Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o klątwie, trudnych relacjach rodzinnych, ale i o konieczności wybaczania, przywołująca ducha dziewiętnastowiecznych sag we współczesnym wydaniu.
To dzieje „przeklętej” rodziny krakowskiego aptekarza, Franciszka Bernata, losy jego dzieci, a zwłaszcza silnych, radzących sobie z przeciwnościami życiowymi kobiet.
W 1890 roku, w piwnicy pod apteką, przychodzi na świat Wiktoria, nieślubna córka aptekarza i młodej służącej, Hanki. Już w momencie narodzin mała skazana jest na śmierć, gdyż ojciec pozbywa się wszystkich swoich potomków z nieprawego łoża. Tego samego dnia Klementyna, żona aptekarza, też rodzi córkę, jednak dziewczynka zaraz umiera. Akuszerka w tajemnicy zamienia noworodki i w ten sposób ratuje życie małej Wiktorii. Wyczerpana trudnym porodem Hanka umiera, nie wiedząc, że jej córka przeżyje. Przed śmiercią przeklina aptekarza i jego potomnych, w tym, niestety, i własne dziecko.
Franciszek Bernat marzy wyłącznie o synu, któremu mógłby przekazać aptekę, córkę traktuje jak zło konieczne.
Klątwę Hanki może zdjąć tylko przebaczenie. Czy Wiktoria będzie umiała wybaczyć ojcu?
Jak potoczą się losy następnych kobiet z rodziny Bernatów? Każda z nich ma trudne relacje z ojcem, każda pielęgnuje w sobie żal i złość, co zaważy na całym ich życiu. Tak właśnie działa klątwa rzucona w XIX wieku przez Hankę. Czy uda się wreszcie przerwać tę złą passę?
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów. Autorka powieści: „Jestem blisko”, „Wypadek na ulicy Starowiślnej”, „Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela” (nagroda na Festiwalu Literatury Kobiecej w Siedlcach w 2014 roku, za powieść o tematyce wykluczenia) i „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Copyright © Lucyna Olejniczak, 2015
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
Fot. Agnes Kantaruk/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Katarzyna Kusojć
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8295-547-7
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa
www.proszynski.pl
Część pierwsza
ROZDZIAŁ 1
KRAKÓW, ROK 1890
Wyczerpana porodem kobieta leżała na zmiętym i zakrwawionym barłogu. Jej drobną, bladą twarz pokrywały pasemka przepoconych włosów. Z wysiłkiem podniosła dłoń i odgarnęła je z oczu.
– Co teraz będzie z… nią? – szepnęła, spoglądając na zawiniątko ze szmat, z którego wydobywało się ciche kwilenie. Dziecko też było zmęczone kilkudniowym porodem.
Akuszerka odwróciła wzrok.
Obie wiedziały, co teraz będzie z dzieckiem.
To samo, co z innymi, które miały nieszczęście urodzić się w tym domu, a właściwie w jego piwnicach. Gospodarz, pan Franciszek Bernat, szanowany krakowski obywatel oraz właściciel apteki „Pod Złotym Moździerzem”, raczej nie pozwalał, żeby jego bękarty pozostawały przy życiu.
Wprawdzie sam od lat bezskutecznie starał się wraz z żoną o potomka, nigdy jednak nie uznałby dziecka z nieprawego łoża. Nocne, wymuszane na siłę uciechy ze służącymi to było coś, czego nie traktował poważnie. Miały służyć zaspokojeniu żądzy, niczemu więcej. Klementyna Bernatowa, słabego zdrowia i ciągle przy nadziei, nie spełniała oczekiwań męża, a ten potrzeby miał duże. Intymne kontakty z wyczerpaną licznymi ciążami żoną musiał ograniczyć, zgodnie z zaleceniami lekarzy, do niezbędnego minimum.
Nie sprawiały mu już zresztą takiej przyjemności jak kiedyś, ale musiał mieć syna. Kogoś, komu mógłby w przyszłości przekazać swoją wiedzę oraz dobrze prosperującą aptekę.
Niestety, jak na ironię losu, niemal każda kolejna ciąża małżonki kończyła się jeśli nie poronieniem, to narodzinami martwego dziecka.
Teraz wyglądało jednak na to, że Bóg, chociaż połowicznie, ale wysłuchał w końcu jego modłów, ponieważ kilka godzin wcześniej Klementyna urodziła żywą córkę. Tylko Andrzejowa, akuszerka, która odbierała wszystkie porody aptekarzowej, czuła, że i to dziecko nie ma zbyt dużych szans na przeżycie.
Maleńka istotka oddychała z wielkim trudem, stękając przy tym niepokojąco. Wyczerpana matka nawet nie zwróciła na to uwagi, szczęśliwa, że w końcu usłyszała płacz swojego dziecka.
– Żyje! – westchnęła z ulgą. – Moje dziecko żyje – dodała jakby z niedowierzaniem.
Nie zmartwiła jej usłyszana chwilę później wiadomość, że nie jest to oczekiwany przez męża syn, tylko córka.
Była gotowa pokochać każde urodzone w końcu żywe dziecko. Już przepełniała ją, rozbudzona niemal od samego początku ciąży, miłość do tej kruszyny.
Andrzejowa nie mogła jednak zapomnieć grymasu niechęci i zawodu, jaki chwilę później pojawił się na twarzy Franciszka Bernata.
Nawet nie wszedł do sypialni, żeby obejrzeć córkę.
Starsza kobieta po części go rozumiała, ale tylko trochę. Dziecko to przecież dziecko, niezależnie od płci. Ona sama byłaby szczęśliwa, mając córkę, niestety, dobry Bóg nie pobłogosławił jej związku z małżonkiem, świętej pamięci Andrzejem. Może dlatego właśnie wybrała zawód akuszerki, żeby choć cieszyć się narodzinami innych dzieci, pomagać im przychodzić na świat, gdzie czekały na nie kochające matki.
Takie jak ta, leżąca teraz w piwnicznym barłogu i spoglądająca z miłością i niepokojem na czerwoną, pomarszczoną twarz swojej córeczki.
– Co będzie z moją maleńką? – powtórzyła ze strachem kobieta.
Zaostrzające się rysy jej coraz bledszej twarzy upewniły akuszerkę, że czas biedaczki się kończy. Zbyt młody wiek i ciężki poród zrobiły swoje, a pan nie pozwalał wzywać do służby medyka. Jeśli ci ludzie mieli przeżyć, to przeżyli, jeśli nie, wola boska.
On zaś nie zamierzał tracić pieniędzy na kogoś, kto mógłby potem długo chorować i nie nadawałby się do pracy. Dzieci, urodzone przez służące, były zabierane zaraz po porodzie i tylko stary Wojciech, zaufany sługa pana, wiedział, co się z nimi potem działo. Oficjalnie wiadomo było, że noworodki zanoszono do najbliższej ochronki przy szpitalu, a dokładniej do otwartego przez całą dobę okienka przy furcie, w kuchni jednak szeptano, że pobliska Rudawa przyjęła niejednego aniołka w swoje chłodne objęcia.
– Nie wiem. – Andrzejowa bezradnie pokręciła głową. – Naprawdę nie wiem, ale coś wymyślę. Na razie nie powiem panu, że urodziłaś, on sam może do piwnicy nie zejdzie. Kazał się tylko powiadomić, jak już będzie po wszystkim. Coś wymyślę, obiecuję. A ty wytrzymaj jeszcze trochę, moje dziecko.
– Jakie piękne… – Położnica z rozjaśnioną twarzą wyciągnęła rękę do czegoś, co mogła teraz zobaczyć tylko ona. – Kocham pierwsze stokrotki…
Andrzejowej żal było młodej, ślicznej dziewczyny, która rok temu zgodziła się na służbę do Bernatów. Zawsze wesoła, z figlarnymi iskierkami w ogromnych, niebieskich oczach, które tak ufnie spoglądały na otaczający ją świat. Jej zaraźliwy śmiech rozchmurzał nawet najbardziej ponure oblicza, rozwiewał wszelkie smutki. Kiedy jednak nagle przestała się uśmiechać i zamiast tego zaczęła płakać po kątach, a w jej oczach w miejsce radości pojawił się strach, nikt nie miał wątpliwości, co się stało. Służba wiedziała, u kogo szuka uciechy ich chutliwy chlebodawca. Ludzie zaciskali pięści w tłumionym gniewie, ale nikt nie mógł nic zrobić. O pracę w Krakowie było ciężko, należało jej pilnować i nie narażać się państwu. Na wsiach żyło się coraz trudniej, kto mógł, uciekał do miasta.
Tknięta nagłą myślą Andrzejowa pobiegła do sypialni swojej pani.
Rzadko odbierała dwa porody tego samego dnia, w dodatku w jednym domu. Nie byłoby w tym może nic aż tak dziwnego, gdyby nie to, że tylko jedno z dzieci miało szanse na dalsze życie. Musiała dopilnować tego osobiście.
Zaciągnięte ciężkie story niemal zupełnie nie przepuszczały dziennego światła do dusznego pomieszczenia. Zza okna dochodził stukot końskich kopyt na bruku i nawoływanie furmana: „Wio, Baśka, wio!”. W pokoju miarowo tykał stary zegar. Aptekarzowa spała niespokojnym, męczącym snem, w kołysce leżało cicho maleństwo.
Zbyt cicho.
Andrzejowa podeszła bliżej i zajrzała pod muślinowe zasłony. Znała już ten bezruch, sine usteczka i wpółotwarte oczy.
Dziecko nie żyło.
– Mamka już przyszła? – Głos dobiegający z małżeńskiego łoża przyprawił starszą kobietę niemal o palpitacje serca.
– Nie, proszę pani – odparła Andrzejowa drżącym głosem. Decyzja, którą właśnie podjęła, wymagała odwagi, a ta nie była raczej mocną stroną akuszerki. – Ale z pewnością zaraz ją przyprowadzą. Dzieciątko spokojnie śpi, może się pani nie martwić.
Zamiast odpowiedzi usłyszała tylko ciche pochrapywanie. Położnica znów zapadła w ciężki sen, nieświadoma tragedii. Zegar nadal spokojnie odmierzał czas, jakby w pokoju nic się nie wydarzyło.
Zamiana noworodków nastąpiła tak szybko, że nikt się nie zorientował.
O tej porze służba pilnowała swoich obowiązków. Zbliżał się obiad, wszystko musiało być gotowe na czas, pan nie znosił żadnych opóźnień. Potrafił natychmiast wyrzucić zbyt powolną kucharkę czy też dziewkę podkuchenną, jeśli był akurat w złym nastroju.
Może ktoś nawet widział przemykającą korytarzami ciemnego mieszkania akuszerkę, ale nikogo to nie zdziwiło. Wiadomo było, że pani domu właśnie urodziła dziecko, a o młodej służącej nikt, oprócz najbliższego otoczenia, nie wiedział. Rosnącego brzucha nie było widać pod szerokimi spódnicami, a kiedy nadszedł jej czas, dziewczyna nagle zniknęła.
Jak wszystkie inne przed nią.
Niektóre widziano później bez dzieci; wracały na wieś, skąd przyszły. Innych w ogóle nie widywano i nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby o nie pytać.
Pozostawiona w piwnicy dziewczyna była już nieprzytomna, straciła zbyt wiele krwi. Andrzejowa włożyła w ramiona położnicy martwą córeczkę Bernatów. Była z siebie dumna. Uratowała czyjeś życie, a przy okazji dała szczęście innej kobiecie. Żebym tylko zdążyła jej powiedzieć, modliła się w myślach, patrząc na leżącą bez świadomości biedaczkę. Niechże ta nieszczęśliwa chociaż umrze spokojna.
Niestety, kiedy Franciszek Bernat, ostrożnie pochylając głowę pod niską powałą, zszedł po schodach do piwnicy w towarzystwie swojego wiernego Wojciecha, zastał wciąż żywą, nieprzytomną dziewczynę z martwym noworodkiem u boku.
Nerwowy grymas wykrzywił na moment jego surową twarz, na której pojawiło się coś na kształt współczucia.
Widok umierającej tak młodej dziewczyny skruszyłby nawet głaz i Andrzejowa przez chwilę miała nadzieję, że może chociaż ta historia zakończy się inaczej, jednak słabość Bernata nie trwała długo. Wyprostował się, na ile pozwoliła mu na to niska piwnica, przetarł twarz szerokim ruchem ręki i rozejrzał się wokół gospodarskim okiem. Podniósł walające się na ziemi zbutwiałe resztki beczki po winie i cisnął je w kąt.
– Posprzątać mi tu! – rzucił gniewnie w ciemną, rozświetloną tylko jedną świeczką przestrzeń. – A tym – mruknął, wskazując Wojciechowi brodą nieruchomy tobołek w objęciach dziewczyny – zajmij się, jak zwykle. I dajcie mi znać, jak ta tutaj już skona. Trzeba ją będzie pochować po bożemu, niech widzą, że dbam o swoich ludzi. Ale nikt z obcych nie może wiedzieć, że rodziła.
Nagle położnica odzyskała przytomność; spojrzała z rozpaczą na dziecko, a potem na stojącego w kącie piwnicy mężczyznę. Po wyrazie jej twarzy widać było, że usłyszała ostatnie polecenia pana, lecz nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że leżące obok dziecko nie żyje. Słowa aptekarza były dla jej córki wyrokiem śmierci.
Rozpacz ustąpiła miejsca nienawiści.
Ostatkiem sił uniosła się na łokciach z posłania.
– Przeklinam cię, Franciszku Bernat! – wyszeptała z trudem, patrząc mu prosto w twarz. – Obyś nigdy nie zaznał szczęścia! Przeklinam ciebie i twoje dzieci… We… – głośno złapała oddech – …we wszystkich…
Bezlitosna śmierć nie pozwoliła jej dokończyć.
Twarz umierającej wykrzywił ostatni spazm, a po chwili jej rysy złagodniały. Leżała teraz cicha i blada, wyglądając jak zmęczone dziecko, którym tak naprawdę jeszcze była.
Poszarzały na twarzy Bernat przez chwilę stał bez ruchu, potem zadrżał, jakby przeszedł go lodowaty dreszcz.
Nie patrząc na nikogo, zgarbiony, ciężkim krokiem wyszedł bez słowa z piwnicy.
***
Tupot małych nóżek rozlegał się od rana do wieczora w całym mieszkaniu przy ulicy Grodzkiej.
Od chwili pojawienia się na świecie małej Wiktorii życie w tym domu nabrało sensu. Niemal wszyscy domownicy, ze służbą włącznie, byli pod urokiem małego, złotowłosego aniołka z dużymi, niebieskimi oczami i wiecznym uśmiechem na buzi.
Tylko oschły z natury Franciszek Bernat pozostał niewzruszony.
Wiktoria nie była chłopcem, więc nie poświęcał jej żadnej uwagi. Z niecierpliwością przepędzał dziewczynkę z drogi, kiedy na jego widok wydawała pisk radości i podbiegała, żeby małymi łapkami objąć jego nogi.
Aptekarzowa, wbrew zaleceniom lekarzy i radom innych kobiet, zbulwersowanych jej decyzją, sama karmiła piersią córkę przez niemal cały rok. Odprawiała pod byle pretekstem wszystkie mamki. Jedna była za chuda, inna za gruba, jeszcze inna brzydko pachniała. Lecz tak naprawdę pani Klementyna nie chciała się rozstawać z maleństwem na czas dłuższy, niż koniecznie musiała. Przyjmowała pomoc nianiek, ale karmić dziecko pragnęła sama. Za nic nie oddałaby tych chwil bliskości z pachnącym mlekiem niemowlęciem przytulonym do jej piersi. Z miłością przyglądała się drobnej buzi córeczki i wsłuchiwała w pełne skupienia sapanie i mlaskanie dziecka. Kiedy dziewczynka otwierała granatowe oczy i z trudem jeszcze skupiała wzrok na twarzy matki, ta czuła, jak ogarnia ją całą błogie ciepło.
Tak właśnie, według pani aptekarzowej, wyglądało prawdziwe szczęście na ziemi.
– Pan nas w końcu pobłogosławił – mówiła z rozjaśnioną twarzą do męża, kiedy ten znów zaczął się pojawiać w jej sypialni.
Po ostatnim porodzie długo chorowała, więc dał jej kilka miesięcy spokoju, kiedy jednak wydobrzała nieco, znów rozpoczął starania o syna.
Córka miała być dla niej.
On potrzebował syna.
I niechętnie słuchał o błogosławieństwie Pana. Milkł dziwnie i szybko zmieniał temat, jakby bał się zapeszyć. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła jego żona.
Po kolejnym poronieniu zaczął tracić cierpliwość. Odepchnął akuszerkę, która przekazała mu tę wiadomość, i pobiegł do sypialni żony. Wyczerpana kobieta leżała bez ruchu w dusznym, rzadko wietrzonym pokoju.
– Wygląda na to, że Pan pobłogosławił nas tylko tą nędzną córką i na tym poprzestał! – Nachylił się ze złością nad Klementyną. – Mógłby się w końcu bardziej postarać. Cóż mi po córce!
– Nie bluźnij, proszę. – Żona spojrzała na niego z przerażeniem. – Nie bluźnij, bo ściągniesz nieszczęście na nas wszystkich.
Franciszek Bernat chwycił się oburącz za głowę, jakby zupełnie nie rozumiał słów małżonki. Stał tak, kiwając się w przód i w tył, a w końcu bez słowa wybiegł z sypialni. Ruszył do gabinetu, tam zamknął drzwi na klucz i opadł bez sił na skórzany fotel. W pokoju było dość chłodno mimo rozgrzanego kaflowego pieca. Marzec, wyjątkowo zimny tego roku, przyniósł jeszcze opady śniegu i dotkliwe zimno. Stare mury kamienicy przy Grodzkiej wciąż oddawały chłód, który wniknął w nie podczas srogiej zimy. Duże i wysokie pomieszczenia trudno było ogrzać, chociaż służba podtrzymywała przez całe dni ogień we wszystkich piecach w domu.
Najcieplej było w obszernej, ciemnej kuchni, gdzie koncentrowało się prawie całe życie mieszkańców domu. Tam też plotkowano po cichu o kolejnym poronieniu aptekarzowej. Spoglądano też ukradkiem na zbyt szerokie, zdaniem części domowników, spódnice nowej służącej. Wszystko toczyło się znanym już wszystkim torem.
Aptekarz wyciągnął przed siebie zgrabiałe ręce i przyłożył je do rozgrzanych kafli, ale nie był w stanie się ogrzać.
Zimno zdawało się go przenikać do szpiku kości.
Bernat nie był przesądny, nie mógł jednak zapomnieć wyrazu twarzy dziewczyny umierającej w piwnicy. Wciąż słyszał dudniące mu w głowie słowa klątwy: „Przeklinam cię, Franciszku Bernat…”.
Nigdy przedtem to się tak nie skończyło.
Niektóre jego kochanki były nawet zadowolone, że uwolnił je od kłopotu, jakim w ich rodzinnych domach byłoby nieślubne dziecko. Dostawały niewielką odprawę i wracały na wieś, gdzie zawsze jeszcze mogły znaleźć sobie męża.
Tylko jedna, bardziej harda niż pozostałe, nie zgodziła się wziąć specyfiku na spędzenie płodu ani też nie została na służbie do rozwiązania. Jakże ona miała na imię? – zastanowił się aptekarz. Tekla? Nie, chyba nie Tekla. Może Tola? Też nie. O! Hela! Tak, dziewczyna miała na imię Hela, Helena Baranek, przypomniał sobie nagle. To było rok, a może i półtora roku temu. Całkiem niedawno, przed Hanką. Tamta postanowiła wrócić do domu i zażądała od swojego pana sporej odprawy. Bernat do dziś pamiętał tę rozmowę.
– Skąd ja mogę wiedzieć, dziewko, że bękart jest mój? Tylko raz cię miałem, to wszystko.
– Stare kobiety powiadają – odparła, spuszczając oczy z fałszywą skromnością – że wystarczy nawet raz, żeby kobieta stała się brzemienna.
Nie podobała mu się ta dziewczyna, była zbyt harda i bezczelna, on zaś wolał bardziej nieśmiałe i zalęknione. Lubił, jak się broniły. Opór i strach go podniecały, uległość nie.
A ta była uległa.
Po tym jednym razie nie chciał jej już więcej. Ale potem przyszła, żądając pieniędzy i grożąc, że jeśli ich nie dostanie, powie wszystkim o jego postępkach. Nie tylko o tym, co robił młodym dziewczynom w swoim domu, ale i co działo się później z ich dziećmi. Nie miał wyjścia, musiał dziewce zapłacić dość dużą sumkę w zamian za milczenie. Był pewien, że za otrzymane pieniądze ta awanturnica spędzi płód u jakiejś znachorki w swojej rodzinnej wsi, dowiedział się jednak, że podobno wyszła za mąż i urodziła syna.
To nie był jego prawowity potomek, więc dalsze losy dziewczyny i jej dziecka już go nie obchodziły.
Znał wartość i potęgę pieniądza.
Załatwił sprawę po swojemu, a więc przestała już dla niego istnieć.
Potem była Hanka, jedyna, która naprawdę przypadła mu do gustu.
Taka, jakie lubił.
Nieśmiała, wstydliwa, zalękniona, nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, co się dzieje. Kiedy powiedziała mu o swoim kłopocie, było już za późno na bezpieczne spędzenie płodu. Nie chciał ryzykować, więc czekał na rozwiązanie, żeby potem załatwić sprawę po swojemu.
Lecz tym razem coś poszło nie tak. Dziewczyna nie dość, że urodziła martwe dziecko, to i sama przy tym zmarła.
Ale wcześniej zdążyła go jeszcze przekląć.
„Przeklinam cię, Franciszku Bernat”.
Słowa klątwy znów zabrzmiały w jego głowie.
Pozstałe rozdziały dostępne w pełnej, płatnej wersji