9,99 zł
Samantha McLellan wpadła na hotelowym korytarzu na niezwykle przystojnego mężczyznę. Zauroczenie było na tyle silne, że od tamtej chwili nie może przestać o nim myśleć. Po kilku miesiącach spotyka go ponownie na pustyni, gdzie podjęła pracę kartografa. A więc mężczyzna z jej snów to potężny szejk Vereham! Książę najpierw udaje, że nie poznaje Samanthy, potem oskarża ją o szpiegostwo, ale zamiast aresztować… proponuje romans.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 133
Tłumaczenie:
Za późno go zauważyła. Nie udało się uniknąć zderzenia z ubranym w długą szatę mężczyzną, który wyłonił się zza załomu korytarza.
Nim jej twarz wylądowała na ramieniu obcego, Samantha zdążyła zauważyć, że jest wysoki, barczysty i bardzo przystojny. Teraz słyszała bicie jego serca i czuła zapach męskiego ciała spryskanego dobrą wodą kolońską. Gdy mocne palce chwyciły ją za gołe ramię, poczuła, jak żar rozlewa się w jej żyłach.
Przez chwilę stali, przypadkowo w siebie wtuleni, a potem Samantha uniosła głowę. To był błąd. Gdyby nadal stała ze spuszczoną głową, nie dowiedziałaby się, że ten obcy mężczyzna patrzy na nią tak, jakby doznał takiego samego olśnienia jak ona. Pochylił się, więc ona stanęła na palcach, żeby się nie musiał za nisko schylać.
Na korytarzu rozległy się kroki. To ich otrzeźwiło. Odskoczyli od siebie jak oparzeni. Samantha dopiero teraz sobie przypomniała, że spieszy się na ważne spotkanie, a przez ten incydent może się jeszcze bardziej spóźnić. Przyjechała do tego arabskiego kraju po to, żeby pracować w swoim zawodzie, a nie zachowywać się jak emocjonalnie niestabilna nastolatka.
Wszystko przez to, że wybrała się z rana na pustynię i trochę za późno wróciła. Dlatego teraz musiała się spieszyć. Do rozmowy kwalifikacyjnej zostało zaledwie pół godziny, a trzeba było jeszcze wziąć prysznic, przebrać się i dotrzeć do biura. Dlatego tak biegła. Dlatego jej serce łomotało jak oszalałe. Wcale nie z powodu tego mężczyzny, na którego wpadła za załomem hotelowego korytarza.
Bo przecież doskonale wiedziała, że kobieta, która chce, by ją poważnie traktowano, powinna się poważnie zachowywać i pod żadnym pozorem nie prowokować mężczyzn. To dotyczyło także państw Europy, lecz tu, w krajach Półwyspu Arabskiego, było przestrzegane znacznie surowiej. Tutaj za prowokację uznawano przypadkowe dotknięcie, a nawet patrzenie na mężczyznę. To, co się stało przed chwilą, było godne najwyższego potępienia.
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że zachowała się skandalicznie. A przecież nigdy dotąd nie postąpiła podobnie i żachnęłaby się, gdyby jej powiedziano, że kiedykolwiek tak się zachowa.
A może pustynia tak ją odmieniła? Samantha gdzieś czytała, że pobyt na pustyni doprowadza ludzi do utraty zmysłów. Ale przecież nie po trzech godzinach jazdy klimatyzowanym luksusowym autem! Bzdura!
Tyle że ten mężczyzna był taki przystojny… Samantha po raz pierwszy doznała tego dziwnego uczucia, które nią owładnęło, kiedy na niego wpadła. Jakby jakaś niewidzialna siła ją do niego ciągnęła z taką mocą, że teraz, kiedy się rozdzielili, czuła ostry fizyczny ból. Gdyby ten mężczyzna zażądał, by poszła z nim na koniec świata, zgodziłaby się bez wahania.
Czyżbym się zakochała? – pomyślała przerażona nie na żarty. Czyżbym od pierwszego wejrzenia zakochała się w obcym człowieku, z którym od tej chwili już na zawsze będę związana emocjonalnie?
Vere wyglądał przez okno swojego pałacu w Dhurahnie. Nie myślał o leżącym u jego stóp przepięknym ogrodzie, założonym przed laty przez jego matkę, lecz o rozciągającej się poza nim pustyni. Vere kochał pustynię. Miał wielką ochotę choćby na kilka godzin porzucić obowiązki władcy nowoczesnego arabskiego państwa i wybrać się tam, gdzie zawsze się czuł najlepiej.
W pewnym sensie jego marzenie miało się wkrótce spełnić. W pewnym sensie, ale niestety nie całkiem. Miał obowiązki wobec swojego kraju i swojego narodu. W związku z nimi musiał wkrótce odwiedzić tę część pustyni, którą zwano ziemią niczyją, gdzie granica Dhurahnu spotykała się z granicami dwóch sąsiadujących z nim państw: Zuranu i Khulua.
Tylko jeden raz przedtem czuł tak wielką tęsknotę za pustynią i jej kojącym wpływem: tuż po tragicznej śmierci rodziców. Zwłaszcza utrata matki dotknęła go boleśnie. Teraz nie mógł się pogodzić z myślą, że pragnienie, jakie wzbudziła w nim kobieta, można ugasić jedynie na pustyni, gdzie doznał pociechy po śmierci uwielbianej matki. Zwłaszcza że osoba z hotelowego korytarza była nic niewartą kobietą, jedną z wielu, jakie odwiedzają Półwysep Arabski w nadziei, że za cenę własnego ciała poprawią sobie warunki materialne.
Dla Vere’a jego obecny stan był nie tylko objawem słabości godnej potępienia, ale przede wszystkim profanacją pamięci najdroższej matki i całkowitym zaprzeczeniem zasad, w jakich go wychowano.
Miał zaledwie czternaście lat, gdy rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Vere musiał dorastać bez nich, musiał się sam uczyć odpowiedzialności i reguł rządzenia państwem, a także chronić przed stresem swego młodszego brata. Ze wszystkim sobie poradził, mimo że ciągle, aż do teraz, brakowało mu czułej, mądrej miłości matki i wsparcia, jakie zawsze od niej dostawał. Tęsknił za nią jak małe dziecko. Postanowił sobie, że już nigdy w życiu nikogo nie pokocha, żeby nie znosić później tak niewyobrażalnego cierpienia.
Niektórzy mogliby wzruszyć ramionami, powiedzieć, że człowiek z jego pozycją może zaspokoić pożądanie, biorąc sobie kochankę lub nawet żonę. Drax już był żonaty i wkrótce miało się narodzić jego pierwsze dziecko. Młodszy brat nie ukrywał, że chciałby, aby Vere też się wreszcie ożenił…
Jednak on nie miał ochoty się żenić. W każdym razie nie teraz. A nawet jeśli, to na pewno nie z miłości jak Drax. Jego rezerwa i powściągliwość, uważane za królewską butę przez tych, którzy słabo go znali, wynikały z odpowiedzialności, jaką los nałożył mu na barki już w dniu narodzin. Bo to on pierwszy przyszedł na świat i na nim, jako starszym z dwóch braci bliźniaków, spoczywał obowiązek kierowania państwem. Zresztą Vere zawsze był poważniejszy niż Drax i zawsze bardziej serio niż młodszy bliźniak traktował sprawy tego świata. Uważał za swój najświętszy obowiązek rządzenie krajem w taki sposób, jaki życzyliby sobie nieżyjący rodzice.
Przemierzył pokój i podszedł do okna, z którego było widać, jak służba pakuje rzeczy do samochodów mających wyruszyć na pustynię.
Cała ta wyprawa miała swój początek w propozycji króla Zuranu, by sprawdzić i w razie konieczności na nowo wytyczyć granice trzech sąsiadujących ze sobą państw oraz właściwie oznaczyć obszar ziemi niczyjej. Vere całym sercem popierał ten pomysł. Każdy z trzech władców miał prawo sprawować kontrolę nad poszczególnymi częściami ziemi niczyjej, ale na mocy niepisanego porozumienia zaniechali swej władzy na rzecz tradycyjnie żyjących plemion koczowniczych, które od zarania dziejów zwały to terytorium swoim domem.
Król Zuranu życzył sobie objąć niewielką grupę koczowników opieką zdrowotną oraz umożliwić im korzystanie z dobrodziejstw systemu edukacyjnego, którym się cieszyli obywatele jego państwa, ale aby to uczynić, musiał uzyskać zgodę swych sąsiadów: emira Khulua oraz Vere’a i Draksa, władców Dhurahnu.
Inicjatywa była bliska sercu Vere’a, ponieważ przewidywała objęcie Beduinów opieką bez przymusowego „cywilizowania’’ tych prostych ludzi i bez odbierania im prawa do życia w warunkach, do jakich od wieków byli przyzwyczajeni. Emir, choć bardziej konserwatywnie nastawiony, nie chciał być gorszy i też się przyłączył do projektu, a król Zuranu zobowiązał się sfinansować badania kartograficzne przygranicznego terytorium. Ale to właśnie emir poddał im pod rozwagę pomysł, by przy okazji sporządzania starannych, wykonanych przy użyciu najnowocześniejszych technik map tego regionu zrewidować przebieg dotychczasowych granic.
Pomysł był dobry, pod warunkiem że emir, znany z umiejętności obracania każdej sytuacji na własny pożytek, nie skorzysta z okazji i nie upomni się o ziemie, które do niego nigdy nie należały. Vere i Drax ustalili z królem Zuranu, że trzeba uważnie patrzeć na ręce emirowi. Dlatego postanowiono, że każdy z trzech władców po kolei będzie nadzorował prace kartografów w obozowisku na pustyni. Teraz nadeszła kolej na Vere’a.
Vere podniósł głowę. Na balkonie okrytym żaluzjami stał Drax ze swoją żoną Sadie. Obserwowanie małżonków obudziło w starszym bracie tęsknotę, jakiej wcześniej nie znał. Odkrył ją w sobie, dopiero kiedy Drax się ożenił.
Bracia zawsze byli sobie bardzo bliscy, ale wypadek, który pozbawił ich rodziców, jeszcze bardziej ich do siebie zbliżył. Dla świata to Vere, jako starszy, był pełnoprawnym władcą, następcą swego ojca, ale bracia patrzyli na tę sprawę inaczej. Ich ojciec życzył sobie, aby obaj po równo ponosili odpowiedzialność za państwo i wspólnie nim rządzili, a oni chętnie się podporządkowali wielokrotnie wyrażanej woli ojca. Ponieważ jednak państwo może mieć tylko jednego przywódcę, oficjalnym władcą Dhurahnu został Vere. Prawo starszeństwa obowiązywało, mimo że Drax był młodszy od Vere’a zaledwie o pięć minut.
Do niedawna Vere nie odczuwał brzemienia tego obowiązku. Bracia doskonale się uzupełniali, jak dwie połówki tej samej całości. Drax optował za nowoczesnymi rozwiązaniami, Vere wolał pozostać przy tradycyjnych. Drax był ekstrawertykiem, a Vere wprost przeciwnie. Drax uwielbiał zamęt nowoczesnego cywilizowanego świata, Vere nade wszystko ukochał pustynię.
Zwykle z radością wyruszał na pustynię, ale teraz było inaczej. Pustynia budziła w nim uczucia, których należało się szczególnie wystrzegać. Tu zawsze zaostrzało się trawiące go uczucie pustki po stracie matki, które czyniło go bezbronnym.
Odwrócił się na pięcie, jakby chciał pokazać plecy własnym myślom. Nie mógł znieść w sobie żadnej skazy, a z tą konkretną słabością bezskutecznie walczył od wielu lat. Najchętniej by ją z siebie wyrwał i zamknął w jakimś niedostępnym miejscu, skazał na unicestwienie. Niestety za każdym razem, kiedy już był pewien, że mu się udało, przeklęta słabość wracała i pokazywała mu jak w lustrze jego najgorsze wady.
Całe pokolenia twardych mężczyzn bez skazy były jego przodkami. Vere, tak samo jak oni, nauczył się panowania nad sobą. Umiał odmawiać ciału wszystkiego, czego się domagało, przyzwyczaił je do spełniania twardych wymagań odwiecznej walki o przetrwanie w surowych pustynnych warunkach. Ani Vere, ani jego przodkowie nie ulegali pokusom, nie pozwalali im sobą rządzić. A już na pewno nie na hotelowym korytarzu, w stosunku do obcej kobiety…
Pożądanie uważał Vere za najnikczemniejszą ze wszystkich ludzkich słabości. Od zarania dziejów sprowadzało na ludzkość najstraszniejsze nieszczęścia. Szczycił się, że on jest wolny od tej słabości. Dopiero niedawno się okazało, jak bardzo się pomylił. Pożądanie owładnęło nim do tego stopnia, że zapomniał o swej pozycji, o swoich obowiązkach, zapomniał o całym świecie. Liczyła się tylko kobieta, którą przez kilka chwil trzymał w ramionach, i liczyło się pożądanie, jakie w nim obudziła.
Inny mężczyzna pewnie by się nie przejął, uznał swą ludzką słabość za rzecz normalną, ale Vere nigdy nie pozwalał, by rządziło nim ciało. Nie życzył sobie schodzić poniżej standardów, które sam sobie wyznaczył. I choć nikt by go nie potępił za okazanie zwykłej ludzkiej słabości, on sam potępiał siebie. Był dla siebie wyjątkowo surowy.
Dlatego w tej chwili panicznie się bał pustyni. Pokazywała ona człowiekowi wszystkie jego słabości i najpaskudniejsze wady, a Vere był teraz bardzo osłabiony. Bał się tego człowieka, jakiego pustynia mu pokaże, toteż musiał jak najszybciej zapomnieć o tamtej kobiecie, o tym, co się wydarzyło na hotelowym korytarzu, a potem naprawić szkody, jakie ta sytuacja wyrządziła jego honorowi, dumie i godności własnej.
Niestety nie potrafił. Wspomnienie zostało jakby wypalone w jego duszy i mimo wielkiego wysiłku nie był w stanie się od niego uwolnić. Nie mógł zapomnieć o tej kobiecie. Nie ośmielał się spać zbyt głęboko, bo śmiertelnie się bał, że ona mu się przyśni i że to pożądanie, nad którym za dnia udawało mu się panować, we śnie pochłonie go bez reszty.
Jakim cudem całkiem obcej kobiecie udało się wedrzeć w najbardziej strzeżony zakątek duszy? Jak to się stało, że zawładnęła jego umysłem?
Niecierpliwie pokręcił głową. Miał jeszcze załatwić kilka spraw przed wyjazdem, tymczasem jak ostatni dureń rozmyślał o jakiejś ślicznotce. Gdyby był na tyle nierozważny, żeby choć na chwilę przymknąć oczy, natychmiast ujrzałby pod powiekami jej oczy, niebieskie jak niebo nad pustynią tuż przed zachodem słońca. Można stracić zmysły, jeśli się za długo patrzy w takie niebo albo w głąb takich oczu…
Vere się skrzywił. Niemożliwe, żeby jemu się coś podobnego przytrafiło. To, że się zderzył na hotelowym korytarzu z piękną kobietą, a nawet ją pocałował, nie mogło zmienić całego życia władcy. Toż to tylko jeden pocałunek, zwyczajne nic, tak samo jak kobieta, którą Vere całował. Ona nawet nie była w jego typie. Zawsze wybierał sobie chłodne blondynki. Zadowalały jego potrzeby fizyczne, ale nie budziły żadnych uczuć.
Vere wiedział aż za dobrze, że kochać kobietę, to narażać się na męki piekielne, kiedy się ją utraci. A że się utraci, to pewne. Przekonał się o tym, kiedy zmarła jego ukochana matka. Lepiej nigdy nie kochać, niż ponownie cierpieć tak straszliwie.
Do dziś się rumienił na wspomnienie nocy swej wczesnej młodości, kiedy się budził zapłakany i przywoływał matkę. Czternastoletni mężczyzna nie ma prawa płakać jak czterolatek, więc Vere postanowił wyrwać z siebie słabość. Udało mu się. Dopiero przypadkowe zderzenie z obcą kobietą zerwało maskę, którą z takim trudem sobie posklejał, i pokazało, że niechciana tęsknota jest tam, gdzie zawsze była: w głębi jego serca.
Tytuł oryginału:
The Sheikh’s Blackmailed Mistress
Pierwsze wydanie:
Harlequin Mills & Boon Limited, 2008
Redaktor prowadzący:
Grażyna Ordęga
Korekta:
Jolanta Spodar
© 2008 by Penny Jordan
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2009, 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgoda Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-1254-0
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com