Lilie królowej. Matki - Lucyna Olejniczak - ebook + audiobook + książka

Lilie królowej. Matki ebook

Lucyna Olejniczak

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podczas zimowej zamieci w ponurym rożnowskim zamku rozstrzygają się losy byłych dwórek królowej Jadwigi.

Pięć lat później, w roku 1397, wydarzenia te zdają się już tylko odległym koszmarem. Zarówno Amalia, jak i jej litewscy przyjaciele założyli swoje rodziny i muszą się odnaleźć w nowych rolach. Węgierka jest teraz żoną młodego uczonego, który aktywnie uczestniczy w pracach przy odnowieniu krakowskiego Studium Generale, czyli Akademii. Milda staje się częścią bogatej kupieckiej rodziny. Tymczasem Varnas porzuca wojenne rzemiosło i osiada w nadanej mu przez króla podkrakowskiej wsi. Otaczający ją las skrywa prastarą tajemnicę, która na zawsze odmieni los jego rodziny.

Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów i wnuczki. Autorka między innymi bestsellerowej sagi „Kobiety z ulicy Grodzkiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 458

Oceny
4,6 (193 oceny)
135
44
9
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magora80

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Eulalia43

Dobrze spędzony czas

Dalsze losy Mildy, Amalii, Jadwigi i ich bliskich. Dobra historia. Świetna lektorka 😊
00
jaxus

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Z przyjemnością wysłuchałam powieści Lucyny Olejniczak z czasów krolowej Jadwigi. Pelne zycia postaci i ciekawa akcją powieści napawają mnie chęcią na przeczytanie innych powieści autorki.
00
emerytka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00

Popularność




Copyright © Lucyna Olejniczak, 2023

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

Zdjęcie na okładce

© aaalll3110/Adobe Stock

© Lee Avison / Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8352-532-7

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Pamięci mojego przyjaciela,

Zdzisława Nowaka

CZĘŚĆ PIERWSZA

BIAŁE GODY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kraków, grudzień 1392

Kiedy Milda znajdowała się na granicy życia i śmierci, a wawelscy doktorzy stwierdzili, że nie ma już dla niej żadnej nadziei, znów nawiedziły ją duchy.

Te dobre i te złe.

Pojawiła się Ina – piękna jak przed laty, cała ubrana na biało, z wiankiem we włosach. Starała się dodać gorączkującej dziewczynie otuchy, lecz gdzieś za plecami zmarłej żony Varnasa, w głębokim mroku, kłębiły się również demony. Ludzkie i zwierzęce. Najwidoczniej trwała walka o życie Mildy.

Musisz ratować Amalię, szeptała uporczywie Ina. Musisz odzyskać siły.

Amalia jest nasza, odpowiadały demony. Ona i jej dziecko. Ty, Mildo, też do nas idziesz. Otworzyłaś drzwi, których nie można już zamknąć…

Była pewna, że umiera.

Ale nie umarła.

***

Zima tego roku nadeszła dosyć późno, bo dopiero w grudniu, jednakże gdy już się pojawiła, to w pełnym majestacie i w całej swej surowej i groźnej potędze.

Na tydzień przed Godami spadł pierwszy śnieg, a następnie chwyciły takie mrozy, jakich dawno już w Krakowie nie pamiętano. Miasto się wyludniło, lodowaty wicher hulał po zasypanych śniegiem opustoszałych ulicach i placach. Z rzadka tylko można było ujrzeć jakąś ludzką postać albo przemykające bezgłośnie sanie. Jedynie dzieci w tym czasie miały ochotę opuszczać nagrzane izby; całymi grupkami udawały się nad zamarzniętą Wisłę, aby ślizgać się po lodzie na kościanych łyżwach.

Nastała niesamowita cisza.

W tej ciszy Milda każdego ranka czujnie nasłuchiwała odgłosów zewnętrznego świata, leżąc w olbrzymim łożu z baldachimem, w mocno nagrzanej komnacie znajdującej się w północnej części wawelskiego zamku.

Nauczyła się je rozpoznawać i odróżniać: najpierw, kiedy za oknem było jeszcze mroczno, wyławiała uchem chrzęst śniegu pod butami przemierzającego dziedziniec wartownika, potem jego kaszel, zgrzyt otwieranej bramy, poszczekiwanie psa, a na koniec gdzieś za ścianą zaczynały brzęczeć garnki, znak, że przygotowywano poranny posiłek dla służby. Oznaczało to, iż za chwilę do sypialni wejdzie piegowata dziewka o imieniu Czochna, by rozpalić ogień i opróżnić nocnik.

Że zaczyna się nowy dzień.

I tak każdego ranka, z taką samą regularnością, z jaką przesypywał się piasek w ustawionej na gzymsie komina klepsydrze. Milda miała dużo czasu, aby się tych głosów nauczyć, bo nie ruszała się z łoża już od paru tygodni. Odzyskiwała siły po tym, jak znalazła się na granicy świata żywych i umarłych.

Właściwie nikt nie wiedział, co było przyczyną jej choroby.

Po prostu pewnego popołudnia, tuż po tym, jak doznała wizji podczas uczty, chwyciły ją straszliwe dreszcze i gorączka. Nastąpiło to tak gwałtownie, że sama nie zdążyła zareagować – nie miała czasu ani sił, by sobie przygotować lecznicze wywary. Zaczęła majaczyć na swoim posłaniu w aptece.

Przestraszona królowa udostępniła dawnej dwórce osobną sypialnię i wezwała najlepszych medyków z zamku. Puszczono dziewczynie krew, podano jakieś medykamenty. Wiele to nie pomogło, Milda wciąż gorączkowała, wstrząsana dreszczami. Postawiono horoskop, który jednak wyszedł niepomyślnie, więc jego treści nikomu nie ujawniono.

Trzeciego dnia choroby nadeszła chwila, kiedy zdawało się, że dziewczyna odchodzi do lepszego świata. Leżała na wznak, śmiertelnie blada, z włosami rozrzuconymi na poduszce i zdawało się, że przestała oddychać. Na wieść o tym Varnas, którego do tej pory nie wpuszczano do sypialni, przebił się przez pilnującą drzwi służbę i uklęknąwszy przy łożu, ujął dłoń siostry w swoją, jakby w ten sposób chciał tchnąć w nią życie.

Milda chyba go nie poznała, ba, pewnie nawet nie zauważyła jego obecności, lecz dziwnym trafem od tego momentu zaczęło jej się powoli polepszać.

– To się wzięło od wizji – wyjaśnił doktorom Varnas, kiedy ci podawali chorej jakiś wzmacniający wywar.

– Wizji? – zdziwił się jeden z nich, mistrz Stanisław, w spiczastym kapeluszu z podgiętym do góry rondem i w długim do ziemi amsterdamskim płaszczu.

– Zawsze ją wyczerpywały. Choć nigdy aż tak bardzo.

– O jakich wizjach mówimy? – Stanisław zmarszczył siwe brwi.

– Kiedy widzi się na dużą odległość – odparł Varnas, nie bardzo wiedząc, jak inaczej ująć w słowa coś, co dla niego i Mildy zdawało się oczywiste, lecz dla innych, jak zdążył się przekonać, było o wiele bardziej skomplikowane.

– Czy to aby nie pogańskie praktyki? – zaniepokoił się medyk.

Varnas umilkł i więcej już nie podejmował tego tematu.

Doktorzy nie wierzyli w żadne wizje, tylko w naukę, toteż uznali, że chorobę spowodowały jesienne fluidy, zapewne unoszące się znad Rudawy i mokradeł pod wpływem gwiezdnych koniunkcji, a objawy uległy wzmocnieniu z tego prostego powodu, że Milda zbyt długo mieszkała pośród gminu, no i wśród Izraelitów, oddychając tam nieczystymi wyziewami. Tyle mniej więcej mieli do powiedzenia, zanim odebrali iście królewskie honoraria. Przestali zresztą być potrzebni, gdy tylko dziewczyna odzyskała przytomność na tyle, by móc jasno myśleć i mówić. Choć wciąż wycieńczona, zabroniła stanowczo puszczania sobie krwi, sama też zaczęła decydować, jakie mieszanki ziołowe należy przygotowywać.

Potem chciała rozmawiać już tylko ze starym aptekarzem. Doktorzy – widząc, że chora ani ich nie słucha, ani nie chce widzieć – przez jakiś czas odwiedzali ją jeszcze raz na kilka dni, po czym, gdy najgorsze minęło, w ogóle przestali przychodzić.

W połowie listopada Milda poczuła się na tyle dobrze, że mogła wstać z łoża, aby – podtrzymywana przez dziewkę – pospacerować trochę po komnacie. Wciąż jednak była bardzo słaba, a chłody, jakie nadeszły, zagnały ją z powrotem pod ciężkie kołdry.

Podczas tych długich jesiennych wieczorów, kiedy na zewnątrz najczęściej padało lub wiało, jedynym urozmaiceniem były dla niej wizyty brata oraz królowej.

Varnas przychodził codziennie. Milda wiedziała dobrze, że pragnąłby już jak najszybciej powrócić do Prus, do swojej Sońki, lecz nie wyjedzie z Krakowa, póki siostra całkowicie nie wydobrzeje. Na próżno przekonywała go, że nie musi już przy niej czuwać, bo najgorsze minęło i nie powróci, a on nie jest uzdrowicielem.

– Teraz masz najlepszy czas na podróż – powiedziała słabym głosem, gdy nastały grudniowe mrozy. Mogli rozmawiać po swojemu, czyli w litewskim narzeczu ruskiego. – Po lodzie szybko przejedziesz przez bagna i mokradła.

– Wiem.

– A jak przyjdzie odwilż, nie przebrniesz.

– Nie ucz mnie, kiedy się należy przeprawiać, bo ja ciebie nie uczę, jak robić ziołowe wywary – mruknął niechętnie. – Zima dopiero się zaczęła. Gdzie tam do odwilży.

– Na nic mi się tu nie przydasz, a twoja Sońka z pewnością wypatruje cię każdego dnia.

– Tak, tak – zasępił się, wyraźnie rozdarty między tęsknotą za ukochaną a poczuciem obowiązku wobec siostry. – Ale musi jeszcze wytrzymać. Nie jest dzieckiem. Nie chcę teraz zostawiać cię samej. Raz już cię tak zostawiłem.

– I przeżyłam. – Milda uśmiechnęła się słabo. – A i teraz się nie wybieram na tamten świat.

– Mało kto wybiera się tam z własnej woli.

– I nie jestem sama. Opiekuje się mną cały Wawel. – Uśmiechnęła się blado.

– Ostatnim razem, gdy wyjeżdżałem, też podobno byłaś pod ochroną królowej. Poczekam, aż nabierzesz sił na tyle, że nie będziesz musiała tu leżeć.

Tak naprawdę jednak nie zamierzał wyjeżdżać, póki się nie przekona, że siostra, pod wpływem październikowej wizji, nie zamierza uczynić czegoś szalonego. A czymś takim byłaby bez wątpienia samotna podróż do Rożnowa, aby się upewnić, czy przyjaciółka nie potrzebuje pomocy. W ogóle nie rozmawiali o tym widzeniu Mildy i właśnie to zdawało się Varnasowi podejrzane. Obserwował siostrę bacznie, podejrzewając, że ta ukrywa przed nim swoje zamiary. Aby nie zatrzymywać go w Krakowie, mogła udawać, że tamta wizja wyleciała jej już z głowy, że o niej zapomniała.

W rzeczywistości było inaczej – ponury obraz uwięzionej Amalii wcale nie zniknął, jedynie tak się zlał z późniejszymi majakami, które nadeszły pod wpływem gorączki, że Mildzie trudno już było rozstrzygnąć, co naprawdę ujrzała, gdy wtedy tańczyła na uczcie, a co jej się potem uroiło podczas choroby. W ogóle wszystko, co poprzedziło okres niemocy, wydawało jej się teraz odległe i jakby ukryte za zasłoną. Do świadomości Mildy dochodziły tylko niewyraźne echa, których nie umiała odróżnić od późniejszych snów i urojeń.

Jedne były koszmarne, inne budziły jakieś niby to przyjemne, ale chorobliwe dreszcze.

Te koszmarne dotyczyły naturalnie Amalii.

Wrażenie, że jej przyjaciółce dzieje się jakaś krzywda, nie znikało, choć stało się bardzo mętne. Dzisiaj Milda już nie umiała dociec, czy jego źródłem była prawdziwa wizja, czy też wtedy, podczas tańców, miała do czynienia z pierwszym atakiem choroby. Aby wszystko dokładnie przemyśleć, musiała być w pełni sił.

Drugie wspomnienie powodowało z kolei, że znów czuła pojawiające się na przemian fale gorąca i chłodu.

Wprawdzie to, że piękny Mikołaj wyznał jej miłość podczas uczty, docierało do niej jakby przez mgłę, była jednak pewna, iż jego słów sobie nie wyśniła, że powiedział to naprawdę. A w dodatku mówił coś o ślubie. Przez cały czas choroby syn kupca nie odwiedził Mildy w jej sypialni, ale była z tego powodu nawet zadowolona, ponieważ nie chciała, by oglądał ją w takim stanie.

Później dowiedziała się zresztą, że sama królowa zabroniła mu przychodzić. Była przekonana, że jedną z przyczyn niemocy Mildy jest właśnie on. Nadmierny afekt miał osłabić zdrowie jej dawnej dwórki.

***

Jadwiga zachodziła do Mildy przynajmniej dwa razy w tygodniu.

Zwykle przynosiła ze sobą oprawną w aksamit książkę do nabożeństwa i różaniec, siadała na krześle z wysokim oparciem, plecami odwrócona w stronę sięgającego sufitu kominka, i zaczynała cichą modlitwę. Kiedy jednak stan chorej uległ poprawie, wizyty Jadwigi stały się nieco swobodniejsze. Monarchini czytała swej podopiecznej fragmenty ze Złotej legendy Jakuba de Voragine, niedawno przetłumaczonej na język polski, ale najczęściej gawędziły o wszystkim i o niczym. Milda dowiadywała się plotek – zarówno tych zamkowych, jak i pochodzących z zagranicy.

A więc usłyszała, że na początku stycznia ma przybyć do Krakowa hospodar mołdawski Roman, by złożyć hołd Jagielle, a jeszcze wcześniej, bo na czas Godów, zawitać ma Aleksandra Ziemowitowa z Mazowsza, a także Anna Światosławowna, żona Witolda. Zwłaszcza ta druga była barwną postacią.

– Wiesz, Mildo, że ona ma podobno trzy tysiące sukien? – oznajmiła królowa z miną, która na chwilę upodobniła ją do zwykłej młodej dziewczyny, podnieconej i rozbawionej.

– Trzy tysiące? – Jej podopieczna aż westchnęła.

– Tak.

– Jakby ułożyć z nich stos na rynku, to zasłoniłyby sukiennice.

Jadwiga zaśmiała się cicho, lecz szybko spoważniała.

– Nie pochwalam takiego zbytku – rzekła. – Bardzo to… pogańskie.

No cóż, sama jak zwykle na co dzień odziana była w prostą suknię w kolorze burym, a na głowie nosiła tylko biały jedwabny czepek, bez haftów i pereł. Nawet zwykłe mieszczki chodziły bardziej wystrojone niż królowa Polski. W dodatku Jadwiga wydawała się zmęczona i blada. Czy to przez skromność ubioru i zachowania, czy też z powodu ciągłych modlitw i postów, coraz bardziej przypominała Mildzie młodą mniszkę z klasztoru.

Tylko słuszny wzrost oraz dumna postawa odróżniały ją od skromnych, kornie pochylonych zakonnic. Cienie pod oczami królowej budziły niepokój, a wciąż zaciśnięte usta nadawały jej pięknej twarzy wyraz stanowczości, wręcz jakiegoś fanatyzmu. Milda dobrze wiedziała, co dolega królowej, nie trzeba było zresztą do tego żadnego daru widzenia. Minęło już kilka lat od ślubu z Jagiełłą, a Andegawenka wciąż nie urodziła następcy tronu, pozostawała bezpłodna i bezdzietna – sterilis et sine prole – czyli, jak to mawiano w takich przypadkach w Polsce: „Bóg zesłał na nią hańbę bezpotomności”.

Opprobrium sterilitas..

Dla pospólstwa, lecz nie tylko, mogło to oznaczać wyłącznie jedno: była publiczną grzesznicą, napiętnowaną przez Boga za jakieś utajone winy. A nie umilkły przecież jeszcze echa krzyżackich i rakuskich kalumnii, wszystkich owych plotek o jej zepsuciu, podwójnym małżeństwie, obcowaniu cielesnym z Wilhelmem. Dobrze też pamiętano hańbę, jaką okryła się matka Jadwigi.

Bezdzietność królowej była również przyczyną problemów politycznych: zagrażała przyszłości nowej dynastii, a także jedności unii polsko-litewskiej.

Słowem, młoda monarchini musiała się czuć w jakimś sensie zbrukana i oczyszczenia szukała głównie w religijnej żarliwości oraz szlachetnych uczynkach. Mimo wszystko Milda miała wrażenie, że taka pobożność powoli spala królową od środka.

Dlatego tak bardzo ceniła sobie chwile, gdy Jadwiga choć na moment porzucała swój religijny pancerz, mający ją chronić przed światem, i zachowywała się jak młoda kobieta, którą w istocie była. Mogła sobie na to pozwolić w towarzystwie Mildy, kiedy nie musiała grać przed wszystkimi roli władczyni.

– A wiesz, że król Francji, Karol, podobno twierdzi, że cały jest zrobiony ze szkła, i boi się, żeby go ludzie nie dotknęli, bo mógłby się rozbić? – poinformowała kiedyś Mildę Jadwiga z miną zafascynowanego dziecka.

– To jak on rządzi?

– Nie wiadomo. Posłowie mówią, że cały Paryż jest przerażony.

– Tym, że ma szklanego króla? – zażartowała chora.

– Nie. – Monarchini się zaśmiała. – Że ma obłąkanego władcę. Kiedyś w przytułku dla ubogich widziałam człowieka, któremu się wydawało, że chodzą po nim pająki, choć ich wcale nie było widać. To musi być coś podobnego.

Czasami plotki bywały jeszcze bardziej sensacyjne i nieprawdopodobne: oto podobno wyłowiono z Tamizy martwą syrenę, do połowy kobietę, do połowy rybę, w Brandenburgii zaś urodziło się dziecko z trzema twarzami. Świat najwyraźniej zmierzał ku apokalipsie.

***

Pewnego grudniowego dnia królowa pojawiła się w sypialni Mildy wcześniej niż zazwyczaj. Już przy drzwiach poinformowała dziewczynę:

– Masz list od Amalii.

– Co? – Milda gwałtownie usiadła na łożu.

– Na Wawel przybył dzisiaj jej mąż, Zbigniew.

– Coś się stało?

– Nie, nie. Spokojnie. Z tego, co zdążyłam usłyszeć, z Amalią wszystko w porządku. Zbigniew przyjechał na wezwanie króla. Chodzi o tę wojnę, którą prowadził z bratem, kiedy trzeba było wysyłać do Rożnowa jazdę koronną. Król takich rzeczy nie puszcza płazem.

– I gdzie ten list?

– Zbigniew pragnie ci go doręczyć osobiście.

– Osobiście?

– Tak mówił. – Monarchini była w rozpiętej szubie podbitej wiewiórkami, jakby przyszła prosto z dziedzińca.

– Kiedy? – spytała Milda.

– Pewnie jeszcze dzisiaj. Myślę, że wieczorem. Po rozmowie w królem. Też chcę wysłuchać wieści od naszej Amalii, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Do mnie również pisała, ale co innego do królowej, a co innego do przyjaciółki.

Jadwiga powiedziała to z lekkim smutkiem, jakby zdawała sobie sprawę, że w pewnym sensie zawiodła swoją dawną towarzyszkę z dzieciństwa.

Tego dnia nie było ani czytania, ani modlitwy, ani pogaduszek. Królowa zostawiła Mildę samą, aby ta zdążyła przygotować się na wizytę rycerza. Dziewczyna czuła się już na tyle dobrze, że mogła na ten czas wstać z łoża. Nie chciała przyjmować gościa w koszuli nocnej, pośród skotłowanej pościeli. Umyła się, uczesała i włożyła zieloną suknię, tę o francuskim kroju, obcisłą, z ozdobnym pasem na biodrach. Do tego pętlik, czyli czepek obszyty perełkami, prezent od królowej, który wreszcie mogła zaprezentować. Przed zapadnięciem zmierzchu była już gotowa i niecierpliwie chodziła po komnacie, co chwila przystając przy oknie, za którym bielał zimowy pejzaż. Płonął ogień w kominku, zapalono też świece i oliwne lampki, pomarańczowe światło pełgało po belkach sufitu.

***

Zbigniew przybył godzinę po zapadnięciu zmroku, w towarzystwie królowej i jakiegoś młodego mężczyzny w czarnym płaszczu i czarnym berecie. Młodzieniec ten, jak się zaraz wyjaśniło, miał odczytać na głos list, z czego Milda domyśliła się, iż mąż Amalii sam tego zrobić nie potrafi.

Pomimo owych braków w wykształceniu Zbigniew bardzo pragnął uchodzić za światowca.

– Pani – zwrócił się do Mildy, pochylony w głębokim ukłonie, z hełmem pod pachą. – To dla mnie wielki honor móc nareszcie poznać osobę tak bliską sercu mej umiłowanej małżonki.

– Mnie też miło was widzieć, panie – ceremonialnie odparła Milda.

Nie wiedziała jeszcze, co myśleć o tym mężczyźnie.

Wyobrażała go sobie jako kogoś starszego i bardziej prostackiego. Mąż Amalii nie był wprawdzie młodzieniaszkiem, ale twarz miał całkiem przyjemną i można by rzec: jeszcze całkiem młodą. Męską, o regularnych rysach, z szerokim czołem, obramowaną długimi do ramion włosami, w których, przynajmniej w tym świetle, nie widać było nitek siwizny. Choć oblicze Zbigniewa zdradzało jakiś rys pustoty, można było patrzeć na nie bez odrazy.

Krótko mówiąc, Milda spodziewała się czegoś gorszego.

Mąż Amalii ubrany był, jak na rycerza przystało, w płaszcz z karmazynowego adamaszku, haftowany srebrem i obramowany sobolowym futrem. Z trzymanego wciąż pod pachą hełmu sterczały pęki strusich piór. Wszystko to mogłoby zaimponować Mildzie, gdyby nie zauważyła przy okazji, że paznokcie rycerza są zaniedbane i długie, z czarnymi jak ziemia obwódkami.

– Moja małżonka przesyła gorące pozdrowienia oraz list, który… – Pan na Rożnowie odchrząknął i spojrzał na mężczyznę w czarnym berecie.

– Który pozwolę sobie odczytać – dokończył ten wystudiowanym głosem i spod fałd płaszcza wyjął opieczętowany rulon. – Czy mogę?

Królowa i Milda skinęły głowami, po czym usiadły na krzesłach, a młodzieniec tymczasem sprawnie złamał pieczęć i rozwinął pergamin.

Nabierał już tchu, gdy do komnaty wślizgnął się Varnas.

– Przepraszam – szepnął Litwin, kłaniając się królowej, a potem stojącemu na środku komnaty rycerzowi. Sam zajął miejsce w głębi pomieszczenia, przy ścianie.

Gdy znów nastała cisza, mężczyzna w berecie zaczął odczytywać list, głośno i uroczyście, jakby obwieszczał na rynku królewską ustawę:

Najmilsza Mildo. Kreślę do Ciebie tych kilka słów, korzystając z okazji, iż mój najdroższy małżonek udaje się właśnie do Krakowa, przed Najjaśniejsze Królewskie Oblicze. Nie wiesz nawet, jak bardzo pragnęłabym mu towarzyszyć, aby móc nareszcie spotkać się z Tobą po tak długiej i boles­nej rozłące. Nieszczęśliwy los sprawił jednakże, iż przeziębienie zatrzymało mnie w łożu. Przyjdzie mi więc poczekać dłużej na szczęście ujrzenia Cię, najdroższa przyjaciółko. Myślę, że może to nastąpić już na wiosnę, jeśli dobry Bóg zezwoli i nie będzie miał wobec nas innych planów.

Lektor nabrał głębiej tchu i kontynuował, w tym samym napuszonym stylu, tak nieprzystającym do osobistej treści listu:

U mnie nastały teraz dni szczęśliwe i choć pogoda zimowa – promienne. Mała Małgorzata każdego dnia napełnia me serce radością i matczyną dumą. Jest ona też miłością mego małżonka, który dzięki niej odnalazł w swej duszy wojownika także i ojcowską czułość oraz bezprzykładną opiekuńczość. Pamiętasz, moja droga, kiedy pewnego słonecznego lata, podczas wycieczki do klasztoru w Mogile, rozmawiałyśmy o swym przyszłym macierzyństwie? Miałyśmy zaledwie po dwanaście lat, mogłyśmy tylko marzyć, zdawałoby się, po dziecięcemu. Tymczasem, najdroższa Mildo, pragnę Cię poinformować, że tamte sny, śnione tak niewinnie w cieniu mogilskich krużganków, całkowicie się ziściły. Nawet nie wiesz, jak bardzo bym pragnęła widzieć Cię teraz przy sobie.

Bądź zdrowa i myśl o mnie, tak jak ja o Tobie myślę.

Mężczyzna umilkł, po czym uniósł dumnie podbródek, dając znak, że skończył.

Wszyscy słuchali tych słów uważnie – Milda niemal w rozmarzeniu, królowa z lekkim uśmiechem, stojący na baczność Zbigniew z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, Varnas zaś bacznie obserwował reakcję siostry. Miał wrażenie, że pismo od Amalii uspokoiło Mildę i wprowadziło ją w dobry nastrój. Nareszcie.

Można by rzec, że nadeszło w samą porę.

– Widzisz? – Podszedł do niej, kiedy wszyscy inni opuścili już komnatę. – Tamta wizja była nieprawdziwa. To choroba ją spowodowała, nie bogowie.

Milda nic nie odrzekła, tylko usiadła ciężko na brzegu łoża, patrząc nieobecnym wzrokiem w trzaskający ogień.

– Źle się czujesz? – zaniepokoił się Varnas.

Pokręciła głową.

– Może to był błąd wstawać na tak długo?

– Nie o to chodzi – szepnęła.

– A o co?

– Amalia…

– Amalia jest szczęśliwa – odparł. – Urodziła dziecko i…

– Nie.

– O czym ty mówisz?

Milda uniosła głowę i spojrzała na niego takim wzrokiem, że ten aż poczuł ziąb.

– Nigdy nie byłyśmy w mogilskim klasztorze – powiedziała cicho – i nigdy nie rozmawiałyśmy o przyszłym macierzyństwie. Wymyśliła to, by dać mi znać, że zmuszono ją do napisania tego listu. Varnasie, Amalia błaga mnie o pomoc.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI