Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdzie prawo służy jedynie szerzeniu bezprawia, tam potrzebna jest szabla i… fortel!
Piotr Paweł Korsak, reemigrant z Wenecji, pragnie odzyskać zagrabiony zajazdem majątek. Wspiera go w tym brat mleczny, Andrzej Wizbor, oraz tajemniczy, zamaskowany jeździec o przydomku Aquila. Po licznych walkach w sądzie i poza nim Korsakowi udaje się dopiąć swego. Jednak zwycięstwo wcale nie oznacza spokoju. Jego przeciwnik, ustosunkowany w powiecie sochaczewskim szlachcic, nie zamierza pogodzić się z przegraną. Obmyśla i realizuje kolejne plany zemsty. Korsak za namową przyjaciół i dzięki ich protekcji usuwa się z oczu swoim wrogom. Wpada przez to w wir wielkiej polityki Rzeczypospolitej, prowadzonej w ramach demokracji szlacheckiej w przełomowym okresie wolnej elekcji. Tajemniczy Aquila wciąż mu towarzyszy…
„Aquila” to powieść, która przenosi czytelników w burzliwe czasy Rzeczypospolitej szlacheckiej. Ta pełna humoru i zaskakujących zwrotów akcji historia przybliża przeszłość naszych dziadów oraz pradziadów, pokazując, w jakich warunkach kształtowała się polska państwowość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 647
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Antoni Chrzonstowski
Aquila
Trzem historykom, jednemu politykowi i polonistce oraz wszystkim reemigrantom
Historia magistra vitae est („historia jest nauczycielką życia”) – pisał Cyceron. Prezentowana książka mimo beletrystycznej osnowy stanowi świadectwo mojego przywiązania do historii Polski. Przywiązanie zaś do dziejów własnego kraju to przejaw miłości do ojczyzny. Z kolei miłość do ojczyzny – patriotyzm – to duchowa więź z tym skrawkiem ziemi, który składa się na kraj ojczysty, oraz z ludźmi tu żyjącymi i kulturą, jaką tworzyli i tworzą… Jest to pielęgnowanie i rozwijanie każdego dobra tak w wymiarze duchowym i społecznym, jak i materialnym, które powstało w ojczyźnie dzięki wszystkim pokoleniom, co poprzedziły nas „stąd do wieczności”.
Rzut oka na dzieje Polski – już to przez soczewkę prac naukowych, już to przez bogatą na gruncie literatury pięknej spuściznę powieści historycznych – pozwala nam odczuć dumę mimo licznych powodów do smutnej zadumy nad losem ojczyzny w niektórych okresach jej tysiącletniej historii. Zwłaszcza gloryfikowana współcześnie demokracja, rozwinięta w sposób naturalny w I Rzeczypospolitej, sama jedna może wystarczyć za dobry przykład tym wszystkim, którzy współcześnie wyznają kult demokratycznego sposobu gwarantowania wolności politycznych.
W Europie i na świecie czterysta lat wstecz praktykowano ustroje polityczne, które dziś określamy jako absolutyzm (np. we Francji) lub despocja (np. moskiewskie samodzierżawie, sułtanat turecki), a demokracja szlachecka w Polsce, w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, była chlubnym wyjątkiem! Miała swoje piękne karty, lecz – jak każdy ustrój – w obliczu upadku cnót społecznych i nasilenia się prywaty, egoizmu, jawnej zdrady i zaprzaństwa możnowładców, tj. ludzi o odpowiednim ciężarze gatunkowym w życiu politycznym i społecznym, okazała się podatna na destrukcyjny wpływ obcych dworów i monarchów wrogo usposobionych do I Rzeczypospolitej i jej aspiracji instytucjonalno-ustrojowych.
Niemniej w najbardziej przełomowym okresie (po abdykacji króla Jana II Kazimierza z domu Wazów) demokracja szlachecka zdała swój egzamin. Polegał on na obronie i zachowaniu suwerenności narodu i państwa… I do tych właśnie czasów odnosi się fabuła prezentowanej powieści. Jeśli czegoś możemy nauczyć się z kart naszej historii na temat demokratycznego prowadzenia spraw publicznych, to okres wyboru na króla Rzeczypospolitej obydwu „Piastów” – najpierw Michała Korybuta Wiśniowieckiego, a następnie Jana III Sobieskiego – jest jak najbardziej adekwatny. Rzeczpospolita wróciła wówczas do roli mocarstwowej w Europie…
Wątek wyboru „Piasta” na króla Rzeczypospolitej przewija się w trzeciej części trylogii Henryka Sienkiewicza, lecz stanowi tam niewiele istotne tło dla perypetii miłosnych „Małego Rycerza”. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że na kartach powieści Pan Wołodyjowski wątek ten posiada charakter wysoce groteskowy. W wydaniu Sienkiewiczowskim swoistym autorem idei wybrania na tron Rzeczypospolitej polskiego księcia okazuje się nie kto inny, jak posunięty w latach sarmata Onufry Zagłoba. Podkanclerzy koronny, biskup Andrzej Olszowski, konsultuje się ze wspomnianym szlachcicem, próbując nawet wmówić mu autorstwo pomysłu z „królem Piastem” na tronie Rzeczypospolitej… W świetle możliwych analiz, dostępnych po stu latach rozwoju nauk politycznych, nietrudno wykazać, że nasz wybitny powieściopisarz doby pozytywizmu mógł tylko prześlizgnąć się po temacie bez dotykania istoty sprawy…
Możemy silić się na podejście do opisu historycznej społeczności z bezstronnością badającego rzeczywistość przyrodnika, w duchu twórczości typowo balzakowskiej, przypominającej zwierciadło wnoszone do kuchni społecznej, przedpokojów i salonów opisywanej zbiorowości ludzkiej (na analogię ze zwierciadłem w odniesieniu do literatury wskazuje wprawdzie Stendhal, tworzący osobiście fabułę bardziej w duchu „strumienia świadomości” niż obiektywnego opisu). Polemizując zatem (pośrednio z Balzakiem oraz ze Stendhalem, który swoje poglądy na powieść, podpisane jako Saint-Réal, streszcza słowami: „Powieść jest to zwierciadło, które obnosi się po gościńcu”[1]), powiemy, że powieść jest to zwierciadło duszy i psychiki autora, a nie zwierciadło odbijające gościniec, którego nie ma (science-fiction, fantasy) lub którego już nie ma (powieść historyczna), bądź którego nie ma sensu largo, bo obraz filtruje psychika autora mogąca być krzywym lub zaciemnionym zwierciadłem…
Nie szukając jednak daleko w czasie i przestrzeni, wystarczy skupić się na naszym piśmiennictwie. Teodor Parnicki, dwudziestowieczny polski autor utworów fabularnych osadzonych w historii, zafascynowany w tym obszarze twórczością Sienkiewicza oraz Prusa (powieść Faraon), wniósł do literatury ojczystej w dziedzinie beletrystyki historycznej aspekt psychologiczny. Niewątpliwie jest w tym głęboka myśl i trudna do przecenienia racja, że podejmując się opisu rzeczywistości ludzkiej, daleko od współczesnych realiów odległej w czasie, warto rzetelnie wczuć się i uwzględnić mentalność żyjących wówczas ludzi oraz uwarunkowania psychologiczne dyktowane przez dominującą strukturę pojęciową epoki.
W prezentowanym czytelnikowi utworze z czasu wyborów „króla Piasta” nie zagłębiam się jednak w odzwierciedlanie mentalności ludzi z tamtego okresu naszych dziejów. Archaizację języka, tak charakterystyczną dla eposów Sienkiewicza, staram się podkreślić u występujących postaci jedynie poprzez wtrącenia do dialogów zwrotów łacińskich, wielce osobliwych w piśmiennictwie XVII w., a zwłaszcza na kartach literatury pamiętnikarskiej tego okresu, np. w pamiętnikach Jana Chryzostoma Paska. Mówienie i pisanie o tym, że autor ma prawo uskutecznić zapatrywania typowo autorskie w sprawie doboru elementów oddających klimat oraz realia epoki i po swojemu ukształtować treść, a także wymowę utworu, jest truizmem.
Nie podejmuję się również drobiazgowego szkicowania portretu osobowości „króla Piasta”, którym w pierwszym rozdaniu został Michał Korybut Wiśniowiecki, jednogłośnie nazywany przez dominującą historiografię mianem „nieudolny”. Taki wizerunek próbował zarysować gigant literatury polskiej (w sensie liczby napisanych tomów) Józef Ignacy Kraszewski w swojej powieści historycznej Król Piast: Michał książę Wiśniowiecki. W odniesieniu do tego monarchy zaznaczam jedynie kilka mało znanych epizodów, które rzucają na jego postać całkiem inne światło, pozwalając ocenić go życzliwie i wskazać wielkość w przypisywanej mu przez historyków małości i nieudolności…
W prezentowanej powieści nie uciekam od przygód, które są udziałem głównych bohaterów. W przeciwieństwie jednak do utworów spod znaku „płaszcza i szpady”, takich jak Trzej muszkieterowie Aleksandra Dumas (ojca), to nie przygoda stanowi zasadniczą treść przedstawionej akcji, choć ukazany splot wydarzeń tworzy osnowę dla wyraźnego w książce przesłania natury politycznej. Wracając ponownie na podwórko polskiej powieści historycznej, dodam, że osnowa niniejszego utworu nie wpisuje się również w nurt mogący ukazywać miłostki i intrygi dworskie, z czym możemy się spotkać w beletrystyce chociażby Haliny Popławskiej (np. Szpada na wachlarzu, Jak na starym gobelinie).
Reasumując, różnice i podobieństwa w obrębie całego bogatego nurtu powieści historycznej możemy snuć bez końca. Ostatecznie jednak niech przemówi utwór. Czytelnik, który po niego sięgnie, samodzielnie oceni, czy czas poświęcony lekturze stanowił nieodwracalną stratę, czy jednak jakiś emocjonalno-intelektualny profit, przez co nie trzeba oglądać się za siebie „w poszukiwaniu straconego czasu” tak własnego, jak i w wymiarze historycznym.
Podczas pisania i zawiązywania akcji utworu korzystałem z wielu opracowań historycznych i literackich dostępnych powszechnie poprzez Internet[2]. Współczesne opracowania nie posiłkują się w opisie zjawisk historycznych teoriami z zakresu politologii. Mimo wszystko mam nadzieję, że przedłożona powieść na sposób autorski (tzn. bez roszczeń do posiadania monopolu na pełnię prawdy) podkreśla jednak (we właściwy sobie sposób, czyli na poziomie sfabularyzowanym) fakt socjologiczno-polityczny, że działalność mas drobnej i średniozamożnej szlachty miała charakter wysoce zorganizowany i w pełni świadomy w odniesieniu do przyświecających jej i osiąganych przez nią celów politycznych.
2023, A.Ch.
Czy wiesz, Szanowny Czytelniku i Szanowna Czytelniczko, czym była „złota wolność” szlachecka w I Rzeczypospolitej? Otóż, jak wszystko, co ludzkie, mogła posłużyć większemu dobru, ale i większemu złu.
_
Szlachcic w Polsce, na Litwie bądź na Rusi Białej albo Czerwonej, obwarowany przywilejami, żył w komfortowych warunkach, niczym trzmiel (pospolity bąk) w cieplarni. Niewiele musiał i całe życie mógł „bąki zbijać”. Przeważnie był tym, czym chciał być. Chciał być molem książkowym – to był. Chciał gardzić sztuką pisania i czytania – to gardził. Chciał być dobroczyńcą swego otoczenia – to był, chciał być jego zakałą – to też był. Chciał życie, zdrowie i mienie oddać za ojczyznę – to oddawał. Chciał zdradzać ojczyznę – to zdradzał. Obok geniusza w jednym dworku, zaraz przez miedzę w drugim mógł żyć kompletny kretyn. Obok człowieka prawdziwie świętego i świątobliwego żył wśród braci-szlachty człek podły i nikczemny; obok wcielenia witalności i energii mieszkał klasyczny niedołęga; obok szarmanckich i rycerskich można było znaleźć tyle samo prostaków i tchórzy… Jedni i drudzy zajmowali pośród braci-szlachty równe stanowisko; jednemu i drugiemu jednakowo mogło się powodzić. Od zalet osobistych niewiele zależało, ale od przywileju – wszystko[4]. Na sejmikach powiatowych zwoływanych przez wojewodę wybierano nie tylko elektorów na sejm elekcyjny czy posłów na sejm uchwałodawczy. Miejscowa szlachta – zagrodowa i gołota (pełnię praw posiadał szlachcic na zagrodzie i szlachcic bez zagrody) – wyłaniała kandydatów na sędziów i innych urzędników. Spośród kandydatów sejmikowych król formalnie mianował sędziego. Sędziowie i inni urzędnicy musieli być miejscowi. Nie można ich było „przywieźć w teczce z Warszawy”.
W społeczeństwie stanowym każdy stan miał swoje prawo i sądownictwo. Mieszczaństwo (warstwa społeczna szczątkowa w apogeum I Rzeczypospolitej) posiadało własne prawo, czyli „prawo miejskie” (różne odmiany prawa magdeburskiego). Duchowieństwo podlegało prawu kanonicznemu. Z kolei szlachta, prócz przywilejów politycznych, posiadała swoje statuty zwane „prawem ziemskim”. Stan chłopski zaś praktycznie nie posiadał żadnych praw. Władzę sądowniczą nad chłopami dzierżył szlachcic (sądownictwo dominialne).
_
Szlachcic dla swoich poddanych mógł być miłościwym panem, ale także tyranem. Krążyły – wcale nie wyssane z palca – opowieści o tym, jak dalece niektórzy panowie postrzegali swoje władztwo nad chłopstwem. Dla przykładu, jakiś pan-lubieżnik ustanowił dla siebie prawo pierwszeństwa do intymnego spędzenia nocy poślubnej z każdą wydawaną za mąż chłopką i skwapliwie korzystał z nadanego sobie przywileju, zwłaszcza gdy panna młoda była urodziwa. Od połowy XVI wieku pojedynki w Rzeczypospolitej formalnie były zakazane. Samo wyzwanie na pojedynek obwarowano karą zapłaty 60 grzywien i osadzeniem na pół roku w górnej wieży. Jedynie król mógł udzielić indywidualnego zezwolenia na pojedynkowanie się ze względu na szczególne okoliczności. Pomimo konsekwencji prawnych, jakie groziły śmiałkom, pojedynki były powszechne i praktycznie bezkarne. Przykład płynął z Francji. Wielu magnatów miało osobiste koneksje z tamtejszą arystokracją i szlachtą. W siedemnastowiecznej Francji w pojedynkach zginęło więcej ludzi niż podczas prowadzonych przez ten kraj kampanii zbrojnych w XVII wieku. W I Rzeczypospolitej postawienie szlachcica przed sądem było nie lada przedsięwzięciem. Obowiązek dostarczenia pozwu spoczywał na woźnym sądowym. Wezwanie takie osiadłym we dworach musiało być dostarczone na piśmie. Ukuto nawet powiedzenie: „Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Miało ono szczególne zastosowanie wobec woźnych sądowych. Inne bowiem powiedzenie głosiło: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”. Woźny imał się nie lada sztuczek, by skutecznie dostarczyć taki dokument pozwanemu. Na funkcjonowanie powiatowego wymiaru sprawiedliwości ogromny wpływ miał starosta i jego osobiste podejście do egzekwowania prawa. To on (lub wykonujący obowiązki w jego imieniu podstarości) dzierżył na terenie powiatu władzę wykonawczą, nadzorował władzę sądowniczą i policyjną. Ponadto utrzymywał oddział zbrojnych sług, zwanych pachołkami starościńskimi lub milicją starościńską, i sprawował pieczę nad wieżą – swoistym więzieniem do odbywania kar pozbawienia wolności. Starosta (lub działający w jego imieniu podstarości) pod pozorem wykonywania prawa mógł wspierać swoich faworytów i dręczyć nieprzyjaciół, będąc w tym praktycznie bezkarnym.
***
– Bartłomieju, któż to do nas bieży na tym gniadym koniu?
Pan Czachorowski stanął w bramie do dworu. Z prawej dłoni zrobił daszek na czole, by lepiej widzieć, bo patrzył pod słońce.
U jego boku pojawił się gestor folwarku. Naśladując pana, uczynił z dłoni nad oczami podobne zadaszenie.
– Widzi mi się, że to ten woźny sądowy Poręba!
– Poznajesz? Z tak daleka?
– Niechybnie! Był tu już dzisiaj rano przy bramie, ale go przegoniłem.
– Pozwy sądowe mi przywozi. Ścierwo!
Pan Czachorowski zacisnął lewą pięść i uniósł ją groźnie na wysokość głowy. Ręka Bartłomieja Brudzińskiego bezwiednie powędrowała z czoła na rękojeść szabli.
– Może by tak odrobinę go… porębać? – Złośliwy, ukośny uśmiech zaigrał mu pod wąsem.
– Mam lepszy koncept… Przyprowadź Herkulesa i Maksa!
Bartłomiej zawahał się. Nie od razu skojarzył, o co chodzi.
– Cito[5]! – ponaglił Czachorowski.
Gestor rzucił się między czworaki, gdzie za parkanem, obok lamusa, był wybieg Herkulesa i Maksa. Po chwili prowadził już do bramy dwa szarpiące się na smyczy ogary.
– Przegłodziłem ich trochę – zaznaczył. – Wybieramy się pod wieczór na lisa!
– Musimy zatem zapalczywość naszych piesków wypróbować…
Pan Czachorowski przejął z rąk gestora smycz Herkulesa. Maksa pozostawił pod kuratelą zarządcy.
***
Woźny sądowy Maciej Poręba jechał na gniadoszu lekkim kłusem. Znajdował się opodal sadzawki, którą okrążał. Zobaczywszy w bramie właściciela majątku i zarządcę folwarku oraz dwa ogary gotowe wyrwać do przodu, stracił resztkę nadziei. Wiedział już, że dzisiaj nie dotrze do dworu i nie wręczy właścicielowi pozwów do sądu. Szarpnął cugle i zatrzymał wierzchowca. Pucołowata twarz pana Macieja stężała. Zaczął poważnie rozważać manewr szybkiego taktycznego odwrotu. Przewieszoną przez ramię skórzaną sakwę, w której były zapieczętowane dokumenty sądowe, przesunął asekuracyjnie na plecy. I na tym skończyły się jego przygotowania do odwrotu. Psy wystartowały! Ramiona i tłuste policzki pana Macieja wypowiedziały mu posłuszeństwo. Pyzy trzęsły się jak galareta, a ręce stały się wiotkie jak bluszcz. Ogary przebyły odległość trzydziestu sążni w czasie, w którym pan Maciej drżącym głosem zdołał wyszeptać słowa rozpoczynające każdą modlitwę: In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti[6]. Psy obskoczyły wierzchowca. Szczekały, przypadając do konia i odskakując. Szczerząc kły i zajadle warcząc, były nieustępliwe. Przerażony gniadosz cofał się pod ich groźnym naporem. Nie słuchał jeźdźca, który nieudolnie próbował go opanować. Parskał, prychał, podnosił się na tylnych nogach i przednimi kopytami próbował odgonić napastliwe zwierzaki. Wydawał odgłosy, jakie wydaje tylko przerażony i wierzgający koń. W drugim podrywie przednich kopyt zrzucił jeźdźca z siodła. Maciej Poręba wylądował w sadzawce. Potłukł się przy tym o dno i pomoczył ubranie (sadzawka w miejscu upadku nie była głęboka). Oswobodzony wierzchowiec mógł skuteczniej odpierać psi atak. Ogary jednak nie pozwoliły się odgonić. Cofały się przed kopytami i przyskakiwały na powrót. Wtedy to – koniowi i woźnemu – z odsieczą pospieszył inny jeździec. Z pobliskiego zagajnika wyskoczył nieznany kawalerzysta. Dosiadał pięknego czarnego rumaka. Ciemna peleryna kryła mu ramiona i plecy. Podczas krótkiego galopu, jaki uskutecznił do sadzawki, peleryna trzepotała mu z tyłu niczym rozbujane skrzydła. Głowę jeźdźca zdobił czarny kapelusz Randell z szerokim rondem pozaginanym po bokach. Stroju dopełniały botforty – długie, sięgające za kolana skórzane buty, zwane przez miejscową szlachtę „rajtarskimi”. Ocieniona kapeluszem twarz zasłonięta była… srebrną maską! Maska kryła górną część facjaty nieznanego jeźdźca. Wąskie otwory na oczy umożliwiały mu widzenie, a cała osłona zbiegała się na czubku nosa zakończeniem przypominającym dziób drapieżnego ptaka. Jeździec brawurowo osadził wierzchowca. Zdezorientowane ogary przestały na moment ujadać. Straciły orientację, którego konia atakować. Kawalerzysta sięgnął do sakwy wiszącej u siodła. Jego dłoń, uzbrojona w skórzaną rękawicę, wydobyła z worka pęto kiełbasy.
– Mam coś dla was! – zawołał przybysz w kierunku psów. Pochylił się w siodle i wyciągnął ku nim rękę. Smakowity kąsek zwisał mu z dłoni, a pieski nie mogły pozostać nań obojętne. Zapach wędliny był na tyle intensywny, że roznosił się szeroko w powietrzu, podrażnił nawet nozdrza woźnego, który akurat wydostał się z wody. Gdyby ocenić go według postury, wypadałoby powiedzieć: „Nie należysz waść do ludzi, którzy unikają nadmiaru jadła i napitku!”. – Bierzcie! – zawołał w stronę psów nieznajomy. Z wielkim rozmachem cisnął kiełbasę daleko w stronę zagajnika, z którego przybył. Ogary natychmiast skoczyły w bok za frunącym w powietrzu mięsiwem. – Wskakuj, waszmość! – Zamaskowany przybysz podał dłoń woźnemu. – Mój koń posłuży nam obu!
Maciej oprzytomniał. Obserwując, co w zaistniałych okolicznościach nieznajomy wyczynia z pętkiem pachnącej kiełbasy, zaczął intensywnie się zastanawiać nad rewizją powiedzenia: „Nie dla psa kiełbasa”. Przywołany do porządku przez przybysza, podał mu rękę. Wsparty dźwignią dłoni nieznajomego, usadowił się za jego plecami. Niewygodnie mu było bez siodła na grzbiecie wierzchowca, ale podróż miała być krótka. Ruszyli ostro w stronę bramy prowadzącej do dworu. Gniadosz, uwolniony od psów, poczłapał za nimi.
***
– Ki czort?! – Pan Czachorowski zdobył się na komentarz, obserwując całe zajście przy sadzawce.
– Przyprowadzić Herkulesa i Maksa? – dopytywał rządca Brudziński. Był zakłopotany obrotem sprawy i nie wiedział, co powiedzieć i jak doradzić. Widział ogary swobodnie hasające opodal zagajnika. Korzystały z wolności, węsząc namiętnie ślady zajęcy i kuropatw, po czym zniknęły w zaroślach.
– Czekaj! Mamy gości.
Nieznajomy jeździec w masce i woźny sądowy akurat stawili się w bramie przed właścicielem dworu. Pierwszy zgramolił się z konia Maciej Poręba. Był mokry, ale sakwę z dokumentami trzymał nienaruszoną. Jego wybawiciel jako drugi chwacko zeskoczył z siodła.
– Cóż to za najście? – rzucił zaczepnie pan Czachorowski.
Maciej Poręba, ściskając oburącz skórzaną torbę, którą wysunął przed siebie, bojaźliwie postąpił dwa kroki do przodu. Jego nieznajomy obrońca spróbował dodać mu animuszu.
– Panie woźny! Lege artis[7], czyń pan swoją powinność!
– A ty to kto? – warknął na nieznajomego pan Czachorowski.
– Aquila[8], obrońca krzywdzonych – odparł spokojnie nieznajomy.
– Czemuś w masce? – ciągnął wciąż agresywnie gospodarz.
– Bo nie dla własnej chwały czynię to, co czynię…
– Mości panie – wtrącił się Bartłomiej Brudziński – może to jaki złodziej?
– Złodziej, powiadasz? – Czachorowski udawał, że się zastanawia. Jego prawica powędrowała na rękojeść szabli.
– Zamaskowany, wkradł się do zagrody za plecami woźnego… – podjął temat zarządca, widząc, że jego sugestia służy panu.
– Nasz święty obowiązek – kontynuował Czachorowski – powstrzymać go, pochwycić!
– In flagranti[9]! – dorzucił Brudziński.
Obydwaj szlachcice dobyli szabel. Przerażony Maciej Poręba odskoczył w bok, pozostawiając nieznajomego twarzą w twarz (właściwie „maską w twarz”) z dwoma przeciwnikami. Nieznajomy, określający siebie mianem Aquila, odrzucił płachtę z prawego ramienia i przyjąwszy postawę rasowego szermierza, dobył karabeli. Dwaj napastnicy ruszyli na niego z impetem. On jednak z zadziwiającą (w oczach Macieja) łatwością odbijał zamaszyste cięcia. Wyglądało, jakby się przy tym świetnie bawił. Kiedy wystarczająco zmęczył swoich przeciwników (zwłaszcza pan Czachorowski jako jegomość po pięćdziesiątce szybko dostał zadyszki), nieznajomy szermierz przeszedł do ofensywy. Zagonił antagonistów w głąb podwórca. Obaj szlachcice oganiali się już od niego z werwą muchy w smole… I nastąpił ten moment (bo musiał nastąpić), kiedy szable wyleciały im z rąk. Najpierw wytrącona została karabela Czachorowskiego, a Brudziński stracił swoją chwilę po tym (jego szabla, wykręcona z ręki przez zamaskowanego fechmistrza, poleciała w górę, a spadłszy, wbiła się piórem w ziemię). Dwaj szlachcice, pokonani w potyczce, ciężko dysząc, stanęli bezradni. Zmachany właściciel dworu miał twarz czerwoną jak burak. Aquila oparł ostrze swojej karabeli o jego pierś.
– Vae victis[10] – powiedział spokojnie. Brudziński poruszył się, jakby chciał uciec. – Nawet nie próbuj! – ostrzegł go nieznajomy. – Stój tu, bo porwę twego pryncypała w jasyr! A kiedy go ujrzysz ponownie, gorzko pożałujesz, żeś do tego dopuścił. – Zarządca znieruchomiał. Nieznajomy zaś zawołał na woźnego: – Mości panie, bywaj tu!
Kiedy Maciej Poręba, nie kwapiąc się, zmierzał w ich stronę, pan Czachorowski, nieco ochłonąwszy, podjął buńczucznie:
– Na twoich oczach porwę pozwy! Co mi zrobisz?
– Wszystko! – odparł nieznajomy bez namysłu. Przeciągnąwszy powoli pióro szabli wzdłuż tułowia gospodarza, mówił z namaszczeniem: – Najpierw ręce ci pokaleczę, potem nogi, dalej brzuch będę ci patroszył…
– Strachy na Lachy – rzucił pan Czachorowski spod wąsa, ale bez przekonania i mocno niepewnym tonem.
– Słusznie! – podchwycił nieznajomy. – Kogo będziesz ścigał, gdy ci zrobię poważny uszczerbek na zdrowiu?
– Aha?! To po toś tę maskę włożył!
– Bystry! W końcu pojmujesz.
Maciej Poręba przyczłapał (ubranie na nim jeszcze nie wyschło). Zatrzymał się w miejscu zakończenia zmagań. Zakończenie było niefortunne dla właściciela zagrody. Woźny sądowy tę niefortunność miał tylko przypieczętować.
– Wręczaj pozwy, waszmość! – zachęcił Macieja Aquila.
Woźny rozpiął sakwę, wydobył z niej pierwszy dokument zwinięty w rulon i zainicjował zwyczajową formułę:
– Posesjonat Kajetan Czachorowski herbu Rogala został pozwany przez Piotra Pawła Korsaka herbu Lis…
– Dworujesz sobie? – przerwał woźnemu posesjonat. – Od ponad dwudziestu lat w naszym powiecie Korsaków nie ma!
– Za twoją przyczyną! – wtrącił nieznajomy i mocniej przycisnął ostrze szabli do piersi Kajetana. – Kontynuuj, waszmość! – rzucił woźnemu.
– Powód wykazał przed sądem starościńskim – ciągnął Maciej Poręba – że jest najbliższym krewnym zabitego Jana Korsaka, dlatego ma obowiązek skarżenia pozwanego za zabójstwo oraz zajazd na dom szlachecki. Pozywa także Kajetana Czachorowskiego o zwrot prawowitemu spadkobiercy zagarniętych przemocą włości…
– Jaką przemocą?! – żachnął się Czachorowski. – To był legalny zajazd pod przewodem starosty! Po trzech odbiciach!
– Rozprawa odbędzie się na najbliższych termini iudiciales[11] w sądzie grodzkim powiatu sochaczewskiego – kończył swoje woźny – siódmego czerwca Anno Domini[12] tysiąc sześćset sześćdziesiątego ósmego, co niniejszym przekazuję, wręczając z polecenia sądu pozew do rąk własnych pozwanemu.
Maciej Poręba przestał perorować, po czym wcisnął w rękę gospodarzowi wyjęty z sakwy rulon. Następnie wydobył drugi, podobny i w analogicznej formie zaprezentował wezwanie do sądu od Waleriana Milewskiego herbu Jastrzębiec. Dotyczyło także sprawy o zwrot włości zagarniętych zajazdem, którego legalność powód kwestionował. Ten rulon woźny sądowy również wcisnął w rękę posesjonata.
Czachorowski dzierżył już w dłoniach obydwa pozwy. Nieznajomy szermierz w masce odsunął od jego piersi pióro szabli, jednak na wszelki wypadek nie schował jej jeszcze do pochwy.
– Możesz odejść, waszmość! – rzucił woźnemu przez ramię.
Maciej Poręba oddalił się skwapliwie od trójki antagonistów. Dwóch z nich patrzyło spode łba na trzeciego. Kiedy woźny, pochwyciwszy cugle gniadosza, dosiadł go i ruszył z kopyta, nieznajomy szermierz, ku zaskoczeniu swoich adwersarzy, zagwizdał nieznaną obydwu szlachcicom melodyjkę – włoską frottolę. Wydawało się im, że kpi z nich w żywe oczy.
Właściciel zagrody i zarządca folwarku, urażeni, nastroszyli wąsy. Nieznajomy skorzystał z ich konsternacji i schował szablę. Na dźwięk wygwizdanej melodii rumak czarnej maści stawił się u boku nieznajomego. Dopiero wtedy obydwaj szlachcice połapali się, na czym polega rzecz z gwizdaniem. Zamaskowany szermierz wskoczył na siodło, zakręcił wierzchowcem i rzucił na odchodne:
– Adieu!
– Znajdę cię! – odburknął mu Czachorowski.
Nieznajomy odjechał galopem.
***
Zamaskowany jeździec dotarł do warszawskiego traktu. Zamierzał przejechać nim niewielki odcinek. Dopiero w lesie, po skierowaniu się na bezdroża, planował zdjąć kapelusz i srebrną maskę. Obydwa elementy swojego stroju będzie mógł ukryć w torbie przy siodle, a wyciągnie z niej kołpak, którym osłoni głowę. Kapelusz (nawet z daleka) zbytnio rzuca się w oczy podróżnym, których można spotkać.
Wjeżdżał akurat w zakręt drogi prowadzącej przez las, kiedy dobiegł go odgłos wystrzałów. Coś niepokojącego działo się przed nim na drodze. Ponaglił konia, by szybko znaleźć się za zakrętem. Jego oczom ukazał się niecodzienny widok: w oddali, drogą pośród szpaleru drzew, pędziła kareta zaprzężona w czwórkę koni! Karetę zaś goniła czwórka jeźdźców! Nietrudno było się zorientować, że jeźdźcy nie mają dobrych zamiarów wobec pasażerów pojazdu!
Aquila wziął cugle w zęby, wydobył pistolety z olstrów i kierując w ten sposób wierzchowcem, ruszył w stronę powozu. Wyminął konie galopujące w zaprzęgu i wypalił do dwóch najbliższych jeźdźców. Trafił! Nie zabił, ale skutecznie poranił. Wypadli z siodeł. Dwaj pozostali, zaskoczeni obrotem sprawy, nie zdołali wyhamować wierzchowców na tyle skutecznie, by nie wpaść na zamaskowanego obrońcę karety. A tam czekała już na nich klinga obrońcy. Odrzucił on pistolety i dobył szabli, po czym zrobił z niej właściwy użytek. Kolejna dwójka uczestniczących w gonitwie wyleciała z siodeł.
Aquila zawrócił. Nie dbał o pokonanych. Dogonił powóz wyhamowujący swój szaleńczy bieg. Z okna pojazdu wychyliła się głowa przyozdobiona peruką. Pasażer karety, widząc zamaskowanego jeźdźca, zawahał się, czy przemówić. W końcu, kalecząc polszczyznę francuskimi naleciałościami, przełamał się i rzekł:
– W czyich enfin[13] ja rękach? Choléra!
– Bez obaw! – rzucił z wysokości siodła Aquila. – Nie jestem grasantem!
– To co oznacza twoja masqué[14]?
– Mam taki zwyczaj – odparł z głupia frant Aquila. – Nie lubię, by mnie rozpoznawano, kiedy podróżuję.
Na obliczu okolonym peruką zaigrał uśmiech, którym pasażer karety dawał do zrozumienia, że domyśla się ukrytych powodów zakrywania twarzy przez przypadkowego wybawcę.
– Amant mystérieux[15]?
– Można tak powiedzieć… – zgodził się Aquila, widząc, że w ten sposób zyska zaufanie.
Miał rację. Pasażer powozu natychmiast przeniósł swoją uwagę na niedawnych prześladowców. Wychylił się bardziej z okna, obejrzał do tyłu i zawołał:
– Choléra. Bandits[16] uciekli!
Faktycznie. Ranni, pozostawieni na ziemi prześladowcy podróżnika w peruce pozbierali się, wgramolili na konie i odjechali. Zamaskowany obrońca mógłby ich z łatwością dogonić, ale nie czuł potrzeby, by ruszyć w pościg.
– Nie dowiem się, qui[17] na mnie ich nasłał!
– A musiał ktoś nasłać? – zdziwił się Aquila.
– A jak inaczej?! Wiozę de l’argent[18]. Uuu! – Połapał się, że za dużo powiedział.
– Nie obawiaj się waszmość! – uspokoił pasażera karety zamaskowany jeździec. – Nie połakomię się na twoje pieniądze!
– One nie moje! Przysłał je roi de France[19]! Przeznaczone dla waszych dostojników! U was niedługo des élections[20]!
– Skąd ta pewność?
– Jestem assistant[21]monsieur Bezieres Pierre de Bonzi, ambasadora du roi de France[22].
– Wiozłeś ambasadorowi pieniądze bez ochrony?
– Z ochroną! Od Gdańska było avec moi[23] sześć rajtarów! Przydzielił ich Fryderyk Wilhelm! On przyjaciel du roi de France!
– To gdzie twoi rajtarzy?
– Ils ont été tués[24]. Probablement[25] leżą tam w lesie!
Asystent francuskiego ambasadora przełożył rękę przez okno karety i wskazał za siebie na drogę ginącą pośród drzew. Aquila spojrzał we wskazaną stronę. Był to kierunek, w którym podążał. Powiedział więc asystentowi ambasadora:
– Pojadę tam i odszukam zabitych. Powiadomię o tym, kogo trzeba! Waszmość niech jedzie do Warszawy. Nikt już nie będzie was niepokoił. Las kończy się za zakrętem. Dalej droga jest prosta i na otwartej przestrzeni.
– Merci beaucoup[26]!
Głowa asystenta francuskiego ambasadora zniknęła za firankami we wnętrzu powozu. Wychyliła się ponownie z okna wraz z ręką, w której pasażer karocy trzymał cztery liwry.
– Nie tylko mot[27] podziękowania. Amant mystérieux ma swoje wydatki – rzucił w stronę zamaskowanego jeźdźca, który szykował się do odjazdu.
Propozycja zapłaty za ratunek wyceniony na dwa złote oburzyła Aquilę. Nie dał jednak tego po sobie poznać.
– Daruj, waszmość! – odpowiedział asystentowi ambasadora. – Mnie interesuje zapłata od Najwyższego! – Uczynił gest ręką w stronę błękitu widocznego z drogi przez wąwóz zaczynający się czubkami drzew.
– To są pieniądze najwyższego! To pieniądze du roi de France[28]! – Pasażer karocy nie zrozumiał słów swego obrońcy, mniemając, że wskazano mu słońce.
– Nie waszego Króla-Słońce miałem na myśli. Gromadzę dobre uczynki – wyłożył „kawę na ławę” Aquila.
– Aaa. Je comprends[29]… – Pasażer karety zabrał do środka dłoń ze srebrnymi monetami. W stronę woźnicy, odpoczywającego na koźle, zawołał: – Nous conduisons[30]!
Głowa w peruce zniknęła z okna, gdy kareta ruszyła z postoju. Aquila patrzył przez chwilę na odjeżdżający pojazd, po czym przynaglił wierzchowca do podążania w przeciwnym kierunku. Zatrzymał się w miejscu, gdzie wcześniej odrzucił pistolety. Zsunął się z siodła i pozbierał je z ziemi, po czym wetknął w olstra i wskoczył ponownie na siodło.
Jadąc dalej, pozwolił koniowi iść wolnym krokiem, a sam wypatrywał lokalizacji, gdzie mogli leżeć zastrzeleni bądź ranni rajtarzy. Dojechał na skraj lasu, ale nigdzie przy drodze nie dostrzegł leżącego człowieka. Zawrócił, by uważniej zbadać ślady. W końcu znalazł miejsce, gdzie było pełno odcisków końskich kopyt i kilka stratowanych krzaków.
Aquila zeskoczył z siodła i prowadząc konia za uzdę, zbadał dokładnie grunt i zarośla. Wyraźnie z nich wynikało, że jeśli rajtarzy pospadali z koni, to w tym rejonie. Nie było jednak śladów krwi ani na liściach, ani na ziemi. Rajtarów też nigdzie nie dostrzegł. Tropiciel nie znalazł żadnych przekonujących dowodów na to, że poranieni przezeń grasanci zatrzymali się tutaj i zabrali rannych lub zabitych z konwoju karety asystenta francuskiego ambasadora.
Aquila, zjeżdżając ponownie z odcinka drogi prowadzącego przez las, żywił już najdziksze przypuszczenia: rajtarzy z rozkazu elektora Brandenburgii mogli być elementem planu przechwycenia francuskich pieniędzy przeznaczonych na korumpowanie dygnitarzy Rzeczypospolitej. Jeśli potwierdzą się pogłoski o planach abdykacyjnych Jana Kazimierza, elektor także musi gromadzić pieniądze, by przekupywać dostojników kraju, w którym chciałby widzieć na tronie swojego kandydata.
Jeździec, ukrywający się pod srebrną maską, pomyślał, że jeśli starczy mu czasu i sił, to spróbuje bliżej przyjrzeć się całej sprawie i utkanym misternie niciom przekupstwa. Do jakiego kłębka (lub kłębków) po tych nitkach będzie można dotrzeć?
***
„Jedzą, piją, lulki palą” – wszystkim udziela się swawola. W bawialnej izbie karczmy, w najdalszym rogu, przy końcu stołu, czterech mężczyzn (dwóch starszych i dwóch młodych) prowadziło rozmowę, popijając miód. W ogólnym gwarze i hałasie nie musieli nawet ściszać głosu, by nikt inny nie słyszał ich wypowiedzi.
– Woźny Poręba w całym powiecie już rozgadał, jak zamaskowany szermierz Aquila uratował mu skórę – poinformował swoich rozmówców siwowłosy mężczyzna o czerstwym wyglądzie. – Twój podopieczny – zwrócił się do wąsatego równolatka, wskazując ruchem głowy na siedzącego przy nim młodzieńca – w oczach Kajetana będzie głównym podejrzanym.
– Niby dlaczego?! – żachnął się młodzieniec.
– Założyłeś mu proces sądowy – odparł siwowłosy – i siłą rzeczy jesteś zainteresowany pomyślnym dla siebie przebiegiem rozprawy.
– To jednak nie przesądza – zaznaczył młodzieniec – że w przebraniu, z maską na twarzy, nastawałem na pozwanego, by dopomóc woźnemu!
– Czachorowski musiałby udowodnić, że ten kawaler w masce to Piotr! – wziął w obronę młodzieńca „wąsacz” (było to całkiem adekwatne przezwisko, każdego obserwatora bowiem biły po oczach sumiaste, siwiejące już wąsy tego szlachcica w sile wieku, okalające mu wargi i spadające w dół, poniżej podbródka).
– Uwierz mi, Janku – zaznaczył siwowłosy. – Wystarczy, że Kajetan oskarży Piotra. Stając przed sądem, odmówi wdania się w spór, powołując się na nieodpowiednie pozwanie. Sąd przyzna mu rację i oddali sprawę.
– Tego dnia, kiedy całe zdarzenie miało miejsce, nie ruszałem się z folwarku pana Boguckiego – wtrącił młodzieniec.
– Ktoś może to potwierdzić? – rzucając to pytanie, mężczyzna o siwych włosach uniósł w górę krzaczaste, również posiwiałe brwi.
– Andrzej… – odparł młodzieniec bez namysłu i wskazał rówieśnika siedzącego przy nim po lewej stronie. – Andrzej cały czas był ze mną!
– Sługa! – Siwowłosy szlachcic potrząsnął głową. – Mało wiarygodny świadek.
– Andrzej to więcej niż sługa! – zapędził się w swej argumentacji młodzieniec. – Andrzej to nasz… to znaczy… jesteśmy bracia mleczni. Wspólna matka nas wykarmiła. Jego matka. Moja, jak wiecie, zmarła przy porodzie, tuż przed zajazdem Czachorowskiego… – urwał, uświadamiając sobie, że przytoczone okoliczności jeszcze bardziej podważają wiarygodność ewentualnego świadectwa Andrzeja, co potwierdził mu rozmówca.
– Jeśli Andrzej Wizbor dla ciebie jak brat, to tym gorzej.
– Oddałem do dyspozycji Piotra i Andrzeja cały czworak – podjął wątek „wąsacz” Bogucki – ale może ktoś ze służby zamieszkującej pozostałe czworaki widział ich tego dnia na folwarku. Trzeba będzie popytać.
Jan Bogucki przerwał. Odwrócił się zaciekawiony w stronę środka izby. Tam właśnie jakiś podpity gruby szlachcic zaczął popisywać się głośnym śpiewem pieśni Dzbanie mój pisany, dzbanie polewany… Kończył akurat śpiewać słowa:
„Jakokolwiek zwano
Wino, co w cię lano,
Przymkni sie do nas, a daj sie nachylić,
Chciałbym twym darem gości swych posilić”.
Śpiewak dostrzegł charakterystyczną, podkreśloną wąsami fizjonomię Jana Boguckiego. Natychmiast ruszył w jego stronę z dzbanem w ręku, kontynuując trele:
„I ten cię nie minie,
Choć kto mądrym słynie;
Pijali przedtym i filozofowie,
A przedsię mieli spełna rozum w głowie.
Ty zmiękczysz każdego,
Najstateczniejszego;
Ty mądrych sprawy i tajemną radę
Na świat wydawasz przez twą cichą zdradę”.
Na tym skończył swoją wokalizę, bo stanął obok ławy, na której siedział wpatrujący się weń „wąsacz” Bogucki.
– Witajcie, waszmościowie! – rzucił bezceremonialnie, a zwracając się bezpośrednio do Jana Boguckiego, dodał: – Przestałeś, waść, uczęszczać na nasz chór kościelny. Co się stało? Nie lubisz już śpiewać litanii, nieszporów i pastorałek? Widzisz, ja śpiewam i w karczmie, i w kościele! Napijże się ze mną, brachu!
Wyeksponował przy tym dodatkowo dzban, który dzierżył w dłoni. Bogucki w milczeniu podniósł swój z resztką miodu i stuknął nim o naczynie śpiewaka. Gruby szlachcic po tym geście przyjaźni przysiadł się do towarzystwa na skraju ławy. Pociągnął potężny haust ze swego dzbanka i dodał:
– In vino veritas[31]!
Siwowłosy uzupełnił za niego łacińskie przysłowie:
– In vino veritas, in aqua sanitas[32].
– Pan, panie Jodłowski, jako nasz sędzia – rzucił podchmielony tłuścioszek – wszystkie sentencyje zna całościowo! – Przechylił dzban i ponownie pociągnął z niego kilka potężnych łyków, po czym, nie zważając na to, że język zaczyna mu się cokolwiek plątać, zapytał: – O czym to p-panowie… hyp! o czym… tak ro… rozprawiacie, siedząc… hyp…! w tym k-kącie? – I wrócił do osuszania dzbanka.
– O tym, o czym głośno ostatnio w całym naszym powiecie… – Jan Bogucki odpowiedział, jak mu się wydawało, wymijająco.
Nowy towarzysz, choć wino plątało mu język, to jednak jakoby faktycznie rozjaśniało mu umysł, przeszedł ad rem[33].
– Aquila… zaprząta w-wam g-głowy! Nikt b-bardziej nie uu-upo-korzył K-Kajetana…! Hyp! A taki był m-mocny! Taki usto-sunko-ko-wany! Z w-woje-wodą za p-pan b-brat… hyp! Ze starostą za p-pan b-brat! – Po tym komentarzu opróżnił dzban do dna.
– Lupus in fabula[34]! – rzekł sędzia Jodłowski, patrząc znacząco w stronę drzwi. Jego towarzysze kolejno rzucali za siebie krótkie spojrzenia i potwierdzili naocznie obserwację sędziego.
***
Kajetan Czachorowski, w asyście rządcy Brudzińskiego i swego młodszego brata Błażeja, wkroczył do izby bawialnej. Zatrzymał się tuż za progiem. Razem z nim, stając z boku, zatrzymali się jego towarzysze. Czachorowski przesunął kilka razy spojrzenie po zatłoczonej izbie, lustrując każdego znajdującego się w niej osobnika. Dostrzegł w końcu siwą głowę sędziego Jodłowskiego. Ruszył w jego stronę, idąc przez środek izby. Rządca i brat podążyli za nim.
– Tutaj, waść, deliberujesz z moim zdrajcą! – rzucił Czachorowski w stronę sędziego.
Zatrzymał się opodal ławek i stołu, przy którym siedziało pięcioosobowe towarzystwo. Tylko sędzia (ze względu na zajmowane miejsce przy stole) był zwrócony do niego twarzą.
– Nie nazywaj mnie waszmość zdrajcą! – odciął się Jan Bogucki. Nie odwrócił się w kierunku przybyszów ani nie podniósł się z zajmowanego miejsca.
– A kimże jesteś? – ciągnął zaczepnie Czachorowski, a dwaj jego towarzysze milcząco przyznawali mu rację.
– Przyjmowanie pod dach sierot i pokrzywdzonych nie jest żadną zdradą! – wyjaśnił spokojnie Bogucki, nie podnosząc głosu ani nie ruszając się z miejsca.
– A jeśli o mnie chodzi – wtrącił sędzia Jodłowski, chcąc zdusić w zarodku dialog przybierający niebezpieczny tembr – to waszmość dobrze o tym wiesz, że nie przed moim sądem będzie toczył się z waszmością spór.
– W tym cała rzecz… Możesz teraz bezkarnie instruować ludzi o sprawach sądowych!
– Rozmawiać nikt mi nie zabroni! Nie moja wina, że w sądzie ziemskim naszego powiatu mamy nieustanny vacat[35], że rozprawy u nas nie odbywają się od lat. Przyłapawszy mnie tutaj, miałbyś waszmość argumentum[36], by zastosować mocję wobec sędziego.
Upojony winem gruby szlachcic, który dosiadł się do stołu swoich znajomych, łapiąc kontekst wypowiedzi sędziego, nie omieszkał gorzko zażartować:
– A kto rwał sejmiki powiatowe, chroniąc utilitatum[37] swoje, ten teraz ma za swoje!
Wyjątkowo gładko przeszła mu przez gardło ta wypowiedź, mimo że wino szumiało mu w głowie. Szlachcic ten był powszechnie znany z różnych zabaw słownych, w których gustował, formułując wypowiedzi. Czachorowski popatrzył z niechęcią na człowieka obdarzonego tak nieprzeciętną tuszą i siląc się na politowanie, powiedział:
– Gdybyś, Joachimie Buczacki, nie był wstawiony, tobym z tobą inaczej rozmawiał! Musiałbyś odszczekać wszystkie banialuki, które o mnie pleciesz!
Sędzia Jodłowski ponownie zareagował:
– Tak czy siak, sejmikom naszego powiatu nie udało się wyłonić podsędka i pisarza ziemskiego. Wojny, ale i ciągły brak zgody odwlekły sprawę nominacji Ad Kalendas Graecas. Nie dziwota zatem, że wszyscy, którzy dochodzą swoich praw, zmuszeni są pozywać do sądów grodzkich.
– Niech pozywają, takoż będą pozywani! Atoli przypisywanie mojej osobie warcholstwa na sejmikach to wierutne kłamstwo!
Można było odnieść wrażenie, że Czachorowski odpuszcza.
– Zrywanie sejmików przez popleczników! Polityczny majstersztyk! – Pijany Joachim Buczacki znowu (w zadziwiająco gładki sposób) nie omieszkał dolać oliwy do gasnącego ognia.
– Nie, tego nie zdzierżę! – uniósł się gniewem Czachorowski. – Ten wieprz, kiedy wytrzeźwieje, musi mi odpowiedzieć, jak tego honor wymaga!
– Bastuj, waść! – mówiąc te słowa, Jan Bogucki odwrócił się tym razem w stronę przybyszów, stojących ciągle przy ławie, niemal za jego plecami. Piotr Korsak i Andrzej Wizbor również odwrócili się i spojrzeli na szukającego zaczepki zawadiakę.
Kiedy Kajetan Czachorowski zobaczył twarz Piotra, znieruchomiał. Wpatrywał się weń przez chwilę, po czym zawołał:
– Tyś to był! – Prawica spoczęła mu na rękojeści szabli. Zwracając się do swoich stojących obok towarzyszy, głosem mocno podnieconym krzyknął: – To on! – W całej karczmie przycichły gwary i rozmowy. – To on był! – ciągnął tubalnym głosem Czachorowski. – Dobrze zapamiętałem! Wszędzie bym poznał dół tej facjaty i cienkie wąsiki!
– O czym, a właściwie o kim waść rozprawiasz?! – podjął sędzia Jodłowski. – Kto ma dół jakiejś facjaty i cienkie wąsiki? Oświecisz nas waszmość?
– Pewien łotr, co zamaskowany wtargnął w moje włości! To był on! – Zamaszystym gestem wskazał Piotra Korsaka. – Zapłacisz mi za to! – Dłoń Kajetana Czachorowskiego ponownie ścisnęła rękojeść szabli.
– Hola, hola! – Sędzia Jodłowski energicznie powstał z ławy. – Powstrzymaj waszmość swoją zapalczywość, bo inaczej ja będę musiał ciebie skarżyć! Pod byle pretekstem podnosisz rękę na człowieka, który jest stroną sprawy wytoczonej przeciwko tobie! Jak to wytłumaczysz? Spór znajdzie swój finał w sądzie! Tam jego miejsce, a nie na ostrzu szabli! Przypominam: pojedynki w Rzeczypospolitej zakazane!
– Ten po bandycku pierwszy zaczął!
– Skąd ta pewność? – zwrócił się do całej trójki adwersarzy Jan Bogucki. Bartłomiej Brudziński i Błażej Czachorowski (było to oczywiste) trzymali stronę Kajetana. – Powszechnie wiadomo, że nieznajomy pomocnik woźnego Poręby (wnioskuję, że o nim mowa) był zamaskowany. Jak możesz kogoś oskarżać na podstawie wyglądu wąsów? No, chyba że o mnie by tu szło! – zażartował, gładząc dłonią swoje sumiaste wąsiska i puszczając oko do innych milczących świadków tej rozmowy, zasiadających przy najbliższych stołach. Kilku nawet zarechotało na te słowa. – Małoż to u nas młodzieńców nosi takie wąsy? Nie moje, ma się rozumieć – dodał – ale Piotra Korsaka! Taka dzisiaj moda! Żeby daleko nie szukać… Popatrz waszmość na służebnego. – Wskazał kciukiem Andrzeja. – Ma dokładnie taki sam wąsik jak jego pan!
– Ty mi tu, Janku, oczu nie zamydlaj! – Czachorowski był nieprzejednany. – Wiem, co widziałem! Wziąłeś tego człowieka pod swój dach, dlatego trzymasz jego stronę.
– Ja niczyjej strony nie trzymam. – Bogucki postanowił zagrać w ciemno. – Ponieważ, jakeś sam powiedział, wziąłem tego młodzieńca pod mój dach (przez sentyment do jego ojca, który był moim przyjacielem), to dokładnie wiem, gdzie on był wtedy, gdy na ciebie przyszły te niepomyślne terminy!
Oręż oskarżeń został Czachorowskiemu wytrącony z ręki (a właściwie – z głowy). Zamknął się, nie wiedząc, co odpowiedzieć na takie dictum acerbum[38]. Skorzystał z tego sędzia Jodłowski. Rzucił jednoznaczne spojrzenie Boguckiemu, po czym rzekł:
– Skoro jużem podniósł się z tej ławy, to wyraźny znak, że na mnie pora. Muszę się zbierać. Pożegnam zatem zacne panów towarzystwo…
– Na nas też pora – podchwycił „wąsacz” Bogucki. Podniósł się, a za nim wstali od stołu Piotr i Andrzej.
Sędzia, ominąwszy Kajetana i jego milczących kompanów, ruszył przodem. Jan Bogucki i dwaj młodzieńcy przecisnęli się między stołem a nogami Joachima Buczackiego i też znaleźli się na drodze ku drzwiom.
Joachim Buczacki próbował podobnego manewru. Podjął wysiłek, by powstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc opadł na ławę. Czachorowski dostrzegł ten ruch i zawołał:
– A ty, wieprzku, dokąd?! Siedź tu, dopóki mi nie przyrzekniesz zmierzyć się ze mną na szable!
Sędzia Jodłowski, słysząc to, zawrócił. Podchodząc ponownie do Czachorowskiego, zaznaczył z naciskiem:
– Mówiłem: pojedynki w Rzeczypospolitej są zakazane! Tylko król w wyjątkowych okolicznościach może udzielić pozwolenia! Wszyscy, jak tu stoją i siedzą, słyszeli, że wyzywasz Joachima. A samo wyzywanie na pojedynek obwarowane jest karą sześćdziesięciu grzywien i osadzeniem na pół roku w wieży!
– A jak ty mnie skażesz, panie sędzio? – zakpił Czachorowski. – Twój sąd nie działa!
– Czy sąd działa, czy nie, prawa musimy przestrzegać. W szczególności dotyczy to pojedynków. Dura lex, sed lex[39]. – A zwracając się do Joachima Buczackiego, powiedział: – Ruszaj się, waść! Pomożemy ci opuścić karczmę!
Piotr i Andrzej pospieszyli sędziemu na pomoc. Nie było łatwo podźwignąć pijanego tłuściocha i wyprowadzić go z izby. Czachorowski skorzystał z okazji i chwycił wyżej łokcia rękę znajdującego się ponownie przy nim Piotra Korsaka.
– Mam cię na oku! Strzeż się! – powiedział.
Piotr wyszarpnął mu ramię.
– Puszczaj, waszmość! Mnie nawet nie próbuj wyzywać do machania szablą! Chyba zauważyłeś, że nawet nie mam jej przy sobie! Brzydzę się przemocą i gwałtem uskutecznianym na bliźnich!
Wziął pod pachę chwiejącego się na nogach Buczackiego; Andrzej z wysiłkiem podtrzymywał go z drugiej strony. Razem, podążając za sędzią, poprowadzili pijanego do wyjścia.
Prowadzony przez dwóch młodzieńców szlachcic Buczacki przemówił gładko i bez zająknięcia, wyjaśniając im swoje utrapienie:
– Mam tę przypadłość, że wino rzuca mi się najpierw na język i ten wtedy mi się plącze, a potem odpuszcza język i zrzuca mnie z nóg, bo na koniec nogi mi się plączą.
***
Tajemnice alkowy, skrywane skrzętnie za zamkniętymi drzwiami sypialni, niekoniecznie muszą mieć charakter wyróżniający się podtekstem erotycznym.
Pan Czachorowski, wciąż pogrążony w jakimś półśnie, myślał, że nadal śni jeden ze swych licznych koszmarów, gdy usłyszał szczęk zamka w drzwiach sypialni. Kiedy do jego uszu dotarł odgłos krzesiwa, otworzył ciągle zaspane i niewidzące wyraźnie oczy. Ujrzał wówczas jak przez mgłę kandelabr z zapaloną na nim świecą. Rozbudził się nagle i całkowicie, gdy dostrzegł czarną postać w migotliwym świetle świec.
Czyżbym umarł?! – nawiedziła go pierwsza myśl, którą niezrozumiale wymamrotał. Oto diabeł jakiś zjawił się po jego duszę! Spoczywająca obok w łożu młoda małżonka wciąż jeszcze spała niewinnym snem niemowlęcia.
„Diabeł” przypadł do łóżka. W jego czarnej ręce w świetle świec błysnął złowieszczy rapier. Szpikulec tej cudzoziemskiej broni dziobnął pana Czachorowskiego lekko w pierś. Głowa, przyozdobiona szlafmycą, wciąż spoczywała na poduchach, gdy poprzez nocną suknię wyraźnie odczuł chłodny dotyk ostrego metalu.
– Powiedz jej – rzucił półgłosem „czarny diabeł”, wskazując na budzącą się ze snu małżonkę włodarza miejsca i łoża – ma być cicho! Jeśli ceni sobie zdrowie i urodę, to ma być cicho!
– Ciiii… Cicho… Ciiiii! – Małżonek skwapliwie wykonał polecenie. Przesunął równocześnie lewą rękę w stronę budzącej się białogłowy i zakrył dłonią jej usta.
Niewiasta nie miała wyboru. Mimowolny pisk przerażenia po wyrwaniu ze snu w takich okolicznościach został zdławiony w gardle. Ciężka dłoń męża skutecznie kneblowała usta zaniepokojonej małżonki.
– Poznajesz mnie? – „Czarny diabeł” przeszedł do meritum, popierając swoje pytanie zwiększonym naciskiem szpikulca rapiera.
– Aquila! Sam siebie tak nazwałeś – odparł w miarę spokojnie włodarz miejsca, wciąż przykuty do łoża. – Jakeś tu wszedł?
– Mam swoje sposoby.
– Czego chcesz?
– Niewiele… Jedynie podpisu!
– Podpisu? Pod czym?
– Na stoliku, obok świecznika, leżą dwa dokumenty. Podpiszesz je, a darzę cię i małżonkę twoją życiem i zdrowiem.
Pan Czachorowski łypnął okiem poza ramię swego prześladowcy i dopiero teraz dostrzegł, że na wskazanym stoliku stoi kałamarz z wetkniętym weń gęsim piórem.
– Nie ujdziesz stąd cało! – Przeniósł spojrzenie na zamaskowanego prześladowcę i spróbował groźbą poprawić swoją pozycję negocjacyjną.
– Za oknem sypialni stoją moje dwa wierzchowce. Jeden będzie dla ciebie, jeśli odmówisz współpracy. Zanim ktokolwiek z domowników i czeladzi zbudzi się i zdoła coś zrobić, my będziemy daleko…
Aquila, trzymając rapier prawicą i nakłuwając jego czubkiem pierś włodarza miejsca i łoża, drugą ręką wyciągnął z kieszeni kawałek podłużnego sukna.
– Zawiąż tym usta małżonki – powiedział, rzucając materiał na pierzynę – bo jeśli zmusisz mnie, bym ja to zrobił, to niechybnie was pokaleczę! Ciebie w głowę rękojeścią rapiera, a małżonkę na twarzy przy kneblowaniu!
Groźba brzmiała przekonywająco. Czachorowski sięgnął wolną dłonią po materiał. Aquila szybkim ruchem przeniósł ostrze rapiera z piersi pod bok Kajetana, by umożliwić mu manewrowanie rękami.
– Spokojnie, Zosieńka, spokojnie… Pozwól – zwrócił się pan Czachorowski do żony. Młoda kobieta wystarczająco już ochłonęła, a słysząc wymianę zdań, dokładnie zrozumiała powagę sytuacji. Bez problemu pozwoliła mężowi, by zawiązał jej usta.
Aquila sięgnął do tylnej kieszeni i wydobył z niej sznurek.
– A teraz zawiąż jej z tyłu ręce! – rozkazał, rzucając rzemień na pierś Kajetana. Ten rozkaz małżonkowie również wykonali posłusznie. – Białogłowy nie mają głosu w radzie starszych! – zażartował Aquila.
– Do czego ty mnie zmuszasz? – rzucił Czachorowski ponuro. Jemu nie było do śmiechu.
– Czekają cię dwa procesy sądowe. Confessio est regina probationum[40]. Przez podpis dwóch oświadczeń przyznasz się do winy wobec Milewskiego i Korsaka, dzięki czemu skończymy sprawę.
– Niedoczekanie twoje – powiedział z nutą niepewności w głosie włodarz miejsca i łoża. Próbował uchodzić za niezłomnego, przynajmniej przed młodą małżonką, którą jako wdowiec niedawno poślubił.
– Jak dobrze wiesz, mości panie Czachorowski – ciągnął Aquila – stosowanie tortur, by wydobyć zeznanie od oskarżonego, to rutynowa procedura w poważnym procesie sądowym.
– Ty mnie będziesz torturował?! Ty? Ty jesteś Piotr Korsak! Mnie nie zmylisz tą maską!
– Piotr Korsak?! – żachnął się Aquila. – Ten to nawet muchy by nie skrzywdził! Chociaż on i cała jego rodzina ogrom krzywd zawdzięczają tobie, to Piotr, jak go znam, po chrześcijańsku wybacza, a sprawiedliwość uznaje za materię sądów. Dlatego ja przemierzam kraj i jestem aniołem zemsty w imieniu takich jak on!
– Nie wiem, co zamierzasz, ale nie podpiszę – burknął pod wąsem Kajetan.
– Dobrze, powiem ci, co zamierzam – podjął zamaskowany intruz alkowy Czachorowskich. – Łamanie kołem, przypiekanie na ogniu czy obdzieranie ze skóry uważam za przeżytek. Ja będę bardziej okrutny! Zniszczę ci nie tylko ciało, ale także duszę! Wystawię cię na powszechną kpinę! Z ran cielesnych w końcu się wyliżesz, ale kpiny będziesz musiał znosić do końca swoich dni. Słyszałeś o tym, co dla Mazepy zrobił na Wołyniu Falbowski? – Aquila, pomimo skąpego światła świec w pobliżu łoża, zorientował się po wyrazie twarzy Kajetana, że nie kojarzy on tej historii. – Nie? Nie znasz tej hecy – ciągnął – która swego czasu obiegła całą Rzeczpospolitą? Dla Mazepy była to taka materia, że ze wstydu musiał opuścić nasz piękny kraj[41]. Opowiem ci zatem, co cię czeka. Jak powiedziałem, tuż za oknem sypialni trzymam dwa konie. Wyciągnę cię z łoża i zamiast ze skóry obedrę z koszuli! Zaknebluję ci usta, byś nie krzyczał. Wyciągnę nagiego przez okno i przywiążę do konia, tyłem do głowy, a twarzą do ogona. Przywiążę cię za nogi i ręce pod brzuchem wierzchowca i tak skrępowanego zabiorę ze sobą. Kiedy błyśnie świt, będziemy daleko od twoich włości. Zdejmę ci wtedy knebel z warg i przegonię konia między chrusty, w ciernie i głogi! Poranią one twoje nagie ciało. W ten sposób będziesz błądził na koniu przez chaszcze i krzaki po całym powiecie, a każdy, kto cię zauważy, ucieknie z przerażenia. Zanim cię domownicy i służba odnajdą, sporo wody w Wiśle upłynie. Mnóstwo ludzi będzie miało okazję zobaczyć twoje kuriozum.
– Nie ważysz się na to – wymamrotał całkiem już niepewnie Czachorowski. Jego wyobraźnia, rozbudzona opowiadaniem Aquili, podsuwała mu przed oczy najgorsze obrazy drwin, jakie w całym powiecie i województwie, a nawet w całej Rzeczypospolitej staną się jego udziałem. Miłość własna stopiła w nim resztki jakiegokolwiek oporu, ale wiedział, że przed młodą małżonką, która wszystko słyszy, a której imponował chojractwem i którą jako podstarzały wdowiec zaciągnął przed ołtarz, musi grać niezłomnego do końca.
– Nie? – rzucił Aquila. – Zobaczymy!
Cofnął spod boku ostrze rapiera, wolną ręką, niczym stalowymi szczypcami, chwycił Kajetana za ramię i wyciągnął z łóżka. Postawił go na nogi i pchnął w stronę okna. Zanim ten po zrobieniu kilku kroków zdołał zatrzymać się na dobre, Aquila precyzyjnym cięciem czubka rapiera rozciął mu nocną koszulę na plecach. Ta, rozsuwając się, odsłoniła Kajetanowi cały kark, plecy i pośladki.
– Dobrze. Podpiszę – burknął Czachorowski.
Jego prześladowca chwycił go ponownie za ramię i przyprowadził do stolika. Cofnąwszy się, oparł na lędźwiach ostrze rapiera.
– Podpisz dokładnie! Pod tekstem! Na obydwu leżących na stole kartkach! – rozkazał zamaskowany prześladowca, popierając swoje słowa naciskiem rapiera na lędźwie.
Kajetan Czachorowski precyzyjnie wykonał rozkaz. Kiedy odłożył pióro, Aquila cofnął rapier, odrzucił go na bok, po czym obiema rękami złapał Kajetana za ramiona i obalił jednym pociągnięciem na podłogę. Obalony stęknął ciężko z bólu. Szlafmyca spadła mu z głowy. Napastnik przygniótł powalonego kolanami na piersiach. Wyciągnąwszy z kieszeni wąski pasek sukna, zabrał się do zawiązywania mu ust.
– Żebyś nie narobił rabanu – wyjaśnił – zanim oddalę się stąd na dobre!
Następnie przekręcił leżącego jak kłodę na brzuch i wydobywszy z drugiej kieszeni sznurek, związał mu w przegubach wykręcone na plecy ręce.
Powstawszy, podniósł rapier i schował go do pochwy. Kajetan, rozciągnięty na podłodze, unosząc z trudem głowę, przyglądał się swojemu oprawcy pełen obaw, czy nie wykona on zapowiedzianej groźby i nie wywlecze go z sypialni, a następnie nie przywiąże obnażonego do konia.
Aquila jednak przestał się na chwilę nim interesować. Podszedł do stolika, zabezpieczył podpisane pisma i schował je do specjalnej sakwy przewieszonej poniżej ramienia, ukrytej pod peleryną. Po tych czynnościach postawił rajtarskiego buta na plecach leżącego i przycisnął go mocniej do podłogi.
– Widzisz, waszmość – rzekł. – Nie masz do mnie szczęścia! Weź zatem sobie mocno do serca to, co teraz powiem. Będę czuwał nad tobą jak twój piekielny anioł stróż. Nawet nie próbuj przed sądem odszczekać tego, co tu podpisałeś! Jeśli bowiem to zrobisz, to nie znasz ani dnia, ani godziny, kiedy zjawię się niespodzianie i spotka cię to, o czym mówiłem. Wycieczkę przez powiat przywiązany do konia całkiem nago masz zapewnioną!
Zdjął buta z karku powalonego włodarza miejsca i podszedł do okna. Otworzył je i zanim wyskoczył na zewnątrz, raz jeszcze spojrzał na małżonków. Mąż, związany i zakneblowany, leżał brzuchem na podłodze, żona – również zakneblowana i związana – wciąż spoczywała w łóżku. Nocny napastnik miał teraz pewność, że z tą tajemnicą alkowy małżonkowie pozostaną przynajmniej do rana albo dłużej, dopóki służba i domownicy nie zaczną ich szukać.
Aquila dosiadł swego czarnej maści rumaka i odjechał. Powiastka o dwóch koniach za oknem to był zwykły blef, obliczony na przestraszenie Kajetana.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Stendhal, Czerwone i czarne, tłum. T. Żeleński (Boy), Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973, s. 115, 158.
[2] D. Chrzanowska, Polityka podkanclerzego koronnego Andrzeja Olszowskiego wobec wielkiego elektora w latach 1669–1673, „Repozytorium Uniwersytetu Pedagogicznego. Rocznik Naukowo-Dydaktyczny” 1972, z. 43, s. 419-436; M. Kamler, Przemoc między szlachtą w Polsce w XVII w. – Zjawisko masowe?, „Kwartalnik Historyczny” 2014, r. CXXI; J. Kaniewski, Finansowe kulisy walki o polską koronę po abdykacji Jana Kazimierza a przed elekcją Michała Korybuta Wiśniowieckiego w świetle raportów dyplomatów elektora brandenburskiego (1668–1669), „Przegląd Nauk Historycznych” 2005, r. IV, nr 2(8); M. Wichowa Maria, Pisarstwo prymasa Andrzeja Olszowskiego (1623–1677), „Prace Polonistyczne” 2018, seria LXXIII.
[3]Justitia non vendicta – Sprawiedliwość, nie zemsta.
[4] Podobny opis diagnozujący za pomocą przytoczonych dychotomii „złotą wolność” szlachecką znajduje się w książce Myśli nowoczesnego Polaka (R. Dmowski, Wybór pism, t. I, s. 47–48, Instytut R. Dmowskiego, Nowy Jork 1988). Opis ten, uznany przez autora niniejszej beletrystyki za wysoce trafny, został w dwóch akapitach wstępu sparafrazowany.
[5]Cito – szybko.
[6]In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
[7]Lege artis – według prawa.
[8]Aquila – orzeł.
[9]In flagranti – Na gorącym uczynku.
[10]Vae victis – Biada zwyciężonym.
[11]Termini iudiciales – rokach sądowych.
[12]Anno Domini – Roku Pańskiego.
[13]Enfin – wreszcie.
[14]Masqué – maska.
[15]Amant mystérieux – tajemniczy kochanek.
[16]Bandits – bandyci.
[17]Qui – kto, który.
[18]De l’argent – pieniądze.
[19]Roi de France – król Francji.
[20]Des élections – wybory.
[21]Assistant – asystent.
[22]Du roi de France – króla Francji.
[23]Avec moi – ze mną.
[24]Ils ont été tués – Zostali zabici.
[25]Probablement – prawdopodobnie.
[26]Merci beaucoup – dziękuję bardzo.
[27]Mot – słowo.
[28]Du roi de France – króla Francji.
[29]Je comprends – rozumiem.
[30]Nous conduisons – jedziemy.
[31]In vino veritas – W winie prawda.
[32]In vino veritas, in aqua sanitas– W winie prawda, w wodzie zdrowie.
[33]Ad rem – do rzeczy, do sedna sprawy.
[34]Lupus in fabula – O wilku mowa; dosłownie: „wilk w bajce”.
[35]Vacat – nieobsadzone stanowisko.
[36]Argumentum – dowód.
[37]Utilitatum – korzyści, pożytki.
[38]Dictum acerbum – gorzka prawda.
[39]Dura lex, sed lex – Twarde prawo, ale prawo.
[40]Confessio est regina probationum – Przyznanie się do winy to królowa dowodów.
[41] Wydarzenia z Mazepą, podejrzanym o cudzołóstwo, opisał w swych pamiętnikach Jan Chryzostom Pasek. Musiała to być historia dość powszechnie znana w Pierwszej Rzeczypospolitej za czasów króla Jana Kazimierza. Z kolei o zamaskowanym jeźdźcu w województwie rawskim i na Mazowszu Pasek nie wspomina, gdyż z końcem roku 1667 przeniósł się na południe, do województwa krakowskiego.
Aquila
ISBN: 978-83-8373-067-7
© Lech Kostrzewa i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Czarnecka
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek