40,00 zł
Opowieść rozgrywająca się w scenerii Warszawy z czasów Powstania Listopadowego oraz wiktoriańskiej Anglii. Główna bohaterka, Eliza Bielska, jako szesnastoletnia dziewczyna zmuszona zostaje do wyjazdu z atakowanej przez carskie wojska stolicy do Anglii. Po licznych perypetiach przenosi się z Londynu do dworu na wrzosowiskach w Yorkshire. Okazuje się, że posiadłość i jej mieszkańcy skrywają mroczne tajemnice. Eliza musi wiele doświadczyć, by stać się prawdziwą „Panią na wrzosowisku”.
Warszawa, rok 1830. Eliza Bielska, szesnastoletnia córka bogatego browarnika, marzy o karierze pianistki. Przyzwyczajona do życia w luksusie, nie przeczuwa, że rozpoczynające się właśnie Powstanie Listopadowe odmieni jej los na zawsze. Z powodu rewolucyjnej zawieruchy zarówno ona, jak i jej młodszy brat Stanisław muszą opuścić rodzinny dom. Los rzuca Elizę do osnutego mgłą Londynu, gdzie dziewczyna zderza się z zupełnie nieznanym jej światem. Przestaje myśleć tylko o sobie i własnej karierze, kiedy na swej drodze spotyka osieroconą dziewczynkę, dziecko londyńskiej ulicy. Poznaje przy tym najmroczniejsze zakamarki miasta i panującą tam nędzę.
Tymczasem Stanisław, który ukrył się przed carską policją na Litwie, wplątuje się w romans z żoną swego pracodawcy. Grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Eliza pogodziła się już z myślą, że nigdy go nie zobaczy. Czy aby na pewno?…
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów i wnuczki. Autorka między innymi bestsellerowych cykli „Kobiety z ulicy Grodzkiej” i „Lilie królowej”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 355
Copyright © Lucyna Olejniczak, 2024
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© SaroStock/Adobe Stock
© Mykhaylo/Adobe Stock
© Eunice/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-584-5
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
PROLOG
ANGLIA, YORKSHIRE, ROK 1838
Na widok jego imponującej rezydencji, która od teraz miała się stać również jej domem, młodej kobiecie ścisnęło się serce.
Nie wiedziała, czy to ze wzruszenia, czy z niepokoju.
Zobaczyła ją przez okienko trzęsącego się na polnej drodze dyliżansu. Posiadłość Winter Abbey wyrosła na odległym horyzoncie tuż przed zmierzchem, olbrzymia i samotna na tle deszczowego nieba niczym wystająca z morza skała. W tym świetle wydawała się ciemna. Z daleka nie dało się rozróżnić architektonicznych szczegółów, z wyjątkiem trzech złączonych z sobą trójkątnych dachów i sterczących z nich kominów.
Był to w zasadzie mały zamek w rodzaju tych, o jakich czytała jako dziecko w powieściach Waltera Scotta.
I choć wtedy marzyła, by móc kiedyś zamieszkać w takim miejscu, teraz ogarnął ją jakiś dziwny niepokój.
Niepokój, który narastał już od kilku dni.
I chciało jej się płakać.
Nawet miała wrażenie, że już płacze, ponieważ krople deszczu spływające powoli po szybie okienka pojazdu przypominały łzy.
A przecież całkiem inaczej wyobrażała sobie ten moment, gdy kilka dni temu wyruszali z Londynu. Wtedy była pełna entuzjazmu, radośnie podniecona, że oto wreszcie opuszczali to hałaśliwe, zamglone i cuchnące miasto, z którym wiązała tyle wspomnień, zarówno tych dobrych, jak i złych. Przez pierwsze dni podróży pośród sielskich widoków angielskiej prowincji humor wciąż jej dopisywał. Pogoda była słoneczna, stacje pocztowe, gdzie się zatrzymywali na noc, schludne i przytulne. Ale im dalej posuwali się na północ kraju, tym rzadziej się uśmiechała.
Cały czar podróży prysł w momencie, gdy przekroczyli granice Yorkshire. Zmianę nastroju odczuła tak nagle, jakby przebudzono ją ze snu. Nie chodziło o zmęczenie podróżą, zesztywniałe kolana, ciągłe wstrząsy pojazdu, dzwonienie szybek i skrzypienie resorów. Sprawił to raczej klimat tej północnej krainy, pierwotnie surowy i szorstki. Mimo że świeciło wrześniowe słońce i pejzaż nasycony był cudownymi barwami: szmaragdową zielenią traw, rudym odcieniem gleby i fioletem kwitnących wrzosów – jednak krył w sobie coś posępnego.
Był równie pusty i monotonny jak wiszące nad nim pobrużdżone niebo.
Jakby znaleźli się gdzieś na końcu świata.
Zabłocony dyliżans toczył się pośród wrzosowisk, torfowisk i pastwisk, a gdy mijali jakieś ludzkie siedziby, były to zazwyczaj tylko samotne farmy otoczone murkami z szarych nierównych kamieni. Niskie domki, zbudowane z tutejszego piaskowca, o malutkich oknach, zdawały się kulić niczym owce podczas deszczu.
Ludzi nie widywało się tu prawie wcale, słychać było tylko wycie północnego, przybywającego gdzieś znad Szkocji wiatru i od czasu do czasu krzyk kuropatwy.
Będę musiała się przyzwyczaić, myślała wtedy, wtulając policzek w perkalową zasłonkę związaną w rogu dyliżansu.
* * *
On, naturalnie, od razu dostrzegł zmianę jej nastroju, choć nie siedział naprzeciwko, tylko obok, i nie mógł widzieć jej twarzy. Lecz zgodnie ze swoim charakterem nie narzucał się z pytaniami czy troską. Dopiero teraz, gdy byli już prawie na miejscu, położył dłoń w rękawiczce na dłoni młodej kobiety.
Odwróciła się do niego i uśmiechnęła blado pod podróżnym kapelusikiem przytrzymywanym pod brodą jedwabnym szalem.
Odpowiedział pełnym czułości uśmiechem, dzięki czemu zrobiło jej się nieco lżej na duszy. Pomyślała, że z takim mężczyzną u boku nie może być nieszczęśliwa, nawet w tej dziwnej krainie wiatrów i wrzosów.
Zmrok gęstniał, zaprzęgnięty w czwórkę koni dyliżans wjechał na żwirową aleję obramowaną starymi lipami, prowadzącą łagodnym łukiem ku żelaznej, otwartej już na oścież bramie rezydencji. Za nią widziała park, podjazd z okrągłym gazonem pośrodku, no i sam dom, olbrzymi i mroczny.
Jej dom.
Na tympanonie nad kolumnowym portykiem wyrzeźbiono z kamienia coś na kształt chimery.
Gdy przejechali przez bramę, pomyślała, jak długa i kręta była droga, która doprowadziła ją do tego miejsca.
Droga, która rozpoczęła się przed siedmiu laty…
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROK 1830
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WARSZAWA, GRUDZIEŃ
Kiedy Eliza i Julka szykowały się na wieczorne przedstawienie teatralne, zza okna kamienicy na Nowym Świecie dochodził nieustanny łoskot wojskowych bębnów.
Cała Warszawa świętowała kolejny, piąty już dzień rewolucji. Tłumy mieszkańców wypełniały place i ulice miasta, zamienionego teraz w jeden wielki garnizon. Zrywano z budynków dwugłowe orły Moskali, wznoszono patriotyczne okrzyki, strzelano na wiwat, tym chętniej, że broń z Arsenału trafiła też w ręce pijanego pospólstwa, a nawet dzieci.
Jednak największy hałas czynili właśnie dobosze pułku strzelców pieszych. Szaserzy, dowodzeni przez generała Szembeka, wkroczyli do stolicy dwa dni wcześniej i od tego momentu nie dawali nikomu zapomnieć o swojej obecności.
Werble rozbrzmiewały w dzień i w nocy.
Tego niedzielnego południa, piątego grudnia tysiąc osiemset trzydziestego roku, chodziły wieści, że na czele rewolucji stanąć ma słynny generał Chłopicki.
I podczas gdy warszawski lud debatował, czy to dobra kandydatura, czy zła, szesnastoletnia Eliza Bielska i czternastoletnia Julka Piasecka stały przed całkiem innym dylematem.
Wybierały stroje na wieczorny spektakl.
Miał to być ich ostatni taki dzień.
* * *
– I jak? – spytała Eliza.
– Wyglądasz jak anioł – zachwyciła się kuzynka.
– Och, przy każdej tak mówisz.
– Bo to szczera prawda.
– Nie nazbyt dziecinna?
– No co ty…
– Sama nie wiem.
Eliza zrobiła piruet przed wysokim lustrem, niczym baletnica stanęła na czubkach palców w pełnym gracji pas, a głowę przechyliła na ramię. Minę miała sceptyczną, choć doskonale wiedziała, iż w tej haftowanej sukni z seledynowej gazy wygląda naprawdę ładnie. Kolor znakomicie harmonizował z jasną, otoczoną gęstymi złotorudymi włosami twarzą dziewczyny, a bufiaste rękawy podkreślały jej wąską talię oraz smukłą szyję.
Jednakże córka znanego w mieście piwowara potrzebowała bardziej zdecydowanego potwierdzenia.
– Może jednak ta różowa byłaby lepsza? – zasugerowała.
– Jak wolisz – odparła Julka.
– Czyli ta nie?
– Tego nie powiedziałam. W obu jest ci bardzo ładnie.
Miała rację, Elizie było ładnie w każdej sukni.
Mimo młodego wieku uchodziła za jedną z największych piękności Warszawy. Dla jej zielonych oczu, w których zawsze igrały kpiarskie ogniki, młodzi poeci zapełniali całe kajety nieudolnymi rymami.
Zza okna, gdzieś z oddali dobiegł naraz chóralny śpiew – ochrypłe, pijackie głosy zaintonowały Mazurka Dąbrowskiego – a potem dał się słyszeć brzęk tłuczonej szyby i trzask wystrzału. Zapewne próbowano się dostać do sklepu pana Słowińskiego. Od kilku dni całe miasto było pijane – nie tylko miejskie szumowiny dostały się do szynków oraz składów wina, także wielu stacjonujących na ulicach żołnierzy miało mocno w czubie, wciąż świętując wygnanie z Warszawy wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza.
Dwupiętrowa kamienica Leona Bielskiego znajdowała się przy Nowym Świecie, gdzie wciąż kręciły się grupki podpitych rewolucjonistów. Do przytulnego gniazdka Elizy, jakim był wyłożony różową tapetą, wypełniony palisandrowymi, lakierowanymi na biało meblami dawny buduar nieboszczki matki, docierały wszystkie odgłosy rewolucji.
Także i te niepożądane.
Ale dziewczęta nie zwracały teraz na to uwagi.
– Chciałabym wyglądać tak jak ty – zapewniła Elizę jej kuzynka.
Julka nie była urodziwa, ani trochę, co już dawno rodzina zdążyła biednej dziewczynie jasno uświadomić. Niska, chuda, o nieco zbyt wydatnym nosie, z małymi ustami i rzadkimi, ciemnymi włosami, nie przyciągała wzroku kawalerów, a panie chwaliły raczej jej charakter i bystry umysł, bo rzeczywiście cały czas spędzała nad książkami, szczególnie nad tymi mądrymi, które według Elizy miały to do siebie, że były nudne, opasłe i przynajmniej trzytomowe.
Tylko kiedy się uśmiechała, jej drobna twarz nabierała nieco blasku. Teraz miała na sobie suknię z różowego, haftowanego tiulu.
Obie panny szykowały się na wieczorne przedstawienie w Teatrze Narodowym. Julka nocowała u swojej kuzynki, tak żeby obie już od rana mogły się razem przygotować do tego wydarzenia. Matka Julki miała je stąd zabrać tuż przed spektaklem.
Była to wielka okazja, ponieważ w przeciągu ostatnich burzliwych dni wszystko w Warszawie pozamykano: kawiarnie, sklepy, a nawet kościoły. Życie towarzyskie dosłownie zamarło. Eliza i Julka uważały to za bardzo dokuczliwe, bo choć, rzecz jasna, gorąco popierały patriotyczny zryw, były tylko młodymi panienkami, które lubiły się bawić i bardzo niewiele wiedziały o polityce, a jeszcze mniej o wojnie.
Kiedy więc zapowiedziano wystawienie w Teatrze Narodowym Cudumniemanego, sztuki tak bardzo polskiej i od lat zakazanej przez carską, a wcześniej jeszcze przez pruską cenzurę, zarówno Eliza, jak i Julka poczuły, że uczestnictwo w tym wydarzeniu pozwoli im w sposób jak najbardziej naturalny połączyć manifestację miłości do ojczyzny z przyjemnym spotkaniem towarzyskim.
Po spektaklu planowano wspólne tańce aktorów oraz widzów.
– Uważam, że twoja uroda jest dużo bardziej interesująca niż moja – powiedziała Eliza, jak zawsze w takich sytuacjach.
Wciąż patrzyła w lustro, oceniając swój wygląd z przodu, z tyłu i z boku.
– Akurat – burknęła Julka.
– Pomyśl tylko. Ty masz już kawalera, a ja nie.
Kuzynka natychmiast się zaczerwieniła.
– Przestań, moja droga. Jakiego tam kawalera…
– Widziałam, jak na ciebie patrzył w Ogrodzie Saskim.
– Po prostu się przywitał.
– Wzroku od ciebie nie mógł oderwać.
Eliza splotła dłonie na karku w nieco wyzywającej pozie kokietki albo aktorki i – jakby się tego zawstydziwszy – szybko przybrała skromniejszą postawę.
– Nie umie się ukryć ze swym afektem – podsumowała.
– On mi się nie podoba.
– Akurat.
– Zadziera nosa.
– No bo to student prawa, oni już tacy są – odparła poważnie Eliza. – Ale oczy ma jak poeta. No i te loki do ramion.
Kuzynka w zakłopotaniu zaczęła obracać w dłoni różową muszlę, którą zdjęła z sekretarzyka.
– Prawnicy są nudni – odparła tonem osoby o dużym doświadczeniu w takich kwestiach.
– Wszyscy mężczyźni są nudni.
– To prawda.
– Ciekawe, czy ten twój Maurycy będzie dzisiaj w teatrze. – Eliza uśmiechnęła się szelmowsko.
Julia wzruszyła chudymi ramionami.
– Nawet jeśli, to cóż z tego?
Buduar przylegał do sypialni Elizy, gdzie stara niania Klementyna porządkowała właśnie pościel.
– Niech panienki uważają – mruknęła, poprawiając firanki przy łóżku. – Teraz każdy chłop w mieście ma się za ułana.
Jak zwykle nie potrafiła się powstrzymać od cierpkiego komentarza. Zresztą kiedy nic nie mówiła, ciężar jej milczenia zdawał się jeszcze gorszy.
Dziewczęta się roześmiały.
– Skąd to wiesz, kochana nianiu? – zapytała Eliza.
– A co to, nie widziałam na Krakowskim Przedmieściu wczoraj? – Westchnęła ciężko, prostując plecy. – Największe obwiesie mają szable i pistolety, nawet ten niedojda Franciszek, woźnica, chodzi z pałaszem. A jeden z profesorów Akademii jechał na koniu, rosyjskim, z tych, co je rewolucjoniści zabrali z książęcych stajni. Niczym jakiś Poniatowski. Jak wystrzelili na wiwat, koń się spłoszył i profesor z siodła zleciał. Tylko się wstydu najadł.
– Maurycy na pewno nie bierze udziału w takich żałosnych przedstawieniach – szybko odrzekła Julka i jeszcze szybciej zawstydziła się swej reakcji.
Aby ją ratować od konfuzji, Eliza zwróciła się do niani:
– A czy moja suknia jest ładna?
– Suknia jak suknia. Do teatru się nada.
– Twój entuzjazm, kochana Klementyno, zawsze podnosi mnie na duchu – westchnęła z udawaną rezygnacją. – Chyba jednak włożę różową.
Różowa była z muślinu, obrzeżona wstawkami z tiulu i koronki. Jeszcze przed dwudziestoma minutami wygrała zdecydowanie w rywalizacji z lazurową o ozdobionych aksamitką falbankach.
– Widziałaś ją, nianiu? – chciała się upewnić dziewczyna.
– Nie.
– Mam włożyć?
– Jak panienka chce, ale ktoś musi przygotować obiad – odparła Klementyna. – I zgaduję, że będę to ja.
Powiedziawszy to, staruszka wyszła z sypialni.
– Nie przebieraj się już, bo będziemy miały podobne suknie – powiedziała Julka. – Zresztą ta jest piękna. Zapytaj ojca.
– Ojca?
Eliza dobrze wiedziała, że w tej akurat sprawie papa nie będzie żadnym arbitrem, lecz przez próżność postanowiła pokazać się również jemu.
* * *
Leon Bielski, jak zwykle o tej porze, siedział w gabinecie i paląc fajkę z bursztynowym ustnikiem, czytał warszawskie dzienniki.
Odkąd dorobił się fortuny na produkcji piwa, stając się tym samym jednym z najbogatszych mieszkańców Warszawy, mógł sobie pozwolić na taki spokój. Coraz mniej czasu spędzał w browarze przy ulicy Waliców. Miał od tego pracowników. Już nie musiał jak dawniej osobiście doglądać młyna, rurociągów, spichlerzy, brodząc w błocie, słomie i końskich odchodach – teraz dyrygował wszystkim ze swojego gabinetu, z kamienicy przy Nowym Świecie, niczym jakiś minister.
I dowodził na tyle sprawnie, że jego browar wytwarzał dwieście pięćdziesiąt beczek piwa tygodniowo.
– Entrez! – rzekł głośno, gdy Eliza zapukała do wysokich, dwuskrzydłowych drzwi pokoju.
Dziewczęta wkroczyły do obitego brązową skórą schronienia pana domu i dygnęły przepisowo, tak jak im to wpojono na pensji. Nauczyły się tam wszelkiego rodzaju ukłonów, a nie był to bynajmniej prosty system, inaczej bowiem wypadało kłaniać się ojcu, inaczej matronie, a jeszcze inaczej księciu czy biskupowi.
– Co tam, moje turkaweczki? – zapytał ciepło, nie podnosząc wzroku znad „Kuriera Warszawskiego”.
– My po radę – odparła Eliza.
– Tak?
– Czy nasze suknie są właściwe na dzisiejsze przedstawienie?
Podniósł wzrok.
– Charmant! – wykrzyknął i natychmiast wrócił do lektury.
– Papo… – jęknęła Eliza.
– A co mam więcej powiedzieć? Nie znam się na tych waszych fatałaszkach.
Rzeczywiście, nie znał się na modzie. Bez dwóch zdań.
Sam chodził ubrany tak, jakby czas zatrzymał się wraz z wkroczeniem do Warszawy Napoleona. Miał teraz na sobie niemodny surdut z szerokimi wyłogami, w czekoladowym kolorze, harmonizującym może z kolorem biurka i obiciem ścian, jednakże nadającym właścicielowi wygląd własnego przodka z rodzinnego portretu. Całości dopełniały czarne, gęste bokobrody sięgające zrudziałych od dymu fajkowego wąsów, a także łysina na czubku głowy, na którą zaczesywał resztki włosów, w rozpaczliwej nadziei zamaskowania ich braku. Co się, rzecz jasna, nie udawało. Po pierwsze dlatego, że to się nigdy nie udaje, po drugie zaś, Leon Bielski był bardzo niskiego wzrostu i większość ludzi patrzyła na niego z góry, co od razu udaremniało mistyfikację.
– Tiens, tiens! – zawołał, uznając temat dziewczęcych strojów za zakończony. – Piszą tu, że zlikwidowano tajną policję. Uważam, że to jedyne, co dobre w całej tej awanturze.
Nazywał rewolucję awanturą, którą wszczęli młodzi nieodpowiedzialni zapaleńcy. Jak każdy przedsiębiorca obawiał się wszelkiego zamętu mogącego źle wpłynąć na interesy. Trudnił się przecież wytwarzaniem piwa, a jak mówił jego ojciec, także browarnik, „piwo lubi, by je spożywano w spokoju”.
– Czytam też, że Chłopicki ma zostać dyktatorem – kontynuował. – Może ostudzi dymiące głowy. To dzisiaj ten spektakl?
Przytaknęły.
– Jak zwykle. Na ulicy pijana hołota z bronią, grozi nam wojna z trzystutysięczną armią Moskali, a warszawiacy słuchają muzyki i tańczą. Cesarz już kiedyś to podsumował. Jak zbierał wojsko na Moskwę, w stolicy też urządzano bale.
– Ale możemy pójść? – nieśmiało zapytała Eliza.
– Skoro ciotka Tekla was zabiera, nie mam nic do gadania.
Tekla była matką Julii i jego starszą siostrą, a także żoną bogatego właściciela fabryki czernidła do butów, Ksawerego Piaseckiego. Cała rodzina zajmowała kamienicę przy Bednarskiej, w pobliżu kościoła Karmelitów.
W przeciwieństwie do swojego brata kochała operę, ale przede wszystkim przerażała Leona swoją stanowczością, wolał zatem nie wchodzić jej w drogę. Poza tym, choć wciąż wygłaszał ostre, apodyktyczne sądy, córce nigdy nie potrafił odmówić.
I obie panny doskonale o tym wiedziały.
– Dziękujemy – zaszczebiotały jednocześnie, kłaniając się jak w kontredansie.
– Obie wyglądacie prześlicznie – mruknął, po czym zasłonił się gazetą. – Ty, Julio, dzisiaj szczególnie jesteś zachwycająca.
* * *
Kiedy dziewczęta wyszły, wyraźnie zadowolone z werdyktu, który nie mógł być przecież inny, uśmiech Leona Bielskiego zniknął bez śladu.
Ojciec Elizy odłożył gazetę i westchnął ciężko.
Tak się o nie bał.
A szczególnie, rzecz jasna, o córkę – jego oczko w głowie. Nie przeżyłby, gdyby stała jej się jakaś krzywda. Nie, to w ogóle nie do wyobrażenia. Odganiał takie myśli, gdy tylko próbowały zawładnąć jego głową. Tyle że one wciąż powracały i powracały. Pozwolił dziewczętom na dzisiejszy teatr tylko dlatego, aby ich niepotrzebnie nie niepokoić tym, co do niego dotarło. Nie musiały o wszystkim wiedzieć, były na to za młode, a młodość powinna być beztroska i szczęśliwa. Zmartwienia i strach pozostawiał dla siebie.
A miał się czym martwić i czego bać.
Upewniwszy się, że panny dobrze zamknęły za sobą drzwi, wysunął szufladę biurka i wyjął z niej zeszyt w skórzanej oprawie, w którym prowadził rachunki. Położył go między kałamarzem i gipsową figurką Junony, urodzinowym prezentem od Elizy.
Otworzył.
Serce zabiło mu mocniej, gdy po raz tysięczny już ujrzał schowane między stronicami zeszytu dwie karteczki zapisane koślawym pismem. Anonimy z pogróżkami. Pierwszą kartkę podrzucono mu do trzymanego na kolanach cylindra, gdy Leon miesiąc temu oglądał komedyjkę Taczki occiarza w Teatrze Rozmaitości. Przeczytał ją już w trakcie przedstawienia i tak się zdenerwował, że wyszedł podczas przerwy między drugim a trzecim aktem.
Uciekaj z miasta, póki jeszcze możesz. Pomyśl o rodzinie – napisał ktoś.
Dwa tygodnie później, na maskaradzie u pewnego rosyjskiego generała, jakiś człowiek w weneckiej masce na twarzy podał mu następną kartkę, po czym szybko rozpłynął się w tłumie.
Tym razem było jeszcze groźniej:
Masz piękną córkę. Dlaczego ma cierpieć z twojego powodu? Won z Warszawy.
Powiadomił natychmiast policję i użył wszystkich swych znajomości, by odkryć, kto stoi za tymi pogróżkami. Ale że nastroje w mieście już były rewolucyjne – zwłaszcza od lipcowych zamieszek w Paryżu – warszawska policja działała nieudolnie, nikt nie miał głowy do tej akurat sprawy. Zbyt wiele podobnych gróźb odnotowano, aby traktować ją jakoś szczególnie.
Leon Bielski wiedział, że nie jest popularny w środowisku „jakobinów”, jak nazywał nastawioną rewolucyjnie młodzież. Po pierwsze, był bogatym przedsiębiorcą, a to zawsze oznacza całą masę wrogów. Po drugie, zbyt często zadawał się ze znienawidzonymi Moskalami. Nie miał na tyle odwagi, by odrzucać ich zaproszenia na bale, kolacje, partyjki gry w karty.
Narobił sobie jednak także innych wrogów, kto wie, czy nie poważniejszych niż młodzi zapaleńcy. W stolicy trwała od dłuższego czasu walka o dominację na rynku alkoholowym pomiędzy monopolistą Newachowiczem a karczmarzami, pomniejszymi browarnikami i przemytnikami. Leon Bielski znajdował się pośrodku tego wszystkiego, w gruncie rzeczy każdy w branży był teraz jego nieprzyjacielem.
Dwa miesiące temu Newachowicz został w końcu zmuszony do ucieczki z Warszawy. Bielski nie zamierzał jednak opuszczać miasta – co to, to nie.
O swoją głowę nie dbał, ale bał się o dzieci. Zwłaszcza o Elizę.
To spędzało mu od tygodni sen z powiek.
Zastanawiał się codziennie, gdzie mógłby wysłać dzieci, aby były bezpieczne. Miał wprawdzie brata w Galicji, tyle że był to pijak i utracjusz, którego dworek z roku na rok przeistaczał się w ruinę – Leon nie wysłałby tam Elizy, nawet w przypadku wojny.
Na razie nie zamierzał straszyć córki. Chce jechać do teatru, niech jedzie. I nie musi zdawać sobie sprawy, że jej ojciec wynajął człowieka, byłego szwoleżera, który miał podążać dzisiaj za rodzinnym powozem aż na Krakowskie Przedmieście, nie tracąc z oczu dziewcząt.
Zamknął zeszyt, schował go do szuflady.
Podniósł się z fotela i podszedł do okna. Ulicą przechodziły grupki wyrostków. Patrzył na nich wszystkich bacznie, gdyż przyzwyczaił się już dostrzegać zagrożenie w każdej obcej osobie.
Za jego plecami wielki zegar na postumencie wybił pierwszą.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI