Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piąta w cyklu powieść o klątwie, która wciąż ciąży nad rodziną.
Jest rok 1957. Weronika, córka Matyldy, dopiero wkracza w dorosłość, a już musi dokonywać trudnych wyborów. Odbiją się one na jej całym późniejszym życiu. Przyjdzie jej walczyć o siebie i swoją rodzinę, tak jak robiły to Wiktoria i Matylda - kobiety z ulicy Grodzkiej. Jednak w odróżnieniu od nich zmuszona jest stawić czoło komuś, kogo wcześniej bardzo pokochała.
W powojennej rzeczywistości wszystko trzeba zaczynać od nowa. Matylda straciła swoją aptekę, a Julek, były pilot RAF-u, jest teraz kimś podejrzanym dla nowej władzy w Polsce. Powracają postaci z przeszłości, a niektóre z nich odchodzą bezpowrotnie. Nie zmienia się tylko jedno, kobiety z ulicy Grodzkiej dalej potrafią sobie radzić, nie zważając na rodzinną klątwę, która wciąż jeszcze nie straciła swojej mocy.
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Copyright © Lucyna Olejniczak, 2018
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Małgorzata Maj/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Katarzyna Kusojć
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8169-513-8
Warszawa 2018
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
Pamięci mojego brata Waldka
Wykaz najważniejszych postaci występujących w poprzednich tomach sagi
Franciszek Bernat – aptekarz, właściciel apteki „Pod Złotym Moździerzem”
Klementyna Bernat – żona Franciszka
Hanka Szczygieł – służąca w domu Bernatów
Feliksa Szczygieł – matka Hanki
Wiktoria – nieślubna córka Hanki i Franciszka Bernata
Andrzejowa – akuszerka, która podmieniła noworodki w piwnicy Bernata
Adam i Stefanek – bliźniacy, synowie Klementyny i Franciszka Bernata
Zoja – druga żona Bernata
Zofia, ciocia Zosia – przyjaciółka Wiktorii
Zuzanna Kasperkowa – uboga wdowa, blisko związana z rodziną Wiktorii. Później babcia Kasperkowa
Joasia – córka Zuzanny Kasperkowej
Filip Michalski – ukochany Wiktorii, później brat Paweł, zakonnik
Helena Michalska – matka Filipa, przybrana babcia Julka
Matylda – córka Wiktorii i Pascala
Pascal Castillon du Manon – ojciec Matyldy
Yvonne Castillon du Manon – siostra Pascala, przyjaciółka Wiktorii
Sophie Castillon du Manon – matka Yvonne i Pascala, babka Matyldy
Victor Antoine – mąż Yvonne
Antoni Borucki – mąż Wiktorii
Juliusz Michalski, Julek – sierota wojenny, adoptowany przez rodzinę Michalskich. Przyszły mąż Matyldy
Weronika – córka Matyldy i Julka
Jan Bernat – syn Adama, wychowywany w Wiedniu przez jego brata bliźniaka, Stefanka
Melania Witkowska, Mela – aktorka, przyjaciółka Matyldy, zaginęła w Argentynie
Eliza Milnicz – aktorka, koleżanka Matyldy, związana później z gangiem handlarzy żywym towarem
Marta – córka Joasi
Michał Olbrycht – pierwszy narzeczony Matyldy
Kazimierz Olbrycht – stryj Michała, producent filmowy i szef szajki zajmującej się sprzedażą kobiet do domów publicznych
Róża Bauman, Rózia – Żydówka, wychowanka Matyldy i Julka
Roman Jakubowicz, Romek – żydowskie dziecko uratowane z getta przez Matyldę, przyszły mąż Rózi
Kiejstut – młody Litwin, muzyk zakochany w Matyldzie
ROZDZIAŁ 1
LE GRAVIER, FRANCJA, 1957
Ivonne odwróciła na chwilę wzrok od drogi i zza wielkich przeciwsłonecznych okularów zerknęła badawczo na Weronikę.
– Mam wrażenie, że czegoś mi nie mówisz – powiedziała, uśmiechając się lekko.
Od kilku godzin jechały do Le Gravier, jej rodzinnej posiadłości położonej w zachodniej Dolinie Loary. Mimo swoich sześćdziesięciu pięciu lat cioteczna babka Weroniki wciąż była w doskonałej formie i nawet słyszeć nie chciała o wynajęciu kierowcy na tę podróż. Prowadziła swojego nowiutkiego citroëna 2CVJ pewnie i płynnie, a jedynym ustępstwem z jej strony stały się częste postoje w przydrożnych zajazdach. Wtedy obie mogły odpocząć, coś zjeść, napić się kawy i rozprostować nogi. Z Paryża do Le Gravier jechało się kilka godzin, więc przerwy były niezbędne.
– Nie, babciu, wydaje ci się – odparła Weronika. Na czas podróży spięła swoje długie blond włosy w koński ogon.
– Nie sądzę, moja droga – zaśmiała się Ivonne. – Twój dziadek Pascal zawsze ma podobną minę, kiedy coś kręci. W tym akurat jesteś do niego bardzo podobna. Ale nie nalegam, powiesz mi, o co chodzi, jak już będziesz gotowa.
– Naprawdę nic mi nie jest.
– Dobra, dobra.
– Babciu, jesteś okropna.
– Wiem, jestem okropna. Nawet wręcz przeokropna. Ale nie głupia.
Weronika bardzo starała się zachować kamienną minę, zdradzał ją jednak rumieniec pokrywający nie tylko całą twarz, ale i szyję. Ta przypadłość – związana z jasną karnacją – doprowadzała ją zawsze do prawdziwej rozpaczy. Teraz miała wrażenie, że babcia podsłuchała myśli, którymi dziewczyna nie chciała się jeszcze z nikim dzielić.
– Po prostu smutno mi, że nie mogłam zobaczyć w Paryżu występu Édith Piaf – skłamała. – To wszystko.
Kłamstwo przyszło jej o tyle gładko, że zawierało odrobinę prawdy. Rzeczywiście chciała posłuchać na żywo słynnej pieśniarki. Uwielbiała jej niski, schrypnięty głos, a przede wszystkim teksty piosenek, choć były zbyt dojrzałe, aby osiemnastoletnia dziewczyna mogła je w pełni docenić. Wszyscy jej znajomi z liceum zachwycali się tą oryginalną francuską artystką, zwłaszcza Kuba, dawny chłopak Weroniki, który sam śpiewał, grał na gitarze i pisał wiersze. Kilka razy byli całą paczką w otwartym niedawno krakowskim kabarecie, mieszczącym się w piwnicy Pałacu pod Baranami, przy samym Rynku Głównym, gdzie przychodzili studenci i studentki (z fryzurami na chłopczyce). Można tam było przy najtańszym winie posłuchać między innymi francuskich piosenek. Lokal nie miał wentylacji, papierosowy dym nie pozwalał oddychać, ciemności rozjaśniały tylko świeczki wetknięte w szyjki pustych butelek po winie, ale wypadało tam być.
Wspaniale byłoby móc im wszystkim opowiedzieć, jak brzmi śpiew słynnej Édith Piaf na żywo. Rzadko kto miał w tych czasach okazję odwiedzać Paryż. Niestety, sezon artystyczny jeszcze się nie zaczął, więc Weronika będzie mogła opowiadać jedynie, jak to „o mało co” nie obejrzała występu wielkiej gwiazdy.
OMC – mawiał zwykle jej ojciec, kiedy coś się nie udawało – czyli właśnie „O Mało Co”.
Nie tylko na ten występ się szykowała. Kiedy kilka miesięcy temu dowiedziała się, że pojedzie z mamą do Paryża, to po pierwsze – wpadła w euforię, a po drugie – natychmiast sporządziła całą listę rzeczy, które koniecznie musi tam zobaczyć: Luwr, Moulin Rouge, bukiniści nad Sekwaną, grób Chopina, Montmartre, jazzowe lokale, chciała nawet obejrzeć słynny striptiz… Zapisała całą kartkę w formacie A4.
Jednak później zdarzyło się COŚ. A to COŚ skutecznie ostudziło jej zapał do zwiedzania.
– Nie martw się, jeszcze nie raz jej posłuchasz – pocieszyła ją Ivonne, która sprawiała wrażenie, jakby kupiła tę bajeczkę. – Nie jest taka stara. Gdybyś chciała tu zostać dłużej, załatwię ci bilety. Na nią i na Brela, co ty na to?
Weronika odwróciła głowę i przez chwilę patrzyła przez boczne okno, za którym przesuwały się drzewa jakiegoś zagajnika.
– Nie mogę zostać, babciu – powiedziała wreszcie.
– A to niby czemu nie możesz?
– To trochę… skomplikowane.
– Życie jest w ogóle skomplikowane.
– Tak, wiem. Ale…
– Ale?
– No cóż.
– Chodzi o jakąś miłość?
Podejrzewała od jakiegoś czasu, choć nie miała pewności, że Weronika tuż przed wyjazdem szaleńczo się zakochała i teraz nie może się już doczekać powrotu. W tym wieku to nic nadzwyczajnego. I wiele by wyjaśniało. Z drugiej strony czemu wobec tego nie wróciła razem z matką?
– To nie to – odparła dziewczyna.
– No dobrze, jeszcze o tym porozmawiamy.
Przez minutę lub dwie jechały w milczeniu.
– A Brel to muzyka pod publiczkę… – odezwała się wreszcie Weronika, zabawnie marszcząc nos.
Ivonne się roześmiała. Uwielbiała tę dziewczynę, która raz zachowywała się jak dorosła, innym razem jak dziecko.
– Nie znasz się, smarkulo.
Weronika wreszcie się uśmiechnęła.
Za ten uśmiech też ją kochała. Nie ma co, zazdrościła Matyldzie i Julkowi, że mają taką córkę. Piękną i piekielnie zdolną. Wystarczyło jej kilka tygodni w Paryżu i doszlifowała swój francuski do tego stopnia, że można z nią było swobodnie rozmawiać. Owszem, już jako mała dziewczynka uczyła się języka w Polsce od Matyldy, potem w liceum, ale w ten sposób można poznać jedynie podstawy, gramatykę i podręcznikowe zwroty. A ta dziewczyna naprawdę mówiła po francusku, jakby mieszkała tutaj kilka lat. Ivonne nie miała pojęcia, skąd Weronika zna takie sformułowania jak „pod publiczkę”. Przecież nie ze szkolnych czytanek. Matylda i Wiktoria też miały zdolności językowe, ale na pewno nie aż takie.
Dlatego też nie chciała puszczać jej zbyt szybko do domu. Może Weronika, tak już płynnie mówiąca po francusku, chciałaby studiować w Paryżu? Czemu nie? Trzeba się tylko zorientować, jakie są możliwości. Pieniądze nie grały roli, Ivonne miała ich wystarczająco dużo, by pomóc ciotecznej wnuczce w uzyskaniu odpowiedniego wykształcenia i poukładania sobie życia w Paryżu. Rzecz jasna, wiązałoby się to z wieloma komplikacjami (cóż, życie jest skomplikowane) i mnóstwem formalności, ale gra wydawała się warta świeczki. Drugiej takiej szansy może już Weronika od losu nie dostać, bo nawet ta wizyta okupiona została wielkimi zabiegami. Gdyby nie znajomy Matyldy – przed wojną farmaceuta, teraz partyjny szycha – zapewne nie wypuszczono by ich z Polski. Zwłaszcza że Julek, jako były pilot RAF-u, figurował na czarnej liście nowej władzy. Wprawdzie w Polsce trwała „odwilż”, ale nie oszukujmy się, dalej był to kraj pod okupacją sowiecką.
Słowem, drugiej takiej okazji raczej nie będzie.
Trzeba to wszystko przemyśleć, żeby, broń Boże, nie zaszkodzić ani Weronice, ani jej rodzicom, pomyślała Ivonne. Na pewno znajdzie się jakieś dobre wyjście z tej sytuacji. Byle ta piękna i utalentowana dziewczyna nie była taka smutna.
Ni z tego, ni z owego Ivonne zaczęła nucić refren piosenki Édith Piaf La vie en rose. Weronika w pierwszej chwili zerknęła na nią z zaskoczeniem, lecz błyskawicznie dołączyła i już po chwili śpiewały razem na cały głos, śmiejąc się i przesadnie grasejując.
Quand il me prend dans ses bras
Il me parle tout bas
Je vois la vie en rose…
Dziecko, pomyślała z rozbawieniem Ivonne, zupełne dziecko. Muszę jej pomóc, choćby nie wiem co.
***
Półtorej godziny później minęły ostatnie zabudowania miasteczka przed Le Gravier. Ivonne wyprostowała się za kierownicą i westchnęła z ulgą.
– No, za chwilę skręt w lewo i zaraz będziemy na miejscu. Dobrze, bo jestem już trochę zmęczona tą jazdą.
Za zakrętem, na skrzyżowaniu wiejskich dróg ukazały się rozległe pastwiska. Białe krowy z ciekawością podnosiły ciężkie łby, a potem opuszczały je znowu ku spalonej słońcem zieleni. Wprawdzie samochody na tej drodze były rzadkością, najwyraźniej jednak nie budziły strachu w zwierzętach. Co rusz do lotu podrywały się ciężko czaple, co wskazywało na bliskość wody. Rzeczywiście, za jednym z zakoli drogi błysnął w słońcu leniwy nurt Sarthe.
– Ależ tu pięknie! – Zachwycona Weronika rozglądała się na wszystkie strony.
Ivonne uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Poczekaj, aż zobaczysz resztę. Szkoda, że twoja mama nie zdecydowała się pojechać z nami, odpoczęłaby po tych wszystkich przejściach. Straszna się z niej zrobiła nudziara, prawda?
– Mama nie zostawiłaby Rózi samej w takiej chwili. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby chciała być przy niej w sali porodowej. Jest jak kwoka.
Kwoka, pomyślała Ivonne, kolejne słówko, którego dziewięćdziesiąt procent obcokrajowców nie zna. Czy ta dziewczyna ma w głowie słownik?
– No cóż, z pewnością jest bardzo opiekuńcza.
Twarz Weroniki rozjaśniła się na wspomnienie matki.
– Zawsze traktowała ją jak swoje dziecko. A teraz boi się o nią, bo Rózia rodzi po raz drugi, a ma już dwadzieścia dziewięć lat. I raczej słabe zdrowie.
– Nigdy nie byłaś zazdrosna?
– Nie, babciu. Kocham Rózię jak siostrę, chociaż straciłyśmy ze sobą kontakt podczas wojny i potem musiałyśmy się na nowo do siebie przyzwyczajać. Ukrywała się przed Niemcami, jak babcia pewnie wie.
Wyprzedził je jadący skrajem drogi ciągnik.
– Tak, wiem. Mama opowiadała mi o niej i tym chłopcu… jak mu tam było?
– O Romku – podpowiedziała Weronika.
– Tak, o Romku. A swoją drogą jakie to romantyczne, że ci młodzi w końcu się spotkali i pobrali mimo takich przeciwności losu. N’est-ce pas? Miłość, która przetrwała wszystko.
Dojeżdżały na miejsce, sponad kamiennego muru wyłonił się spadzisty dach dawnego klasztoru, który rodzina Ivonne przerobiła na swoją siedzibę. Weronika znała ten dom z rodzinnych opowieści. Jej matka przyjeżdżała tu z babcią Wiktorią jako dziecko i kiedy Weronika była mała, Matylda często opowiadała jej przed snem o tajemniczej budowli z równie tajemniczym ogrodem.
Dziewczynka uwielbiała te wieczory. Mama opisywała z najdrobniejszymi szczegółami głębokie wykusze okien, dzikie wino oplatające zimne mury, spiralne schody, amfilady mrocznych sal, jadalnię, która kiedyś była klasztorną stajnią, stare obrazy i pajęczyny, drabinę prowadzącą na strych. Weronika zanurzała się w tej scenerii niczym w świecie gotyckiej powieści. Często przed snem fantazjowała, że znajduje się na miejscu mamy albo babci i przeżywa w tym domostwie romantyczne przygody. Tak więc była więziona przez okropną staruchę (panią o straszliwym nazwisku Castillon du Manon), a potem ratował ją młody ogrodnik (ciemnowłosy Jean), z którym uciekała w blasku księżyca przez stary, zapuszczony cmentarz, aby dostać się na statek płynący do Ameryki. Fantazji wystarczało jej do momentu, kiedy – trzymając się za ręce – wchodzili z Jeanem na pokład wielkiego żaglowca. Zresztą w tym momencie na ogół zasypiała.
Nareszcie miała szansę ujrzeć na własne oczy miejsce, w którym przeżyła w wyobraźni tyle przygód. Zapewne nie tak wiele się zmieniło od czasu, kiedy na początku stulecia gościła tutaj babcia Wiktoria. Ciekawe, wszyscy w rodzinie powtarzali do znudzenia, jak bardzo Weronika jest do niej podobna. Czy rzeczywiście? Dzieliła je przecież cała epoka. Jaka naprawdę była tamta młoda dziewczyna z Krakowa, która zawitała tutaj w roku tysiąc dziewięćset dwunastym, przeżywszy w Paryżu miłosny zawód? Czy podobieństwo ograniczało się tylko do wyglądu fizycznego, czy też łączyła je jakaś głębsza więź? Obie chciały być farmaceutkami, to po pierwsze. Po drugie, obie przyjechały tu nieszczęśliwe, nie mogąc w pełni cieszyć się spokojem i pięknem tej posiadłości.
Podążam twoimi śladami, babciu, pomyślała Weronika, i wydaje mi się, że dzisiaj rozumiem cię lepiej niż kiedykolwiek.
Ivonne zatrzymała samochód przed żelazną furtą, którą kiedyś, w połowie osiemnastego wieku, musiał otwierać jakiś klasztorny brat furtian. Słońce zaszło za chmury i zrobiło się wietrznie. Wyglądało na to, że zaraz zacznie padać. Weronika narzuciła na ramiona sweterek, który kupiły trzy dni temu w Paryżu, Ivonne zaś wydobyła z bagażnika ciężki klucz i z trudem przekręciła go w zamku. Rozległ się metaliczny chrobot i po chwili furta uchyliła się z przeraźliwym zgrzytem.
– Będę musiała poprosić Jeana-Paula, żeby nasmarował zamek – mruknęła do siebie.
Jean-Paul, wnuk poprzedniego dozorcy, dostał imię po swoim dziadku. Teraz sam już był lekko zniedołężniałym staruszkiem, ale Ivonne nie miała sumienia go zwolnić. Praca w domu matki Ivonne przechodziła najczęściej z pokolenia na pokolenie. O ile, oczywiście, służącego nie zniechęcił trudny charakter pani domu. Jeśli udało mu się jednak przetrwać kilka pierwszych miesięcy, zostawał na zawsze. Kiedy sam już nie miał siły, przekazywał swoje obowiązki któremuś z dzieci. W tej małej miejscowości trudno było o płatne zajęcie, każdy więc dbał o to, co ma. Zresztą pani Castillon du Manon niechętnie przyjmowała obcych. Powtarzała zawsze, że lepsze znane zło od nowego. Ivonne dostała więc pracowników niejako w spadku po matce.
Olbrzymi klomb z pelargoniami wykwitał soczystą czerwienią pośrodku zielonego trawnika. Na murach otaczających ogródek, dawny klasztorny wirydarz, pięły się czerwone i żółte róże, dołem rosły lilie i lawenda. Wszystko było pięknie utrzymane, tylko na zielonej trawie pod murami leżały gdzieniegdzie opadłe płatki róż.
– Kto o to wszystko dba, babciu? – spytała zachwycona Weronika.
– Ogrodnik. Przychodzi tu w każdy wtorek, od lat.
Ogrodnik, pomyślała z rozbawieniem dziewczyna, ale prawdopodobnie nie ten młody, odważny Jean o ciemnych oczach, z którym tyle razy uciekałam do bliżej nieokreślonej Ameryki.
– Jak ma na imię? – zapytała.
– Marcel. A czemu pytasz?
– A tak, bez powodu.
No cóż, pierwsze rozczarowanie. Zza klombów nie wyjdzie nagle romantyczny młodzieniec z sekatorem. Nici z dalekomorskiej przygody.
Ivonne otworzyła drzwi wejściowe i odwróciła się w stronę wnuczki.
– Później wszystko pooglądasz, teraz chodź, pomożesz mi wnieść rzeczy.
Weronika się zawstydziła. Tak zafascynowało ją otoczenie, że przez chwilę zapomniała o dobrych manierach i wbiegła do ogrodu, nie myśląc wcale o ciotecznej babci.
Podbiegła do samochodu i zaczęła wyjmować bagaże, nie dając starszej kobiecie dźwigać. Wnosiła wszystko do wysokiej, chłodnej sieni, w której zdążyła już zauważyć stary podróżny kufer z metalowymi okuciami i ozdobnymi ćwiekami, służący prawdopodobnie za szafkę z niepotrzebnymi szpargałami. Taki sam jak w opowieściach. W górę wiodły szerokie schody z ozdobną poręczą. W oknie na półpiętrze wisiała ciemna pajęczyna z uwięzionymi w niej zasuszonymi muchami.
Tymczasem Ivonne zniknęła gdzieś w czeluściach starego domostwa. Weronika zajrzała przez drzwi do salonu, ale zobaczyła tylko ciąg kolejnych pomieszczeń w amfiladzie. Po chwili poczuła przeciąg i do sieni, od strony ogrodu, weszła zaróżowiona z wysiłku babka. Weronika poczuła się zaskoczona, ale tylko na moment. Jak widać, dom miał mnóstwo drzwi i tajemnych przejść, które tylko czekały na to, aby je odkryła.
– Otworzyłam wszystko, co się dało – powiedziała zdyszanym głosem Ivonne – żeby trochę cieplejszego powietrza wpadło do środka. Te grube mury trzymają chłód, kiedy dom stoi zamknięty. Pewnie jesteś już głodna?
– Odrobinę, jeśli mam być szczera.
Ostatni posiłek – kanapkę z serem – jadła trzy godziny temu na postoju.
– Za pół godziny będzie obiad.
– To wspaniale.
– Lubisz pieczeń wołową?
– Chyba tak.
– Taką średnio wypieczoną, trochę krwistą.
Weronika się wzdrygnęła.
– Zobaczysz, jaka jest miękka. I wcale nie surowa, wprost rozpływa się w ustach – uspokoiła ją Ivonne. – Taką właśnie jedzą Francuzi. A do tego fasolka szparagowa, podsmażone na złoto plasterki ziemniaków i dobre czerwone wino. Z naszej piwnicy.
Prawdziwe francuskie wino, pomyślała Weronika. Nie jakieś owocowe „wzmacniane”, które piją w Krakowie robotnicy i studenci.
– W takim razie zaryzykuję. To miejsce jest piękne, babciu. Kojarzy mi się z Nohant, z historii o Chopinie i George Sand.
– A wiesz, mamy tu nawet fortepian. Koncertowy bechstein, trochę rozstrojony z powodu wilgoci.
– Naprawdę? Potrafi babcia grać?
– Brałam kiedyś lekcje, ale już wyszłam z wprawy. Duch mojej nauczycielki musi straszyć po nocach całą okolicę. Myślę jednak, że jakieś proste preludium umiałabym jeszcze zagrać.
Tego popołudnia Weronika zapomniała o wszystkich kłopotach.
ROZDZIAŁ 2
Po obiedzie, który po tak długiej podróży smakował znakomicie (chociaż najbardziej krwiste kawałki mięsa zostały na talerzu Weroniki), przez jakiś czas odpoczywały, siedząc w wiklinowych fotelach przy okrągłym stoliku na tarasie. Niebo się przejaśniło, delikatny wiatr niósł ze sobą zapach trawy i ziół. Ivonne kończyła swoje wino, a Weronika popijała kawę w małej porcelanowej filiżance.
– Jaka była babcia Wiktoria? – spytała w pewnym momencie dziewczyna, patrząc na widoczne sponad kamiennego muru odległe pastwiska, zamknięte czarną linią lasu.
– Uparta.
– Uparta?
Spodziewała się banalnej odpowiedzi w rodzaju: „Bardzo podobna do ciebie” albo „To był istny anioł”, więc nie mogła ukryć zaskoczenia. Ale stanowiło to miłe zaskoczenie, bo babcia Ivonne – mimo swojego wieku – zachowywała się naturalnie i mówiła prosto z mostu, jakby były koleżankami. W ogóle wyglądała, jakby miała najwyżej czterdzieści lat – wysoka, szczupła, z modną krótką fryzurą, ubrana teraz w białe płócienne spodnie i białą bluzkę z rozszerzanymi rękawami. Podniosła okulary przeciwsłoneczne na czoło jak modelka z okładki francuskiego kolorowego czasopisma.
– Momentami miałam ochotę ją zamordować.
– Aż tak źle?
– Kiedy sobie coś wbiła do głowy, trudno było jej to wyperswadować. Z drugiej strony dzięki temu udało jej się przetrzymać dzieciństwo, no i tego…
Ivonne w porę się pohamowała. Nie chciała przeklinać przy wnuczce.
– Bernata? – domyśliła się Weronika.
– Tak, jej ojca. Niech go wszyscy diabli.
Matka niewiele opowiadała jej o pradziadku, prócz tego, że był złym człowiekiem. Wyraźnie unikała tematu, a i Weronika aż tak bardzo nie interesowała się kimś, kto na starej fotografii w rodzinnym albumie wyglądał jak wypisz wymaluj Adolf Hitler. Ten sam wąsik, fryzura, identyczne puste spojrzenie jasnych oczu.
– Tak, to była silna kobieta – powiedziała Ivonne, cicho, jak gdyby do siebie. – Nawet nie wiesz, z jakim lekceważeniem musiały się wtedy borykać takie kobiety jak ona, studiujące na uniwersytecie. To były zupełnie inne czasy, wymagały od kobiet niesamowitej determinacji, żeby mogły udowodnić światu swoją wartość. Ona to potrafiła, a jednocześnie dbała o rodzinę.
– A gdzie mieszkała, kiedy tutaj przyjechała? W salonie?
Ivonne zaśmiała się głośno.
– To były jeszcze czasy panowania mojej matki, pani Castillon du Manon, a ona w życiu nikogo by nie umieściła w salonie. Zresztą w salonie się nie sypia, ma chérie. Salon jest do przyjmowania gości, od spania jest sypialnia. Co za faux pas! – udała oburzoną.
Weronika nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Nie znała zwyczajów panujących w arystokratycznych domach.
– Spała w pokoiku na poddaszu – wyjaśniła Ivonne. – Pokażę ci potem.
– A wiesz co, babciu?
– Co?
Weronika ostrożnie odstawiła filiżankę na stolik.
– Chciałabym tam nocować.
– Naprawdę?
– Jak najbardziej.
– Nie ma problemu, dziecko. Ale nie jest to zbyt przytulne gniazdko, jeśli mam być szczera. Twoja babcia nazwała ten pokój mnisią celą, a od tamtego czasu wiele się raczej nie zmieniło. Wstawiliśmy tylko kaloryfer.
– Nie szkodzi. Chcę się poczuć jak ona.
Ivonne westchnęła ciężko.
– Może lepiej nie, skarbie. Była wtedy bardzo nieszczęśliwa.
To zupełnie tak jak ja, pomyślała Weronika, ale nie powiedziała tego na głos.
– Potrafisz rysować? – zapytała nieoczekiwanie Ivonne.
– Niestety. Ani trochę.
– Wiktoria bardzo pięknie rysowała. Miała prawdziwy talent. Kto jak kto, ale ja umiałam to dostrzec. Za to ty dużo lepiej radzisz sobie z językiem. Twoja babcia i mama – tylko nie wspominaj o tym, broń Boże, Matyldzie! – wciąż przekręcały słowa i myliły czasy. Przynajmniej na początku. Z tobą można rozmawiać bez upraszczania zdań. Naprawdę chcesz zostać farmaceutką?
To pytanie najwyraźniej zaskoczyło Weronikę. Spojrzała na Ivonne i dostrzegła, że babcia wcale się nie uśmiecha.
Była bardzo poważna.
– No… tak – odparła po chwili namysłu. – Zdałam przecież egzaminy.
– Wiem. Zdałaś je koncertowo. Ponieważ jesteś diabelnie zdolna. Zdałabyś pewnie i na matematykę, gdyby ci się tylko zachciało. Ale czy naprawdę chcesz pracować w aptece, czy to po prostu… siła tradycji?
Ivonne musiała wreszcie zadać to pytanie, bo obserwując Weronikę, zdążyła nabrać podejrzeń, iż smutek dziewczyny bierze się też częściowo z tego, że studia na farmacji, wbrew oficjalnej rodzinnej wersji, wcale jej nie cieszą.
– Wydawało mi się to oczywiste – powiedziała Weronika.
– Wydawało ci się?
– Zabawne, bo szczerze powiedziawszy, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Spędziłam dzieciństwo w aptece, nasłuchałam się opowieści o babci, uwielbiam biologię i chemię…
– Ale masz również artystyczną duszę – przerwała jej łagodnie Ivonne. – Kochasz poezję, muzykę. Jesteś wrażliwa.
Weronika zmarszczyła nos, jakby nie uznała tego za komplement.
– No tak. To pewnie po mamie – odpowiedziała. – No i trochę po babci, skoro tak ładnie rysowała.
– Pewnie tak.
– Musi coś w tym być.
Ivonne odstawiła pusty kieliszek.
– Widzisz – powiedziała. – Kobiety z waszej rodziny, czyli także i ty, mają po dwie dusze. Jedna to ta racjonalna, poukładana, aptekarska, przedsiębiorcza.
– A ta druga?
– A ta druga jest artystyczna, romantyczna, nieprzewidywalna.
– To chyba prawda – przyznała ostrożnie Weronika.
– Ciekawa więc jestem, która z nich bierze u ciebie górę. Nie myśl, że chcę cię tutaj buntować przeciw studiom, twoja matka by mnie zabiła…
– Ależ nie – nazbyt skwapliwie odparła Weronika.
– Pragnę ci tylko uświadomić, że jesteś jeszcze bardzo młoda i wciąż możesz wybierać. Farmacja to ciekawy kierunek, zgadzam się, ale waszą aptekę przejęli komuniści, prawda? Będziesz więc pracować dla obcych. Jako zwykła sprzedawczyni. Wiesz o tym przecież.
Weronika nie odpowiedziała.
– Tymczasem – ciągnęła Ivonne – jesteś piękna, zgrabna, utalentowana. Świetnie mówisz po francusku. Mogłabyś podbić Paryż.
– Niby jak? – nieufnie spytała dziewczyna.
– Nie wiem, tak sobie improwizuję. Może na początku jako modelka? Mam znajomości w agencjach, przed wojną dużo dla nich rysowałam.
– To odpada.
– Poczekaj, poczekaj, nie tak szybko. Może osiągnęłabyś to, czego nie udało się osiągnąć matce?
– To znaczy?
Ivonne wyjęła z kieszeni spodni paczkę gauloises’ów, zapaliła jednego i wydmuchnęła dym.
– Weźmy taką Brigitte Bardot – powiedziała, rozglądając się za popielniczką. – Najnowszą gwiazdkę, o której zapewne nikt za trzy lata nie będzie pamiętał. Słyszałaś może o tej dziewczynie?
– Chyba nie.
– Czytałam właśnie artykuł o niej. Zaczynała od „Jardin des Modes”, potem była chyba w „Elle”. Dzisiaj gra w filmach. Pomyśl o tym. Ja na twoim miejscu poszłabym na żywioł.
Łatwo jest pójść na żywioł, pomyślała gorzko Weronika, kiedy ma się w młodości, jak Ivonne, rodzinną posiadłość i bogatego męża, spełniającego wszystkie zachcianki.
Bo gdyby nie ta siatka bezpieczeństwa, to czy babcia utrzymałaby się ze swojej pracy artystycznej? Kobiety z „tych sfer” we Francji nie pracują, jak Weronika zdążyła już się zorientować, nie mają nawet zawodu, więc nie rozumieją, że dla zwykłej Polki pójście na żywioł to większe ryzyko, niż się wydaje.
No i czemu wciąż przyrównuje się ją albo do babci, albo do matki? Teraz, kiedy zdała na farmację, była taka jak Wiktoria. To oczywiste. Gdyby tego nie zrobiła, byłaby zbuntowana niczym młoda Matylda. To też łatwe do przewidzenia. Wciąż dostrzegano ją tylko przez pryzmat rodziny, a ona jest już przecież dorosła, ma swoje życie i swoje sprawy.
– Przemyślę to – skłamała.
– Więc zostań dłużej, żeby to sobie spokojnie poukładać w głowie. Masz spokój i ciszę, możesz się zdystansować. Wiesz przecież, jak trudno będzie ci tu wrócić, gdybyś zmieniła zdanie już w Polsce. To jest ta okazja, którą trzeba łapać, póki czas, bo drugiej takiej szansy może ci już los nie ofiarować.
Dziewczyna westchnęła.
– Chciałabym, ale nie mogę.
– No dobrze. Porozmawiamy za kilka dni.
Przez chwilę siedziały w milczeniu, każda zagłębiona w swoich myślach.
– Babciu? – odezwała się wreszcie Weronika.
– Tak, skarbie?
– Naprawdę dobrze mi tu z tobą. Nie żałuję, że zostałam.
***
Kiedy już porozmawiały i odpoczęły, Ivonne oprowadziła cioteczną wnuczkę po całym domu. Zatrzymywały się przed obrazami, rysunkami i zabytkowymi meblami. Dziewczyna zachwyciła się, jak przed laty Wiktoria, obrazem namalowanym przez cioteczną babkę.
– Te nenufary wyglądają niczym żywe. Aż niewiarygodne, ale słyszę nawet szum rzeki.
– Wiarygodne, wiarygodne – zaśmiała się zadowolona z komplementu malarka. – Przez nasz ogród przepływa Sarthe, i to pewnie ją teraz słyszysz. Swoją drogą sama jestem ciekawa, czy jeszcze kwitną. Tutaj wszystko jest później niż w innych częściach kraju. Pójdziemy na pomost po kolacji, zanim się ściemni. Teraz pokażę ci jeszcze górę.
Stare, ciemne schody łagodnym łukiem prowadziły na piętro drugiego skrzydła klasztoru. Gruba poręcz była popękana i zniszczona przez korniki, stopnie wypolerowane przez całe pokolenia stóp. Za zakrętem pojawił się nieoczekiwanie portret surowego, budzącego respekt mężczyzny.
– Oto nasz pradziad – przedstawiła go Ivonne. – Książę, minister szkolnictwa i zaufany sługa samego Napoleona.
Ostre rysy i zaciśnięte w wąską kreskę usta pozwalały się domyślić charakteru sportretowanego przodka. Weronikę przeszedł dreszcz.
– Wygląda jak członek inkwizycji… Biedna prababcia…
– To prawda, podobno nie miała z nim łatwego życia. Mieli ośmioro dzieci, jedno z nich to mój dziadek, ojciec matki. Chyba po nim odziedziczyła charakter.
Weronika już nie mogła się zdecydować, co najpierw oglądać i podziwiać. Przede wszystkim jednak chciała na własne oczy zobaczyć ślady psich łap odbite w starych płytkach podłogi, te, o których opowiadała jej mama. Ivonne zaprowadziła ją do salonu i pokazała podekscytowanej wnuczce słynną posadzkę. Wodząc palcami po półokrągłych zagłębieniach, dziewczyna wyobrażała sobie rozbrykane psy wbiegające na mokrą jeszcze, niewypaloną glinę.
I wściekłość pracujących przy tym ludzi.
– Jak stare mogą być te ślady, babciu?
– Bardzo stare. Pochodzą z rozbiórki jakiegoś zamku w okolicy, więc z całą pewnością są dużo starsze od samego klasztoru.
– Czyli wcześniejsze niż osiemnasty wiek?
– Na pewno.
– To niesamowite.
– Tak, ale wstań z tej podłogi, bo jest zimna. Chyba powinnam rozpalić w kominku, trochę się zrobiło chłodno.
Weronika podniosła się, wciąż zafascynowana. Pomyśleć tylko, że kiedy ten rozbawiony psiak narobił śladów, mógł panować jeszcze Ludwik XIV, Król Słońce, w wielkiej przypudrowanej peruce. Może pieska dokarmiały damy z wachlarzami, a może był to zwykły kundel należący do robotnika?
– Naprawdę chciałabym wiedzieć, jaki to był pies.
– Duży, biały, z czarną plamką pod okiem.
– Skąd?… – zaczęła, ale na widok miny Ivonne roześmiała się. – Babciu…
***
Przed kolacją i położeniem się spać musiała jeszcze obejrzeć bibliotekę.
Było to duże pomieszczenie w zachodnim skrzydle. Trzy ściany zajmowały sięgające od podłogi do sufitu półki z książkami. Jedynie ściana z prostokątnym, wąskim oknem zaopatrzonym w drewnianą okiennicę była odsłonięta, pokryta materiałem w kwiatowe wzory. Na środku stał okrągły stolik, przy nim zaś wysoka lampa z abażurem oraz dwa pluszowe fotele, zapraszające do zanurzenia się w nich z książką w ręku.
Książki na ogół były bardzo stare, o bogato zdobionych grzbietach. Przede wszystkim, jak szybko się zorientowała Weronika, zgromadzono tu klasyków literatury francuskiej: Racine’a, Moliera, Woltera, Diderota, Balzaca. Do tego kompletne wydanie dzieł Szekspira, Dostojewskiego, niezliczone słowniki, encyklopedie, albumy malarstwa i atlasy. Dziewczyna nie zdjęła jednak z półek żadnego z zacnych klasyków, gdyż dostrzegła żurnal mód z dziewiętnastego wieku i przez kilkanaście minut podziwiała ilustracje, zastanawiając się – nie bez odrobiny próżności – jak wyglądałaby w ówczesnych sukniach i kapeluszach.
Jak madame Bovary? A może jak Dama Kameliowa? Czy nie byłaby zbyt chuda, zbyt wysoka i za mało poważna na tamte czasy? Postacie z dziewiętnastowiecznych fotografii zawsze wyglądają przynajmniej o dziesięć lat starzej. Dwudziestoletnia dziewczyna ma twarz i figurę trzydziestolatki, młody kawaler wygląda na mężczyznę przed czterdziestką. Wszyscy ci ludzie z bogatych domów mieli wtedy nadwagę, niedopuszczalną z punktu widzenia dzisiejszych filmowych i modowych kanonów piękna. Wówczas figurę Weroniki uznano by pewnie za objaw choroby albo biedy, w każdym razie nieładną osobliwość.
Cóż, roześmiała się w duchu, nikt by się nie zakochał w takim dziwactwie jak ja. Miałabym za męża jakiegoś starucha.
Po chwili spoważniała na myśl o obecnej sytuacji, lecz zanim przykre refleksje dotarły do jej świadomości, rozległ się dzwonek oznajmiający kolację.
***
Jadalnia sąsiadowała z biblioteką, prowadziły do niej schodki w dół, więc Weronika zjawiła się tam niemal natychmiast. Pośrodku ogromnego pomieszczenia stał długi stół, przy którym mogło usiąść kilkanaście osób naraz.
Teraz siedziała przy nim tylko babcia Ivonne.
– No, chyba dość tego zwiedzania na dziś – powiedziała na widok dziewczyny. – Na pewno jesteś już zmęczona.
– Odrobinę.
Na talerzach leżał ser, oliwki i brzoskwinie. W koszyczku było pieczywo, a obok karafka ze świeżą oliwą. Weronika sięgnęła po owoc, po czym palcami oddzieliła miąższ od włochatej pestki. Ivonne skrzywiła się lekko na ten widok, lecz nie skomentowała. Leżące obok nakrycia specjalne sztućce do owoców pozostały nietknięte.
Nad stołem wisiał zrobiony z koła powozu żyrandol z resztkami wypalonych świec dookoła. W całym domu od dawna używano już światła elektrycznego, żyrandol pełnił więc tylko funkcje czysto dekoracyjne. Przez wysokie, podzielone na liczne kwatery okna i przez oszklone drzwi widać było taras, a za nim zejście do ogrodu. Na samym jego końcu, poprzez drzewa, połyskiwały wody Sarthe.
– Już wiem, czego nie zdążyłam obejrzeć – odezwała się po chwili Weronika, wycierając palce w płócienną, haftowaną serwetkę.
– Tak?
– Prywatnej kaplicy pani Castillon du Manon.
– Istotnie. Ale to już jutro, kochanie.
– Jasne. Jestem bardzo ciekawa, jak wygląda. A czy w ogóle wolno mieć w domu kaplicę? Nie musiał jej poświęcić jakiś ksiądz?
– Mojej matce wszystko było wolno – zaśmiała się Ivonne, zabrawszy się do swojej brzoskwini za pomocą nożyka i specjalnego widelczyka. – Gdyby tak sobie postanowiła, pewnie odprawiałaby tam msze, heretyczka jedna. Nawet papież by jej nie zabronił. Ale spokojnie, w połowie osiemnastego wieku kaplica została poświęcona, są na to stosowne dokumenty. Wiesz, że podobno straszył tam duch zakonnicy?
– Duch zakonnicy? Czyli mama nie zmyślała!
– Ja go nigdy nie widziałam, prawdopodobnie jestem za mało gorliwa w wierze. Ale moja matka przysięgała, że widziała zjawę na własne oczy.
***
Weronika wciąż myślała o duchach, kiedy po szybkim prysznicu i umyciu zębów kładła się do łóżka w małym pokoiku na poddaszu. Nie tyle jednak o duchu zakonnicy, ile o babci Wiktorii, która nocowała tutaj niemal pół wieku temu. Czy pozostawiła w tych murach jakąś część swojej aury? Musiała ją mieć bardzo silną, to bez wątpienia. Dziewczyna potrafiła dostrzec ten fenomen, matka śmiała się często, że jest małą wiedźmą. Dlaczego więc teraz nie mogła poczuć babci? Przecież Wiktoria dotykała tych mebli, poręczy, książek – musiały tutaj pozostać ślady jej emocji, smutku, nadziei. Kiedy Weronika leżała w wąskim łóżku, wpatrywała się w ten sam skośny sufit z ciemnymi belkami, który pewnie widziała też babcia. Dziewczyna bardzo chciała to wszystko poczuć, ale była zbyt zmęczona podróżą i zwiedzaniem domu, więc niemal natychmiast usnęła.
Obudziła się w środku nocy i przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje – tak było ciemno. Zbudziły ją dziwne hałasy, jakieś stukanie i skrzypienie. Wydawało jej się, że ktoś czai się za drzwiami i za chwilę wejdzie do sypialni. Aż wstrzymała oddech, nasłuchując. Prawdę powiedziawszy, poczuła się trochę nieswojo. Nie obawiała się duchów, nawet zjawy zakonnicy, zdawała sobie jednak sprawę, że w tym wielkim domostwie znajdują się teraz tylko trzy kobiety – ona, babcia i stara gosposia. Ogrodnik mieszkał osobno, nawet go jeszcze nie widziała. A przecież rodzina babci zgromadziła tu tyle cennych rzeczy. Włamywacze mieliby w czym wybierać.
Zanim jednak zdążyła porządnie się wystraszyć, zasnęła ponownie i tym razem spała już jak dziecko do samego rana.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI