Koledzy z pracy ojca przechylali kieliszki jednym ruchem, a następnie strzepywali je na parkiet i wierzchem dłoni wycierali usta, mówiąc: „O, kurwa, jakie mocne!”. Towarzyszące im żony delikatnie ujmowały kieliszki dwoma palcami, odsuwając mały w bok, jak pies tylną łapę, i sączyły wódkę przez stulone w ryjek usta. „Jak ty to możesz pić?” – dziwiły się, podstawiając na nowo kieliszek. Matka nie lubiła tych wizyt, ale nie miała nic do gadania. Dotyczyły interesów, jak jej tłumaczył ojciec.
Kredens błyszczał pięknie w promieniach wpadającego przez niciane firanki słońca, szklane szybki brzęczały delikatnie, kiedy przechodziło się obok nich albo otwierało któreś z drzwiczek. Brzmiało to trochę jak wybijana na kryształowych dzwoneczkach melodia z podwodnego zamku.
Tak cichutko, niewyraźnie, jakby naprawdę spod wody.
Na wierzchu porozkładane były wykrochmalone w mocnym roztworze cukru białe koronkowe serwetki, do których latem zlatywały się muchy, oraz delikatne porcelanowe figurki. Stała tam dość długo tancerka z uniesionymi w górę rękami i jedną nogą zgiętą w kolanie. Niestety podczas jednej z kłótni rodziców podzieliła los innych kruchych bibelotów.
Wreszcie ojciec postanowił przemówić.
– Nawet nie masz pojęcia, jak mnie wkurwili tym zamachem – powiedział cicho, wciąż nie odwracając wzroku od okna. – Zdenerwowałem się i…
– …i musiałeś się napić – uśmiechnęłam się z ulgą, że w końcu przerwał tę nieznośną ciszę.
Teraz, gdy byłam dorosła, mogłam już sobie na taki komentarz pozwolić. Ojciec spojrzał na mnie i przymrużył oko na znak, że zrozumiał rodzinny żart. Jego ulubione powiedzonko w chwili, gdy sięgał po butelkę, niezależnie od nastroju brzmiało: „Zdenerwowałem się. Muszę się napić”. Sztandarowe powiedzonko każdego pijaka, w naszym domu jednak należało się wtedy uśmiechnąć z rozbawieniem, jakby słyszało się je po raz pierwszy.
– No tak, ale tym razem naprawdę byłem zdenerwowany. – Poprawił się na krześle. – Zdenerwowany jak jasna cholera. Nie codziennie wybuchają ci bomby pod samym domem, prawda? Wyjąłem więc, projaciebie, z barku butelkę koniaczku. W sam raz na taką okazję. Przez chwilę się bałem, że nic już nie ma, że wypiłem wszystko w poprzednią niedzielę, ale nie, kiedy nią potrząsnąłem, coś tam jeszcze zachlupotało. Słuchaj, odkręciłem i poczułem ten boski zapach. Zapach płynnego złota. Gdybym, głupi, łyknął sobie prosto z butelki, tobym pewnie zdążył. Ale inżynierowi, człowiekowi kulturalnemu, nie wypada pić jak zwykłemu robolowi z gwinta. Nawet w takich wojennych okolicznościach. Racja?
– Racja.
– Wziąłem więc z kredensu kieliszek. No i kiedy już przechylałem butelkę, pierdolnęło drugi raz, tyle że jeszcze mocniej.
Roześmiałam się, nieco nieszczerze, bo przecież puentę całej historii zdradziła mi już matka w przedpokoju, nie chciałam jednak sprawić ojcu zawodu.
– Wszystko wsiąkło w szpary pomiędzy klepkami parkietu – zakończył z kwaśną miną.
– No to rzeczywiście pech – odparłam, uciekając w bok przed jego spojrzeniem. Jakoś nagle zrobiło mi się niezręcznie tak siedzieć naprzeciwko niego.
– I powiedz mi: po co się jeden z drugim biorą do wysadzania pomników? – zapytał, odchylając się do tyłu na krześle. – Na tym to trzeba się, koleżanko, znać. Do tego konieczne jest odpowiednie wykształcenie.
Z wyżyn swojego technicznego wykształcenia „pan inżynier” zaczął teraz mówić coś o materiałach wybuchowych, tak więc słuchałam go jednym uchem, zastanawiając się tymczasem, czy powinnam przekazać rodzicom najnowsze wieści już teraz, czy też raczej poczekać na przyjście Olafa. Z jednej strony chciałam mieć to już za sobą, z drugiej miałam nadzieję, że przy Olafie może nie będą mi robić scen ani wyrzutów.
Moje rozterki przerwała matka, wchodząc do pokoju z herbatą na tacy. Nad trzema szklankami w metalowych koszyczkach unosiła się para. Matka przyniosła też cukiernicę, z której wysypywało się cukier przez rurkę na górze – trzeba było tylko mocno przechylić szklany pojemnik.
– Dziękuję, mamo – powiedziałam.
Udałam, że nie widzę zacieków na swojej szklance, matka już mocno niedowidziała, ale nie miała zamiaru pójść do okulisty. Przecież to wstyd przed ludźmi, kiedy się ujawnia własne mankamenty. Takie rzeczy tylko w rodzinie, nigdy na zewnątrz.
Patrząc na nią, zastanawiałam się, jaki wpływ na wygląd człowieka wywiera jego charakter. Czy gdyby była inna, nie zrobiłyby jej się takie bruzdy przy ustach? Czy jej surowe, zimne oczy, rozjaśniające się tylko na widok Michała, mojego brata, miałyby równie ponury wyraz? Niewiele się zmieniła od czasów mojego dzieciństwa, zawsze chodziła elegancko ubrana, mimo problemów finansowych.
– Wiesz, że nam też szybę od tego wybuchu wywaliło? – odezwała się teraz, mieszając energicznie herbatę.
– Dzwonisz jak na Anioł Pański – zauważył ojciec.
– Ale wstawili nową – zignorowała go. – Szklarze przyjechali aż ze Skierniewic. Rozłożyli się z całym tym majdanem w galerii sztuki i tam przyjmowali zgłoszenia. Musieliśmy trochę poczekać, bo najpierw szklili okna u rodzin z małymi dziećmi. Jakby to starzy nie marzli… Całą noc siedzieliśmy opatuleni w koce, tak było zimno.
– Jeden koc przywiozłem z NRD.
– Tak, i ty go wziąłeś.
– Bo wiedziałem, gdzie jest.
– Chowałeś go przede mną?
– Nie musisz o wszystkim wiedzieć.
Przez chwilę mogło to wyglądać na początek kłótni, ale rodzice płynnie prześlizgnęli się nad tematem koca i wrócili na wcześniejsze pozycje.
Szyba.
– Szkoda, że wyleciała ta w kuchni – powiedziała matka. – Bo ta tutaj jest bardziej porysowana. Chociaż i tak mamy najczystsze szyby w całym bloku.
– To mogłaś ją sobie sama wybić – odparł ojciec. – Wstawiliby ci nową bez szemrania. Podobno tak zrobiła ta spod czwórki.
– Niby która? – od razu zainteresowała się matka, łasa na wszelkie afery, zwłaszcza te związane ze słabościami najbliższych sąsiadek.
– Ta, co pracuje na poczcie i wygląda jak Mikołaj Kopernik. Nie znasz?
– Ale jak ma na nazwisko?
Ojciec zgasił papierosa w szkaradnej popielniczce.
– O Jezu, nie znam jej nazwiska ani imienia. Nie umawiam się z nią na randki. Ważne w tej historii jest to, że wcale jej nie wybiło szyb, bo za daleko mieszka. Sama je sobie stłukła.
Nigdy nie wiedziałam, czy mówi prawdę, czy żartuje. Zawsze kiedy tu przychodziłam, musiał się zgrywać, jakby uważał za konieczne rozładowanie dwuznacznej atmosfery, która przez to wydawała mi się jeszcze bardziej dokuczliwa. Zwłaszcza kiedy przyglądał mi się tak jak teraz. Uważnie i niemal natarczywie. Był zaczerwieniony na twarzy, oczy mu nieco błyszczały, co oznaczało, że zdążył już dzisiaj wypić co najmniej ze dwie setki. To była najgorsza faza, bo wtedy nabierał śmiałości, przestawał się kontrolować. Odruchowo założyłam ręce na piersiach i skuliłam ramiona. Nie słuchałam już, jak matka próbuje zgadywać, która to „sprytna lafirynda” stłukła sama sobie szybę.
Te szyby nie takie cuda widziały, pomyślałam.
Kiedy moja babcia, moja ukochana babcia, była jeszcze zdrowa, poszłyśmy razem zobaczyć Matkę Boską, która się ukazała w oknie na sąsiednim osiedlu. Tata śmiał się z nas, że to pewnie gołębie osrały szybę, a wtedy babcia uderzyła go w twarz, aż musiał się napić wódki z kredensu. Bo się zdenerwował. Poszłyśmy razem, tylko ja i babcia. Ucieszyłam się, bo było już popołudnie, a normalnie o tej porze nie mogłam nigdzie wychodzić. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, zobaczyłam, że stoi tam już dużo ludzi. Zasłaniali mi widok. Zostawiłam babcię i przepchnęłam się między nimi. To było łatwe, bo stali nieruchomo, wgapieni w jeden punkt. Spojrzałam w tę stronę i nic nie zobaczyłam. Szyba jak szyba, tylko brudniejsza niż u nas. Nawet nie było firanki, a spodziewałam się, że Madonna ją uchyli i pokaże się w tym oknie. Ale nikt się tam nie pokazał, widziałam tylko jakieś mazaje, zupełnie nieprzypominające Matki Boskiej z Dzieciątkiem, którą przecież znałam z obrazków.
– To są same mazaje – powiedziałam wtedy do babci.
Wieczorem musiałam za to bluźnierstwo umyć usta proszkiem do prania.
LENKA
Mam dziesięć lat, właśnie wracam ze szkoły, uskrzydlona, bo pani wybrała mnie, jedyną w klasie, żebym na pochód z okazji Dni Młodości przebrała się za Królewnę Śnieżkę. Tylko ja mam blond włosy.
Na klatce schodowej przeskakuję po kilka stopni naraz, żeby jak najszybciej pochwalić się w domu. Przez chwilę nie mogę znaleźć klucza, tasiemka się rozwiązała, mówiłam mamie, że jest śliska, i klucz mam teraz w majtkach. Rozśmiesza mnie to ogromnie, w ogóle chce mi się śpiewać i śmiać w głos. W przedpokoju zrzucam buty, żeby nie zadeptać linoleum z pomalowanej czerwonym lakierem rolki papy. Nasz długi przedpokój ma okno, co zawsze dziwi wszystkich odwiedzających. Bo jak to, okno w przedpokoju? A niby dlaczego nie, mnie się tak podoba.
Widzę, jak mama myje tam okno. Dzień jest piękny, szyby błyszczą w słońcu jak kryształ na kredensie u sąsiadki, powietrze pachnie wiosną, a z któregoś mieszkania dobiega radiowy hejnał z wieży mariackiej. Mama podśpiewuje sobie pod nosem, mówi do mnie: „Podaj mi tę gazetę, córeczko”, i jest naprawdę przyjemnie. Tak jak w domu z moich marzeń. Przekazuję jej radosną nowinę, a ona cieszy się i obiecuje, że uszyje mi z tej okazji przepiękny kostium i będę najpiękniejszą Królewną Śnieżką na świecie. Podskakuję z radości, bo nikt nie potrafi tak szyć jak moja mama.
Moja mama w ogóle jest czarodziejką. Potrafi wyczarować coś z niczego. Szyje w rękach, dlatego ma pokłute palce. I bolą ją oczy. Sąsiadka z naszego piętra sprząta w szpitalu Żeromskiego i zawsze przynosi stamtąd jakieś ciekawe i przydatne rzeczy, a potem je sprzedaje sąsiadom. To od niej mama kupiła całe zwoje bielutkiej, miękkiej gazy. Uszyła z tego mnie i mojej siostrze spódniczki, a potem nakleiła na nie kolorowe cekiny. Wyglądałyśmy jak baletnice i wszyscy się zachwycali.
Tata też potrafi wyczarować coś z niczego. Zbudował perpetuum mobile, taką maszynę, jakiej nikt inny nie potrafi zrobić. Mówił, że dzięki temu będzie bardzo bogaty. Trzymał ją zamkniętą w kredensie i pokazywał tylko panu Jelonkowi. Ale mama podczas sprzątania pomyślała, że to szmelc, i wyrzuciła maszynę do śmieci.
Tata wraca teraz z pracy. Cieszę się, bo będę mogła się pochwalić swoją rolą. Słyszymy, jak grzebie kluczem w zamku. Twarz mamy robi się spięta.
Jest bardzo elegancko ubrany, jak zawsze. Mimo ładnej pogody ma na sobie drogi skórzany płaszcz, przewiązany paskiem, jedwabny szalik i czarny kapelusz – taki, jak na zagranicznych filmach noszą komisarze policji – a w ręku trzyma skórzaną teczkę. Jest inżynierem i wszyscy go szanują. Buduje duży blok na osiedlu Szklane Domy. Zna jednego ministra i czasami przez telefon w pracy rozmawia z Warszawą.
Mówi, że tworzy Nową Hutę, aby wszystkie zasrane żule miały gdzie mieszkać.
Chcę podbiec do niego, aby powiedzieć mu o swoim występie, ale coś mi nie pozwala ruszyć z miejsca. Coś zatrzymuje mnie kilka metrów od niego. Jak klej.
Tata nie mówi „dzień dobry” ani „cześć”, choć przecież dobrze widzi zarówno mnie, jak i mamę. W ponurym milczeniu, z jakąś dużą ostrożnością stawia teczkę na komodzie, zdejmuje i odkłada na półkę kapelusz, odwiązuje jedwabny szalik, rozpina płaszcz.
– Jesteś dzisiaj wcześniej – mówi mama, patrząc na niego uważnie.
– Mhm – odpowiada tata. – A to źle?
– Musisz sobie odgrzać obiad. Myję teraz okna.
– Nie jestem głodny.
Zdjąwszy płaszcz, pod którym ma koszulę w prążki i szeroki bordowy krawat, chwyta teczkę i jakoś tak sztywno idzie przez cały przedpokój, nawet na nas nie patrząc. Ciągnie się za nim ledwo już wyczuwalny zapach przemysławki.
Jest mi smutno, bo zawsze po powrocie z pracy pyta: „Jak tam w szkole? Nie wyrzucili cię jeszcze?”, a kiedy właśnie mam się czym pochwalić, to jak na złość mnie nie zauważa. W jednej chwili postanawiam, że w ogóle nic a nic mu nie powiem. Nawet jeśli zapyta. Niech się dowie kiedyś od mamy albo na wywiadówce. Będzie się zastanawiał, czemu się nie pochwaliłam, przyjdzie wtedy do mnie, do pokoju, kiedy będę odrabiać lekcje, a ja podniosę tylko na chwilę wzrok znad zeszytu i zrobię zdziwioną minę, jakbym w ogóle nie mogła sobie tego przypomnieć, i powiem: „Ach, o tym tatuś mówi? Przecież to tylko maleńka rola, o czym tu opowiadać?”, mimo że wszyscy inni będą podkreślali, jak świetnie wypadłam i jak mi było ładnie w tej sukience. A najlepiej niech się dowie, kiedy umrę, wtedy już nie będzie mógł tego naprawić, choć oddałby wszystko, żeby cofnąć czas.
No ale teraz tata nie wie jeszcze, jaki błąd popełnia, wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi z chropowatą szybą w drobne krople. Słyszę, jak otwiera kluczem kredens, potem delikatny brzęk szkła, to dwie puste szklanki leciutko uderzają o siebie. Najgorsze, że mama też to słyszy. Wyżyma szmatkę nad miednicą, odkłada ją na parapet, powoli wyciera dłonie o sukienkę na biodrach i już się nie uśmiecha.
Tymczasem z pokoju dobiega szmer odsuwanego błyskawicznego zamka i szelest papieru. Nie muszę tam zaglądać, żeby wiedzieć, że tata wyciąga z teczki butelkę. Mama też nie musi.
– Może byś najpierw coś zjadł? – pyta przez drzwi, jej ton sprawia, że pogodny nastrój pryska do reszty.
Tata nie odpowiada, słyszę tylko dobrze znany odgłos nalewanej do szklanki wódki. To pewnie ta butelka z ładną niebieską etykietką, która zawsze kojarzy mi się z morzem i wakacjami. Nazywa się Bałtyk, tylko że jest to napisane nie po polsku.
– Słyszałeś, co mówię? – dopytuje się mama.
– Zajmij się lepiej tymi oknami – odpowiada tata. – Są niedomyte. Od drzwi wejściowych widać smugi.
– Jakie smugi?
– Widać jak byk. Jesteś ślepa, to załóż okulary.
– Może sam umyjesz?
– Coś ty powiedziała?
– Powiedziałam, że jak jesteś taki mądry, to sam myj okna.
Słyszę okropne przekleństwo, krzesło znowu szura, tym razem dużo głośniej, aż odruchowo kulę ramiona. Drzwi od pokoju otwierają się szeroko i staje w nich ojciec z papierosem w ustach i szklanką w dłoni. Ma poluzowany krawat i podwinięte rękawy koszuli. Jego przedramiona porośnięte są gęstymi czarnymi włoskami.
Patrzy na mamę złym wzrokiem.
– Masz zamiar pyskować? – pyta.
– Powiedz mi, czemu pijesz przed obiadem?
– Bo taki mam chwilowo kaprys. Nie zmieniaj tematu. Naprawdę nie widzisz, jakie to okno jest ufajdane?
Mama bardzo się stara zobaczyć, ja też, ale nie widzimy nic oprócz starych smug i zadrapań.
Tata wyjmuje papierosa z ust i wskazuje nim miejsca na oknie.
– Tutaj i tutaj – mówi. – Wszystkiego muszę sam dopilnować? Myślisz, że tego nie widać z chodnika?
To są właśnie te stare zadrapania, które nigdy nie zejdą.
– Jak nie umiesz porządnie umyć szyb, to co ty właściwie umiesz, pytam się?
– Mam tego dość – odpowiada mama, schylając się po miednicę.
– No co ty umiesz, głąbie?
– Nie będę gadała z pijakiem.
Tata uśmiecha się, ale nie jest to miły uśmiech.
– Ile jest dwa razy dwa? – pyta.
– Daj mi spokój. Idź się połóż.
– Dwa razy dwa!
– Nie…
– To nawet dziecko wie. Odpowiadaj. Dwa razy dwa.
– Mam tego dość.
– Lenka – nagle dostrzega moją obecność. – Zapytaj matkę, ile jest dwa razy dwa.
– Zostaw ją – mówi mama.
– Zapytaj. Dwa razy dwa.
– To jest za łatwe – odpowiadam cicho.
– Łatwe, mówisz? – Patrzy na mnie, łagodniejszym wzrokiem niż na mamę. – No to powiedz mi, ile jest, na przykład, sześć razy dziewięć?
To akurat wiem, bo znam sprytny sposób na mnożenie przez dziewięć, nauczył mnie tego pan Kruszyński. Dwie dłonie to dziesięć palców. Jak ktoś zapyta nagle: „cztery razy dziewięć”, to trzeba szybko zgiąć czwarty palec lewej ręki. Po jego lewej stronie zostają trzy – to są dziesiątki. A po prawej zwykłe sześć. Wychodzi trzydzieści sześć. Nie wiem, czy to dobrze tłumaczę, ale tak to właśnie idzie, łatwiej to pokazać na palcach.
Sześć razy dziewięć?
Nic trudnego. Ręce trzymam z tyłu, żeby nie widział. Szybko zginam szósty palec, czyli kciuk prawej ręki. Po jednej stronie, domyślam się, jest pięć, a po drugiej cztery.
– Pięćdziesiąt cztery – odpowiadam głośno.
– No brawo! – woła tata. – Popatrz, moja durna żono, twoja dziesięcioletnia córka jest mądrzejsza od ciebie. Nie wstyd ci, tumanie? Ile klas skończyłaś?
Mama chyba tego nie słyszy, bo wylewa w łazience wodę z miednicy do ubikacji.
– No to powiedz mi jeszcze ten wiersz. – Tata zwraca się do mnie. Słupek popiołu z papierosa spada mu na czerwoną papę, którą mamy w przedpokoju. Rozciera go czubkiem buta.
– Który? – Udaję, że nie wiem.
– No ten, co za niego dostałaś piątkę.
– O Emilii Plater?
– Tak. Ten właśnie. Jak to szło? Przypomnij mi.
– „W głuchej puszczy, przed chatką leśnika…” – rozpoczynam podniesionym głosem.
– Nie tutaj. W pokoju.
Słyszę, jak mama mocno trzaska klapą od sedesu, a potem odkręca kran nad wanną. Dobiega do nas dudnienie wody wlewającej się do pustej plastikowej miednicy.
Zastanawiam się, czy nie powiedzieć mu teraz o Królewnie Śnieżce. Cieszę się, że mimo złego nastroju tak mnie docenia. Bardziej niż mamę. Jak się dowie o mojej roli, to na pewno będzie mnie chwalił.
Ale on idzie już do pokoju i siada przy stole.
– Matka jest teraz zła – mówi, sięgając po butelkę. Nalewa sobie do szklanki, zakręca. – Ale przejdzie jej. Dzisiaj mojemu dobremu koledze z pracy urodziła się córeczka, wiesz? Terenia. Taka malutka, kruszynka. Piękna jest.
– Mam już powiedzieć ten wiersz?
– Poczekaj. To ważny kolega. Prawie przyjaciel. Ma brata ministra, no wiesz, przyniósł flaszkę, wypiliśmy za zdrowie małej. Litr na siedmiu chłopa, bo Zasępa i Kruczek nie piją, odwożą auta do Krakowa. Kolega obraziłby się, gdybyśmy tego nie uczcili.
Skwapliwie przytakuję. Czuję się jeszcze lepiej, kiedy tak mówi do mnie, spokojnie i poważnie, w dodatku o swojej ważnej pracy, jak do dorosłej.
– Na koniec dał każdemu po pół litra. Całą tę wódkę miał w samochodzie, skurczybyk jeden. – Tata uśmiecha się i sięga po szklankę. – No więc skończyliśmy trochę wcześniej. Akurat, projaciebie, nie ma specjalnie roboty na naszym odcinku. Ciągle czekamy na dostawę ze Skierniewic. Dodzwonić się tam za diabła nie można, a bez tego nie ruszymy, bo niby z czym mamy ruszyć? Z rękawa sobie wytrzepiemy? Zresztą nieważne.
Pociąga łyk, krzywi się, odchrząkuje, w oczach ma łzy. Po chwili odstawia szklankę i sięga po papierosa.
– A ta dziewczynka, mówię ci, podobno cudna. Uwierzysz? Będzie kiedyś taka piękna i zgrabna jak ty. Gdzie, do cholery, moje zapałki?
Rozglądamy się. Na stole ich nie ma. Tata chwiejnie podnosi się z krzesła, klepie się po kieszeniach spodni.
– Są na podłodze – mówię, szczęśliwa, że to ja pierwsza je dostrzegłam.
Błyskawicznie wskakuję pod stół i podnoszę pudełko.
– Dziękuję ci, moja córko – odpowiada tata. – Co to ja mówiłem?
– Miałam powiedzieć ten wiersz.
– Ano racja. Mów.
Zapala papierosa, wydmuchuje dym, a ja się prostuję, jakbym była w klasie.
– Tylko się nie pomyl. – Uśmiecha się przyjaźnie, mrużąc oko.
– Tato, no weź…
– Już dobrze. Zamieniam się w słuch.
Nabieram głęboko powietrza w płuca. Ten wiersz mam wyklepany na blachę, więc usta same zaczynają mówić, nawet się nie zastanawiam nad sensem wypowiadanych słów.
– „W głuchej puszczy, przed chatą leśnika…”.
Słucha uważnie, wiem, bo cały czas go obserwuję. Łokcie na stole, podbródek wsparty na zetkniętych ze sobą dłoniach. Papieros dymi na brzegu popielniczki. Tata patrzy gdzieś przed siebie, poprzez ten niebieski dym. Na jego twarzy nie ma teraz złości ani przygnębienia.
Kiedy wypowiadam bardzo głośno i znacząco ostatnie słowa wiersza: „Wódz Powstańców – Emilija Plater!”, patrzy na mnie, a potem unosi ze stołu szklankę na wysokość twarzy i mówi z uśmiechem:
– Emilija, projaciebie! Oto prawdziwa poezja!
Cieszę się, bo znowu ani razu się nie pomyliłam, nawet nie zająknęłam. Kiedyś przed snem udało mi się powiedzieć to dziesięć razy bez pomyłki, bardzo szybko. Na jedenastym się poplątałam przy „pastuszym tapczanie”, ale po pierwsze, już prawie zasypiałam, a po drugie, najważniejsze jest dojść do dziesiątki, a potem dopiero od piętnastki do dwudziestki liczą się błędy.
– Dzisiaj wypiję też za Emiliję! – śmieje się tata.
– Wyszło do rymu. – Też się śmieję.
– I wypiję też za tę… malutką.
– Terenię – podpowiadam.
– I za Terenię!
Mówi już głośno, ale dzisiaj jest tyle śmiechu, że mi to nie przeszkadza.
– Jest taka malutka. Mój przyjaciel mi opowiadał. Taka tycia.
– Daj już dziecku spokój. – Słyszymy dobiegający z kuchni głos matki. – Ma lekcje do odrobienia.
– Cicho tam! – krzyczy tata, a potem mruga do mnie. – Zapytaj ją, ile jest dwa razy dwa.
Nie śmieszy mnie to za bardzo, ale się uśmiecham. Zastanawiam się przez moment, czy to w ogóle możliwe, że mama rzeczywiście nie wie, ile jest dwa razy dwa. Przecież to wiedzą nawet dzieci. Czemu w końcu mu nie odpowie, że cztery? Dwa razy dwa daje cztery. Niech tata przestanie.
– Chodź do tatusia na kolana – mówi przymilnie tata. – Powiem ci wiersz po rosyjsku.
– Ja też znam jeden po rosyjsku, uczyliśmy się w poprzedniej klasie, o alfabecie.
– Chodź do mnie, nie bój się. To taki piękny wiersz, o ile go jeszcze pamiętam. Dużo mi tych wierszy już z tego durnego łba wyleciało. A umiałem ich setki. Znasz Puszkina, kruszynko?
Na wszelki wypadek kiwam twierdząco głową, ale nie ruszam się z miejsca.
– Jak to szło… Nie pamiętam początku. Puszkina albo Lermontowa, jeden czort. O majowej burzy. Piękny. – W oczach taty pojawiają się łzy. – Rosyjski język jest taki… taki melodyjny, projaciebie. Najbardziej melodyjny język świata. Bardziej niż francuski.
Papieros wypada mu z ręki, szybko podnosi go ze stołu. Patrzy na niego tępo, po czym wtyka między wargi. Odchyla się do tyłu i zakłada ręce za głowę. Ma ciemne plamy potu pod pachami.
– Chwila. Skupmy się. Co to miało być?
– Wiersz – podpowiadam.
– Wiesz? – Nie rozumie i spogląda na mnie pustym wzrokiem. – Co niby wiem? Czego nie wiem?
– Wiersz – powtarzam, akcentując przesadnie literę r. – Ma być po rosyjsku.
– Ach, tak, wiersz. Ale powiedz mi najpierw, jak w ogóle ma na imię ta dziewczynka? – Odbija mu się. – Ta, co się dopiero urodziła mojemu najlepszemu przyjacielowi? Tekla?
– Terenia.
– Ooo, widzisz! I to o niej trzeba by wiersz napisać. Albo jakiś poemat. Nie o Nowej Hucie. Po rosyjsku. Nowe życie. Trzeba by do tego jakiegoś Puszkina. Chodź do taty.
– Mam na jutro dużo z polskiego.
Uśmiecha się i macha ręką, jakby odganiał muchę.
– Masz przecież same piątki, nie tak?
– I dwie czwórki – dodaję, bo przy tylu pochwałach chcę też być sprawiedliwa.
– Moja krew. Mądra dziewucha. Nie to, co matka. Czekaj, znałem kiedyś jedną Teresę, pardon: Terenię, jak ty to nazywasz. Tylko nie opowiadaj, broń Boże, mamie, bo jest o mnie diabelsko zazdrosna. – Znowu mruży oko. – Była suwnicową. Kawał baby. Taki babochłop. Wszyscy się z niej wtedy naśmiewali, bo przychodziła do roboty w takich, jak to się mówi?…
– Może byś się wreszcie położył? – Niespodziewanie do pokoju wkracza matka. – Albo coś zjadł? Lenka, do lekcji! Co tu jeszcze robisz?
Czuję ulgę, że mogę już wrócić do siebie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI