Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbliża się koniec czternastego stulecia. Wbrew apokaliptycznym przepowiedniom Kraków ma ważne powody do świętowania. Oto królowa Jadwiga wreszcie spodziewa się potomka.
Niestety, radość poddanych po kilku miesiącach zmienia się w wielki smutek i żal. Nad królestwem powoli zaczynają się zbierać ciemne chmury. Bezlitosny żywioł zmiecie wszystko, co napotka na drodze.
Na szczęście nic nie jest w stanie zagrozić przyjaźni Amalii i Mildy. Czas płynie szybko, ich dzieci wchodzą już w dorosłość. Chociaż Małgorzata i Tomko różnią się od siebie jak ogień i woda, to wybory i życiowe ścieżki obojga okazują się bardzo podobne. Nadchodzi rok 1410 i pod Grunwaldem rozstrzygają się losy Królestwa Polskiego. Także dla Mildy coś się kończy i coś zaczyna. Lecz pewne tajemnice muszą nimi pozostać na zawsze…
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów i wnuczki. Autorka między innymi bestsellerowej sagi „Kobiety z ulicy Grodzkiej”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
Copyright © Lucyna Olejniczak, 2024
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Mark Owen / Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-749-9
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pamięci Tadeusza
CZĘŚĆ PIERWSZA
KRÓLESTWO KOBIET
ROZDZIAŁ PIERWSZY
KRAKÓW, MAJ 1398
Jeszcze zanim otworzyła oczy, usłyszała lekkie kroki dziecka.
Jako matka nie mogłaby ich pomylić z czymkolwiek innym. To musiała być Małgorzata. Tyle że to do niej niepodobne, żeby tak wcześnie wstała. Zwykle nie można jej było dobudzić, gdy szła do szkoły, przez co ostatnia pojawiała się na lekcjach.
W sypialni było jeszcze mroczno i panowała niezwykła cisza, przez uchylone okno nie napływały żadne dźwięki z zamku ani zza muru, z miasta. Pomocnicy łaziebników nie bębnili jeszcze na ulicach w miednice na znak, że woda w łaźniach gorąca, nikt nie pokrzykiwał, nie słychać było skrzypienia wozów dostawców na wawelskim dziedzińcu ani poszczekiwania bezpańskich psów. Musiało być jeszcze bardzo wcześnie.
Po omacku wyciągnęła rękę na sąsiednią poduszkę, ale miejsce obok było puste. Widocznie mąż był już na nogach, nawet nie słyszała, jak wstawał.
Otworzyła oczy. W mroku ujrzała tylko ciemną dziecięcą postać w nogach łóżka.
– To ty, dziecko? – mruknęła sennie. – Czemu już nie śpisz?
– Tak, matko, to ja.
Głos dobiegający do uszu półprzytomnej Amalii był dziwny, inny niż zazwyczaj. Przestraszyła się, że Małgorzata jest chora. Poprzedniego dnia kąpała się w Wiśle, mimo zakazu, a przecież majowa pogoda jest taka zdradliwa.
– Małgorzato… – Amalia uniosła się na łokciu, drugą ręką przetarła oczy, ale sylwetka dziecka majaczyła niewyraźnie w nikłym świetle wstającego dnia.
– Matko, co wy mówicie? To ja, Bartosz…
Usiadła gwałtownie na łóżku, czując, jak jej serce bije coraz szybciej.
– Jaki Bartosz, kim jesteś?!
– Twój synek, matko – usłyszała płaczliwy głos. – No, Bartosz. Bartek…
– Nie jesteś moim dzieckiem.
– Miałaś być moją mamą.
Jezu Przenajświętszy, jaki Bartosz?, myślała przerażona.
Nagle to do niej dotarło. Przecież tak chyba miał na imię syn Zofii, tej, którą Zbigniew zatłukł na śmierć na zamkowym dziedzińcu i której synkiem Hanna zamierzała zastąpić jej nowo narodzoną córeczkę, gdyby ta urodziła się martwa lub zdeformowana.
Ale przecież do niczego nie doszło, Amalia nie zgodziła się na to.
– Nie zezwoliłam na żadną zamianę! – wykrzyknęła z desperacją. – Gdzie jest Małgorzata?
Czuła, że to musi być sen, więc ze wszystkich sił starała się przebudzić. Lecz nie mogła.
Twarz dziecka wciąż była niewyraźna, falowała w ciepłym, nagrzanym jeszcze od snu powietrzu. Nad głową chłopca pojawiły się kolorowe smugi, płynęły jak nici babiego lata.
– Gdzie moja córka? Gdzie Małgorzata?! – Krzyczała coraz głośniej.
Tupot małych nóg przeraził ją jeszcze bardziej, dziecko dobiegło do łóżka i usiłowało ją objąć. Wyrywała się jak szalona.
– Matko, co wy robicie…? Tutaj jestem. Czemu mnie odtrącacie?
Otworzyła oczy i zobaczyła zapłakaną i przerażoną córkę. Przygarnęła ją do siebie tak mocno, że dziewczynka aż stęknęła, jakby zaczęła się dusić.
– A gdzie Bartosz? – Amalia wciąż jeszcze nieprzytomnym spojrzeniem rozglądała się po sypialni.
Było już jasno, zza murów Wawelu dochodził zwyczajny poranny gwar. Dziwne kolorowe smugi zniknęły, sypialnia wyglądała całkiem zwyczajnie.
– Jaki Bartosz, matko? – wychlipała zapłakana Małgorzata. – Usłyszałam wasz krzyk i natychmiast przybiegłam. Nikogo innego tu nie było.
Małgorzata musiała być naprawdę przestraszona, bo rzadko jej się zdarzało zwracać do matki tak oficjalnie. Zwykle była w rozmowie z Amalią raczej swobodna, co czasami usiłował jej wytknąć, przeważnie bezskutecznie, Szymon, jej ojczym.
– Przepraszam, kochanie. – Amalia przytuliła, tym razem delikatnie, córkę i ucałowała zapłakane oczy. – Miałam koszmarny sen. To wszystko. Nie mówmy już o tym.
***
Kiedy wyprawiła Małgorzatę do szkoły i usiadła w kuchni, żeby zjeść spokojnie śniadanie, wciąż nie mogła się otrząsnąć.
– O czym tak dumasz?
Nie usłyszała wchodzącego do pomieszczenia Szymka. Przyszedł, żeby jak co dzień zjeść z nią śniadanie przed rozpoczęciem swoich codziennych zajęć.
Opowiedziała mu o dziwnym śnie. Mąż wiedział o planowanej kiedyś przez Hannę zamianie noworodków.
– Mam wyrzuty sumienia, że zapomniałam o tamtym chłopczyku – przyznała, grzebiąc łyżką w gęstej owsiance. – Nawet nie próbowałam się dowiedzieć, jak sobie radzi. Może powinnam go odszukać?
– Z tego, co mi opowiadałaś, wynikało, że przygarnęli go ludzie, którzy sami stracili dziecko. A co, jeśli mu nie powiedzieli, że nie jest ich? Jakie mamy prawo, żeby mącić czyjś spokój i wtrącać się w cudze życie?
– A jeśli jest nieszczęśliwy? A może źle go traktują i potrzebuje pomocy?
– To wyślemy kogoś do Rożnowa, żeby dyskretnie przyjrzał się tej rodzinie. Jeśli się okaże, że chłopcu dzieje się krzywda, zabierzemy go do siebie. I tylko w takim przypadku będziemy mogli się wtrącić. W żadnym innym.
– Dobrze, mój mądry mężu. Zgadzam się na to. – Wyciągnęła do niego dłoń przez ławę i uścisnęła ją mocno. – Tylko… – zawahała się – tylko dlaczego przyszedł do mnie we śnie? Przecież nie mam takich nadprzyrodzonych zdolności jak Milda, jestem zupełnie zwyczajną kobietą.
– Dla mnie zawsze byłaś nadzwyczajna. – Uniósł jej dłoń do ust i ucałował ją z miłością. – A to był zwykły sen, nic więcej. Nie myśl już o tym.
***
Na prowizorycznej scenie, zwanej theatra, zbudowanej pod Ratuszem, pojawił się Grzech i wszyscy gapie zebrani na rynku aż westchnęli z wrażenia.
Potem rozległy się okrzyki i gwizdy dezaprobaty.
Mała Małgorzata stanęła na palcach i wychylała się, jak tylko mogła, by coś dojrzeć spoza pleców dorosłych. Towarzyszący jej koledzy ze szkoły, Konrad i Maciek, czynili podobne ewolucje, ponieważ byli niewiele od niej wyżsi. Wszyscy troje mieli akurat przerwę w lekcjach, aż do nony, kiedy to czekało ich jeszcze śpiewanie oraz przepisywanie łacińskich sentencji, i zamierzali cały ten wolny czas spędzić pod sceną.
O przyjeździe do miasta goliardów i trefnisiów dowiedzieli się już wczorajszego dnia. Cała wędrowna trupa wjechała do Krakowa w południe, a potem udała się do Ratusza, by uzyskać zezwolenie rajców na występ. Toteż dzisiaj, już od prymy, kiedy zaczęły się pierwsze lekcje w nowo otwartej szkółce Szymona i Amalii, dzieci przebierały nogami pod ławkami, nie mogąc doczekać się przerwy śniadaniowej, kiedy to mogły nareszcie opuścić Wawel i udać się na rynek.
Tymczasem Grzech rozpoczął swój występ. Ubrany był w wielobarwny strój, a jego twarz pokrywała biała farba. Nosił czapkę, do której przymocowane były błazeńskie dzwoneczki. Ani trochę nie przejął się wrogim powitaniem, tylko w kilku zręcznych susach przedostał się na środek sceny, gdzie wykonał obrót, złożył publiczności prześmiewczy ukłon, po czym – przy akompaniamencie bębna – wyjął z sakiewki zestaw kości do gry.
Inny trefniś prędko podsunął mu stolik. Tłum zafalował, widzowie chcieli przecisnąć się bliżej podestu, na którym odgrywano przedstawienie. Małgorzata i chłopcy zostali tak ściśnięci, że niemal na czworakach musieli przedostać się w miejsce, gdzie było więcej przestrzeni.
Grzech niespodziewanie zrobił wysoki podskok, rozkładając w powietrzu nogi niczym nożyce, wylądował na ugiętych kolanach i przysiadł na deskach sceny, wprost na tyłku, przed samym stolikiem. Zamieszał kośćmi w garści i wyrecytował śpiewnym głosem:
Kiedy zasiądę z graczami na ławie,
Niech, co mam, przegram, a resztę zastawię!
Zaczęły grać piszczałki. W kierunku bezczelnego bufonapoleciały zgniłe cebule. Wściekłość gawiedzi była tym większa, że duża część publiczności rozpoznała w nim swe własne słabostki do gry i hulanek, a te zawsze wzbudzają największe oburzenie, kiedy dostrzega się je u innych.
Małgorzata była jednak zachwycona.
Zawsze najbardziej lubiła, kiedy w przedstawieniach igrców – mądrze zwanych też ioculatores – pojawiał się Grzech, Występek albo Plotka, ta ostatnia często z namalowanymi na opończy językami. Ich zachowanie i śmiałe słowa miały w sobie coś podniecającego, czego dziewczynka nie znajdowała w postaciach Czasu, trzymającego w ręku klepsydrę, czy też Wstydu z batem w dłoni, a już tym bardziej w religijnych misteriach, w których roiło się od sztywnych biblijnych postaci oraz aniołów.
Grzech kontynuował, jak gdyby nie dostrzegając jawnej niechęci tłumu:
Niech brnę wciąż bardziej z każdym rzutem kości!
Nikt nie zabroni mi nieroztropności!
Wszakże mylił się srodze ten wesołek i lekkoduch, mniemając, że potępiany przez Kościół zwyczaj gry w kości ujdzie mu na sucho. Ku uciesze gawiedzi szybko doskoczył do niego jakiś garbus – prawdziwy czy udawany – i niemal jednym ruchem założył mu na twarz maskę wyobrażającą świński ryj. Małgorzata aż jęknęła z zachwytu, a zobaczywszy jakąś beczkę, wskoczyła na nią zwinnie jak wiewiórka, by lepiej widzieć.
Grzech został otoczony przez trefnisiów, którzy kopniakami i rózgami przeganiali go ze sceny. Kiedy już niemal z niej zeskakiwał, spadł na niego wypełniony wodą świński pęcherz, który do tej pory wisiał na poprzecznej belce.
Publiczność zawyła z uciechy.
Na scenę weszła teraz Cnota – w białej, powłóczystej szacie – i wygłosiła obowiązkowy morał, niezbyt długi, aby nie zanudzać widzów.
– Musimy urządzić takie przedstawienie w szkole – krzyknęła Małgorzata do trójki towarzyszących jej kolegów.
– Nie zezwolą – odparł sceptycznie Maciek, jasnowłosy, piegowaty chłopak.
Wiedział, co mówi, bo nawet takie występy jak ten, który teraz oglądali, natrafiały na duże trudności ze strony miejskich władz. O ile jeszcze rajcy przymykali oko, o tyle Kościół bywał bardzo w tych kwestiach zasadniczy. Duchowni, owszem, chwalili świąteczne misteria, ukazujące mękę Zbawiciela, ale głośno potępiali świeckie wygłupy, pobudzające jedynie do czczego śmiechu.
Wesołość nie była mile widziana.
– To zrobimy sobie sami. Między lekcjami – odparła Małgorzata. – Ja będę Grzechem.
– A ja Cnotą – rzekł Maciek.
– Nie pasujesz.
– Jak to?
– Możesz być Niewiedzą albo Gnuśnością.
– Czemu Gnuśnością? – jęknął chłopak.
– Ja ustalam.
Maciek przybył do Krakowa z Sandomierza wraz z matką i trzema młodszymi siostrami. Jego ojciec był katem, ale na nieszczęście dla rodziny podczas jednej z egzekucji doznał ponoć objawienia. Miała mu się ukazać Matka Boska ze specjalnym przesłaniem. Pod wpływem tej wizji mężczyzna porzucił swe zajęcie i wstąpił do klasztoru, całkowicie tracąc zainteresowanie zarówno żoną, jak i dziećmi. Biedna kobieta szybko popadła w tarapaty i zmuszona była przenieść się wraz ze swymi pociechami do brata, do Krakowa, gdzie najęła się jako szwaczka. Maciek też musiał pomiędzy lekcjami zarabiać na swoje utrzymanie, najczęściej śpiewał na mszy i na pogrzebach, bywał posłańcem albo zbierał w rowach nad Rudawą pijawki dla krakowskich medyków.
– A ja? – zapytał Konrad, syn bednarza.
– Coś ci wymyślę – poważnie odparła Małgorzata.
– A ja? – Ziemowit, chudy jak szczapa syn pracownika mennicy, też nie chciał być pominięty.
– Jeszcze nie wiem. Też coś wymyślę.
Na scenie pojawili się kuglarze i akrobaci, ci drudzy wkroczyli na nią na rękach bądź na szczudłach, w rytm uderzeń bębna. Jak to zazwyczaj bywało, wszystko teraz działo się jednocześnie – podskoki, przewroty do tyłu, podrzucanie piłeczek. Na końcu wystąpił szpilman z balladą, która zawsze podobała się publiczności: o tym, jak ponad sto lat temu okrutny król Przemysł potajemnie zabił swoją małżonkę, Ludgardę, ponieważ ta nie mogła mieć dzieci. Gawiedź słuchała go z fascynacją i grozą, tym większą, że wszyscy dobrze wiedzieli o sytuacji młodej królowej Jadwigi.
Niedługo potem przedstawienie się skończyło, a między tłum weszli goliardzi, by zbierać do miseczek monety od publiczności.
***
Ponieważ do popołudniowych lekcji pozostało jeszcze dużo czasu, dzieci nie śpieszyły się zbytnio w drodze powrotnej na Wawel. Zawiał zimniejszy wietrzyk, co w połączeniu z widokiem nisko latających ptaków zwiastowało niechybną zmianę pogody.
– A może byśmy się przyłączyli do tej trupy? – zaproponowała Małgorzata, gdy we czwórkę maszerowali ulicą Grodzką.
– Głupiaś – odparł szybko Konrad, kopiąc jakiś kamień. – Dzieci nie przyjmują. A już na pewno nie wezmą dziewuchy. Widziałaś, że nawet księżniczkę perską grał chłopak, tyle że umalowany i w sukni.
– Nie jestem ślepa – odrzekła ze złością, bo musiała przyznać w duchu, że jej towarzysz, niestety, miał rację. – Ale mogłabym ściąć włosy, włożyć męski strój i udawać otroka.
– Od razu cię przejrzą.
– Nie umiesz sikać jak chłopak – rzeczowo dodał Maciek.
– Czyli musimy stworzyć własną grupę.
– No nie wiem… – mruknął Konrad.
– Zarobilibyśmy dużo pieniędzy.
– Aha.
Całą ulicę zatarasowały gęsi, pędzone przez pastucha z badylem w ręku. Syczały wściekle, kiedy próbowali je przeganiać, ale okazali się na tyle zwinni i szybcy, że nie dali im się szczypać po łydkach. Potem minęli prowadzoną na postronku krowę, z zaropiałymi oczami, pokrytymi czarnymi muchami. Cała Grodzka zalatywała dzisiaj zwierzęcymi woniami.
Pomysł Małgorzaty z założeniem trupy nie był dla chłopaków wielkim zaskoczeniem, często bowiem miewała różne dziwne i całkowicie nierealne zachcianki. Jak choćby zamiar ucieczki z Krakowa, zaciągnięcia się na statek i podróży morskiej do krajów saraceńskich. Akurat do tego zainspirowały ją opowieści młodego Miłosza, w którym od samego początku, kiedy jeszcze udzielał jej lekcji rysunku, dziewczynka kochała się na zabój. Raz na jakiś czas pojawiał się w ich szkółce i opowiadał nie tylko o swojej podróży do Italii i spotkaniu z Ojcem Świętym, lecz również o tym, co wyczytał w księgach na temat dalekich krajów na Wschodzie.
W zwykłych szkołach parafialnych, a już tym bardziej w katedralnych, tego rodzaju pogadanki byłyby nie do pomyślenia. Tam uczono głównie gramatyki łacińskiej, niemieckiego i arytmetyki. Jako przykłady literackie i materiały do ćwiczeń służyły żywoty świętych oraz Biblia. Tyle wystarczało, aby przygotować ucznia do pracy w radzie, sądzie czy jakiejś kancelarii przy pisaniu listów lub też do prowadzenia ksiąg rachunkowych w sklepie. Nauka polegała głównie na bezmyślnym zapamiętywaniu i klepaniu starożytnych sentencji.
Pomagała w tym rózga.
Tak, chłosta stanowiła najważniejszą pomoc naukową, bez rózgi prowadzący lekcje duchowni chyba nie potrafiliby się obejść. Według nich nauka wymagała żelaznej dyscypliny oraz fizycznego bólu. Czasami używano nawet bardziej brutalnych kar fizycznych niż baty.
Zupełnie inaczej było w wawelskiej szkółce prowadzonej przez Szymona i Amalię. Nie uznawali oni kar cielesnych. Uważali je wręcz za szkodliwe. Według nich ból oraz strach tylko otępiały umysły. Zamiast tego starali się przede wszystkim rozbudzić w dzieciach ciekawość świata. Stąd więc opowieści o dalekich krajach i wielkich wydarzeniach historycznych. Pewnego dnia Szymon przyniósł nawet do szkolnej izby astrolabium i przez pół dnia wszyscy podziwiali ruchome płyty wykonane z brązu, choć sam nauczyciel nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób ustala się położenie gwiazd.
Nie oznacza to, że zaniedbywano niezbędne podstawy.
Były również zwykłe, nudne dyktanda, rymowanki i wyliczanki ułatwiające zapamiętywanie reguł gramatycznych. Czytano teksty religijne oraz śpiewano. Szkółka działała dopiero od kilku miesięcy, więc dzieci niewiele jeszcze potrafiły. Początkowe tygodnie nauki poświęcono na wykształcenie podstawowych umiejętności posługiwania się gęsimi i kruczymi piórami – w jaki sposób je ostrzyć i trzymać – oraz nabyciu odpowiedniej postawy podczas pisania: pierś z dala od stołu, nie pochylaj głowy, postaw rożek z inkaustem po prawej ręce, zanurz w nim pióro, potem otrząśnij je i dotknij zaostrzonego końca, aby się upewnić, iż nie ma na nim włoska, a po zapisaniu litery posyp ją piaskiem z piasecznicy. Potem uczniowie – na razie była ich czwórka, Małgorzata i trzech chłopców w jej wieku – siedzieli w ławkach nad drewnianymi tabliczkami z alfabetem, a nauczyciel, najczęściej był nim Szymon, obserwował ich z prowizorycznej katedry, jaką zrobił dla niego wawelski stolarz.
Nareszcie miał swoją małą akademię.
I to bez papieskiego zezwolenia.
Czasami, gdy obowiązki wzywały Szymona na zamek, zastępował go Miłosz albo stary ksiądz Wacław, uczący katechizmu i śpiewania psalmów. Bardziej wykształceni nauczyciele nie kwapili się do pracy w tak skromnej placówce.
Amalia najczęściej zajmowała się sprzątaniem i przygotowywaniem posiłków dla dzieci, bywało jednak, że i ona musiała pełnić funkcję preceptora. Wykształcenie, jakie nabyła jako dwórka w Budzie i na Wawelu, w zupełności wystarczało, by sprostać zadaniu.
***
I to właśnie Amalia czekała teraz w szkolnej izbie na powracające z przerwy dzieci. Nie była sama. W jednej z ławek siedział chłopiec z brązowymi, kręconymi włosami.
– Powitajcie nowego kolegę – powiedziała, gdy Małgorzata, Konrad, Maciej i Ziemowit weszli do środka, dysząc po wyścigach, jakie sobie urządzili od bramy Wawelu do szkoły.
– Ma na imię Piotrek, jest synem kuśnierza Bogusza i już trochę umie, więc łatwo się dostosuje do naszych lekcji. Na razie będzie mógł przychodzić tylko w niektóre dni, ponieważ musi pomagać ojcu w pracy.
Małgorzata przyjrzała się uważniej chłopcu, całkiem ładnemu i zadbanemu, który wydawał się teraz przede wszystkim onieśmielony. Kiedy ich oczy się spotkały, Piotrek szybko odwrócił wzrok. Zrozumiał, że dziewczynka go rozpoznała.
Że szybko odkryła, iż on nie ma na imię Piotrek i nie jest synem żadnego kuśnierza.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI