Pani na wrzosowisku. Tom 2. Ostatni nokturn - Lucyna Olejniczak - ebook + audiobook + książka

Pani na wrzosowisku. Tom 2. Ostatni nokturn ebook

Lucyna Olejniczak

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie podczas Powstania Listopadowego oraz w wiktoriańskiej Anglii. Główna bohaterka, młoda pianistka Eliza Bielska, zostaje zmuszona do wyjazdu z atakowanej przez carskie wojska stolicy do Anglii. Po licznych perypetiach opuszcza Londyn, by zamieszkać w rezydencji na wrzosowiskach w Yorkshire. Okazuje się, że posiadłość i jej mieszkańcy skrywają mroczne tajemnice. Eliza musi wiele doświadczyć, nim stanie się prawdziwą „Panią na wrzosowisku”.

***

Życie Elizy w Londynie zaczyna się komplikować. Młoda kobieta traci pracę, a stryj Karol bankrutuje. Do tego uratowana przez nią Nelly ucieka ze szkoły przed ukrywającym się tam mordercą kobiet i ślad po niej ginie. Nawet spotkanie po latach z bratem wzbudza niepokój Elizy. Dziewczyna instynktownie wyczuwa zbliżające się kłopoty.

I właśnie wtedy, w najtrudniejszym okresie jej życia, nadchodzi miłość, o której od dawna marzyła.

Eliza wychodzi za mąż i wraz z mężem przenosi się do Yorkshire, żeby tam zostać „Panią na wrzosowisku”. Wydawałoby się, że teraz już nic nie może zmącić jej szczęścia…

Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów i wnuczki. Autorka między innymi bestsellerowych cykli „Kobiety z ulicy Grodzkiej” i „Lilie królowej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 360

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Lucyna Olejniczak, 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© NendeR/Adobe Stock

© ana/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8391-704-7

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

ROZDZIAŁ PIERWSZY

WSCHODNI LONDYN, WRZESIEŃ, ROK 1837

Wciąż nie mogły czuć się bezpiecznie.

Mimo że przebyły tej nocy wiele mil dzielących Camden Town od Bluegate Fields, wciąż wydawało im się, że ktoś je ściga. Dwie dziewczynki oglądały się nerwowo za siebie, wypatrując ukrytego w mroku mordercy. Kto wie, może był tuż za nimi niczym nieuchwytny cień?

Aby uciec przed potworem, musiały teraz ukryć się w krainie potworów.

Czyli w podziemiach Londynu.

– Na pewno wiesz, gdzie jesteśmy? – spytała Jane, gdy przedzierały się w ciemnościach przez jakieś zarośnięte podwórze na tyłach zrujnowanej kamienicy.

– Tak. Mówiłam ci to już tysiąc razy – odparła zniecierpliwiona Nelly, dysząc głośno.

– Wygląda, jakbyśmy błądziły bez celu.

– Znam te rejony.

– Przecież tu nic nie ma.

Rzeczywiście, w ciemnościach i we mgle, których nie rozjaśniała ani jedna latarnia, mogło się wydawać, że uciekinierki znalazły się na końcu świata. Na ziemi niczyjej. W zasadzie nie było to aż tak dalekie od prawdy, ponieważ slumsy Bluegate Fields, sąsiadujące od północy ze wschodnimi dokami, stanowiły jedną z wielu białych plam na mapach Londynu. Nazwy tutejszych ulic nie zostały nigdzie zapisane, ani na papierze, ani nawet na mosiężnych tabliczkach, które w innych, cywilizowanych rejonach miasta umieszczano na murach kamienic.

Tutaj o takie rzeczy zupełnie nie dbano.

Dlatego też adresy takie jak George Street, Rosmery Lane, Cable Street, New Road czy Black Lane zdawały się jedynie widmowymi nazwami, równie nierzeczywistymi i nieuchwytnymi jak spowijająca dzielnicę mgła, istniejącymi tylko w głowach tych, którzy tu mieszkali.

– Zobaczysz, pod ziemią będzie jeszcze ciemniej – rzekła rudowłosa Nelly.

– A musimy tam schodzić?

– Musimy.

Nelly ustaliła to już na samym początku, gdy postanowiły uciec z Zakładu Opiekuńczego dla Dziewcząt w Camden Town prowadzonego przez panią Waters.

– Dlaczego? – słabym głosem zapytała Jane.

– Bo tam nas nikt nie znajdzie. I obroni nas banda.

– Jaka banda?

– Szczury.

Jane odchrząknęła nerwowo.

– Nie mówisz o prawdziwych szczurach, prawda?

– Wiadomo, że nie.

– To twoi przyjaciele?

– Powiedzmy.

– Dlaczego tak się nazywają?

– Bo żyją w kanałach i w podziemiach.

– Naprawdę?

– Nie. Na niby – zdenerwowała się Nelly. – Przestań gadać, bo nas ktoś usłyszy.

Szczury to nie była nawet jakaś prawdziwa banda, w rodzaju brutalnych gangów z Whitechapel czy Limehouse, terroryzujących wschodnią część stolicy, tylko grupka dzieciaków, z których najstarsze miało może z czternaście lat. Nelly zetknęła się z nimi, gdy jeszcze przed śmiercią matki szukała w Tamizie oraz w podziemnych kanałach przedmiotów nadających się do sprzedania.

Wszystkie te dzieci albo były sierotami, albo pouciekały z domów przed zapijaczonymi rodzicami. Żyły na granicy dwóch światów – tego na powierzchni i tego ukrytego.

Podziemnego.

***

Ani Nelly, ani tym bardziej Jane nie miały pojęcia, że choć cała ta część wschodniego Londynu zbudowana była na podłożu z piasku, żwiru i gliny, to pod spodem znajdowała się lita skała.

Jakieś kilkanaście stóp w głąb rozpościerały się wydrążone w niej korytarze oraz pieczary, które wieki temu służyły za chrześcijańskie klasztory czy też rozległe katakumby, wypełnione trumnami i sarkofagami. Jeszcze niżej otwierał się podziemny świat zmarłych z czasów Brytów i Sasów, a pod nimi starożytnych Rzymian – tak zwane loculi – gdzie zapuszczali się tylko najodważniejsi. Albo najbardziej zdesperowani. Ponieważ tam właśnie, jak nauczali niektórzy pastorzy, w tych wilgotnych i mrocznych labiryntach czaiły się w mroku najstraszliwsze pogańskie demony. Zwykli mieszkańcy Londynu – bankierzy, prawnicy, sprzedawcy – na ogół nawet nie wiedzieli o istnieniu tego podziemnego królestwa, gdzie przepływały pogrzebane rzeki i królowały szczury oraz karaluchy.

Jeśli ktoś zaglądał pod powierzchnię miasta, zazwyczaj byli to włóczędzy, kryminaliści, wariaci albo poszukiwacze skarbów – ukrytych w glinie starodawnych monet i figurek.

No i ci, którzy uciekali przed prawdziwymi demonami.

Tak jak dwie dziewczynki z zakładu w Camden Town.

– Jeśli on jest wampirem – powiedziała Jane – to nikt nas nie obroni. A pod ziemią będzie się czuć jak u siebie w domu.

– A kto to niby jest wampir? – zainteresowała się Nelly.

– To istota wysysająca krew.

Przeszły po kładce nad cuchnącym strumieniem, który płynął przez jeden z zaułków, obramowanych ceglanymi ścianami opuszczonych kamienic. Dawno skończył się bruk, więc brodziły teraz po kostki w szlamie naniesionym przez Tamizę.

– To jakieś bajki dla dzieci – odparła Nelly, ale jej głos nie zabrzmiał zbyt pewnie.

– Wcale nie bajki, tylko najprawdziwsza prawda.

– Skąd o tym wiesz? Uważaj, dziura.

– Widzę. Wiem od mojej poprzedniej przyjaciółki, Ljubicy. Jej dziadek urodził się w Serbii.

– Nie ma takiego kraju – mruknęła Nelly, trochę zazdrosna o tę poprzednią przyjaciółkę.

– Jest. Dziadek opowiadał, że te istoty w dzień śpią, a nocami polują.

– Polują na kobiety i dzieci?

– Przede wszystkim.

Nelly odetchnęła głębiej.

– To by się zgadzało – wyszeptała. – Co jeszcze o nich mówił?

– Mogą się pojawiać pod postacią wielkiego wilka.

– Pan Waters?

***

No cóż, musiała to sobie poukładać w głowie.

Mąż kobiety, która prowadziła zakład opiekuńczy dla dziewcząt, wydawał się Nelly, owszem, przerażający, ale czy naprawdę był istotą nie z tego świata?

W świetle dnia zdawał się raczej zwyczajny, wręcz niepozorny i jeśli nie liczyć jego dziwacznego przekrzywiania głowy i zimnego spojrzenia, zewnętrznie nie wyróżniał się niczym niezwykłym. Nelly widziała w swym krótkim życiu dużo brzydszych i bardziej odpychających mężczyzn.

To, że lubił małe dziewczynki – w dość szczególny sposób – też nie czyniło z niego demona z jakiejś tam Serbii. Czyli tego, jak powiedziała Jane, wampira albo wilka. Nelly słyszała już wiele o nadzorcach w fabrykach, kopalniach czy też o opiekunach w przytułkach, którzy bez ceregieli wykorzystywali do niecnych celów co ładniejsze dzieci. Raczej nikt tym się specjalnie nie oburzał.

Wiadomo, prawo silniejszego.

Jednakże ona widziała pana Watersa także w innej, zupełnie odmiennej postaci.

Przede wszystkim wtedy na brzegu Tamizy.

Wówczas nie wyglądał jak wszyscy inni dorośli. Wcale a wcale. Raczej niczym aktor odgrywający rolę diabła na jarmarku, tyle że nie było w tym nic śmiesznego, ponieważ mężczyzna ciągnął za sobą zakrwawione ciało kobiety. Miał na sobie długą czarną pelerynę, a pod nią dziwnie obcisły kostium, podkreślający niezwykle chudą sylwetkę. Także twarz mężczyzny wydawała się upiorna, jakby pokryta grubą warstwą pudru oraz szminki.

No i te pazury – niczym u drapieżnika, długie i ostre, wyglądające na stalowe. Jaki człowiek mógłby mieć takie?

Drugi raz ujrzała pana Watersa w tym samym przebraniu zaledwie kilka godzin temu, gdy w świetle księżyca zmierzał do powozu ukrytego za murem zakładu dla dziewcząt.

Niedługo przed ich ucieczką z tamtego miejsca.

***

Nadal przedzierały się przez ciasne labirynty Blue­gate Fields, pomiędzy niezamieszkanymi budynkami, parkanami, cmentarzami, mijając pogrążone w ciemnościach i tylko z rzadka oświetlone gazowymi latarniami uliczki, zaułki i pełne śmierdzącego błota podwórka.

– Nie może być wampirem – zawyrokowała wreszcie Nelly.

– Dlaczego?

– Bo się przebiera. A demony zmieniają postać same z siebie. Przy księżycu.

– Skąd wiesz, że to przebranie?

Drogę przebiegły im dwa blade w ciemnościach kształty – może koty, a może wielkie szczury.

– To proste: widziałam, że miał wymalowaną twarz, taką jak u aktorów. Wampir z Serbii nie musiałby używać szminki, racja?

– No racja.

– Po drugie, pazury były stalowe, więc je sobie na pewno założył. A po trzecie, mówiłaś, że te istoty w dzień śpią, a polują w nocy.

– Bo tak właśnie jest.

– No więc pierwszy raz, kiedy ujrzałam go przy rzece, w tym dziwnym stroju i z trupem przewieszonym przez ramię, świeciło słońce. Dobrze to pamiętam. Zresztą w dzień pan Waters wcale nie śpi, tylko kręci się pomiędzy dziewczynkami. I wtedy jest normalnie ubrany.

– To po co się tak przebiera?

– Bo ja wiem? Może jest słaby na rozumie? Koń kopnął go w głowę?

Jane zaśmiała się po raz pierwszy, odkąd uciekły z zakładu.

– I dlatego tak ją przekrzywia?

– Kto wie? – Nelly także się uśmiechnęła. – To żaden wampir, nie bój się. Tutaj nas nie znajdzie.

Ostatnie zdanie Nelly wypowiedziała pewnym siebie głosem, choć wcale nie oddawał jej obecnego nastroju, a ściśle mówiąc, był jego zaprzeczeniem. Rudowłosa dziewczynka zdała sobie bowiem sprawę, że się zgubiły. Całą tę dzielnicę slumsów znała bardzo pobieżnie, w dodatku do tej pory bywała tutaj tylko za dnia. Teraz, w ciemnościach oraz nocnej mgle, nic wokoło nie było do siebie podobne. Jeszcze przed chwilą wydawało jej się, że kieruje się ku cmentarzowi obok kościoła Świętego Jerzego, niedaleko którego znajdowało się jedno z wejść do podziemi, lecz teraz nie była pewna, czy podążają w dobrym kierunku.

Może powinna się udać nad Tamizę i szukać wrót prowadzących pod ziemię nad brzegiem rzeki, tam, gdzie kiedyś łowiła „fanty”?

Albo poczekać, aż nastanie świt?

Nie, to bez sensu. Szkoda czasu.

Nie chciała dzielić się swoimi wątpliwościami z przyjaciółką, ponieważ niechybnie usłyszałaby z jej ust coś w rodzaju: „A nie mówiłam?”. Od początku to ona, Nelly, przejęła inicjatywę, nie mogła więc teraz przyznać się do błędu. Przystanęła więc pochylona, z dłońmi opartymi o kolana, udając, że odpoczywa.

***

Aż do tej pory wszystko szło jak z płatka, łatwiej, niż to sobie wyobrażały.

Kiedy tylko Nelly zdała sobie sprawę, że pan Waters ją rozpoznał i z całą pewnością nie pozwoli, by wyjawiła komuś jego mroczny sekret, natychmiast podjęła decyzję o ucieczce z zakładu. Z początku miała to zrobić sama, lecz Jane tak bardzo się przestraszyła, że ten przerażający człowiek mógł ją również wtedy zauważyć, iż nie spoczęła, dopóki przyjaciółka nie zgodziła się zabrać jej ze sobą.

Przygotowania trwały krótko.

Najpierw dziewczynki pozbyły się swoich białych fartuszków, które w ciemnościach nocy za bardzo rzucałyby się w oczy, poza tym wskazywałyby jasno, skąd uciekinierki się wzięły. Bure sukienki natomiast, noszone przez wychowanki zakładu pod spodem, nadawały się wprost idealnie. Potem Nelly zeszła cichutko na parter, do sali jadalnej i zabrała ze stołów kilka ogarków łojowych świec, a następnie poszła do pustej już kuchni po pudełko zapałek.

Dołożyła do tego bochenek chleba oraz dwa jabłka.

– Po co te świeczki? – zapytała Jane, gdy przyjaciółka wróciła na górę.

– Mogą się przydać. W podziemiach.

– W jakich podziemiach?

– Dowiesz się.

Teraz nie pozostawało nic innego, jak poczekać, aż koleżanki zapadną w głęboki sen, co zwykle następowało dość szybko, wszystkie były bowiem zmęczone całodniowymi zajęciami. Nelly i Jane zamierzały wyjść przez okno sali sypialnej, ponieważ zdążyły odkryć, że drzwi na dole zamknięto przed zmrokiem na klucz. Wprawdzie sypialnia mieściła się na pierwszym piętrze, lecz obok wąskiego okna znajdowała się solidna rynna, a obie dziewczynki miały niemałą wprawę we wspinaniu się i schodzeniu.

Niedługo przed północą uznały, że nadszedł odpowiedni czas.

A raczej Nelly uznała. Ułożyły pościel w taki sposób, żeby przypadkowy obserwator był przekonany, że śpią spokojnie w swoich łóżkach. Następnie uchyliły ostrożnie okno i najciszej, jak tylko potrafiły, wydostały się na zewnątrz.

Noc była chłodna, lecz na szczęście nie wiało ani nie padało. Księżyc świecił jasno, odrobinę za jasno jak dla nich. Nie obraziłyby się, gdyby zakryły go chmury.

Oprócz rynny zauważyły też gzymsy oraz kamienne ornamenty muru, znakomite miejsca podparcia dla stóp.

Zejście na dół okazało się dziecinnie proste.

Podwórze było puste, nie zaszczekał nawet pies, stary i przyjazny całemu światu Rocky. Z pochylonymi głowami przemknęły w kierunku furtki. Obok niej znajdował się domek strażnika, lecz w tej chwili nie paliło się tam żadne światło. Pan Gardiner zapewne już dawno spał. Nic dziwnego. Nawet nie udawał strażnika. Zakład dla dziewcząt nie był żadnym więzieniem, pensjonariuszki nie uciekały raczej z miejsca, które zapewniało im dach nad głową, łóżko z czystą pościelą oraz regularne posiłki. I choćby z tego prostego powodu, że zazwyczaj nie miały dokąd pójść.

Tak jak się Nelly spodziewała, furtka nie została zamknięta na klucz. Ustąpiła z cichym skrzypieniem, prawie niesłyszalnym, choć w uszach małych uciekinierek zabrzmiało to jak syrena wpływającego do portu statku.

Przez nikogo niezauważone, wydostały się z terenu zakładu dla dziewcząt i wkroczyły na wiejską drogę. Były wolne. Przynajmniej chwilowo, bo czekała je jeszcze długa wędrówka. Tutaj, na otwartej przestrzeni, wcale nie mogły czuć się dużo bezpieczniej niż dotychczas. Jeżeli pan Waters uznał, że pensjonariuszki stanowią dla niego zagrożenie, mógł odgadnąć ich plany i zaczaić się na nie gdzieś przy drodze, gdzie miałby szanse załatwić sprawę bez żadnych świadków.

– Dokąd teraz? – zapytała szeptem Jane.

– Na południe. Do miasta.

– Czyli?

– To proste.

Nelly wskazała głową kierunek, gdzie niebo rozświetlała łuna świateł ze wschodnich dzielnic oraz portu.

Szybkim krokiem ruszyły poboczem drogi, nasłuchując wszelkich niepokojących odgłosów.

– Ciekawe, jakie będą mieli jutro miny, kiedy zobaczą, że uciekłyśmy – powiedziała w pewnym momencie Jane.

– Pani Waters pewnie się ucieszy – odrzekła Nelly. – Dziadek zapłacił za mnie z góry. Jedna gęba mniej do wyżywienia. Ciii…

– Co się stało?

– Jedzie jakiś powóz. Jest za nami. W krzaki!

Obie przestraszyły się, że to pojazd pana Watersa.

Przykucnęły między kłującymi zaroślami, modląc się w duchu, by ich najgorsze przeczucia się nie spełniły. Ponieważ zalegała już gęsta mgła, długo nie mogły rozpoznać, kto nadjeżdża, mimo że w pewnej chwili ciemności rozjaśnił żółty blask latarni. Dopiero gdy wehikuł minął je powoli, kolebiąc się na nierównej drodze, Nelly dostrzegła, że to nie powóz mordercy, lecz spóźniony dyliżans pocztowy.

– Mamy szczęście! – powiedziała. – Żywo! Biegniemy.

Jane nie zadawała zbędnych pytań, tylko zerwała się z miejsca i podążyła w ślad za przyjaciółką. Biegły ile sił w nogach po błotnistej drodze – gdyby nie bure sukienki, ze swoimi krótko i nierówno obciętymi włosami przypominałyby chłopaków.

Po chwili obie wspięły się na błotniki tylnych kół pojazdu.

– Masz bilet? – zapytała ze śmiechem Nelly.

– Nie – odparła zdyszana przyjaciółka.

– Ja też nie.

Teraz obie roześmiały się cicho.

– Nigdy tak dobrze się nie bawiłam – powiedziała Jane.

– To dopiero początek zabawy. Chcesz jabłko?

– Dawaj.

Nelly rzuciła towarzyszce ukradziony z kuchni owoc, ta złapała go zręcznie i natychmiast zatopiła w nim zęby.

– Co teraz? – spytała z pełnymi ustami.

– Dojedziemy w pobliże Tamizy.

– A tam?

– Tam nas ochronią.

– Chyba się udało, prawda?

– Chyba tak.

Wydawało się, że dalej wszystko będzie przebiegać po ich myśli.

***

Tyle że kiedy już znalazły się w mieście, zagubiły się w labiryncie Bluegate Fields, czyli prawie u samego celu.

Udało im się wreszcie wydostać z plątaniny zaułków, tajemnych przejść oraz podwórek na nieco szerszą ulicę obramowaną wysokimi kamienicami o ciemnych, jakby zabitych deskami oknach. Sprawiały wrażenie wymarłych, ale w tych rejonach mieszkali przecież ludzie, o czym Nelly doskonale wiedziała. Najczęściej nędzarze oraz ci wyjęci spod prawa, napadający na marynarzy, ukrywający się przed policją, palący opium w swych głęboko ukrytych norach. Głównie imigranci z dalekich regionów świata: Chińczycy, Hindusi, Bengalczycy.

I całkiem możliwe, że niektórzy z nich patrzyli teraz na dwie dziewczynki, wkraczające na ich tereny. To nie podnosiło na duchu.

Przekroczyły chwiejny mostek rozpięty nad jednym z dopływów Tamizy, gdy w głębi zaułka dostrzegły nikłe, kołyszące się światło.

– Ktoś idzie z latarnią – szepnęła Jane.

– Widzę.

– Uciekamy?

– Poczekaj chwilę.

Nelly usłyszała niskie szczeknięcie psa.

– Chyba wiem, kto to – powiedziała. – To pan Collins z Cerberem, swoim czarnym kundlem. Nie zrobi nam krzywdy.

I rzeczywiście, po kilku sekundach podbiegł do nich chudy psiak, szczęśliwy, że spotkał na tej pustej ulicy dzieci. Z wielkim i radosnym zaangażowaniem zaczął skakać dziewczynkom do kolan i oblizywać im dłonie.

– Cerber! – Nelly uklękła i potargała mu uszy. – Co u ciebie, stary przyjacielu?

– Kto tam? – usłyszały basowy głos, a po chwili z mgły wyłonił się wysoki mężczyzna w brązowym kapeluszu i welwetowej kurtce.

W lewej ręce trzymał latarnię, w prawej drewnianą pałkę z ołowianym okuciem. Trudno było odgadnąć jego wiek, równie dobrze mógł mieć trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Podobne trudności sprawiłoby pytanie, z jakiego powodu przyjął rolę samozwańczego strażnika tych slumsów.

– Nelly? – zapytał teraz. – Co tu robisz o tej porze?

– Chcę się dostać do Szczurów, panie Collins.

– Czyli do Piwnicy?

Tak tutaj nazywano podziemny Londyn.

– Tak.

– Goni was ktoś?

– Można tak to ująć. Gdzie jest najbliższe wejście?

– Kto was goni?

– Długo by opowiadać. Zaprowadzi nas pan?

– Stoicie kilka kroków od niego – mruknął.

***

Do Piwnicy można było się dostać na wiele sposobów, ale najłatwiej poprzez włazy na ulicach lub placach.

Pan Collins zaprowadził dziewczynki do jednego z nich, znajdującego się przy kościele, a potem uchylił klapę. Nelly wyjęła z kieszeni spódnicy łojówki oraz zapałki. Blask świeczek tylko odrobinę rozjaśnił otwierającą się pod nimi czarną czeluść. Ujrzały fragment wąskich ceglanych schodów, które zdawały się prowadzić gdzieś do samego wnętrza Ziemi.

– Boję się! – jęknęła Jane.

– To trzeba było zostać w zakładzie – zniecierpliwiła się Nelly. – Idź za mną i zasłaniaj płomyk, żeby ci go nie zgasił przeciąg.

Śmierdziało stamtąd jak z otwartego grobu.

Rudowłosa przewodniczka ostrożnie weszła pierwsza, pochylając głowę. Jane ruszyła za nią. Cerber też najwyraźniej miał ochotę na małą wycieczkę, lecz pan Collins powstrzymał go ostrym gwizdnięciem.

Ceglane schody skończyły się po kilkunastu stopniach, w ich miejsce pojawiły się kamienne, dużo szersze, przypominające żebra uwięzionego w skale smoka. Z początku sklepienie było gliniaste, takie samo, jakie Nelly znała z korytarzy biegnących pod Tamizą, lecz niedługo potem zarówno ono, jak i ściany stały się solidniejsze – zbudowano je z drewna i cegieł. Pełgały po nich odblaski niesionych przez uciekinierki świeczek.

– Mów do mnie – nakazała Nelly. – Żebym wiedziała, że jesteś za mną.

– Są tu szczury? Ale te prawdziwe.

– Są. Podobnie jak na ulicach.

Schody się skończyły, dziewczynki szły teraz korytarzem, którym płynął strumień mulistej, cuchnącej wody. Wzdłuż ścian biegły jakieś drewniane i ceramiczne rury, zapewne resztki kanalizacji sprzed wieków. W pewnym momencie korytarz rozszerzył się w podziemną pieczarę, której wielkości nie można było oszacować, bowiem i sklepienie, i ściany ginęły w ciemnościach. Sądząc jednak po echu, jakie wzbudzały ich kroki, musiała być duża. Nelly miała nadzieję, że nie jest to jeden z tych starodawnych grobowców, gdzie w ściennych niszach, na piętrowych drewnianych półkach leżeli owinięci w całuny zmarli.

Jeśli było coś, co naprawdę przerażało ją w podziemnym mieście, to właśnie ludzkie zwłoki.

Znów znalazły się w korytarzu, schodzącym lekko w dół, szerokim na jakieś sześć jardów. Biegły od niego boczne schody, zaułki, otwierały się niewidoczne komnaty. Nelly szukała poświaty ogniska, nasłuchiwała głosów swych towarzyszy. Na razie jednak zewsząd otaczały je ciemności.

I cisza.

Ufała, że nie pogubi się tutaj tak, jak pogubiła się niedawno na powierzchni.

Podziemny labirynt był bowiem zdradliwy, pełen krzyżujących się przejść i ktoś, kto nie znał go dobrze, mógł trafić w najróżniejsze miejsca, choćby do kopalń porzuconych jeszcze przed powstaniem miasta.

Albo do samego piekła.

***

– Tam, gdzie mają siedzibę Szczury – odezwała się znów Nelly – jest sucho, jasno i ciepło. Komnata wspiera się na filarach.

Nie usłyszała odpowiedzi.

– Jane?

Cisza.

Z mocno bijącym sercem dziewczynka spojrzała za siebie.

Nie zobaczyła ani przyjaciółki, ani blasku jej świeczki.

Tylko nieprzenikniony mrok.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI