Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doskonały plan. Piękna Amerykanka Bobbie przyjeżdża do Anglii tylko po to, żeby skompromitować znaną i szanowaną prawniczą rodzinę Crightonów. W przeszłości bardzo skrzywdzili jej matkę. Pora, by kompromitująca tajemnica sprzed lat wreszcie ujrzała światło dzienne. Doskonały partner. Saul Crighton jest ucieleśnieniem kobiecych marzeń – pełen osobistego uroku, zaradny, oddany dzieciom. Do tego samotny. W powszechnej opinii człowiek godny podziwu. Tullah, która z reguły nie ufa mężczyznom, ma na jego temat inne zdanie. Kiedy zostaje współpracownicą Saula w kancelarii prawniczej, stara się dostrzegać tylko jego wady. Do czasu aż będzie zdana na jego pomoc…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Tłumaczenie:
Joss zobaczył ją pierwszy. Wracał właśnie od Ruth, swojej ciotecznej babki, i szedł na skróty koło kościoła. Dziewczyna stała w pobliskiej alejce, chyba czytała napisy na nagrobku. Pochyliła się, by lepiej widzieć, a wtedy jasne włosy przesłoniły jej twarz. Podniosła wzrok, kiedy jakaś gałązka zachrzęściła pod stopą chłopca. Popatrzył na nią ze szczerym zachwytem.
Była strasznie wysoka, dużo wyższa niż on. Jak nic, musi mieć ponad sto osiemdziesiąt, stwierdził.
– Trochę więcej – rzuciła z rozbawieniem, widząc jego taksujące spojrzenie. – Dodaj jeszcze parę centymetrów, będziesz bliższy prawdy. Jak ktoś ma taki wzrost, to, niestety, musi się liczyć z tym, że budzi w ludziach mieszane uczucia. Tak to już jest, każdy od razu myśli, że coś tu jest nie tak. Kobieta nie powinna być wyższa od typowego mężczyzny.
– Wcale nie uważam, że jesteś za wysoka – uprzejmie sprostował Joss, z powagą wzruszając ramionami i patrząc jej prosto w oczy. W końcu ma już dziesięć lat i potrafi zachować się jak dżentelmen.
Miała nieprawdopodobnie błękitne oczy, nigdy dotąd takich nie widział. Zresztą, w ogóle do tej pory nie widział kogoś takiego jak ona.
Przez chwilę przyglądała mu się uważnie, wreszcie uśmiechnęła się tak, że prawie zemdlał z wrażenia.
– To bardzo miło z twojej strony, ale chyba wiem, co sobie naprawdę myślisz… że skoro jestem taka wysoka, to pewnie trudno mi znaleźć chłopaka. I masz rację – uśmiechnęła się oszałamiająco. – Więc jeśli znasz kogoś odpowiedniego…
– Znam! – przerwał jej gorączkowo, do głębi przeświadczony o doskonałości dziewczyny i zdecydowany własną piersią bronić jej przed najlżejszą krytyką. Patrzył na nią z uniesieniem, zauroczony i przepełniony pierwszą, gwałtowną, chłopięcą miłością.
Dziewczyna zawahała się. Wzdragała się przed wykorzystaniem jego naiwności, ale z drugiej strony nie powinna zapominać, po co tu przyjechała.
Haslewich, w przeciwieństwie do Chester, nie było szczególną atrakcją turystyczną, a jednak to tutaj sprowadził ją los. Jeszcze nie zdążyła zerknąć na ruiny zamku czy udostępnione niedawno kopalnie soli. Pierwsze kroki od razu skierowała na niewielki przykościelny cmentarz.
– Mam dwóch kuzynów – usłyszała podekscytowany głos chłopca. – Dosyć dalekich, tak dokładnie to nawet nie wiem, jakie łączy nas pokrewieństwo. Ciocia Ruth zna się na tym – uzupełnił. – Ale są bardzo wysocy: James ma sto osiemdziesiąt pięć, a Luke jest jeszcze wyższy. No i jeszcze jest Alistair i Niall, i Kit, i Saul. No, on wprawdzie jest trochę starszy, ale…
– Naprawdę? – grzecznie zdziwiła się Bobbie.
– Mogę cię z nimi poznać – entuzjastycznie zapewnił ją Joss. – To znaczy, jeśli zamierzasz zostać tu przez jakiś czas…? – zawiesił głos.
– To się dopiero okaże. Ale… przepraszam, właściwie nie wiem, jak masz na imię. Chyba jeszcze nie zdążyliśmy się sobie przedstawić. Ja jestem Bobbie, to skrót od Roberty – wyjaśniła, w duchu zła na siebie, że bez sensu traci czas, ale ten dzieciak jest tak ujmujący i z pewnością nie ma więcej niż dziesięć lub jedenaście lat.
Za jakieś dziesięć czy piętnaście lat panienki będą się za nim uganiać jak szalone, już teraz można to było przewidzieć. Ciekawe, jak wyglądają ci jego kuzyni, mimo woli przemknęło jej przez myśl.
– Bobbie… bardzo ładnie – powiedział Joss, a ona ukryła uśmiech, bo błyszczące oczy chłopca wymownie świadczyły, że każde imię wzbudziłoby w nim zachwyt. – Ja jestem Joss – przedstawił się. – Joss Crighton.
Joss Crighton. To wszystko zmienia. Zamknęła oczy.
– Więc jak, Joss? Co byś powiedział, gdybyśmy znaleźli jakieś miłe miejsce, żeby coś zjeść i lepiej się poznać? Mógłbyś mi wtedy opowiedzieć coś więcej o swoich kuzynach. Też nazywają się Crighton? – rzuciła od niechcenia.
– Tak – poświadczył. – Ale… no, to długa historia.
– Bardzo jestem ciekawa. Uwielbiam długie historie – zapewniła go poważnie.
Skierowali się w stronę wyjścia. Bobbie poruszała się z gracją. Joss szedł obok, od czasu do czasu rzucając na nią ukradkowe, pełne zachwytu spojrzenia.
Była ubrana w kremowe spodnie i jasną bluzkę, na wierzch narzuciła beżowy płaszcz. Gęste, jasne loki spływały aż na plecy. Serce biło mu z wrażenia. Wprost pękał z dumy, kiedy tak szedł obok niej. Minęli rynek i weszli w jedną z wąskich uliczek.
– Niesamowite! – Bobbie zatrzymała się, wskazując ręką na przytulone do siebie elżbietańskie kamieniczki. – Czy to jest prawdziwe?
– Oczywiście. Te domy pochodzą z czasów ElżbietyI – powiedział Joss. – Mają drewnianą konstrukcję, a ściany między belkami są wypełnione gliną i mieszaniną wiklinowych gałązek, błota i jeszcze różnych rzeczy – wyjaśnił ze znawstwem.
– Uhm – mruknęła, zachowując dla siebie fakt, że nim zdecydowała się na bardziej popłatny zawód, studiowała historię Anglii.
– Właściwie nie mamy tu typowych barów – zafrasował się Joss – ale znam jedno miejsce… niedaleko…
Stłumiła uśmiech. Z pewnością zaraz wylądują w McDonaldzie. Zaskoczył ją jednak, bo zatrzymali się przed eleganckim, nobliwie wyglądającym lokalem. Bobbie zawahała się. Nie chciała urazić chłopca, ale jeśli wejdą, mogą zostać wyproszeni, bo napis nad wejściem informował, że nie podają alkoholu nieletnim, a Joss w żaden sposób nie wygląda na osiemnaście lat.
– Nic nie powiedzą, jeśli nie będę pić alkoholu – zapewnił Joss, otwierając jej drzwi. – Znam właścicieli – dodał, pośpiesznie przeliczając w duchu, na co wystarczy zaoszczędzone kieszonkowe, i zastanawiając się, czy Minnie Cooke zechce dać mu kredyt.
Brat Minnie był wspólnikiem jego mamy, razem prowadzili antykwariat. Minnie leciutko uniosła brwi, popatrzyła na jego towarzyszkę.
– Joss? – zapytała ostrożnie.
– Ja… chcielibyśmy się czegoś napić i coś zjeść – powiedział stanowczo i po chwili dodał mniej pewnie: – Minnie, możemy zamienić słowo?
– Umówmy się, że ja stawiam – domyślnie zaproponowała Bobbie, zdając sobie sprawę, jak mocno w tym wieku przeżywa się najdrobniejsze nawet publiczne upokorzenie i chcąc mu tego oszczędzić. Jednak Minnie była szybsza.
– Usiądźcie, proszę. Zaraz ktoś przyjdzie was obsłużyć. O rachunku porozmawiamy później – zniżając głos, uspokoiła Jossa, kiedy Bobbie zmierzała do stolika.
Ciekawe, kim jest ta piękna dziewczyna? – zastanowiła się Minnie, zlecając jednej z siostrzenic obsłużenie gości. Pewnie przyjechała w odwiedziny. Mąż Olivii, kuzynki Jossa, chyba pochodzi z Ameryki?
– Dla mnie woda mineralna z lodem i plasterkiem cytryny – poprosiła Bobbie. – To wystarczy.
– Dla mnie to samo. – Joss z trudem ukrywał ulgę.
– No więc – Bobbie upiła łyk wody – wracając do twoich kuzynów… – Urwała wyczekująco i opierając policzek na dłoni, uśmiechnęła się do chłopca.
Chłopiec był nią całkowicie oczarowany. Ściskało go w gardle, podobnego wzruszenia doznawał, przyglądając się igraszkom małych borsuków czy lisiąt, kiedy wiosną po raz pierwszy matka pozwalała im wyjść z nory. Bobbie wprawiała go w takie uniesienie, że po prostu brakowało mu słów.
Nieoczekiwanie przepełniło ją poczucie winy. Zagryzła usta. Posuwa się za daleko. To jeszcze dzieciak, tak łatwo go skrzywdzić. Ale przecież przyjechała tu w konkretnym celu i nie powinna o tym zapominać, zwłaszcza…
– Domyślam się, że z takim wzrostem pewnie są zwariowani na punkcie sportu – zażartowała, niecierpliwie odpychając od siebie natrętne wyrzuty sumienia.
– Wcale nie – z powagą zaprzeczył chłopiec.
Nie odrywał od niej zachwyconych oczu. Jeszcze nigdy nie zetknął się z taką dziewczyną jak Bobbie. Drugiej takiej po prostu nie było. Wydawała mu się wyjątkowa, urzekająca… W niczym nie przypominała jego sióstr bliźniaczek ani żadnej ze znanych mu dziewczyn. Oczywiście jest od nich starsza, choć trudno było powiedzieć ile. Na jego oko miała dwadzieścia parę lat.
– Luke i James są obrońcami – wyjaśnił. – To znaczy…
– Urwał, szukając innego, lepszego określenia.
– Ach, wiem. – Bobbie kiwnęła głową. – Są prawnikami. Chociaż chyba wolę sportowców – dokończyła, marszcząc nos.
– W pewnym sensie są sportowcami – zapewnił chłopiec.
– James grał w szkolnej drużynie, zresztą Luke też… poza tym Luke był w drużynie Oxford Blue. No wiesz, urządzają tam zawody wioślarskie – wyjaśnił.
– Wioślarstwo… – skryła uśmiech, bo nieoczekiwanie stanęli jej przed oczami angielscy koledzy z roku, którzy przyjechali robić dyplom w Stanach. – Oni naprawdę są tacy wysocy, jak mówiłeś? – zapytała przekornie.
Joss skinął głową.
– I to są twoi kuzyni?
– Tak, tylko nie w pierwszej linii. Chyba w trzeciej.
– Uhm… A co to właściwie znaczy? – zapytała Bobbie, reflektując się po czasie, że pyta niepotrzebnie, bo przecież sama ma mnóstwo bliższych i dalszych krewnych.
– Prawdę mówiąc, to tak dokładnie nie wiem – przyznał Joss. – Ale najpierw był pradziadek Josiah. Pokłócił się z ojcem i braćmi, więc zabrał żonę i przeniósł się z Chester do Haslewich. Dlatego nasza rodzina ma dwa odłamy. Luke, James i ich siostry, Alison i Rachel, i tak samo Alistair, Niall i Kit, należą do gałęzi z Chester. Ojciec Luke'a, Henry, i jego brat, Laurence, są adwokatami, w każdym razie byli, bo teraz przeszli na emeryturę. Luke ma tytuł radcy Jej Królewskiej Mości, i Gramps by chciał, żeby Max też, ale…
– Zaraz, nie tak szybko! – roześmiała się Bobbie. – Kto to jest Gramps i Max? Już mi się wszystko poplątało… – Potrząsnęła głową.
– Nie przejmuj się – pocieszył ją. – Jak ich poznasz, to…
– Jak ich poznam? – Błękitne oczy dziewczyny popatrzyły na niego ze zdumieniem. – Owszem, jest to pomysł, ale…
– Wiesz, moje siostry bliźniaczki właśnie mają osiemnaste urodziny i w sobotę będzie bal z tej okazji – pośpiesznie zaczął Joss. – W Grosvenor, to hotel w Chester – wyjaśnił. – Mogłabyś przyjść, wtedy byś wszystkich poznała i…
– Mogłabym przyjść… – Urwała. – Joss, to bardzo miło z twojej strony, ale…
– Możesz przyjść ze mną – zapewnił ją solennie. – Naprawdę. Rodzice powiedzieli, że mogę kogoś przyprowadzić. Zobaczysz, nikt nic nie powie.
Już widziała reakcję jego rodziców. Zgodzili się, by Joss kogoś zaprosił, ale z pewnością nie spodziewali się dwudziestosześcioletniej dziewczyny, której w dodatku nigdy w życiu nie widzieli. Chłopiec wpatrywał się w nią żarliwie, wzrokiem pełnym nadziei. Nie miała serca mu odmówić. Zresztą… czy nie powinna skorzystać z tak niespodziewanie nadarzającej się okazji?
– I będą ci wszyscy twoi wysocy kuzyni? – zapytała, udając, że jeszcze się zastanawia.
Joss skinął głową.
– Myślisz, że mu się spodobam, temu Luke'owi? Mówiłeś, że to on jest wyższy?
– Tak… – przytaknął zmieszany, nie patrząc na nią.
– O co chodzi? – zapytała. – Nie lubi blondynek?
– Ależ skąd, lubi! – zapewnił ją pośpiesznie. Miał tak niepewną minę, że omal nie wybuchnęła śmiechem. Domyślała się w czym rzecz.
– Rozumiem… Lubi blondynki, ale nie takie wysokie jak ja, prawda? – powiedziała miękko. – Jest z tych, co to wolą drobne kobietki z małym rozumkiem. Biedaczek, to pewnie nie jego wina, że ma taki kiepski gust. W takim razie chyba powinnam go sobie darować i skoncentrować się raczej na Jamesie. Nie ma sprawy – uśmiechnęła się do skonsternowanego chłopca. – Jak już kogoś natura obdarzy takim wzrostem, to musi się pogodzić z tym, że nie może wymagać zbyt wiele.
– James jest bardzo fajny – pocieszył ją Joss.
– Ale to właśnie Luke gra pierwsze skrzypce, co? – zapytała domyślnie.
Chłopiec zastanawiał się przez chwilę.
– James jest bardziej na luzie. Luke… Przed nim nic się nie ukryje. Nawet kiedy myślisz, że wcale nie patrzy, to zawsze wszystko spostrzeże i…
– I nie omieszka ci tego wytknąć – skrzywiła się Bobbie. – Czyli to taki facet, który zawsze musi być górą. – Zmarszczyła nos, uśmiechając się nieco cynicznie. – Gdybym miała wybierać, to po tym, co słyszałam, na pewno wolałabym Jamesa.
– Nie, chyba nie – zaoponował Joss. – Wiesz, dziewczynom bardziej podoba się Luke – wyjaśnił ostrożnie. – Olivia, moja siostra cioteczna, która ma męża Amerykanina, mówi, że Luke jest uosobieniem wystrzałowego bruneta, przystojnego, męskiego i seksownego. I że nic dziwnego, że wszystkie kobiety tak na niego lecą.
– Nieźle brzmi – mruknęła Bobbie.
Popatrzył na nią niepewnie.
– Olivia mówi, że Luke byłby o niebo szczęśliwszy, gdyby był mniej atrakcyjny albo mniej inteligentny.
W milczeniu przetrawiała słowa chłopca. Nieznana Olivia pewnie nie byłaby zachwycona, dowiadując się, że jej uwagi, przeznaczone dla dorosłego audytorium, nie umknęły czujnym uszom Jossa.
– Uroda i inteligencja – podsumowała uprzejmie, zachowując dla siebie ocenę. – Czyli miałabym ostrą rywalizację. Może w takim razie lepiej dać sobie z nim spokój i zająć się tym drugim.
Joss podchwycił temat.
– Jeśli pójdziesz ze mną na to przyjęcie, to poznasz ich obu – kusił, patrząc na nią błagalnym wzrokiem.
Przez chwilę jeszcze się wahała. Uczciwość i prostolinijność walczyła w niej z poczuciem obowiązku. W końcu nie bez powodu przejechała taki szmat drogi. Wprawdzie nie powinna wykorzystywać niewinnego chłopca i wplątywać go w niezręczną, przypuszczalnie nieprzyjemną sytuację, ale jeśli się teraz wycofa… To nieoczekiwane zaproszenie bardzo ułatwiało jej sprawę i raczej powinna się cieszyć z takiego zrządzenia losu…
– Przyjdziesz, prawda? – niespokojnie powtórzył Joss.
– Chciałabym – odrzekła. – Ale czy twoja rodzina…
– Mama powiedziała, że mogę kogoś przyprowadzić, a to nie jest przyjęcie przy stole, tylko na stojąco, i będzie mnóstwo jedzenia i…
Oparła policzek na dłoni, by ukryć uśmiech. Tak żarliwie ją zachęcał! Boże, to jeszcze takie dziecko.
– I to będzie w hotelu w Chester, tak?
– Tak, w Grosvenor. Zobaczysz, będzie ci się podobać – zapewnił z przejęciem. Naraz zmarkotniał, uświadamiając sobie, że powinien zachować się jak dżentelmen i przyjechać po nią, tylko że… – Hmm, nie wiem, gdzie się zatrzymałaś… – zaczął.
– Nie przejmuj się – uśmiechnęła sie Bobbie, domyślając się przyczyny jego niepokoju. – Wiem, gdzie jest ten hotel i bez trudu trafię – dodała, nie zdradzając, że sama tam mieszka. I choć w gruncie rzeczy nie musiała mu tego mówić, to jednak poczuła się trochę niezręcznie.
– Świetnie, w takim razie będę na ciebie czekał w głównym holu – ucieszył się. – Mama chce, żebyśmy przyjechali wcześniej, a przyjęcie zaczyna się dopiero o ósmej, więc wtedy byśmy się spotkali.
– Zgoda – przystała.
Dopili wodę. Joss sięgnął do kieszeni. Jest szansa, że przy odrobinie szczęścia wystarczy mu na zapłacenie rachunku.
– W takim razie do soboty – pożegnała go, kiedy wyszli na ulicę.
– Do soboty – potwierdził i zarumienił się. – Ale przyjdziesz, prawda? – zapytał z niepokojem.
– Możesz na mnie liczyć – obiecała.
Zamyślona ruszyła do samochodu. Na razie los jej sprzyja. Zerknęła na zegarek i przyśpieszyła kroku. Pozostało niewiele czasu, by zdążyć do telefonu.
– James, masz chwilę czasu?
Popatrzył na wchodzącego do pokoju Luke'a. James, wysoki i postawny, o wysportowanej figurze i ujmującym uśmiechu, od pierwszego spojrzenia wzbudzał sympatię. Miał w sobie tyle chłopięcego wdzięku, że wcale nie wyglądał na swoje trzydzieści dwa lata. Poznane kobiety z miejsca obdarzały go zainteresowaniem i skrytym podziwem. Instynktownie wyczuwały w nim dobrą duszę. Tacy mężczyźni zwykle są dobrzy dla zwierząt, dzieci i starszych, wyzwalają chęć, by im pomatkować.
Ale żadnej kobiecie podobny pomysł nie przyszedłby do głowy w stosunku do Luke'a.
– Zastanawiam się, jak to się dzieje, że pierwsza rzecz, jaka kojarzy się z Lukiem, to fizyczna fascynacja? – wyrwało się kiedyś Olivii podczas rozmowy z Jamesem, a on jedynie pokiwał głową.
Luke, wyższy i szerszy w barach od brata, odziedziczył po Crightonach ich charakterystyczny profil. Mocno zarysowany nos i mocna szczęka, w połączeniu z ciemnymi, niemal czarnymi włosami i oczami w odcieniu przydymionej szarości, wywierały piorunujący efekt na kobietach, porównywalny jedynie z działaniem mocnego drinka. Po pierwszym szoku następowało gwałtowne oszołomienie i euforia, a zaraz potem całkowita utrata rozwagi i trzeźwego myślenia.
Niestety, miast cieszyć się wrażeniem, jakie jego pojawienie się robiło na dziewczynach, Luke serdecznie tego nienawidził, co więcej: w duchu szczerze potępiał nieszczęsne, które nie potrafiły się oprzeć jego urokowi.
– Chciałem przed wyjazdem do Brukseli pogadać z tobą o sprawie Marshalla.
– Chyba nie zapomniałeś, że w sobotę mamy rodzinną imprezę w Grosvenor? – zapytał James.
Luke potrząsnął głową, przysiadł na krawędzi biurka brata. Obaj byli w tym samym zespole, w którym wcześniej pracował ich ojciec i wujek, ale to Luke, jako starszy i bardziej doświadczony, w ubiegłym roku został nominowany na królewskiego radcę. W dodatku najmłodszego w kraju, o czym jego ojciec nie omieszkał natychmiast poinformować Bena Crightona w Haslewich.
Henry i Ben należeli do następnego pokolenia i w zasadzie nie dotyczył ich spór, który podzielił rodzinę, jednak nadal między nimi istniała subtelna rywalizacja rozpoczęta przez ich ojców.
Luke miał do tego zupełnie inny stosunek i ani przez moment nie zamierzał konkurować z Maxem Crightonem, choć o krewniaku z Haslewich bynajmniej nie można było tego powiedzieć.
– Pamiętam – odrzekł. – Chociaż nie powiem, żeby mnie tam ciągnęło.
– Hm… zapowiada się całkiem ciekawie – odparł James. – Max ma przyjechać z Londynu. Z żoną – dodał. – Podobno nieźle sobie radzi – ciągnął. – Jest w najlepszym zespole…
– Nieźle sobie radzi? – skrzywił się Luke. – Coś mi się widzi, że tę szybką karierę bardziej zawdzięcza teściowi niż sobie.
– Nigdy za nim nie przepadałeś, co? – zapytał James.
– Właśnie – potwierdził chłodno. – Aż trudno uwierzyć, że to syn Jona. Co innego, gdyby jego ojcem był David…
– To dziwna historia, nie? – zastanowił się James. – Facet trafia do szpitala z atakiem serca i ślad po nim ginie. Zupełnie jakby się rozpłynął w powietrzu…
– Domyślam się, że miał swoje racje – mruknął Luke, przypominając sobie niepotwierdzone plotki i skrywaną ulgę Jona, kiedy mimo poszukiwań nigdzie nie natrafiono na ślad Davida.
David i Jon byli bliźniakami, ale charaktery mieli zupełnie inne. Luke był święcie przekonany, że Ben, ich ojciec, niesprawiedliwie wyróżniał Davida. A teraz córki Jona kończą osiemnaście lat. To z przerażającą oczywistością uświadamia, jak szybko mija czas. Jest od nich dwa razy starszy. Niedawno ciotka Alice wprost mu oświadczyła, że wkrótce przestanie uchodzić za młodzieńca do wzięcia, a zacznie być postrzegany jako stary kawaler.
Wiedział, że ma opinię aroganckiego i pewnego siebie, zbyt lekko traktującego zapatrzone w niego kobiety, że podobno nie jest zdolny do prawdziwego uczucia.
Ale to wcale nie była prawda. Kiedyś już kochał, a przynajmniej wtedy tak sądził, ale dziewczyna zostawiła go i wyszła za innego. Choć potem gorzko żałowała, o czym niedawno żarliwie go zapewniała, kiedy ze łzami w oczach prosiła o pomoc przy przeprowadzeniu rozwodu.
– Czy to przemyślana decyzja? – zapytał ją poważnie. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co tracisz?
– Jak najbardziej! – wykrzyknęła, przyciskając ręce do skroni. – Ale przecież nie to się w życiu liczy – ciągnęła, tłumiąc szloch. – Cóż wart majątek, tytuł i wszystko inne, skoro czuję się nieszczęśliwa…?
– Wyszłaś za niego – przypomniał jej.
– Tak – szepnęła drżącym głosem. – Ale wtedy miałam osiemnaście lat i wierzyłam, że go kocham. W tym wieku można sobie wszystko wmówić. A on wydawał się taki…
– …bogaty – podpowiedział.
Popatrzyła na niego z urazą.
– Byłam pod wrażeniem. Ale ty, Luke, nie powinieneś wtedy pozwolić mi odejść – powiedziała cicho.
Przez chwilę milczał.
– Z tego, co pamiętam, nie zostawiłaś mi wyboru. Oznajmiłaś, że go kochasz, a mnie już nie.
– Kłamałam – szepnęła z przejęciem. – Kochałam cię bardzo, bardzo, ale…
– …ale jego bardziej – dokończył.
– Tak – przyznała z oczami pełnymi łez. – A w każdym razie tak wtedy myślałam. Luke, proszę, pomóż mi – powiedziała błagalnie. – Nie znam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić.
– Skontaktuj się z tym człowiekiem – mruknął, podając jej kartkę z adresem. Nie patrzył na nią. – To doskonały prawnik, specjalista od rozwodów.
Od tamtego zdarzenia minęło sześć tygodni. Nie widział jej potem, ale nie mógł przestać o niej myśleć. Ożyły wspomnienia sprzed lat… Miała wtedy osiemnaście, a on dwadzieścia dwa lata. Była dla niego uosobieniem kobiecości, mityczną Ewą, uwodzicielską, tajemniczą, niepowtarzalną. Droczyła się z nim, doprowadzała do szaleństwa, owinęła wokół palca. Wtedy po raz pierwszy doświadczył takiego bogactwa uczuć, jakich nigdy nawet nie przeczuwał. I po raz ostatni. Kiedy odeszła, zaprzysiągł sobie, że już żadnej nie da się opętać, że więcej nie wystawi się na pośmiewisko, nie narazi na cierpienie i upokorzenie. Żadnej się to nie uda.
Czytał w jej myślach, kiedy Fenella opowiadała o rozpadzie jej małżeństwa. Jej mąż, wprawdzie bogaty i utytułowany, a może właśnie dlatego, nie należał do mężczyzn, o których śnią kobiety. Był otyłym, zadufanym w sobie nudziarzem, który nie ukrywał, że według niego miejsce kobiety jest w domu. Zbliżał się do pięćdziesiątki, nic więc dziwnego, że dla Fenelli rozwód i odpowiednie zabezpieczenie otwierały szansę na znalezienie atrakcyjniejszego partnera, cynicznie pomyślał Luke. Tylko że to na pewno nie będzie on.
Joss wpadł do kuchni, kiedy Jenny zabierała się do dekorowania urodzinowego tortu dla córek. Już wcześniej Louise w charakterystyczny dla niej apodyktyczny sposób zapowiedziała, że nie życzy sobie żadnych infantylnych kwiatków czy podobnych rzeczy.
– W takim razie, co? – z trudem opanowała się Jenny, z ulgą myśląc, że w sumie dobrze się stanie, gdy jesienią obie dziewczyny rozpoczną studia i wyniosą się z domu. Nie dość, że skończą się nieustanne kłótnie, to wreszcie przestaną jej podbierać ciuchy.
– Coś poważnego i znaczącego – odrzekła Louise.
– Coś w rodzaju tego tortu z królikiem, który nam kiedyś zaserwowałaś? – domyślnie zapytał Jon.
Louise popatrzyła na ojca z urazą.
– To było całe lata temu – mruknęła i odwróciła się do matki. – Nie. Raczej coś wskazującego na nasze życiowe plany.
– Aha! Masz na myśli podobiznę samochodu mamy – podsunął Jon. – Pusty bak i pogięta tablica z przodu.
– Nie to miałam na myśli – wycedziła dziewczyna. – Zresztą, ja nie przyłożyłam się do tej tablicy, a co do benzyny… Zdajesz sobie sprawę, ile teraz kosztuje?
– Owszem, i to doskonale – odrzekł spokojnie, a Jenny stanowczo przypomniała, że oboje odbiegli od tematu.
– No wiesz, mamo… zrób coś odpowiedniego.
Skończyło się na tym, że zdana na własną inwencję Jenny postanowiła ograniczyć się do rysunku wagi jako symbolu sprawiedliwości.
– Cześć, mamo! – Joss rzucił szkolny plecak i ruszył prosto do lodówki.
– Joss, za pół godziny kolacja – powstrzymała go Jenny. – Poza tym jesteś spóźniony. Gdzie się podziewałeś do tej pory?
– Mamo, pamiętasz, powiedziałaś, że mogę zaprosić kogoś na ten bal w hotelu? – przypomniał chłopiec, ignorując jej pytanie.
– Owszem – odrzekła ostrożnie – ale…
Jon zarezerwował dla rodziny spory apartament, by mogli przebrać się na miejscu i nie martwić się o powrót. Jenny z góry założyła, że położy chłopca wcześniej. Wygląda na to, że trzeba będzie zadbać o dodatkowy nocleg dla jego kolegi.
– Joss, pamiętasz chyba, że zostajemy na noc w hotelu? – zapytała. – Nie wiem, czy twój gość…
– To nie przeszkadza – powiedział pośpiesznie. – Umówiłem się od razu na miejscu.
– W takim razie w porządku – odetchnęła z ulgą, na powrót zaprzątnięta tysiącem rzeczy, jakie powinna jeszcze zrobić, zdenerwowana narzekaniami Louise, która jak zwykle zaczęła wydziwiać, że nie ma co na siebie włożyć i że wcale nie chciała sukienki, a najchętniej pójdzie w spodniach.
– Mamo, posłuchaj, kogo zaprosiłem… – z entuzjazmem zaczął Joss.
– Nie teraz, proszę – przerwała mu niecierpliwie. – Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia, a ty powinieneś jeszcze przed kolacją zabrać się do lekcji.
– Ale, mamo… – próbował bez skutku.
– Lekcje – odrzekła stanowczo i dodała: – Jak już będziesz na górze, to przypomnij Jackowi, że jeśli chce mieć na jutro strój gimnastyczny, to niech go zaraz przyniesie do uprania.
– Dobrze – powiedział, wchodząc po schodach i kierując się do przestronnego, przytulnie urządzonego pokoju, który dzielił z ciotecznym bratem. Jack mieszkał z nimi, od kiedy rozpadło się małżeństwo jego rodziców, a David zniknął bez wieści.
Tiggy, mama Jacka, głęboko to przeżyła. Załamanie psychiczne i zaburzenia łaknienia wymagały długiego leczenia. Kiedy trochę doszła do siebie, zamieszkała u swoich rodziców na południu kraju. Bulimia, na którą cierpiała, nie do końca została pokonana. Na prośbę Tiggy, Jenny i Jon wzięli do siebie Jacka.
Zbliżyli się z chłopcem, traktowali go jak własnego syna. Dzieci łączyło bliskie pokrewieństwo, w końcu ich ojcowie byli bliźniakami. Co ważniejsze, sam Jack wolał zostać z nimi niż przenieść się do dziadków.
Między chłopcami były zaledwie dwa lata różnicy: Joss miał dziesięć, Jack kończył dwanaście lat. Obaj świetnie się rozumieli, ale Jack powoli zaczynał wchodzić w okres dojrzewania, podczas gdy młodszy ciągle jeszcze był dzieckiem. Nie zwierzali się sobie ze swoich spraw.
Kiedy Joss wszedł do pokoju, Jack był pochłonięty lekturą sportowego czasopisma. Joss popatrzył na niego w milczeniu i postanowił nie wspominać mu o Bobbie.
Pogodny i otwarty chłopiec ani przez momet nawet nie pomyślał o konsternacji, jaką może wywołać jego gość, kiedy okaże się, że jego „kumplem” jest nie dziesięcioletni kolega, ale dorosła dziewczyna.
Za to Bobbie była tego aż nadto świadoma i wcale nie ukrywała obaw, kiedy wreszcie w starannie wybranej porze dodzwoniła się do siostry.
– Prawdę mówiąc, to dla mnie ogromne ułatwienie, bo od razu mogę poznać całą rodzinę – przyznała niechętnie. – Wiesz, Sam, nie wierzyłam własnym uszom, kiedy ten mały przedstawił się jako Joss Crighton.
– Mówiłaś, że ile on ma lat? – zapytała Samantha.
– Nie wiem dokładnie. Dziesięć, może jedenaście. Jest świetny: duże brązowe oczy, gęste włosy.
– Niezły – podsumowała Samantha.
– Naprawdę! – zaśmiała się Bobbie.
– I mówisz, że zaprosił cię na osiemnastkę swoich sióstr?
– Uhm…
– Czego jeszcze się dowiedziałaś? Czy może…
– Nie, jeszcze nie – przerwała jej szybko. – Byliśmy w miejscu publicznym, więc nie mogłam wziąć go w krzyżowy ogień pytań, ktoś mógłby niepotrzebnie coś usłyszeć. Nie chcę, żeby powzięli jakieś podejrzenia.
– Krzyżowy ogień pytań, to mi się podoba – z uznaniem powiedziała Sam.
– A co w domu? – z lekkim niepokojem zapytała Bobbie. – Jak mama?
– Niczego się nie domyśla – zapewniła Sam. – Wprawdzie nie powinnam sama się chwalić, ale nieźle cię kryję. Przez pierwsze parę dni bez przerwy dopytywała się o ciebie, naciskała, czy czegoś nie wiem, czy może chodzi o mężczyznę. Biedna mama, tak by chciała, żeby chociaż jedna z nas w końcu wyszła za mąż.
– I co jej powiedziałaś?
– Że chciałaś zmienić otoczenie po zerwaniu z Natem.
– Och, wielkie dzięki! Czyli teraz myśli, że cierpię z powodu zawiedzionej miłości – z przekąsem mruknęła Bobbie.
– To lepsze, niż gdyby domyśliła się prawdy. No dobrze, więc kiedy jest to przyjęcie? Nie mamy dużo czasu…
– Wiem. W sobotę, w hotelu w Chester. Dobrze się składa, bo właśnie tam się zatrzymałam. To będzie dobra okazja, by przyjrzeć się całej rodzince.
– A czy wiadoma osoba też tam będzie? – W głosie Sam tym razem zabrzmiała wyraźna wrogość.
– Nie wiem.
– Kiedy pomyślę, co oni zrobili, ile spowodowali cierpień…
– Wiem, Sam… – Bobbie urwała. – Słuchaj, pora kończyć. Zadzwonię do ciebie po tym przyjęciu i powiem, czego się dowiedziałam.
Odkładała słuchawkę, kiedy naraz coś sobie przypomniała.
– Sam, poczekaj – powiedziała pośpiesznie. – Nie uwierzysz. … – W skrócie powtórzyła słowa Jossa, opisującego swoich kuzynów z Chester.
– No, ten Luke wygląda na niezłego błazna – oceniła z wrodzoną sobie ostrością Samantha. – Z tych, co to celują w podrywaniu słodkich idiotek, a potem z każdą zdobyczą obnoszą się jak paw ze swoim ogonem, bo to ich dowartościowuje. Jeśli o mnie chodzi, to bardziej liczy się wielkie serce niż…
– Sam… – ostrzegawczo zaśmiała się Bobbie.
– Co? Och! No wiesz! Chodziło mi o wzrost… – zaczęła z urażoną godnością Sam, ale nie mogła opanować chichotu. – No, to życzę ci farta z wysokim panem Lukiem – powiedziała przekornie. – A z tego, co mówisz, powinien do ciebie pasować. Zawsze takiego szukałaś.
– Właśnie – z ironią przytaknęła Bobbie.
Odłożyła słuchawkę, podeszła do okna i zapatrzyła się na ulicę. Nie przywiódł jej tu przypadek ani przelotny kaprys. Od tylu lat razem z Sam planowały tę akcję. Myślały o niej, od kiedy dojrzały na tyle, że były w stanie zrozumieć historię życia ich mamy.
Z ponurą miną podeszła do łóżka. Powinna zastanowić się nad strojem na sobotni wieczór. Pakowała się w pośpiechu, by uniknąć zbytecznych pytań, i nie zabrała ze sobą wielu rzeczy, a na własnej skórze doświadczyła, że przy jej wzroście nie jest łatwo o coś gotowego.
W ich rodzinnym miasteczku w Nowej Anglii ludzie już dawno przywykli, że siostry Miller są bardzo wysokie. Zresztą, ojciec i dziadkowie też wyróżniali się wzrostem, podobnie jak rozsiani po okolicy liczni krewni.
Rodzina Stephena Millera miała długą historię, jej korzenie sięgały czasów pierwszych osadników. Nic dziwnego, że jej mamie nie było łatwo ich sobie zjednać i zyskać ich aprobatę, zwłaszcza przy jej pochodzeniu, a raczej… Bobbie niecierpliwie odepchnęła od siebie te myśli. Jak stwierdziła Sam, kiedy żegnały się na lotnisku, nadszedł czas, by sprawiedliwości stało się zadość, czas na wyrównanie rachunków. Pora wreszcie otrząsnąć się z oporów i niepewności, a tym, których duma popchnęła do okrucieństwa, uświadomić winę.
Tytuł oryginału:
The Perfect Seduction
The Perfect Marriage Material
Pierwsze wydanie:
Mills&BoonPresents, 1997
Opracowanie graficzne okładki:
Robert Dąbrowski
Redaktor prowadzący:
Małgorzata Pogoda
Korekta:
Jolanta Nowak
© 1997 by Penny Jordan
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 1998, 2003, 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być >wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-1348-6
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com